• Nie Znaleziono Wyników

Nazajutrz rano, po nocy, w której panu Pickwickowi przydarzyła się przygoda z damą w średnim wieku i papilotach, w małym pokoju przy stajni siedział pan Weller starszy za-jęty przygotowaniem do podróży. Siedział tak doskonale nieruchomo, jakby pozował do portretu.

Możliwe, że kiedyś profil pana Wellera miał wyraźny i ostry zarys, oblicze jego jednak rozlało się z czasem, do czego przyczyniło się dobre życie i skłonność do rezygnacji.

Jędrne, mięsiste policzki zajęły w końcu o wiele więcej miejsca, niż im natura przezna-czyła; toteż gdy patrzyłeś na twarz pana Wellera z przodu, zaledwie dojrzeć mogłeś mały koniec rubinowego nosa. Broda jego, z tych samych przyczyn przyjęła ów kształt, jaki zwykle określa się słowem „podwójna”. Cera pana Wellera przedstawiała tę szczególną mieszaninę barw, jaką spotykamy tylko u gentlemanów jego profesji i w nie dopieczonym rostbefie. Szyję miał okręconą chustką podróżną, która zlewała się z jego brodą w sposób tak wyjątkowy, że trudno było rozróżnić, gdzie kończą się fałdy skóry, a gdzie zaczynają się fałdy chustki. Ubrany był w kamizelkę w wielkie czerwone rzuty i w zielony, głęboko wycięty surdut, ozdobiony wielkimi guzikami, z których dwa, przypadające na piersi, tak były szeroko rozstawione, że trudno je było zobaczyć jednocześnie. Włosy, krótkie, szorstkie i czarne, zaledwie wyglądały spod niskiego, brązowego kapelusza. Nogi odziane były w krótkie spodnie do kolan i w brązowe, farbowane buty. Tombakowy łańcuszek od zegarka i wielki klucz z tego samego metalu dyndały swobodnie na kamizelce.

Powiedzieliśmy, że pan Weller zajęty był przygotowaniami do podróży; rzeczywiście, pożywiał się. Na stole stał przed nim kufel, talerz zimnej wołowiny i chleb bardzo przy-zwoitych rozmiarów. Każdemu z tych przedmiotów Weller kolejno poświęcał swą uwagę z wzorową bezstronnością, gdy wtem dały się słyszeć kroki w korytarzu i syn stanął przed nim.

– Dzień dobry, Sammy – rzekł Weller senior.

Sam sięgnął po kufel z piwem i zamiast odpowiedzi wychylił spory łyk.

– Masz dobry spust – rzekł na to ojciec, zaglądając do wnętrza kufla, który jego pierwo-rodny postawił na wpół wypróżniony na stole – byłaby z ciebie znakomita pijawka, gdybyś się był urodził w tej kondycji.

– Tak, sądzę, że i w tym zawodzie potrafiłbym dokonać czegoś niezwykłego – odpo-wiedział Sam, żywo zabierając się do wołowiny.

— Bardzo jestem oburzony, Sammy — zaczął znów Weller senior, zakreślając kuflem kółka po stole, by zamieszać resztę piwa – bardzo jestem oburzony tym, że tak cię wyfry-cował ten fioletowy smyk. Aż do tego dnia myślałem, że wyrazy „Weller” i „wyfrycowa-ny” nigdy spotkać się nie mogą.

– Z wyjątkiem wypadków, gdy chodzi o wdowy – rzekł Sam.

– Wdowy, Sammy – odrzekł ojciec, mieniąc się nieco – wdowy są wyjątkiem ze wszystkich reguł. Mówiono mi kiedyś, ile to zwyczajnych kobiet warta jest jedna wdowa, gdy chodzi o wyprowadzenie w pole. Zdaje mi się, że dwadzieścia pięć, Sammy, ale bodaj czy nie więcej.

– Dwadzieścia pięć to już piękna liczba – zauważył Sam.

– Zresztą – mówił dalej Weller, nie zwracając uwagi na wtręty Sama – to zupełnie co innego. Wiesz, co powiedział adwokat o tym gentlemanie, co to bijał swoją żonę, gdy był wesoły: – W końcu, milordzie, nie jest to nic więcej, tylko słabostka. – Otóż ja powtarzam to samo w zastosowaniu do wdów; jak będziesz miał moje lata, Sammy, to także będziesz tego zdania.

– O! zdaje mi się – odrzekł syn – że nie! Zdaje mi się, że będę mądrzejszy!

– Mądrzejszy! – powtórzył Weller, uderzając pięścią w stół – mądrzejszy! Ale ja znam chłopaka, który nie ma ani czwartej części twojej edukacji, który nawet sześciu miesięcy nie wałęsał się po ulicach... a który, gdyby go tak wyfrycowano jak ciebie, zaczerwieniłby się po same białka! Nie, Sammy – temu by się nie zdarzyło coś podobnego.

Wzburzenie, jakiego doznał Weller wskutek tych refleksji, tak nań podziałało, iż za-dzwonił i kazał podać jeszcze jeden kufel piwa.

– No, no! Co tu o tym rozprawiać – zauważył Sam. – Co się stało, to się stało i nie ma na to lekarstwa, jak mówią Turcy, gdy przez omyłkę utną głowę jakiemu niewinnemu.

Przyjdzie i na mnie kolej, gubernatorze, a jeżeli kiedy złapię tego Trottera, to popamięta on mnie!

– Spodziewam się – odrzekł Weller z powagą. – Twoje zdrowie, Sammy, i obyś co naj-prędzej mógł zmyć tę plamę z naszej rodziny.

By uczcić ten toast, potężny stangret przełknął od razu przynajmniej trzy ćwierci z kufla piwa, po czym resztę podał synowi.

– A teraz, Sammy – mówił dalej, spoglądając na ogromny srebrny zegarek zawieszony na grubym miedzianym łańcuchu – muszę pójść do biura po kartę podróżną i zobaczyć, jak załadowano dyliżans. Bo dyliżanse, Sammy, są jak armaty, które bacznie trzeba ładować, nim się je puści w ruch.

Na ten z dziedziny zajęć ojca wzięty dowcip Weller junior odpowiedział uśmiechem dziecięcej miłości. Jego szanowny życiodawca tak ciągnął dalej:

– Opuszczam cię, Sammy, mój chłopcze; nie wiem, kiedy znów się zobaczymy. Honor rodziny spoczywa w twoim ręku i spodziewam się, że spełnisz swoją powinność. Wiem, że można ci najzupełniej zawierzyć. Przyjm więc tę małą radę od ojca: kiedy ci minie pięć-dziesiąt lat i zechcesz się żenić, mniejsza o to, z kim, to czym prędzej zamknij się w osob-nym pokoju, gdy go będziesz miał, i natychmiast otruj się. Wieszać się to rzecz pospolita;

nie rób tego głupstwa. Ale otruj się, mój chłopcze, otruj się, potem będziesz mi wdzięczny za radę.

Weller poważnie spoglądał na syna, wymawiając te czułe słowa. Potem wykonał ukłon, wysuwając prawą nogę naprzód, a obcasem zataczając półkole, i znikł Samowi z oczu.

Ostatnie rady ojca rozbudziły w Samie mnóstwo ponurych myśli, wyszedł więc z obe-rży i poszedł ku kościołowi św. Klemensa, by się orzeźwić nieco przechadzką... Jakiś czas chodził samotny po starych zakamarkach, wreszcie znalazł się w jakimś dziedzińcu, a chcąc wrócić, dostrzegł, iż jest tylko jedno wyjście. Zmierzał więc ku niemu, gdy wtem skamieniał na widok zjawiska, które tu zaraz opiszemy.

Sam Weller przypatrywał się domowi i pomimo zamyślenia, od czasu do czasu rzucał zabójcze spojrzenia na zalotne służące otwierające okna, gdy wtem rozwarła się zielona furtka na końcu dziedzińca, a z niej wyszedł jakiś człowiek. Starannie zamknąwszy ją za sobą, zwrócił się szybko w kierunku miejsca, w którym stał Sam.

Otóż, jeżelibyśmy wzięli to jako fakt sam w sobie, nie związany z żadnymi ubocznymi okolicznościami, nie byłoby w tym nic szczególnego. W wielu miejscowościach na kuli ziemskiej ludzie wchodzą na dziedziniec, zamykając za sobą zielone furtki i szybko idą dalej, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Jasne więc jest, że musiało coś być w tym człowieku, w jego zachowaniu lub w jednym i drugim, co zwróciło uwagę pana Wellera.

Czy było tak rzeczywiście – pozostawiamy do rozsądzenia czytelnikowi, ograniczając się jedynie do wiernego opisu wyżej wymienionej osobistości.

Zamknąwszy za sobą zieloną furtkę, człowiek ów począł iść szybko, jakeśmy to już powiedzieli, w kierunku Sama. Ujrzawszy Sama, zawahał się, jakby nie wiedząc, co po-cząć. Ponieważ zielona furtka była już zamknięta, a dziedziniec miał jeszcze tylko jedno wyjście – to, które było przed nim – zrozumiał, że nie pozostaje mu nic innego, jak przejść koło Sama. Nie zwolnił więc kroku i szedł, patrząc przed siebie.

Co szczególnie uderzało w tym człowieku, to dziwny i obrzydliwy sposób, w jaki wy-krzywił sobie twarz. Nigdy żaden twór natury nie potrafił się tak zręcznie maskować w jednej chwili, jak twarz tego człowieka za pomocą mimiki.

– Słowo daję – rzekł Sam do siebie, widząc przybliżającego się jegomościa – że to szczególne! Przysiągłbym, że to on!

Człowiek szedł ciągle, a w miarę jak się przybliżał, twarz jego wykrzywiała się coraz bardziej.

– Przysiągłbym, że te czarne włosy i fioletowe ubranie... ale nie! Pierwszy raz widzę ta-ką fizys!

Podczas tego monologu pana Wellera twarz idącego nabrała demonicznego, ohydnego wyrazu. Lecz musiał przejść obok Sama i dopiero wtedy badawczy wzrok Sama rozpoznał pod tym wykrzywieniem małe oczka Trottera.

– Hej! Jegomość! – zawołał.

Nieznajomy z okropną twarzą zatrzymał się, spojrzał z wielkim zdziwieniem po podwó-rzu, po oknach, słowem – wszędzie, tylko nie w stronę Sama; potem zrobił krok naprzód, ale znów powstrzymało go wołanie:

– Hej, hej! Jegomość!

Niepodobna było nie poznać, skąd głos wychodził; nieznajomy zmuszony był spojrzeć na Sama.

– To ci się nie udało, Hiobie Trotter. No, no! Nie róbmy głupstw. Już z natury nie jesteś zbyt piękny, po co więc psuć sobie jeszcze fizjonomię. Ustawże mi natychmiast twoje śle-pia w należytym miejscu, jeżeli nie chcesz, bym ci je wpakował w sam środek mózgu.

Ponieważ było widoczne, że Sam jest usposobiony tak, iż gotów jest wykonać dosłow-nie, co mówi, pan Trotter nadał swej fizjonomii zwykły wyraz; potem nagle zadrżał z ra-dości i zawołał:

– Co widzę? Pan Walker!

– A! – rzekł Sam. – Cieszysz się, żeś mię spotkał?

– Czy się cieszę! – zawołał Trotter. – Jestem zachwycony! O, panie Walker! Gdybyś wiedział, jak pragnąłem spotkania! Ale to za wiele! Nie mogę powstrzymać mej radości!

To za wiele.

Po wyłkaniu tych słów pan Trotter począł wylewać całe morze łez, potem objął Sama rękami za szyję i mocno uścisnął z rozczulenia.

– Na bok łapy! – krzyknął Sam, mocno oburzony takim postępowaniem i na próżno usiłując wyrwać się z objęć swego entuzjastycznego znajomego. – Czego mi tak łzy na grzbiet wylewasz, ty sikawko?

– Bo tak się cieszę, żem pana spotkał – odrzekł Hiob rozluźniając objęcia, w miarę jak zmniejszał się gniew Sama. – Ach! Panie Walker, to za wiele!

– Za wiele! I ja tak myślę. No, co mi masz do powiedzenia?

Trotter nic nie mówił, gdyż mała czerwona chustka była w ciągłym ruchu.

– Mów, co masz powiedzieć, nim ci rozwalę głowę! – powiedział Sam groźnie.

– Co? – zapytał Trotter tonem cnotliwego zdumienia.

– Co masz mi do powiedzenia?

– Ja, panie Walker?

– Nie nazywaj mnie Walkerem; nazywam się Weller, wiesz o tym.

– Niech Bóg ma pana w swojej opiece, panie Walker... chciałem powiedzieć Weller...

wiele miałbym do powiedzenia, gdybyś tylko zechciał pan pójść, gdzie byśmy mogli swo-bodnie nagadać się. Gdybyś pan wiedział, jak pana szukałem!

– O! Wierzę – odrzekł Sam sucho.

– Tak, tak, panie. Daj mi pan rękę, panie Weller. Sam wpatrywał się przez kilka minut w Hioba, a potem, jakby mu coś szczególnego przyszło na myśl, podał rękę.

– Jak się ma szanowny pan Pickwick? – zapytał Hiob, idąc obok Sama. – O! Co to za godny gentleman, panie Weller. Spodziewam się, iż nie przeziębił się owej okropnej nocy.

Przy tych słowach wielka złośliwość błysnęła w oczach Trottera. Sam dostrzegł to i w swej zaciśniętej pięści uczuł gwałtowne świerzbienie, ale pohamował się i tylko odpowie-dział, że jego pan ma się dobrze.

– O! Jak mię to cieszy! Czy jest tu?

– A twój pan?

– Niestety! jest tutaj. I co mnie martwi najwięcej, panie Weller, to że prowadzi się go-rzej niż kiedykolwiek.

– A!

– O! Aż dreszcz przejmuje! To okropność!

– Na pensji panieńskiej?

– Nie, nie! Nie na pensji! – odrzekł Hiob. – Nie na pensji!

– W domu z zieloną furtką? – zapytał Sam, pilnie wpatrując się w twarz Trottera.

– Nie, nie tam! – odpowiedział Trotter niezwykle żywo.

– Ale cóżeś ty tam robił? – zaczął znowu Sam przeszywając Trottera wzrokiem. – Mo-żeś zaszedł tam przypadkiem, co?

– Widzisz pan, panie Weller, ja nie boję się wyjawić panu moich sekretów, gdyż jak pan pamięta, od razu przypadliśmy sobie do gustu. Pamięta pan, jak nam wtenczas rano było przyjemnie?

– Pamiętam o tym, pamiętam!

– Otóż – mówił dalej Hiob, przybrawszy ton człowieka zwierzającego się z wielkiej ta-jemnicy – otóż w tym domu za zieloną furtką, panie Weller, jest wiele służących.

– Domyślam się.

– Tak. Jest tam kuchareczka, która zaoszczędziła sobie trochę grosza, panie Weller, i chciałaby otworzyć mały sklepik korzenny, rozumie pan?

– Nie bardzo.

– Otóż, panie Weller, spotkałem ją w kaplicy, do której chodzę; piękna kapliczka, panie Weller, śpiewają tam psalmy ze zbioru pieśni pobożnych nr 4, te same, jakie mam w mojej książce, którą pan widziałeś u mnie. I zaznajomiłem się z nią, panie Weller; potem zawią-zał się między nami mały stosuneczek, tak że teraz mogę powiedzieć, iż mam nadzieję, że zostanę kupcem korzennym.

– Miły będzie z ciebie korzennik – odrzekł Sam, spoglądając z boku na Trottera z wiel-kim niesmakiem.

– Główna korzyść w tym – mówił dalej Hiob, którego oczy napełniły się łzami – głów-na korzyść w tym, iż będę mógł opuścić haniebną służbę u tego nicponia i całkiem poświę-cić się lepszemu i cnotliwszemu życiu, zgodniejszemu z edukacją, jaką otrzymałem.

– Pięknie musiałeś być edukowany! – powiedział Sam.

– O, bardzo, panie Weller, bardzo! – odpowiedział Hiob.

I przypomniawszy sobie niewinne dziecięce lata, wyjął chustkę i zalał się łzami.

– Musiał być z ciebie miły chłopaczek! Przyjemnie było mieć takiego kolegę w szkole!

– ciągnął Sam.

– Tak, panie – westchnął Hiob. – Ubóstwiano mię!

– A! – zawołał Sam. – Wcale się nie dziwię! Jakąż pociechą musiałeś być dla swojej matki!

Przy tych słowach Hiob przyłożył koniec chusteczki do oka, potem do drugiego i zno-wu zalał się łzami.

– A tobie co się stało? – zawołał Sam z oburzeniem. – To gorzej niż sikawka. Czegoś się rozbeczał? Czyś przypomniał sobie swe łotrostwa?

– Nie mogę pohamować wzruszenia, panie Weller – zaczął Hiob po krótkiej pauzie. – Gdy sobie przypomnę, iż mój pan domyślał się, że widziałem się z panem Pickwickiem, że wyprawił mię pocztą, namówiwszy młodą pannę, by się nie przyznawała do niczego, że zjednał sobie przełożoną pensji! O! Panie Weller! To mię dreszczem przejmuje!

– A! To tak się rzeczy mają!

– A tak, niech mi pan wierzy – odrzekł Hiob.

Rozmawiając w ten sposób doszli do oberży. Wtedy Sam powiedział swemu towarzy-szowi:

– Chciałbym zobaczyć się z tobą. Jeżeli będziesz mógł, to przyjdź koło ósmej „Pod Wielkiego Białego Konia”.

– Przyjdę z przyjemnością – rzekł Hiob.

– I dobrze zrobisz – dorzucił Sam z wymownym spojrzeniem – bo w przeciwnym razie pójdę się dowiadywać po drugiej stronie zielonej furtki, a to by ci mogło zaszkodzić.

– Niezawodnie przyjdę – powtórzył Hiob i oddalił się, serdecznie uścisnąwszy rękę Sama.

– Bądź ostrożny, Hiobie Trotter – rzekł cicho Sam spoglądając za odchodzącym – teraz ja mogę ciebie wyfrycować. Bo, jak Bóg na niebie, drugi raz nie dam się wywieść w pole.

– Po tym monologu długo jeszcze ścigał wzrokiem Hioba, aż ten zniknął, potem zaś ruszył do swego pana.

– Wszystko idzie dobrze – powiedział.

– Co idzie dobrze? – zapytał pan Pickwick.

– Znalazłem ich, panie.

– Kogo?

– A pańskiego znajomego i tego fioletowego płaksę.

– Czy być może! – zawołał pan Pickwick z największą energią. – Gdzie oni są? Gdzie?

– Tu, panie – rzekł wierny sługa i w czasie rozbierania pana Pickwicka nakreślił panu swemu plan operacyjny, według którego miano działać.

– Ale kiedy to nastąpi? – zapytał pan Pickwick.

– Wszystko we właściwym czasie – odparł Sam.

Czy stało się to we właściwym czasie, czy też nie, o tym czytelnik nasz przekona się później.

Outline

Powiązane dokumenty