łowię szyby mróz wyrysował swe naj
cudniejsze gwiazdy i kwiaty. Jak o- kiem sięgnąć wszędzie niezmierzona pustka śnieżna, nigdzie drogi, nigdzie drugiej chaty. Była na tej hali
Zbójec-W chacie tej mieszka stary Grzegorz ze swoją wnuczką milutką dorodną dzieweczką, lat trzynastu. Córa Grze
gorza i mąż jej dawno już umarli i zo
stawili małą Magdusię na jego opiece.
Mała izdebka ciepła i przytulna.
Skromna, ale musiała niegdyś oglądać dobre czasy, bo skrzynie zasobne i kra
śne przy ścianach stoją, a na półkach wokoło barwnie malowane talerze.
W ów wieczór okropnej zawiei łu
czywo niepewnym blaskiem oświetlało małą izdebkę. Magdusia siedziała za stołem, pochylona nisko nad wielką biblją i czytała, czytała, a piękna jej, uduchowiona twarzyczka jaśniała, jak
by w najcudniejszym śnie. Dziadek stał przy ogniu i grzał ręce.
— Czytasz ty i czytasz wciąż, Mag- dusiu moja, to już chyba do końca tę biblję przeczytałaś?
Magdusia podniosła główkę z nad książki, oczy zajaśniały jej jak gwiaz- dy.— A jakże, dziaduniu, a jakże! — zaśmiała się wesoło. — Nie raz, ino już czwarty raz czytam tę świętą książkę i naczytać się nie mogę i zaw- dy mi się zdaje, jakby to był pierwszy raz. A najwięcej podoba mi się, jak to słodki Pan Jezus, nasz Zbawiciel, po chatach ludzi prostych chadzał, błogo
sławił i uzdrawiał i nauczał. — Dziad
ku! Jak myślisz, przecież jeśli dawniej lak było, to i teraz może się stać. Mo
że i do nas Pan Jezus kiedy w gości przyjdzie!
Dziadek uśmiechnął się, potrząsnął siwą głową.
— A dwunastu Apostołów teżbyś w gości przyjęła? a gdziebyś ułożyła tak Dostojnych Gości?
Magdusi aż tchu brakło. — Ach, że
by ino chcieli przyjść. Siana i słomy w stodole dość mamy i wszyscy byśmy się zmieścili. Jeść też byłoby co! Na
kryłabym stół białym obrusem, nago- towałabym kawy, słoniny nasmażyła i kołacz bieluśki upiekła! Hej, żeby jeno przyszli, dziaduniu! Żeby jeno przyszli!
— Nie mówmy tyle o tern, to grzech, dziecko! Patrz, jaka zawierucha na
świecie! Nie daj Boże zbłądzić komu w górach w taką noc. Idź spać, dziec
ko! Ja przejdę jeszcze do stajenki kro
wy i kozy wydoić.
Staruszek wyszedł do stajenki. Mag
dusia została sama w izbie. Przytuliła trwożnie główkę do biblji.
— Ach, jak to huczy, jak huczy!
Jak dmie! W Imię Ojca i Syna i Du
cha Świętego...
Wtem dały się słyszeć przed chatą ciężkie kroki i tupot nóg przed pro
giem.
Magdusia zerwała się z miejsca, a serce zatłukło się jej mocno.
— Kto to może być? Drwale, czy tu.
ryści zabłąkani?... Jezu! Jezusienku!
Kto to może być?
W tej chwili otwarły się drzwi i w progu ukazali się dwaj mężczyźni, jeden młody, smukły i wysoki, drugi krępy, barczysty z czarną brodą.
— Tylko jakaś mała dziewczyna tu jest! — rzekł młodszy.
— Nie bój się smarkata! — burknął starszy. — Nie przyszliśmy podpalić twej chałupy!
— O nie! nie boję się wcale! — za
wołała Magdusia. Oczy jej rozbłysły, niczem gwiazdy złote, a ręką przyci
skała bijące mocno serduszko.
— Chcemy tu przenocować. Zabłą
dziliśmy. Czy jest jeszcze kto w do
mu?
— Dziadek jest w stajni.
— Więcej nikt tu nie mieszka?
— Nikt.
— A do sąsiedniej wsi daleko stąd?
— O, daleko!
Młodszy porozumiał się wzrokiem ze starszym. — Zostaniemy tu, co?
— A stary nas nie wyrzuci? — za
pytał zwracając się do dziewczynki.
— O nie! — zawołało dziecko. — Zaraz go zawołam.
— A jeść będzie co?
— A będzie — odpowiedziała z ra
dością dziewczynka. — Mleka dość mamy, bo krowa się dopieroco ocieliła, a kozy też są.
— Szuruj prędko! — krzyknął star
szy z brodą.
Dziewczynka wybiegła pędem z cha
ty. — Gdy tylko wyszła, nieznajomi rozglądnęli się szybko po izbie.
— Doskonała sposobność — mruk
nął starszy. — Krowa, ciele i kilka kóz!
A skrzynie pewnie też nie puste! Dość mam już włóczęgi w mrozie, głodzie i zadymce śnieżnej. Tu zostaniemy do wiosny. — W łeb starego i koniec. Ca
łą zimę można tu przemieszkać i nikt się nie dowie.
— Tak nie można — rzekł młod
szy. — Trza to zrobić mądrze i zgrab
nie. Strzał mógłby kto usłyszeć. Bę
dziemy udawali uczonych doktorów, damy staremu wódki, upije się, ty go dźgniesz nożem, a z małą jeszcze łat
wiej pójdzie. Ale z dziewczyną deli
katniej się obchodź, żeby się niczego nie domyślili.
Wkrótce nadszedł stary. Magdusia ciągnęła go zdyszana za rękę. Staru
szek powitał uprzejmie gości, pytał skąd przychodzą i jak się zowią.
— Mnie na imię Piotr, a jemu Jan, trza wam wiedzieć, że jesteśmy dokto
rami; weźcie tę flaszeczkę, to lekar
stwo, które leczy każdą chorobę.
Stary ucieszył się bardzo flaszeczką z domniemanem lekarstwem, nabrał zaufania do nieznajomych i kazał się im wygodnie rozgościć, poczem wy
szedł żeby dokończyć pracy. — Kiedy Magdusia usłyszała biblijne imiona przybyszów, nie miała już żadnej wąt
pliwości. Złożyła pobożnie rączki, po
chyliła się nisko, ucałowała nieznajo
mym ręce i szepnęła:
— O, ja wiem kim jesteście! Nie po
trzebujecie mówić! Jesteście świętymi Apostołami. Przyszliście do mnie w go
ści, bo czytacie w mem sercu i znacie moje najgorętsze pragnienia.
Zbóje spojrzeli na siebie, stary mruknął coś pod nosem, a potem wy
buchnął śmiechem na głos. Ale młod
szy trącił go mocno w bok i jakby zmieszany rzekł łagodnie: — Co też tam wygadujesz, mała!
Dziewczynka zajęła się zaraz goto
waniem i zastawianiem co najlepszego jadła i podczas tego patrzyła na nich
z takiem wzruszeniem i radością, że Janowi zrobiło się nieswojo.
— O, ja wiem, ja wiem — powtarza
ło dziecko. — Znam was dobrze z mo
jej kochanej biblji.
Na to Piotr zaśmiał się groźnie: — A wierzysz też we wszystko, co tam na
pisane?
— Wierzę, panie Piotrze!
— No to wierzysz pewnie, że gdyby cię tak śmierć teraz naszła, że Zbawi
ciel z martwych cię zbudzi?
— Wierzę! Wierzę tembardziej te
raz, kiedy zaprzyjaźniłam się z tobą, panie Piotrze, który byłeś naszego Pa
na najwierniejszym obrońcą i ciebie, panie Janie, który byłeś Jego najulu- bieńszym uczniem, wierzę, że uprosi' libyście Go o łaskę dla mnie.
— A jakbyśmy tak zapomnieli póź
niej o tobie i zostawilibyśmy cię mar
twą, to coby było, he?
— Nicby nie szkodziło, żeby to ino nie zadługo trwało, bo kupę roboty jest w domu, a dziadek sam se rady nie da.
— No to zaraz możemy spróbować.
Przynieśno nóż, ale ostry, to ci zaraz gardło przetnę.
W tej chwili Jan, który milczał aż do tej pory i zęby zaciskał, porwał się z miejsca i wzruszony a zarazem z gniewem szczerym krzyknął: — Milcz Piotrze, nie chcę, żebyś tak mó
wił!
— Nie bój się panie Janie! — za
wołała, śmiejąc się serdecznie Magdu
sia, — przecież pan Piotr jest najlep
szym na świecie człowiekiem i żarty se tylko stroi! On przecież nawet tego nie potrafi zrobić, o czem mówi.
— Zaraz zobaczysz, czy nie potrafię, głupia dzierlatko! — zawołał Piotr.
Ale Jan wziął go za rękę i rzekł: — Dość tego Piotrze, nie wystawiaj wię
cej na próbę tego dobrego dziecka!
— O, nie! to nie była próba, ja wie
działam przecież, że nie możecie tego zrobić.
Kiedy goście zasiedli do stołu, Jan spytał: — jak ci na imię mała?
— Nazywam się Magdalena, ale...
ale... nie śmiem tego wypowiedzieć...
— Mów śmiało, moje dziecko — rzekł cicho Jan.
— Nie lubię mego imienia. Ja pra
gnę tak bardzo, pragnę całą duszą na
zywać się Marja! Tak, jak Matka Bo
ża, ale dziadek nie pozwala, bo mówi, że zmieniać imię na chrzcie nadane, to grzech.
Nato Jan powstał z ławy, zbliżył się do dziewczynki, położył jej rękę na główce i rzekł uroczyście:
— Od dzisiejszego dnia nazywać się będziesz Marja, a gdy cię ludzie spyta
ją dlaczego, powiedz, że młodzieniec.
którego dotknął palec Boży przez usta niewinnego dziewczęcia, a który to młodzieniec wiele grzeszył, ale dzięki niej będzie odtąd innym człowiekiem, nadał ci z Woli Bożej to imię, amen!
A teraz idź dziecino do kuchni!
Magdusia wyszła, a serce jej napeł
niła niewysłowiona radość.
Wtedy Jan porwał swoją kurtkę, za
rzucił płaszcz na ramiona Piotra i o- baj wyszli z chaty w zadymkę śnieżną i w huczący wicher.
Koniec.
BOLESNA JAZDA NA GAPĘ.
Ubogi andrus jedzie z Krakowa do Lwowa w wagonie III. klasy, nie ku
piwszy biletu. Po kilku stacjach wyła
pał go konduktor i poczęstowawszy kolanem w siedzenie, wyrzucił go na peron.
Lecz zanim pociąg ruszył, andrus poskrobał się w bolące miejsce i znów wskoczył do jednego z tylnych wago
nów. Tu odkrył go znów inny konduk
tor i obiwszy go, wypchnął go za drzwi wagonu na najbliższej stacji, gdzie nie
szczęsny pasażer przeczekał cierpliwie aż do nadejścia innego pociągu, po- czem znowu wślizgnął się do wagonu.
Gdy pociąg ruszył, zbliżył się do an- drusa jakiś bardzo surowy konduktor i skonstatowawszy, że włóczęga jedzie bez biletu, kopnął go znowu parę razy kolanem w siedzenie i na następnej sta.
cji wyrzucił go z pociągu i oddał w rę
ce naczelnika stacji.
— Jak się nazywasz? pyta urzędnik.
— Do usług pana dobrodzieja, Ję druś Gomółka.
— Dokąd chcesz jechać?
— No, jak moje siedzenie wytrzy
ma, to chciałbym do Lwowa.
PRZEKONAŁ JĄ.
Pan Stanisław i pani Zosia jego żona, siedzą w kawiarni. Stanisław czyta ga
zetę, a Zosia nudzi się, ziewając.
— Stasiu, kochasz mnie?
— Tak.
— Stasiu, czy ty mnie bardzo ko
chasz ?
— Tak.
— Stasiu, czy ty mnie naprawdę bardzo kochasz?
— A, żeby cię wszyscy djabli wzięli!
Ileż razy mam ci jeszcze powiedzieć, że cię kocham?
CZUJNY PIES.
— Pies pański jest podobno bardzo czujny?
— Wprost nadzwyczajnie. Ja, gdy tylko posłyszę w nocy najmniejszy sze
lest, w tej chwili budzę psa, a on zaraz zaczyna wtedy przeraźliwie szczekać.
NIECH ŻYJĄ NAGNIOTKI.
Na egzaminie medycznym pyta pro
fesor studenta:
— Proszę mi powiedzieć powód, dlaczego człowiek posiada nagniotki?
— Człowiek posiada dlatego na
gniotki, aby czuł, że żyje na świecie.