• Nie Znaleziono Wyników

Z życia pasterzy amerykańskich nad granicami Meksyku.

Po nieszczęśliwym wypadku w ko­

lejce podziemnej Nowego Jorku, w Sta­

nach Zjednoczonych (w wielkich, świa­

towych bowiem miastach, oprócz tramwajów i autobusów, kursujących na jezdniach ulic, istnieje też sieć ko­

lejki podziemnej, popędzanej elek­

trycznością, a jadącej z wielką szyb­

kością w tunelach, przebitych pod do­

mami, ulicami, a nawet rzekami) wy­

jechałem dla poratowania nadszarpa- nych nerwów, daleko od wielkich miast, w okolice, rozległych pastwisk i urwistych, dzikich skał.

Znalazłem zajęcie na fermie stare­

go Toma Looka, gdzie, jako „mie- szczuch“ nie będący w stanie imać się ciężkiej roboty, pracowałem wzamian za utrzymanie i dach nad głową. Wy­

mówiłem sobie tylko, że mogę wyjeż­

dżać kiedy zechcę, rezygnując zato ze smakołyków, sporządzanych na fer­

mie przez bardzo starą murzynkę.

Na fermie prowadzono wielką ho­

dowlę bydła, kóz i owiec, które wypa­

sały się tysiącami na okolicznych ste­

pach i łąkach, przez całe lato, a tylko jesienią przepędzano wszystkie zwie­

rzęta przez fermę, dla znakowania, strzyżenia owiec, wybierania na rzeź, dla sprzedaży zgłaszającym się kup­

com i zimowania w pobliskiej dolinie, bardzo rozległej, a mimo to otoczonej płotem i zasiekami.

Na fermie była zajęta większa ilość zawodowych pasterzy stepowych, zwanych kowbojami, którzy są słynni w całym śwtecie z siły, zwinności, dzi­

kości, dobrego oka w strzelaniu i fe­

nomenalnej sztuki jazdy konnej.

Są to ludzie spędzający większą część

swego życia, w stepach, bez dachu nad głową, nocami śpiąc przy ogniskach, ruszając się z miejsca na miejsce tyl­

ko konno, z czego posiadają pałęko- wate nogi i charakterystyczny chód.

Jako strój posiadają szerokie spodnie, najczęściej skórzane, flanelowe, kra­

ciaste koszule i szerokie kapelusze.

Strój uzupełniają ogromne ostrogi i pas, z którego przeważnie zwisają dwie ładownice z dużemi rewolwera­

mi. Stale żują tytoń bardzo ostry i stąd ich ciągłe spluwanie z nieprawdopo­

dobną siłą i wprawą.

Życie ich jest ciężkie i pełne niebez­

pieczeństw. Częste są wypadki strato­

wania przez ogromne liczące kilka ty­

sięcy sztuk bydła stada, gdy zwierzęta spłoszone burzą, zaczynają uciekać.

Nierzadko są awantury, kończące się strzelaniną, między pastuchami są­

siednich ferm. Powodami sporów są zaginione, nieraz kradzione sztuki by­

dła, zajmowanie lepszych miejsc przy pojeniu, na jarmarkach i wiele innych błahych powodów.

Kowboje żyją miesiącami na odlu­

dziu, a gdy wreszcie dostaną zapłatę za swą pracę, jadą do pobliskich miaste­

czek, tam piją, grają w gry hazardo­

we, awanturują się, póki pieniędzy starczy.

W ten sposób pozbywają się w prze­

ciągu krótkiego czasu krwawicy wielu miesięcy.

Na fermie, przy pracy zaprzyjaźni­

łem się z Samem Terryem, trzydziesto- kilkuletnim kowbojem.

Sam był chudy, niskiego wzrostu, słabej budowy i miał potwornie krzy­

we nogi. Zato uchodził za najlepszego

jeźdźca w całym stanie (Stany Zjedno­

czone dzielą się na stany, tak jak Pol­

ska na województwa) i dobrego Strzel­

ca.

Terry był bardzo łagodnym, opieko­

wał się mną i uczył mię, jak mam speł­

niać swą pracę i obchodzić się ze sta­

dami przy pędzeniu, pojeniu, znako­

waniu.

Oprócz tego udzielał mi nauki jaz­

dy na koniu i po kilku miesiącach

by-steczku, które właściwie składało się z jednej ulicy, przy której stało kilka­

naście drewnianych, jednopiętrowych domów, na parterze, których znajdo­

wały się knajpy i sklepy. Zwykle mia­

steczko było opustoszałe i jedynie w czasie jarmarków, zaludniało się rozmaitego rodzaju ludźmi. Normal­

nie było pusto i tylko z lokali docho­

dziły krzyki pijących lub kłócących się.

Pom knęliśm y galopem , i podczas jazdy ostrzeliw aliśm y się przed wrogiem.

łem świetnym jeźdizcem, a Sam był dumny ze swego ucznia. Odtąd towa­

rzyszyłem Samowi, który dozorował innych kowbojów, w jego wyprawach.

Brałem też udział w jego przejażdż­

kach do granicznego miasteczka, gdzie Sam grywał w „salonie44 z Meksyka­

nami i ogrywał ich w sztraszliwy spo­

sób. Opowiadano, że umiał w grze Przekładać karty. Ale to mnie nie ob­

chodziło, bo Sam był dobrym kompa­

nem, a w karty ja nie grałem.

Czekając na Sama skracałem sobie czas „zwilżaniem44 gardła, robieniem sprawunków i wałęsaniem się po

mia-Sam Terry miewał często sprzeczki z współgrającymi, których niemiłosier­

nie „spłókiwał44. Zarzucali mu, iż oszu­

kuje i grozili mu śmiercią na wypadek przyłapania go na fałszowaniu.

Nieraz wracając z nim do domu starałem się go odwieść od tego nało­

gu, lecz Sam z uśmiechem uspokajał mię i twierdził, iż nic mu się stać nie może.

Aż pewnego razu rozpętała się awan­

tura. Przyjechaliśmy do miasteczka i Sam, jak zwykle udał się prosto do knajpy, a ja pojechałem poczynić za- kupy.

Po jakiej godzinie wracałem wol­

no na koniu obwieszonym tobołkami, gdy usłyszałem kilka strzałów rewol­

werowych w knajpie i w tern wybiegł z drzwi Sam Terry, bez kapelusza z dymiącemi rewolwerami w rękach krzyknął mi: „Na koń, do fermy44, jednym skokiem znalazł się w siodle i przestrzelił uzdę jego konia umoco­

waną do poręczy. Pomknęliśmy galo­

pem z miejsca, a za nami posypały się kule i przekleństwa Meksykańczyków.

W pędzie pomógł mi Sam zrzucić przywiązane do siodła tobołki i przy­

naglił nasze konie.

Za nami rzuciło się w pościg kilku­

nastu jeźdźców z okropnym krzykiem i wrzawą.

Terry wrzeszczał do mnie, że nasze konie zmęczone drogą do miasta, nie wytrzymają długo i chciałby dotrzeć do wąwozu, przez który wiodła droga przez skały w kierunku naszej fermy.

Prześladowcy byli coraz bliżej i ku­

le zaczęły gwizdać koło nas. Lecz je­

szcze jeden zakręt i byliśmy w wąskim wąwozie, gdzie mieściło się tylko dwóch jeźdźców obok siebie.

Po pewnym czasie uciążliwej drogi w górę, zeskoczyliśmy z siodeł i pro­

wadziliśmy nasze konie. Z początku Meksykanie zawahali się, lecz wnet usłyszeliśmy znowu ich głosy.

Sam Terry przystanął, uścisnął mi rękę i rzekł: „Jedź do fermy i spro­

wadź naszych chłopców, ja tymczasem wstrzymam ich w tym wąwozie44.

Lecz ja odrzekłem, iż zostaję przy nim i razem będziemy uciekali dalej lub zginiemy. Sam mówił, iż w ten spo­

sób zginiemy, gdyż mamy za mało a- municji, a zresztą niech rozstrzyga los.

„Kto wyciągnie pierwszego asa czer­

wonego jedzie sprowadzić pomoc, a drugi broni przejazdu44 krzyknął Sam Terry i wyciągnął paczkę zasma- rowanych wytartych kart.

Przy trzeciem ciągnieniu, podczas którego Sam obrócił się i strzelił w głąb wąwozu w stronę prześladow­

ców, padł los na mnie, iż mam jechać.

Po zapewnieniach Sama, iż wrogo­

wie nie mogą go obejść dookoła, lecz tylko iść tym wąwozem, zostawiłem mu swój rewolwer, wyprowadziłem konia pod górę, i pognałem, jak szalo­

ny.Za mną usłyszałem ryki wściekłości i echo strzałów wśród skał.

*

W godzinę później siedziałem na świeżym koniu i w towarzystwie kil­

ku żylastych, ogorzałych pastuchów pędziłem na pomoc towarzyszowi. Gdy zbliżyliśmy się do skał panowała ci­

sza...

Po dalszej jeździe znaleźliśmy zwło­

ki Sama Terryego z przestrzelonem czołem. Wokół leżały podeptane przez napastników karty.

W lewej ręce zmarłego tkwił as czerwony...

Sam Terry, najlepszy jeździec i szu­

ler grał ostatni raz w życiu fałszywie, by ocalić swego towarzysza. Było mu bowiem wiadomo, iż jest droga okręż­

na, którą znaleźli Meksykanie i wymie­

rzyli karę za fałszywą grę.

D.

„Czy możesz mi pożyczyć 20 zło­

tych? Zapomniałem mój portfel w do- mu .

„Tak, to mogę zrobić. Ale pomyśl, gdy tak twoja żona znajdzie ten port­

fel!44

„E, nic złego się nie stanie. I tak przecież w nim niczego niema44.

U HANDLARZA OBRAZÓW.

„Moja żona ma jutro urodziny, czy nie może mi pan doradzić co mam jej kupić44.

„Może jakiegoś starego holendra?“

„Nie, dziękuję! Sera to ona nie lubi44.