(Tragedja nierozważnego złoczyńcy).
Wszystko odbyło się bardzo szybko...
Nagły zamach ołowianą kulką umo
cowaną na rzemieniu i Beński upadł na twarz, przewalając się przez płytę swego biurka. Zabójca czaił się nasłu
chując skulony, a język jego zwilżał nieustannie żasychające wargi. W do
mostwie panowała cisza. Tylko małp
ka, Beńskiego nierozłączna towarzy
szka od czasu jego zamorskich podró
ży, przykucnęła wesoło na stojaku i iskała się zwinnemi łapkami. Zgar
biony nasłuchiwał morderca i oglądał od czasu do czasu nerwowo zbrodnicze narzędzie, na którem lepiły się krew i włosy ofiary. Półgłośne paplanie mał
py, która zawieszona na ogonie huśta
ła się z zadowoleniem, ledwie docho
dziło do jego słuchu.
„Koniec z Beńskim“ zamruczał z o- krucieństwem i czuwał znowu przez chwilę. Podszedł szybko, lecz zarazem ostrożnie do małej umywalki, przymo
cowanej do ściany pracowni. Obojętnie przypatrywał się, jak małpa uwijała się po pokoju, czepiając się różnych przedmiotów ogonem lub łapami.
Spokojnie i skrupulatnie obmył broń pod wodociągiem, oczyścił swe ręce i wsunął rzemień z powrotem do kie
szeni. Następnie z wielką dokładnością skontrolował swe ubranie, które jed
nak nie pokazywało żadnych zdradza
jących go znaków. Pokiwał zadowolo
ny głową i zwrócił się w stronę stołu, omijając przezornie leżące ciało.
Teraz potrzebował tylko zerwać o- woce swego czynu: Plany! Gdy prze
minie pierwsze podniecenie z powodu morderstwa, to pomogą mu one do osiągnięcia bogactw w Ameryce.
Wszystko poszło gładko, jakby chro
niła go jakaś niewidzialna siła. Wziął niebieskie arkusze papieru, zwinął je ostrożnie i wsadził wąski rulon do kie
szeni na piersiach. Nie pozostawiał żadnych śladów. Podczas gdy wzro
kiem przeszukiwał jeszcze raz dokład
nie pokój, stawał się coraz bardziej spokojny. O! niema się czego obawiać.
Któż będzie mógł wiedzieć, że Kelski, niepozorny urzędnik, w biurze położo- nem w innej części miasta, ma coś wspólnego z morderstwem popełnio- nem na osobie Beńskiego.
Wstydliwy mały Kelski, który stale w południe spożywał skąpy obiad w cichej restauracyjce, który zawsze nosił to samo wytarte szare ubranie i sztywny czarny kapelusz; człowiek, który co miesiąc pobierał małą pensję i regularnie odkładał z niej coś na dni starości. Typ, jakich tysiące widzi się w wielkich miastach, gdzie skuleni przy biurkach pędzą swe skromne ży
cie.
Ale pod czarnym sztywnym kape
luszem zbudził się w chytrym mózgu plan, gdy Kelski pewnego dnia z po
wodu rachunku firmy, w której praco
wał, odwiedził Beńskiego. Jakkolwiek nadarzająca się okoliczność była krót
ką, zobaczył dość, aby wiedzieć, że te niebieskie arkusze pełne rysunków warte są majątek. Tak stał i wspominał owe pierwsze spotkanie i uderzał się uspokojony po kieszeniach na pier
siach. To robiło mu przyjemne uczu
cie, że miał te papiery w swem posia
daniu i wogóle nie znajdywał się w nie
bezpieczeństwie. Dom leżał w opusto
szałej dzielnicy miasta i Kelski dobrze
wybrał czas swej wyprawy. Beński pę
dził samotny żywot w otoczeniu swej starej gospodyni i ulubionej małpy.
Stara gospodyni była głucha i po
między 6 a 7-mą godziną pozostawia
ła zawsze swego pana samego, skupio
nego nad jego studjami, podczas gdy ona w odległej części domu, w kuchni, przygotowywała wieczorny posiłek.
Było łatwo niepostrzeżenie wślizgnąć się do domu. Zręcznie, świadomy ce
lu i bez szmeru dotarł Kelski do pra
w swych łapkach, sztywny czarny ka
pelusz...
W nagłym przerażeniu rzucił się Kelski, z przeraźliwym wrzaskiem po
gardy skoczyła małpa na oddrzwia i dalej na ramę okna. Stamtąd spojrza
ła podniecona wdół, przymierzyła ka
pelusz, zdarła go znowu z głowy, by obserwować go z zachwytem.
Kelski stanął plecami do drzwi;
świadomość, że ma ją osaczoną uśmie
rzała nieco gwałtowne bicie jego serca.
Małpa trzymała jedną łapą sw ą zdobycz... Kelski przyczaił się i rzucił jednym skokiem przez cały pokój.
cowni wynalazcy i pod pozorem intere
su otrzymał pozwolenie wejścia. Męż
czyzna, który otworzył na ciche pu
kanie, w przybyłym rozpoznał urzęd
nika swego wierzyciela, nie powziął najmniejszego podejrzenia.
Uprzejmie z kapeluszem w ręce cze
kał Kelski, podczas gdy gospodarz usa- dawiał się za biurkiem... i już wznio
sła jego ręka broń do góry.
Znowu uśmiechnął się w poczuciu swej pewności. Nagle uśmiech jego za
marł na widok małpy siedzącej na sza
fie i bawiącej się wesoło.
Chodź tu! zawołał cicho.
Lecz małpa za bardzo była zajęta przedmiotem, który mocno trzymała
P O W SZ E C H N Y .
Przypomniał sobie pewne stare przy
zwyczajenie. Pisał zawsze swe nazwi
sko i adres na kapeluszu. Czoło jego pokryło się silnym potem. Gdyby on teraz nie dostał kapelusza z powrotem!
Wzburzona wyobraźnia przedstawiała mu w mgle pętlicę kata. Widział poli
cję w posiadaniu wszystkich szczegó
łów. Trup, według oględzin lekarskich uderzenie w głowę, zadane jakimś tę- pem narzędziem... gospodyni, która za
pewnia, iż o godzinie 6-tej widziała swego pana przy pełnem zdrowiu i ostatni odwiedzający, zdradzony przez kapelusz, wewnątrz którego na skórze stało jasno i wyraźnie wypisa
ne ręcznem pismem nazwisko i adres.
5
Z wykrzywioną twarzą obserwował siedzącą wysoko i wesoło bawiącą się małpę. Spojrzenie rzucone na tarczę zegara wywołało bladość na jego twa
rzy. Już zbliża się wskazówka do trzech kwadransów na siódmą. Oprócz tego mógł ktoś nadejść z wizytą! W każdej chwili mógł się ktoś ukazać!
Mruczał niewyraźnie i starał się ge
stami przywabić małpę do siebie. MaL pa nie troszczyła się wcale o niego, za
jęta nową zabawką. Wymknęła się zgrabnie, gdy mężczyzna stanął na biurku i chciał ją dosięgnąć rozpaczli- wemi ruchami.
Z ordynarnem przekleństwem pod
jął Kelski dalszy pościg. Małpa trzy
mała jedną łapą swą zdobycz i uwija
ła się lekko po pokoju tu i ówdzie cze
piając się łapami lub ogonem. Polowa
nie zaczęło się przeciągać. Twarz czło
wieka była szara ze strachu, oddech ciężki i dyszącjr.
Wkońcu skoczyła małpa na posadz
kę, kucnęła na pośladkach, pochylona nad kapeluszem, kiwając przytem gło
wą ze śmieszną żywością, z jednej strony w drugą. Kelski przyczaił się, zebrał wszystkie siły i rzucił się jed
nym skokiem przez cały pokój. Małpa zniknęła ze swoim łupem pomiędzy długiemi z okna zwisającemi firanka
mi. — ,,Teraz siedzi napewno na pa
rapecie okna“ — pomyślał Kelski, zgasił światło świecące się i przysunął ostrożnie do okna. Jedno gwałtowne pociągnięcie za sznur, firanka rozsu
nęła się i sięgnął, by chwycić cień wi
doczny na oświetlonej światłem księ
życa szybie. Małpa smyknęła się wgó- rę i Kelskiemu wyszły oczy z orbit.
Okno było u góry otwarte, wyraźna, w blasku księżyca siedziała małpa na ramie!
Kelski wspiął się na okno. Małpa zniknęła. Widział ją na spadzistym dachu przed oknem i przez minutę zastanawiał się czy ma otworzyć okno i strącić małpę wdół... Lecz kapelusz zdradziłby go.
Z ciężkiem westchnieniem otworzył Kelski okno, przelazł na dach i zaczął
łazić wzdłuż rynny. — Małpa skakała zwinnie coraz dalej.
Przyciskając pieczołowicie kapelusz pod ramieniem, zupełnie lekko wydo
stała się na wysoki komin. Kelski, któ
ry przez dłuższą chwilę odczuwał za*
wrót głowy, spojrzał w głębie i ujrzał opuszczone podwórce, uspokojony, iż nikt go nie zobaczy ruszył ostrożnie naprzód. Z przekleństwem na ustach, ścigał zwinne zwierzę przez śliski dach, naokoło kominów, na wąskich para
petach, a strach przejmował go do śpi.
ku kości, gdyż balansował nad prze
paściami. Ta pełna grozy gra trwała kilka minut. Tu i ówdzie przystawała małpa na chwilę jakby w głębokiem zamyśleniu. Jednak gdy Kelski z try
umfującą miną wyciągał rękę, by ją uchwycić — uskakiwała dalej z gniew
nym skowytem.
W śmiertelnym strachu zapomniał Kelski o ostrożności. Poruszał się co
raz szybciej i dwa razy zdawało mu się, iż zapędził przeklętą małpę do ką
ta, skąd mu się ona nie wymknie, lecz zawsze w ostatnim momencie, jakby cudem unikała jego rąk.
W końcu wywiązała się dzika gonit
wa, na pewnem płaskiem miejscu da
chu. Małpa, z wściekłością napastowa
na przez człowieka, osiągnęła kraj da
chu, przesadziła ziejącą czarną prze
paść i stanęła na dachu sąsiedniego do
mu. Nie namyślając się ani na chwilę ze zduszonym okrzykiem w gardzieli skoczył za nią Kelski.
Głuchy upadek. Potem milczenie.
Małpa spojrzała wdół, rozpoznała bez
kształtną masę czarniejszą niż ciem
ność wokoło i znowu zajęła się kape
luszem. Oświetlona blaskiem księżyca, cieszyła się długo pożądaną, a nigdy osiągniętą zdobyczą. Na skrawku skó
ry wewnątrz kapelusza było coś napi
sane, wyraźnie czytelne w blasku księ
życa.
Małpa mało troszczyła się o ten na
pis, który oznajmiał właściciela jej skarbu: Jan Beński.
Był to kapelusz jej zamordowanego
pana. D.