• Nie Znaleziono Wyników

B I Ł G O R A J

B I Ł G O R A J B I Ł G O R A J

jciec pracował w Urzędzie Skarbowym [w Biłgoraju]. Po-czątkowo mieszkaliśmy na uli-cy Nadstawnej, w wynajętym domu, mieszkaniu. Później, w czasie oku-pacji, ojciec tak jak każdy Polak starał się zdobyć gdzieś pieniądze, handlował, jeździł za San po naftę, po inne produkty, których tu brakowało. Potem zdobył konie zostawione przez rolników, których zabrano jako pod-wody razem z końmi. Konie były dwa ochwa-cone, nie wiem, na czym ta choroba polega;

chodzić nie mogły, leżały.

Ojciec pomagał innym Polakom. U nas schronił się ksiądz Samolej, który w małym kościółku tutaj odprawiał zawsze nabożeń-stwa. Nie pamiętam, w którym roku ojciec kupił kawałeczek placu i spalony dom pię-trowy, który odbudował. Właśnie w tym domu myśmy mieszkali. Z tego domu wi-działam wraz z rodzicami, jak w 1942 chyba roku jesienią spędzili Żydów naprzeciwko na plac po spalonych domach.

Wtedy ich do getta przesiedlali z Biłgoraja.

Wtedy pierwszy raz widziałam jak,

zdawa-ło mi się bez powodu, podszedł Niemiec do mężczyzny, rozmawiał i nagle strzelił. By-łam tak zdziwiona. Nie tyle przerażona, co zdziwiona samym widokiem. Pierwszy raz widziałam taką egzekucję. Po tym spędzeniu Żydów do getta, bardzo często spotykało się rano zwłoki ludzi pochodzenia żydowskiego.

Leżały na ulicy. To były osoby, które Niemcy spotkali, osoby, które ukrywały się, nie były w getcie i które wychodziły, żeby zdobyć tro-chę jedzenia.

Z tego domu widziałam jak transportowali Żydów, dorosłych i dzieci, z Tarnogrodu do Zwierzyńca do kolei, a potem do Bełżca do obozu zagłady. Byłam przerażona jak dzie-ci, małe i większe, wieziono drabiniastymi wozami. Jeden obrazek prześladuje mnie do dzisiaj: małe dziecko, nie wiem ile mogło mieć lat, wisi między szczebelkami. Twarz przerażona, płacząca. Niemcy nie przejmo-wali się tym. Eskorta, czy z Ukraińców, któ-rzy służyli Niemcom, czy z Niemców złożona.

Dorosłych przeważnie rozstrzeliwali, a dzie-ci uderzali nieraz kolbą w głowę, żeby dobić.

Mój ojciec dostał koncesję na skup skór

surowych, który przed wojną prowadzili Żydzi. Skóry były odstawiane do garbarni w Lublinie. Ojciec dostał koncesję i cały czas zatrudniał Żydów. Nie wiem, od które-go roku prowadził ten skup, ale dość dłuktóre-go.

Cały czas zatrudniał Żydów, mimo że Niemcy domagali się, żeby ich zwolnić. Ojciec tłuma-czył, że nie ma takich fachowców wśród Po-laków, którzy mogliby odpowiadać tej pracy.

Chodziło o to, żeby im pomóc. Rodzice bardzo współczuli Żydom, że są tak prześladowani.

Traktowali ich nie jak Żydów, tylko jak ludzi.

To jest różnica między właśnie potraktowa-niem przez niektóre osoby – jak innej naro-dowości, szczególnie Żyd, to już zasługuje na potępienie, dyskryminację, wyeliminowanie ze środowiska.

Punkt skupu był przy ulicy 3 Maja. Był to bu-dynek drewniany, duże pomieszczenie. Ro-dzice nie wiedzieli, że kiedy do getta zamk-nęli Żydów, to wtedy, może nawet wcześniej, Żydzi zrobili sobie kryjówkę między ścianą magazynu a następnym pomieszczeniem.

Wydzielili sobie pomieszczenie, gdzie dwie rodziny się schroniły. Jedna rodzina

D A T A Z Ł O Z·

E N I A R E L A C J I : 2 0 0 7 R O K N A G R A Ł A : M A G D A L E N A K A W A

034

034 034

034

ROK 1926

o nazwisku Kandel. Pan Kandel miał małe dziecko, chłopczyka. Nawet zwracał się do rodziców, czy mogliby zabrać dziecko, prze-chować u nas w domu. Ojciec odmówił. Do naszego mieszkania przychodziło wówczas bardzo dużo osób – mieliśmy radio po kry-jomu. Ludzie przychodzili słuchać audycji, między innymi pan profesor Adamczyk, pani profesor Jabłońska – osoby zaangażowane w prowadzenie tajnych kompletów. U nas odbywały się też zajęcia.

Ojciec był chory na astmę, więc nie zawsze mógł iść do magazynu. W magazynie nie tyl-ko kupowało się skóry, ale jeszcze obcinało resztki, soliło, układało. Mama często po południu, szczególnie jesienią, kiedy ojciec nie był w stanie, chodziła tam. Nie wiem, w jakich okolicznościach doszło do spotka-nia Żydów z mamą.

Któregoś wieczoru niechcący podsłuchałam rozmowę rodziców. Wpadło mi w ucho parę słów i zaczęłam nadsłuchiwać. To co usły-szałam: „Wisiu, czy ty zdajesz sobie sprawę, jak narażasz naszą rodzinę?”. Mama za-częła płakać i mówi: „Pawełku, ja nie mogę słuchać, jak głodne dzieci płaczą”. Zrozu-miałam, dlaczego mama zawsze wieczorem nosiła z domu duży gar gorącej kaszy. Mnie to nie interesowało. Miałam swoje zadania.

Dopiero jak rodziców aresztowali, zrozu-miałam, dlaczego nosiła tą kaszę. To była kasza przekazywana Żydom.

Żydzi mieli jedną wadę – jeżeli było niebez-pieczeństwo, zamiast siedzieć cicho, było

„aj waj, aj waj”. To było powodem, że przez ścianę z grubych desek musieli usłyszeć.

Opowiadał mi pan Stach Mucha, który też tam pracował. Po tym jak Żydów wyelimi-nowali z życia codziennego, jak już nie

pra-cowali u rodziców, do magazynu przyszedł gestapowiec. Podobno. Nie twierdzę, że tak było. Jak Żydzi usłyszeli niemiecką roz-mowę, niektórzy zaczęli płakać, jak to oni mieli w zwyczaju, lament ogromny. Podob-no w ten sposób doszli. Inną wersję, której jestem skłonna uwierzyć, też słyszałam.

Według niej rodziców wydał jeden mieszka-niec Biłgoraja, który zazdrościł ojcu skupu skór. Sam był masarzem. Dlaczego jestem skłonna podejrzewać? Bo po wyzwoleniu, jak przyjechałam do Józefowa, ludzie z wy-wiadu AK powiedzieli mi dokładnie nazwi-sko tej osoby. Nie wierzyłam. Daleka jestem od tego, żeby posądzać o jakąś podłość. Ale dało mi do myślenia. Jak mnie milicja we-zwała – prowadzili dochodzenie – żądali, żebym powiedziała, kto wydał rodziców.

Nie wspomniałam nazwiska tego pana. Nie mogłam wspomnieć. Nie miałam pewności.

Oni mnie pytali, czy to on. Na drugi dzień po przesłuchaniu przyszedł ten gość do mnie i pytał, o co mnie pytali. I sam zaczął mówić

„Ludzie mówią, że ja wydałem rodziców, to nieprawda”. Więc to mnie po prostu utwier-dziło w przekonaniu.

Rodziców moich aresztowano 17 lutego 1943 roku. Ja cudem uniknęłam śmierci. By-łam w domu, jak przyszli na rewizję. To było rano. Zaczęło się od pytań o pomieszcze-nia. Wyglądało na to, że zainteresowani są murowanym domem na [siedzibę] gestapo – sami byli w drewnianym budynku

naprze-ciwko. Ale moja wujenka pochodzi z rodziny niemieckiej i z tego, co usłyszała, zoriento-wała się, że to jest bardzo poważna sprawa.

Trwało to ze dwadzieścia minut. Przyszła do mnie mama i mówi: „Gabrysiu, wynieś tą paczuszkę, tylko tak, żeby ciebie Niemcy nie złapali, i oddaj panu Olechowskiemu”.

Wzięłam kurtkę na kożuszku i w rannych pantoflach, w skarpetach, bez rajstop, 17 lutego, wyszłam.

Wychodzę na korytarz, stoi, nie wiem, czy ge-stapowiec, czy z kryminalnej policji ktoś i po polsku mówi: „Nie można wychodzić”. A ja z tupetem mówię: „Wiem, że nie można”. Mi-nęłam, zeszłam na parter, tam znów ktoś stoi i znów nie można wychodzić. Mówię: „Wiem, że nie można”. Minęłam. Nie zatrzymali mnie. Na parterze od strony domu kultury, pierwsze dwa pomieszczenia zajmowało biuro „Społem”. Tam pracowała moja kole-żanka. Weszłam, mówię: „Marysiu, schowaj tę paczuszkę, ja nie wrócę do domu”. Coś mi mówiło, żebym nie wracała. „Wrócę do domu, jak skończy się rewizja”. Siedziałam tam przy oknie i obserwowałam, co się dzieje. Po jakimś czasie podjechał furgon, duża fura i widzę, że zaczynają wynosić z domu różne rzeczy i zabierać do gestapo. W pewnym mo-mencie wszedł szef gestapo Kolb czy Kolbe (był miesiąc, może dwa tygodnie, bardzo krótko na tym stanowisku) z ogromnym wil-czurem. Dostałam trzęsionki nerwowej. Ząb na ząb mi nie trafiał. Skurcz. A on chodził, oglądał. Jedna z pracownic znała niemiecki, pytał, co tu jest: „A to jeszcze tutaj zrobimy rewizję”. Marysia dała mi, pożyczyła pan-tofle. Furgon odjechał, wtedy na ukos prze-szłam na drugą stronę ulicy

Kościuszki. W jednym z drew-nianych domów pożydow-skich Piotra Czarneckiego

dziadkowie mieli sklep. Aku-

035

035 035

R E L A C J E

G A B R I E L A G O R Z A N D T

rat jego ciocia, moja koleżanka, była w skle-pie. Weszłam. Był kontuar i gablota szklana.

Posadziła mnie za tą gablotą i przez okno widziałam, co się dzieje przy naszym domu.

Tak przeczekałam najtrudniejszy okres.

A moje koleżanki, z którymi chodziłam na tajne komplety: Luńka Książkówna, Danusia Piętakówna i wiele innych, one były gońcami.

Chodziły, penetrowały, co mówią i wpadały co raz, informowały mnie. I w pewnym mo-mencie wpada jedna przerażona i mówi „Ga-brysiu, musisz uciekać!”. Pytam, co się stało.

W naszym domu był skład apteczny i tam do tego sklepu aptecznego przyszedł M. – Polak, który zrobił się wielkim służbistą, gesta-powcem. Przyszedł i pytał, gdzie ja jestem, bo szef kazał mnie aresztować.

Nie mam gdzie uciekać. Jedyny dom, Niemcy tam są.

I wtedy moje koleżanki zaproponowały, że-bym poszła na Bojary do państwa Piętaków.

Znałyśmy się, przyjaźniłyśmy. Chodziłyśmy na tajne komplety, była już więź między nami zadzierzgnięta. Jedna mi pożyczyła dużą chustkę w kwiaty czerwoną, druga raj-stopy i pantofle. I wyczekałyśmy. Jak spod domu odjechał furgon do gestapo, nim wy-ładowali, to ja stąd na ukos przeszłam aż do ulicy Nadstawnej. Spotkał mnie ktoś, już nie pamiętam kto, mówi: „Panno Gabryniu, czy pani wie, że u pani w domu jest rewi-zja?”. Mówię, że wiem. Chustką się opatu-liłam, żeby jak najmniej osób mnie poznało, bo przecież idąc do obcych ludzi, zdawałam sobie sprawę, że ich też narażam.

I tam przesiedziałam do wieczora. Nikt nie spodziewał się, że akurat tego wieczoru przyjdzie sąsiadka, może dwudziestoletnia, która przyjaźniła się z wieloma Niemcami.

Miała złą reputację. Państwo Piętakowie bali się, że ona może wydać mnie Niemcom.

Wiadomo, jakie konsekwencje mogą wobec państwa Piętaków zastosować. I wtedy znów koleżanki uradziły, że od pani Piętako-wej przejdę na ulicę Zamojską do państwa Książków. Ich córka też była moją koleżanką.

Tam byłam przez tydzień, na facjacie, poko-ik. Nie wiedziałam, co z rodzicami. Coraz ktoś przyszedł, powiedział, że tak strasznie maltretowali mamę, ojca mniej, tylko mamę.

Żydzi byli bardzo prawdomówni. Pytali, kto im pomagał. Może nie chcieli powiedzieć, nie wiem. Ale jak im obiecali, że jak powiedzą, kto im pomagał, puszczą ich wolno, powie-dzieli, że Trzcińska przynosiła im jeść. Różne wieści mnie dochodziły u państwa Piętaków.

Pan profesor Adamczyk, który uczył mnie na tajnych kompletach, przyszedł i powiedział:

„Panno Gabrysiu, zorganizowaliśmy dla pani wyjazd do Lublina. Nie może pani tu dłużej być”. Umówił, że w niedzielę, wyjdę naprze-ciwko stacji kolejowej Rapy. Jak usłyszę, że od Biłgoraja jedzie ciężarówka i cały czas trąbi, to mam wyjść. Kierowca wie, co ma zrobić. Zawiezie mnie do Lublina do siostry pani profesor Jabłońskiej. Jechałam pod plandeką. Kierowca też ryzykował – nie mia-łam kenkarty, a to groziło konsekwencjami.

Zawiózł mnie do państwa Kossakowskich.

To był pierwszy dom piętrowy za Ogrodem Saskim. Potem z tego domu wysiedlili ich w okolice dworca PKS. Tam dostali dwa pokoje z kuchnią, malutkie, wysokie i na fa-cjatce mały pokoik, w którym mieszkałam, nocowałam i nocowała bratanica pani

Kos-sakowskiej. Oni mieli pięcioro dzieci, nara-żali się. Przyjechałam do nich, powiedziałam kim jestem, współczuli mi bardzo. „A no to na pewno jesteś głodna”. Naszykowali mi ta-lerz kapuśniaku, a ja w płacz. W domu dla có-runi był móżdżek jak był kapuśniak, jak był krupniczek to prędziutko omlecik się robiło.

Wyobrażałam sobie, że jak zjem kapuśniak to trupem padnę. Ale zjadłam. Nie gryzłam kapusty. Płakałam nad tym kapuśniakiem, a pani Kossakowska mówi: „Smakował?”.

„Bardzo”. „No to ja ci jeszcze dołożę”. I drugą furę zjadłam. Pół godziny później myślę so-bie: „Żyję, to znaczy kapuśniak można jeść”.

Pani Kossakowska zarabiała szyciem. Za-proponowałam, że naobieram kartofli na obiad. Zaczęłam obierać, ona zobaczyła i powiedziała: „Gabrysiu, ty lepiej fastryguj i wyciągaj fastrygę, bo za grubo obierasz”.

W życiu nie obierałam kartofli! Upokorzona byłam tym ogromnie.

Nie pamiętam, kto napisał list na adres pani Pomorskiej: „Danusiu, nie wychodź na ulicę, lecz się, bo ktoś ciebie widział i mówił, że bardzo źle wyglądasz”. Ostrzeżenie – ktoś mnie widział w Lublinie na ulicy. Siedzia-łam więc w domu. PruSiedzia-łam, fastrygowaSiedzia-łam.

Ale postanowiłam, że odnajdę moją rodzi-nę. Zdobyłam adres w urzędzie miejskim dalekich kuzynów mojej mamy i poszłam ich odwiedzić. Tak się złożyło, że akurat na Franciszka. Mieszkali na Starym Mieście.

Trafiłam na imieniny. Zostałam na kolacji, jak to za okupacji skromnej. Wróciłam do domu, przed samą godziną policyjną, już biegłam. Wciąż nie miałam kenkarty. Wtedy już do pani Pomorskiej z Biłgoraja wprowa-dziła się pani profesor Jabłońska, z tym że sama wyjechała do Warszawy do rodziny

036

036 036

036

R E L A C J E

męża, a tutaj zostawiła nianię z dwuletnim synkiem Januszkiem. Wpadłam do domu zziajana, a niania klęka przede mną: „Pa-nienko, niech panienka ucieka. Bo tu był B.”.

Gestapowiec Polak. Rozstrzeliwał nie tylko Żydów, Polaków. Mścił się, pił bardzo dużo.

Niania płacze, a ja zdaję sobie sprawę, że to nie tylko chodzi o mnie, ale o całą rodzi-nę. Niemcy wtedy likwidowali wszystkich, czy byli winni, czy niewinni, czy pomagali Żydom, czy osobom, które pomagały Żydom, a były szukane. I w takiej rozpaczy, poszłam spać.

Podjechali autem. Byli w długich, czarnych, skórzanych płaszczach. Dwaj. Buty skó-rzane, oficerki. Zaczęli oglądać mieszkanie.

W pewnym momencie mówią: „a ile tu osób mieszka?”. Pani Kossakowska mówi: „Ja z mężem i pięcioro dzieci. Jeszcze jest nia-nia z synkiem mojej siostry”. „To tyle za-meldowanych, ale ile niezameldowanych?”.

Ona mówi: „Nikt tu nie mieszka niezamel-dowany”. „To jeszcze sprawdzimy”. I wyszli.

Niania w jednym poznała gestapowca z Bił-goraja. Poszliśmy spać.

Opatrzność czuwała nade mną. W nocy przy-jechał z Hrubieszowa brat pani Jabłońskiej, pan Pomorski, adwokat. Jak się dowiedział o całej sytuacji, następnego dnia wyrobił mi fałszywą kenkartę na nazwisko Podłódzka Gabriela. Zostałam z tym imieniem, ponie-waż Januszek mówił na mnie Gabka. I wy-wiózł mnie do Warszawy do teściowej pani profesor Jabłońskiej.

W Warszawie byłam chyba miesiąc. W mię-dzyczasie pani Jabłońska nawiązała kon-takt z moją wujenką, która u nas mieszkała, a potem wyjechała do jakiejś miejscowości na trasie do Częstochowy.

Z Powiśla znalazłam się u Urszulanek Sza-rych w Brwinowie. Tam przez dwa miesiące pracowałam jako pomoc w sierocińcu. A od września dali mnie do Urszulanek Szarych na róg Dobrej i Tamki. Tam był duży, chyba czteropiętrowy budynek, gdzie zakonnice prowadziły zajęcia, tajne nauczanie i jedno-cześnie był internat. Miałam legitymację, że chodzę do jakiejś handlówki czy innej szkoły w mieście. Pokazali mi, gdzie ta szkoła, że-bym wiedziała w razie czego, jak pokazać trasę. U sióstr ukończyłam pierwszą klasę liceum pedagogicznego. A przed powstaniem warszawskim siostrzeniec mojej wujenki, który pracował w Brwinowie też u Urszu-lanek Szarych, polecił mi, żebym pojechała do mojej wujenki na miesiąc. Wzięłam tylko pantofle, dwie pary majtek, dwie pary halek, dwie bluzki, jedną spódnicę i letni płaszczyk wiatrem podszyty. Na miesiąc po co mam brać więcej. Zostałam już tam. Przyszła jesień, nie miałam w czym chodzić, więc wujenki siostra dała do szewca buty, obciął obcasy.

Miałam pantofle, w których niezbyt dobrze się chodziło. Nie mam ciepłych majtek, więc wujenka obcięła wełniane kalesony, zaszyła rozporek – miałam ciepłe majtki. Nie mia-łam kurtki ciepłej, to mojej wujenki siostra dała mi zapaskę wełnianą. Od mrozów wy-starczała, a potem oni już coś zdobyli.

Zaproponowano mi, żebym zorganizowała tajne komplety. Uczyłam młodzież. Za to do-stawałam kaszę, fasolę, słoninę i jakoś tam się żyło.

Dowiedziałam się, że strasznie katowali moją mamę. Bili ją moimi nartami, okuciem.

To jeszcze nic, potem co drugi, co trzeci dzień, nieraz codziennie wozili z więzienia na badania i z powrotem bili, rany ropiały.

Bili po ranach, po tym ciele niewygojonym.

Mama była torturowana.

Rodzice zostali rozstrzelani 2 marca 1943 roku. Przy ulicy na Zamość, za dużym ko-ściołem. Tam rodziców wywieźli i rozstrze-lali. Z tego co wiem, ciało mamy było w in-nym miejscu, ojca w inin-nym. To dowodzi, że chcieli uciekać. Przywieźli ich furgonem, za-bili i przywieźli do więzienia; położyli w ką-cie podwórka. Jak się ówczesny burmistrz pan Goliński o tym dowiedział, zadzwonił do gestapo z pytaniem, czy można rodziców pochować w trumnie – byliby pochowa-ni razem z Żydami i innymi gdzieś w lesie, w dołach. Gestapowiec, który odebrał telefon, skontaktował się z szefem gestapo. Pozwolił w trumnie. Wtedy Goliński zapytał, czy moż-na pochować moż-na cmentarzu. Szef zirytowany zapytał, czy chce leżeć razem z Trzcińskimi, dlaczego się interesuje. Goliński wyjaśnił, że ponieważ Trzcińscy byli obywatelami miasta Biłgoraja, przysługuje im prawo pochówku na koszt miasta. Dlatego rodzice zostali pochowani na cmentarzu. Pogrzeb wyglądał tak, to wiem z opowieści wujenki – na furmance stały dwie trumny, na jednej siedział gestapowiec B. Jak zobaczył wu-jenkę i babcię, które chciały iść na pogrzeb, to im pogroził pięścią. Zakopali, zrównali z ziemią. Ktoś postawił krzyż brzozowy.

Potem przyjechałam, grób normalnie zrobi-łam, tabliczkę powiesiłam.

Z Kamieńska, gdzie mieszka-łam, po wyzwoleniu, właści-ciele młyna zaproponowali

mi, żebym pojechała, nie

037

037 037

R E L A C J E

G A B R I E L A G O R Z A N D T

pamiętam nazwy miejscowości. Pojechałam.

Podobało mi się bardzo. Zostałam u nich.

Zaproponowano mi pracę w szkole. Wtedy brak było nauczycieli. Pierwszą klasę mo-głam prowadzić.

Kiedyś wracałam, przepiękna droga, zapach traw, ptaki śpiewały, wszystko w człowie-ku też śpiewało, tak tam było ślicznie. Je-chałam rowerem, Cyganka mnie złapała za kierownicę i mówi: „Panienko, powróżę ci”, a ja mówię: „Cyganka mi i tak prawdy nie powie”. „A jak jedno – tak mi spojrzała w oczy – jak jedno powiem nieprawdę, to mi nie zapłacisz”. Myślę sobie: „Ona mi tu nic nie powie prawdy, jestem pod fałszywym na-zwiskiem, nie jestem stąd”. Chętnie siadłam, żeby trochę się pobawić, a ona zaczyna tak:

„Ty nie jesteś stąd, jesteś z daleka. Przeżyłaś tragedię, ale sama wyszłaś obronną ręką. Ty nie jesteś tą, za którą się podajesz, ludzie ci szczęścia zazdroszczą. Ty jesteś z daleka i tam niedługo wrócisz”. Mówię: „Cyganko, ja tam nigdy nie wrócę!”. Obiecałam sobie, że nigdy nie wrócę do Biłgoraja. A ona: „Ty nawet nie wiesz, jak szybko pojedziesz. Jest wiadomość do ciebie”. Przychodzę do domu, jest list od mojej wujenki, żebym

przyjecha-ła, bo dom jest spalony i ludzie zaczynają rozbierać. Jak bym mogła, to lotem ptaka bym przyleciała do Biłgoraja. Tak bardzo zatęskniłam. Podstępem pojechałam, bo wujenka mnie nie chciała puścić. To były czasy, kiedy na szaber ludzie jeździli. Ludzie wracali z ogromnymi bagażami, co wieźli z Zachodu, co zszabrowali. Umówiłam się w Kamieńsku, że jeden kolejarz pomoże mi, młody taki. Powiedział: „Powiedz wujence, że ja jadę do Lublina na tej trasie, będziesz pod moją opieką”. Pojechałam, przeżyłam niesamowicie wiele strachu. W Lublinie jest pociąg do Bełżca, towarowy, dach dziurawy, deszcz się leje. Wcisnęłam się do wagonu, ludzie w kącie przyparli mnie do ścian. Sta-łam całą drogę na swoich bagażach. Mało że mi się lało z dachu, ktoś parasolkę

przyjecha-ła, bo dom jest spalony i ludzie zaczynają rozbierać. Jak bym mogła, to lotem ptaka bym przyleciała do Biłgoraja. Tak bardzo zatęskniłam. Podstępem pojechałam, bo wujenka mnie nie chciała puścić. To były czasy, kiedy na szaber ludzie jeździli. Ludzie wracali z ogromnymi bagażami, co wieźli z Zachodu, co zszabrowali. Umówiłam się w Kamieńsku, że jeden kolejarz pomoże mi, młody taki. Powiedział: „Powiedz wujence, że ja jadę do Lublina na tej trasie, będziesz pod moją opieką”. Pojechałam, przeżyłam niesamowicie wiele strachu. W Lublinie jest pociąg do Bełżca, towarowy, dach dziurawy, deszcz się leje. Wcisnęłam się do wagonu, ludzie w kącie przyparli mnie do ścian. Sta-łam całą drogę na swoich bagażach. Mało że mi się lało z dachu, ktoś parasolkę