• Nie Znaleziono Wyników

ROK 1937

B E Ł Z Y C E

B E Ł Z Y C E

B E Ł Z Y C E

B E Ł Z Y C E

D A T A Z Ł O Z·

E N I A R E L A C J I : 2 0 0 3 I 2 0 0 7 R O K N A G R A Ł : T O M A S Z C Z A J K O W S K I

056

056 056

056

ci. Jak jego mama starania robiła, żeby odwiedzić męża, zamykała go na klucz. Na imię miał Władzik. Pewnego dnia słychać było strzały. Bracia polecieli zobaczyć, co się dzieje. Na rynek Niemcy przywieźli kilkanaście osób. Kazali im wykopać dół i w ten dół wszystkich tych ludzi zastrze-lili. Moi bracia to widzieli, ale nie wolno było podejść. Jak Niemcy pojechali, bracia podeszli patrzyć, kto zginął. W ogóle dużo ludzi było przy tym. Przylecieli do domu i mówią do mamy: „Mamo, tego sąsiada Ko-walskiego Niemcy zastrzelili”. Powiedzieli temu chłopczykowi. Nie mógł wyjść. Musiał poczekać, aż przyjedzie jego mama. Ona później zabrała męża. Poszłam na pogrzeb.

Widać było, że miał przypalane stopy, kolki za paznokciami, całe sine ręce. Był bardzo męczony.

Pamiętam też, jak Niemcy księży na skwer-ku w kajdankach trzymali i wywozili do Niemiec. Niemcy przyszli chyba ze dwa razy, żeby zabrać mojego ojca na roboty do Nie-miec, ale ludzie sobie pomagali. Ojcu udało się uciec. Nie był w Niemczech.

W lutym 1943 roku moja mama urodziła brata. Ojciec był stelmachem. Robił koła, wozy. Sąsiad [znający Goldinerów] zawsze przychodził do ojca, zamawiał, co mu tam w wozie się zepsuło. Znali się. On był dosyć wysoki, gruby. Jak przychodził, to w szubie, w płaszczu brązowym z kapturem. Miał dobry kontakt z tymi Żydami [Goldinera-mi], młodym małżeństwem, w czasie wojny się chyba pobrały. Ona była w ciąży. Jak

chciała urodzić to dziecko, prawdopodobnie przyszła do Walczakowej, sąsiadki, pro-sząc, żeby pozwoliła jej urodzić w stodole na słomie: „Aby urodzę i pójdę”. [Sąsiadka]

bała się, nie chciała ryzykować, wysłała ją po sąsiedzku do piekarza, Berka, Żyda:

„Pójdziesz tam, tam jest ciepło. On ma dużo mąki. Na workach urodzisz. Nikt nie będzie wiedział, a tobie będzie cieplej, tu zmarz-niesz w stodole”. Poszła.

Zaraz ten gospodarz się dowiedział, bo miał z nimi kontakt, przyszedł z dziadkiem tego dziecka, żeby ojciec wziął na wychowanie.

Ile ona u Berka była, nie wiem, ale właśnie tak mówił do ojca: „Masz, twoja żona uro-dziła dziecko, to będą jak bliźniaczki”. Dla-tego rodzice wzięli. To była dziewczynka.

Rodzice zgodzili się, chowali ich jako bliź-niaki. Myśmy na nią Hania wołali. [A ona była] Ryfka Goldiner.

Była prawie dwa lata u nas. Było bardzo ciężko, rodzice bali się, ale jakoś udało się przetrzymać to dziecko.

Jej [Ryfki/Hani] rodzice i dziadkowie ukry-wali się u gospodarza w Radawczyku [patrz:

relacja Ostrowskiej Marianny]. Prawdopo-dobnie siedzieli w ziemlance, w dole. Klapa była i jak trzeba, gospodarz przykrywał ją, i jeszcze gnój na to kładł, żeby Niemcy ich nie znaleźli. Nie wiem, na ile to jest prawda.

Moja mama mówiła, że mieli jeszcze jedno dziecko – to młode małżeństwo – chłopczy-ka. Nie chciał go nikt wziąć na wychowanie, bo się bali. Prawdopodobnie sami Żydzi go zabili, żeby nie płakał w ziemlance. Ale nie wiem, czy to jest prawda.

Pamiętam, że często przychodził do nas dziadek Ryfki, Szmul Fersztman. W nocy okna były zawsze zasłonięte kocami, żeby nie było widać światła. Niemcy robili naloty, każdy się bał, trza było zasłaniać. [Szmul Fersztman] miał umówiony z ojcem znak – trzy razy zastukał i ojciec otwierał.

Przy-chodził odwiedzać to dziecko, pytać się, jak jest. Czasami, bo ciężko było, przyniósł cu-kru, bo rodzice nie mieli. Nikogo więcej nie pamiętam, żeby odwiedzał to dziecko, tylko dziadek. Chodził w płaszczu. Był niedużego wzrostu, z bródką, starszy już.

Ludzie domyślali się, że to jest dziecko po-chodzenia żydowskiego, bo mama rodziła brata w szpitalu. Pani akuszer, Bartyrowa, bardzo porządna kobieta, wiedziała, że mama urodziła jedno dziecko. Ale nikt nie szedł na skargę do Niemców. Nie donosił. Ja-koś tak udało się rodzicom przetrzymać. Ja uważam, że po prostu nie chcieli ludzie nic mówić, bo co to dziecko było winne? Żeby go wydać, żeby Niemcy zastrzelili? To wtenczas i nasza rodzina by zginęła.

Nie słyszałam tego w domu, żeby rodzice za-braniali komukolwiek powiedzieć, że mamy Żydówkę, że to jest nie nasze dziecko. Tylko jakoś tak samo z siebie, że nikt nigdy niko-mu nie powiedział.

W tym samym budynku po sąsiedzku miesz-kał wysiedlony pan. Manilewski się nazy-wał. Kim on był, dokładnie nie wiem. Trochę pracował chyba jako leśniczy, bo przynosił nam na święta choinkę. Ojciec z tym panem żył dobrze. Ale gdy wziął

Ży-dówkę na wychowanie, po prostu nie dowierzał, bał się, że oni mogą podskarżyć. Tak-że jak chrzcił mojego brata .

najmłodszego, który się chował z Ryfką, to wziął go jako chrzestnego ojca. Ale to byli bardzo dobrzy ludzie, także nie było obaw.

Po zakończeniu wojny Manilewscy wypro-wadzili się do Katowic, bo stamtąd chyba pochodzili.

Było też takie zdarzenie – ja byłam mała, ale pamięć mam doskonałą – ojciec miał sporo rodzeństwa, chyba 4 czy 5 sióstr i jednego brata. I jakoś z jedną siostrą tro-chę się pokłócił. Chodziło o psa – miała groźnego, nie trzymała go na uwięzi. Ojciec powiedział, żeby go uwiązała, bo jak nie, to pójdzie, nie wiem gdzie i po prostu zabiją jej tego psa, albo jej karę wlepią. A ona powiedziała: „Spróbuj, spróbuj, ja powiem, że żydowskie dziecko trzymasz”. A ojciec:

„A piśnij słówko, to ja ciebie zabiję”.

I ucichło.

Pamiętam, lato, mała byłam, siostra ka-zała mi wziąć tą dziewczynkę i pójść z nią na dwór, ona jeszcze wtenczas nie chodziła.

Wzięłam ją na ręce, siostra ubrała w żółtą sukieneczkę, ja założyłam czapkę, ale nie na tą stronę co trzeba, troszki kolorem się róż-niła. [Kiedy] wychodziłam z tą Żydóweczką siostra zauważyła, że nie tak czapkę włoży-łam. Wróciła mnie do domu i mówi: „Co ty, jak ty włożyłaś?!”. I klapsa na tyłek. „Uwa-żaj na drugi raz, żebyś ją dobrze ubrała”.

Skromnie było, ale jakoś żyliśmy. Pamię-tam, jak ją w kołysce kołysałyśmy, taką ojciec skądś przyniósł na biegunach, brat był z jednej strony główką, a ona w drugą stronę.

[Mama] opowiadała, że jak gorąco było w domu, często wszyscy na strychu noco-wałyśmy. Któregoś razu mama się wystra-szyła, bo jakiś ptak czy coś latało i ją mu-snęło. Mama się obudziła, nic nie widziała.

Widocznie z przestrachu to było. Później do męża swojego, czyli do mojego ojca mówi tak: „Wiesz co, ta mała jest niechrzczona, a my ją trzymamy. Nie wiadomo, co się dzie-je, czy przeżyją rodzice. Chodźmy, pójdziemy do księdza i ochrzcimy ją. I będziem chować, jak nasze dziecko”. I poszli. Ojciec powie-dział księdzu, że chcą ochrzcić to dziecko.

A ksiądz: „Ja mogę ją tylko z wody ochrzcić, ale chrztu zupełnego nie udzielę, bo jak prze-żyją rodzice, a by się dowiedzieli, to by mieli do was pretensje”. I tak zostało.

Żydzi jeszcze dali, niby do pomocy, bo nas było pięcioro dzieci, Żydówkę w wieku mojej siostry. I ona mamie pomagała wychowywać to dziecko [Ryfkę]. Ona też ocalała.

Pewnego dnia, jak nie było ojca, pracował w majątku Palikije, Niemcy przyszli. To było z samego rana, a że było lato i gorąco, więc ona nocowała na strychu. Przyszli, szuka-li mężczyzn na roboty. Byłyśmy małe, więc popatrzyli się i zaczęły się uśmiechać, że kleine kleine, bliźniaki w kołysce leżą. Wy-chodząc, usłyszeli szelest na strychu. A to właśnie pani Zosia – myśmy ją tak wołały,

a jak ona miała dokładnie na imię i nazwi-sko, nie wiem – podniosła się, chciała wsta-wać i zejść na dół, ale że była słoma ście-lana na strychu (ona na tym spała), więc Niemcy usłyszeli szelest. Myśleli widocznie, że tam się partyzanci ukrywają, bo naszy-kowali karabin do strzału. Kazali mamie po drabinie wchodzić na strych. Mama weszła spokojnie, Niemcy za mamą. Zobaczyły, że jest jeszcze [jedna] osoba dorosła, więc za-brali ją na Majdanek do roboty. Odchodząc, ona bardzo płakała, bo liczyła, że już nie wróci. Ale to było już pod koniec wojny. [Zo-sia] przebyła tam dwa tygodnie. Jak likwi-dowali Majdanek, wróciła z powrotem do nas do domu. Była bardzo szczęśliwa, że się jej udało przeżyć. Pamiętam, że przywiezła mi czerwone korale. Cieszyłam się. Niemcy nie wiedzieli, że to Żydówka. Umiała dobrze po polsku mówić, dlatego udało się jej prze-trwać. Gdyby wiedzieli, że Żydówka, cała nasza rodzina zostałaby wybita.

Poszliśmy spać, wszystko w pogotowiu, w ubraniach śmy spały. A bracia obudzili się wcześniej i gdzieś poszli. Przylatują:

„Wstawaj! Zakończenie wojny jest! Zobacz, jak Szwaby maszerują, jak uciekają!”. Wy-szłam. Przez Lubelską szli. Widziałam, jak ony niektóre ranny, pić wołały, prosiły jeść.

Czasami ktoś im podał, a niektórzy Polacy mówili: „Dobić ich za naszą krzywdę, za na-szą mękę!”.

Pamiętam, jak krzyczeli, że Niemcy palą całą ulicę Lubelską. Niszczyli swoje papie-ry, które w gminie trzymali. Ludzie myśleli,

D R U G A

że ulicę palą. Mama w tym [samym] czasie piekła chleb. Nie chciała go zostawić. Oj-ciec nas wziął za ręce i uciekliśmy w zboża, w pola.

Gdy skończyła się wojna, przyjechali po dziewczynkę rodzice. Pełne mieszkanie u nas ludzi było, Polaków. Zdziwieni, że udało się ojcu przetrzymać dziecko. Miała prawie 2 latka. Tak się przyzwyczaiła do mamy, że w ogóle nie chciała pójść do [swo-ich] rodziców, ale niestety, zabrali ją, wyje-chali do Lublina. Mieszkali jakiś czas w Lu-blinie. Starali się o wyjazd za granicę. Moi rodzice często ich odwiedzali. Dziewczynka wyciągała jeszcze ręce do mamy i od swojej mamy uciekała.

Nie wiem też, ile w tym prawdy, bo to już sły-szałam od mamy, że jak ci Żydzi wyjeżdżali, to dziadek Ryfki namawiał ojca: „Wiśliński, jedź z nami, bo tu komuna przychodzi, to nie będzie życia”. Chciał zabrać naszą rodzinę z sobą. Ojciec nie chciał pojechać, bo bra-ciszek go nastraszył: „Będziesz szedł przez granicę, to cię jeszcze tam zabiją”. Wiem też, że ten dziadek pojechał potem do Ame-ryki, a jego córka z zięciem i Ryfką zostali w Izraelu. Ojciec zawsze wyrażał się o nich bardzo dobrze. Mówił: „To są bardzo uczci-wi ludzie, Żydzi, bardzo uczciuczci-wi”.

Mieszkanie [przy ulicy Lubelskiej] należało do dziadka tej dziewczynki. Jak wyjechali za granicę, do Izraela, z wdzięczności ojcu przysyłali, dopóki dziadek żył, paczki, ład-ne rzeczy, a później sporządzili akt notarial-ny dla rodziców na to mieszkanie. W dowód

wdzięczności, bo im to po prostu już nie było potrzebne. I tylko zaczym wszystko sporzą-dzili, był już 1949 rok. Zaraz po otrzymaniu aktu, ojciec umarł.

To był domek parterowy, drewniany. Nie wiem, czy całość była ich, był podzielony ścianą na pół. W tym mieszkaniu, co myśmy mieszkali, były dwa pokoje, nieduża kuchen-ka i korytarz. Po drugiej stronie był tylko jeden pokój i kuchnia. I plac był nieduży.

Miałam małe zdjęcie, ale gdzieś mi zaginęło, kiedyś rodzicom przysłali, jak Ryfka miała dwa, trzy latka. To była taka fajna dziew-czynka, grubiutka, ładna. Na rączkach wó-zek trzymała i lalkę. Fajne zdjęcie. Nie wiem, gdzie się podziało.

Wiedziałyśmy, że jakby wyszło, że Ryfka jest Żydówką, to by nas wszystkich rozstrzelały.

Tośmy wiedziały. Ale jeszcze nie zdawały-śmy se sprawy, mama z ojcem tak. A chyba mama najbardziej, bo później zaczęła cho-rować, nerwicy dostała. Jak umierała, to jej się wszystko przedstawiało, halucynacje miała: „Patrz, to ta Hania, ona jest doktor-ką, zobacz, jaka urodziwa”. Jak mama się źle czuła, pisała telegram, przyjechałam, otworzyła mi i mówi: „Oj, zamykaj, bo patrz, tu Niemcy są, o tu za remizą, będą strzelać,

będą wszystkich wybijać”. Zmarła w grud-niu 1974 roku.

Dlaczego pomagaliśmy? Wszyscy przyjęli, że to był obowiązek. Pomogło się i sprawa zamknięta.

Mama utrzymywała kontakt listowny z Ryfki matką. Później, jak mama była już w podeszłym wieku, siostra zaczęła do nich pisać, żeby utrzymać kontakt. Ale były roz-ruchy jakieś w Polsce, pretensja, zerwane chyba zostały stosunki polsko-izraelskie i już nie dochodziły listy. Siostra napisała i nie otrzymała odpowiedzi. Natomiast ja jak przyjechałam do Lublina, jak dostałam mieszkanie, zaczęłam z córką przeglądać album rodzinny. Było zdjęcie Ryfki i córka zapytała: „Mamo, a kto to jest?”. A ja mówię, że ta, co się u nas chowała, co ją rodzice cho-wali. „To czego nie piszesz z nimi listów?”.

Ja mówię, że pisała siostra, ale listy nie dochodziły i zerwałyśmy kontakt. „Oj, weź napisz, odnów znajomości. Może kiedyś po-jedziesz do nich”. Prawie po 20 latach napi-sałam list do Ryfki matki i o dziwo dostałam odpowiedź. Od tamtej pory pisałyśmy listy.

Chciałam pojechać do nich, chciałam zoba-czyć Ryfkę. Składałam pieniądze i pisałam, że chciałabym do was przyjechać, podróż sobie opłacę. Ale akurat w tym czasie Ryfki matka zachorowała i ktoś z jej rodziny na-pisał, że jest bardzo chora,

ale jak wyzdrowieje to nie muszę opłacać podróży, bo oni przyślą mi zaproszenie.

Niestety, matka Ryfki zmarła.

Z D J E¸ C I E

I kontakt się urwał. Napisałam jeszcze raz list. Odpisała ich kuzynka. Ona [z rodziną]

później była w Polsce. Widziałam się z nimi, rozmawiałam. To jeszcze zaczym złożyłam wniosek o odznaczenie. Rozmawiając z nimi, zapomniałam poprosić, żeby oni napisali oświadczenie. Żałowałam.

Napisałam też raz list do Ryfki, ale nie otrzy-małam odpowiedzi. Już nie śmiałam drugi raz pisać. Nie wiem, dlaczego mi nie odpisa-ła. Może ona, małe dziecko, nie wiedząc, nie znając prawdy, miała, jak niektórzy Żydzi, pretensje do Polaków? Może i ona tak pod-chodziła do tego? Natomiast z matką [Ryfki]

pisałyśmy cały czas. Uważam, że przeżycia wojenne musiały na nią wpłynąć dosyć moc-no. Listy nie były ładnie pisane, linijki się od

siebie oddalały. Chociaż jeszcze po polsku tam było, ale już mieszane trochę. Rozumia-łam wszystko, ale [musiaRozumia-łam się] domyślać.

Z panią Zosią też nie było kontaktów. Raz napisała list, że nas wszystkich pamięta, że wspomina te wydarzenia i jest bardzo nie-szczęśliwa, bo musiała się z mężem rozstać.

Miała jednego syna, jest w Ameryce. [Zosia]

spotykała się z Ryfki matką raz do roku, od-wiedzali się. Nie wiem, czy zapomniała po-dać adresu, ale nie mogłam odpisać.

Złożyłam papiery do Instytutu Żydowskie-go i otrzymałam odpowiedź, że rodzicom

przyznano pośmiertnie medal. Uroczystość odbyła się w domu Chatki Żaka w 1992 [Yad Vashem podaje inną datę przyznania medalu: 2002 rok] roku, na jesieni. Bardzo uroczyście było, był ambasador Szewach Weiss, dostałam kwiaty, odebrałam medal po rodzicach, dyplom, robione były zdjęcia.

Miałyśmy poczęstunek. Było bardzo dużo osób. Później była prelekcja na temat ra-towania Żydów w czasie okupacji niemiec-kiej. To miało duże znaczenie dla mnie, bo tym medalem doceniono rodziców za pomoc w ratowaniu żydowskiego dziecka. Pomimo że rodzice nie żyli, przyznano im medal.

Na uroczystości byłam ja i najstarsza sio-stra.

M E D A L

D E U T S C H

arianna Turek, geborene Wiślińska, wurde 1937 geboren.

Während des Krieges lebte ihre Familie in Bełżyce. Damals sah sie, wie die Deutschen die Juden auf dem Markt-platz hingerichtet haben.

Im Februar 1943 nahm Familie Wiśliński ei-nen jüdischen Säugling auf. Der Name des Kindes war Ryfka Goldiner, aber Wiślińskis nannten sie Hania. Weil die Mutter Marian-na Tureks gerade selbst ein Kind zur Welt ge-bracht hatte, wurden die beiden als Zwillinge ausgegeben. Hania blieb zwei Jahre lang bei Familie Wiśliński. Ryfkas Eltern und

Großel-tern verbrachten diese zwei Jahre versteckt in einem Erdloch im Dorf Radawczyk.

Familie Wiśliński half noch einem jüdischen Mädchen, das Zosia genannt wurde. Wahr-scheinlich hatte sie vor dem Krieg bei Fa-milie Goldiner als Hausmädchen gearbeitet.

Zosia kümmerte sich um Ryfka. Eines Tages kamen Deutsche, nahmen Zosia fest und brachten sie in das Konzentrationslager Majdanek. Glücklicherweise kam sie nach zwei Wochen zurück. Sie überlebte, weil sie sich als Polin ausgegeben hatte.

Marianna Turek erzählt noch von Juden, die bei Marianna Ostrowska in Radawczyk versteckt wurden.

Nach dem Krieg kamen Ryfkas Eltern und nahmen sie mit. Sie fuhren nach Lublin und wanderten später nach Israel aus. Sie schrieben Familie Wiśliński Briefe und schickten ihnen Päckchen. Aus Dankbar-keit schenkten sie ihnen sogar ihr Haus in Bełżyce.

1992 wurde Familie Wiśliński die Medaille der „Gerechten unter den Völkern“ verlie-hen.

arianna Turek, née Wiślińska was born on May 15, 1937.

During the war, she lived with her family in Bełżyce. She recounts the executions carried out by the Nazis at the market square. In 1943, they took a Jewish girl Ryfka Goldiner to bring up. Since Mari-anna’s mother gave birth to a child at the same time, they treated them as twins and called her Hania. She was with Marianna’s

family for two years, while her parents and grandparents hid in a dug-out in Radawc-zyk. Mr. and Mrs. Wiśliński also helped a young Jewish woman called Zosia. Prob-ably, she was the former housekeeper of the Goldiner family. She helped take care of Ry-fka. One day, the Nazis carried out a search, found her and took her to the concentration camp at Majdanek. Luckily she managed to escape and returned after two weeks. After

the war, Ryfka’s parents came to take her.

They all went first to Lublin, and later to Israel. They sent parcels and letters. Out of gratitude, they bequeathed their house in Bełżyce to the Wiśliński family. Marianna also mentions the Jews who were hidden by Marianna Ostrowska, from Radawczyk. In 1992 Marianna’s parents were posthumous-ly awarded with the medal “The Righteous Among the Nations.”

E N G L I S H

Medal.

Die Medaille.

The medal.

01 02

MARIANNA TUREK

061 061

M A R I A N N A T U R E K

Helena Wislińska, matka Marianny, Elbląg 1960.

Helena Wiślińska, die Mutter Marianna Tureks, in Elbląg, 1960.

Helena Wiślińska, the mother of Marianna, Elbląg 1960.

Bogdan Wiśliński, brat Marianny, 1962.

Bogdan Wiśliński, Bruder Mariannas, 1962.

Bogdan Wiśliński, Marianna’s brother, 1962.

03 04 05

Ryszard Wiśliński, ojciec Marianny, 1962.

Ryszard Wiśliński, der Vater Marianna Tureks, 1962.

Ryszard Wiśliński, the father of Marianna, 1962.

062

062 062

062

Piotr Wiśliński, brat Marianny, 1956.

Piotr Wiśliński, Bruder Mariannas, 1956.

Piotr Wiśliński, Marianna’s brother, 1956.

Marianna Turek przed swoim domem w Bełzycach, fotografia współczesna.

Marianna Turek vor ihrem Haus in Bełżyce, 2007.

Marianna Turek in front of her house in Bełżyce, modern photograph.

06 07

063 063

Ryfka Goldiner na swoim ślubie, Izrael.

Ryfka Goldiner auf ihrer Hochzeit in Israel.

Ryfka Goldiner on her wedding, Israel.

M A R I A N N A T U R E K

Akt darowizny stwierdzający przekazanie przez Szmula Fersztmana swojego domu w Bełżycach rodzinie Wiślińskim w 1949 roku.

Die notarielle Bestätigung der Schenkung des Hauses von Szmul Fersztman in Bełżyce an Familie Wiśliński von 1949.

A deed of gift confirming the bequest of Szmul Fersztman’s house in Bełżyce to the Wiśliński family in 1949.

09 10

064

064 064

064

Dyplom

08 08 08

Das Ehrendiplom. The diploma.

065 065

asza rodzina składała się z pięciu [osób]. Józef to był ojciec, [a syno-wie] Wacław, Piotr, Tadeusz i Alek-sander Pomorscy.

W roku bodajże 1940, 1941 była ostra zima, strasznie duży mróz. Teścio [teść] opowia-dał, jak pojechał do Bełżyc na jarmark i po-szedł [do znajomego Żyda] – łączność mieli z Żydami. Zresztą na co dzień łączność pra-wie wszyscy mieli: czy do krawca, czy do szewca, do rzemieślnika... Rzemiosło spo-czywało w rękach żydowskich. Żyd pyta się [teścia]: „Pawle, co słychać?”. Paweł mówi, że niedobrze jest. Mróz siarczysty. Kuro-patwy giną, zamierają od mrozu. A [Żyd]

mówi: „Ot gewałt, już jest niedobrze z nami, bo nadchodzi chwila zagłady naszej”. Nie wiem, skąd to wziął. Oczytany był? Gdzie

mówi: „Ot gewałt, już jest niedobrze z nami, bo nadchodzi chwila zagłady naszej”. Nie wiem, skąd to wziął. Oczytany był? Gdzie