• Nie Znaleziono Wyników

Gdy czas biegnie tak szybko…

Gdy czas biegnie tak szybko…

(wspomnienia)

Nigdy nie miałem ochoty pisać i drukować wspomnienia z dawnych lat.

Nie chciałem zaliczać się do grona pamiętnikarzy, którzy tworzyli z siebie bo-haterów, lub tych, którzy pisali pod wydawców … i do swoich biogramów do-pisywali zasługi z AL i GL. Było to wzajemne chwalenie się … lub lubieżne kłamstwa.

(...) Wspomnienia spisuje się dopiero w wieku podeszłym, kiedy z per-spektywy czasu można ogarnąć całą przebytą drogę, bowiem trudniej odbiera się wydarzenia w momencie ich dziania się, inaczej zaś po latach. Spojrzenie z odległości pozwala ocenić to co zaszło spokojnie i bez emocji. Jednakże pa-mięć faktów, zjawisk, papa-mięć o ludziach, z biegiem czasu zanikają, zwłaszcza w dobie dzisiejszej, gdy czas biegnie tak szybko, a rzeczywistość ulega wciąż nowym przemianom (…)

1914

Urodziłem się jesienią 1914 r. we wsi Jabłoń–Kresy, rozdzielającej bagna od gruntów ornych, łączne z pasmem lasów. Po przejściu około 100 metrów, będąc już na równinie, można było polować na kaczki. Dało się wówczas sły-szeć na tych bagnach kumkanie, a raczej żabi koncert muzyki poważnej, który tworzał specyficzny, niezapomniany nastrój ... Odbywało się to przy akompa-niamencie świerszczy. Bajek na dobranoc mi nie opowiadano.

Nasz dom był mały, dwuizbowy, a w nim dziadek i babcia, tata z mamą i dziewięcioro dzieci. Dom rodzinny, w którym wyrastałem, był bez terroru i bez rygoru. Wszystko w nim było zgodne i łagodne. Nie widziałem kłótni, nie słyszałem o zatargach, chociaż takowe pewnie były. Wychowywałem się w do-mu zgodnym. Postawy życiowej jednak mnie w dodo-mu nie nauczono. Od wcze-snych lat spotykało mnie wiele niepowodzeń ... (m.in. egzaminy do Gimnazjum w Białej Podlaskiej).

Urodziłem się w odpowiednim czasie, aby ujrzeć zbliżającą się już wol-ność Polski. W tym miejscu chciałbym wspomnieć, że brałem udział w „wypra-wie” na małą wysepkę, pośród bagien zwanych Piszczki. Byłem tam z rodzi-cami w sierpniu 1915 r., w wieku 9 miesięcy. Podobno mocno płakałem (o wol-ność!). Przeżyłem też dzień, jako jeszcze mały obywatel, kiedy bolszewicy

w 1920 r. uciekali w popłochu z Podlasia. Zabrali nam dobrego konia, a zosta-wili takiego, który wymagał dłuższego odpoczynku. Kolejnym wielkim prze-życiem była dla mnie śmierć ojca. Był wspaniałym człowiekiem. Odszedł od nas zbyt wcześnie, w 1924 r., po okresie zmagań wojennych oraz czuwania dniem i nocą aby nie ukradli nam konia lub krowy.

Nie odszedłem stąd za czyjąś namową, nie udzielono mi też dobrych rad.

Nie znana mi była również mądrość kierowania sobą - czułem się jak „pijane”

dziecko we mgle. Przykłady, którymi posługiwało się moje otoczenie, mogły służyć jedynie za ostrzeżenie. Co bardziej bezpośredni twierdzili: będzie z nie-go ani pan, ani chłop. Nie wiem dotychczas, co powodowało moimi decyzjami, czy upór, czy zimna krew? Wyruszyłem w kraj ze wszystkimi tymi ułomnoś-ciami. Żadne, najbardziej optymistyczne kalkulacje matki i rodzeństwa, nie gwarantowały możliwości sfinansowania mojego kształcenia w okresie rozpo-czynającego się kryzysu 1929 r. Ojciec na łożu śmierci, żegnając się w pełnej świadomości z rodziną, powiedział: Staska uczyć. Co przeżyłem, nie wiem?

Pamiętam tylko, że głośno płakałem. Chodziłem zaledwie do 3 klasy Szkoły Powszechnej, a i genialnym dzieckiem nie byłem. Silna wiara i odwaga ojca podyktowały taki oto testament dla jego najmłodszego, dziewiątego dziecka.

Ale jak w tej sytuacji „ponad siły” rodzina podjęła realizację jego woli, do-tychczas pozostaje dla mnie życiową zagadką. Sprawy potoczyły się szybko.

Po ukończeniu 7 klasy Szkoły Powszechnej w Wisznicach powiózł mnie autobus do Białej Podlaskiej, abym zdawał egzaminy do czwartej klasy Gim-nazjum im. J.I. Kraszewskiego. No i pierwsze starcie. Zdawało do tej klasy około 10 adeptów … i żaden nie zaliczył. Jednego z nich przyjęli do klasy III, dla mnie zaproponowali pierwszą. Na początek był to pierwszy cios dla pół-sieroty, który podczas zdawania egzaminów spał na strychu chlewka u Turów przy ul. Łomaskiej. Panowałem jednak nad sobą. Nie wiedziałem co to szczę-ście, to i łatwiej mi było znosić porażki. Nie potraktowałem jej jako sąd osta-teczny, lecz patrzyłem w przyszłość jak w bezgwiezdne niebo. Brak koncepcji, poczucia wartości, nicość.

Wołyń 1939 r.

W lipcu 1934 r., pięć lat przed wybuchem wojny, ukończyłem Szkołę Budowlaną w Lublinie. Rozpocząłem wówczas poszukiwanie pracy na Woły-niu. Używając współczesnego określenia, gospodarka polska w tym czasie osią-gnęła dno. W miastach było bardzo dużo bezrobotnych, a na przeludnionej wsi bardzo dużo zbędnych rąk do pracy. Jako jeden ze środków łagodzenia tego stanu powszechnie stosowano zatrudnianie sezonowe. O otrzymaniu stałej pra-cy, spośród nas sześciu kolegów, żaden nie marzył. Napisaliśmy jednak podania o pracę. Jeden z kolegów zawiózł je do Urzędu Wojewódzkiego Wołyńskiego w Łucku, gdzie otrzymał przyrzeczenie naczelnika, że odpowie w ciągu dwóch tygodni, tj. do 15.VII.1934 r. Odpowiedzi, ani pozytywnej ani negatywnej,

jednak nie otrzymaliśmy. Postanowiliśmy więc odpowiednie władze zaskoczyć i postawić je przed faktem dokonanym. Pojechaliśmy wszyscy 15 lipca do Łuc-ka, do tego z bagażami, jak gdyby praca już na nas czekała. Zdenerwowało to naczelnika. Gromkim głosem oznajmił, że należało czekać na odpowiedź, że pracy nie ma, że możemy wracać do domu. Byliśmy jednak cierpliwi. Przetrwa-liśmy burzę, ponownie wyjaśniPrzetrwa-liśmy naszą sytuacje i poczęPrzetrwa-liśmy prosić aż do skutku, Kiedy się uspokoił, trochę pomyślał, to i zdecydował by dać nam skierowanie na pomiary rzeki Turii, oczywiście w charakterze pracowników fizycznych, za 75 zł miesięcznie. Nie było wyboru.

Z Lublina do Łucka jechałem pociągiem bez biletu, analogicznie na trasie do Kowla. Wyjątkowo byłem zmęczony tą „bezpłatną” podróżą i trochę głodny. Był to mój start życiowy - „pociągiem na gapę”. Do Turzyska, odle-głego ok. 20 km, zdecydowałem się iść pieszo. Po krótkim pobycie we wsi Turyczany, położonej na łuku rzeki Turii, na dłużej zamieszkaliśmy w Turzys-ku, do tego w „pałacu” ze wszystkimi wygodami. Ściślej mówiąc, w większym murowanym budynku folwarcznym, z fachową obsługą. A było to już coś. Po pracy mogliśmy dobrze wypocząć, względnie sprawdzić obliczenia z dokona-nych pomiarów. Miejsce codziennej pracy coraz bardziej się jednak oddalało od naszego miejsca zamieszkania. Do Turzyska wracaliśmy z odległości 5 km, płynąc łodzią lub idąc pieszo. Nasze powroty bardzo często umilały śpiewy ukraińskich robotników, członków miejscowego chóru cerkiewnego. Śpiewali na głosy, wyjątkowo ładnie.

W ciągu pięciu miesięcy robiliśmy pomiary rzeki na odcinku od Turyczan do Nieschojeż, na północ Kowala. Mieszkaliśmy w bardzo różnych warunkach, przy okazji poznając jak różna była skala nędzy u miejscowej lud-ności, w tak zwanej „Polsce B”. W połowie listopada nasza grupa pomiarowa dostała nowe zadanie. Pojechaliśmy do Kisielina w pow. horochowskim, na po-miary rzeki Stochód, poczynając od jej źródeł. Była to bardzo ciężka praca. Do-rzecze Stochodu było zalesione, bagniste, a pogoda w listopadzie i grudniu nie należała do łaskawych. O jakichkolwiek rozrywkach, na przykład w niedzielę lub święta w zasadzie można było sobie tylko pomarzyć. Jak pamiętam, jeden, jedyny wieczorek taneczny, zorganizowała nam miejscowa inteligencja. Zapro-sił nas ziemianin z Worczyna. Uczestniczyło w nim grono nauczycieli, wła-ścicielka majątku z córką oraz ekonom (Żyd). Przypadki całkowitej zależności właścicieli majątków od żydowskiej „pomocy” finansowej nie były wówczas odosobnione. Różne były jednak na ten temat komentarze, zwłaszcza po do-skonałej zabawie. Po zakończeniu pracy każdy powracał do rodziny, bez po-niewierki ... ale i bez większych sukcesów.

Kiedy skończył się sezon ponownie powróciliśmy pod opieką rodziców i rodzin, oczywiście jako bezrobotni. Wracaliśmy więc do punktu wyjścia. I co dalej? Życie w rodzinnym domu nie było łatwe, przy jednoczesnej spłacie dłu-gów zaciągniętych na moją naukę, w tym tak ciężkim okresie gospodarczym dla Polski. Pozostało mi „kiwanie się” w rodzinnej chacie do następnego

se-zonu. Po kilku sezonowych pracach, w różnych województwach, oraz odbyciu służby wojskowej, powróciłem na Wołyń. Moim nowym miejscem na mapie wschodniej Polski były tym razem Sarny i Klesów, położone w dorzeczu Pry-peci. Praca przy regulacji rzeki Słucz była bardzo różnorodna i ciekawa, a współ-pracownicy mili. Byli to dobrzy ludzie. Budowę obiektów wodnych rea-lizowano nawet w nocy, z wykorzystaniem oświetlenia elektrycznego oraz lamp karbidowych. Istniejąca elektrownia połową swojej słabej mocy zasilała budowę zapory wodnej. Mniejsze budowy oświetlano karbidówkami. Roboty tylko w niewielkim stopniu były zmechanizowane, głównie przy zabijaniu dre-wnianych pali oraz mieszaniu i ubijaniu betonu (wibrowaniu). Podczas awarii elektrowni pale wbijane były ręcznymi babami, w rytm jakiejś piosenki lub okrzyków. Roboty ziemne wykonywali wozacy, zwani dawniej „holendrami”.

W końcowym okresie mojej pracy, przed mobilizacją, znalazłem się koło Klesowa, w głębi lasów, pośród bagien, w warunkach które trzeba poznać aby je zrozumieć. Do kwatery naszej można było dojechać wyłącznie nowo wybu-dowaną kolejką wąskotorową. Do przewozu pasażerów mieliśmy poruszaną ręcznie drezynę. Innej drogi nie znałem. Jedno wejście, jedno wyjście. Chodzi-łem po bagnach, mieszkaChodzi-łem w baraku na bagnach, otoczony rojem komarów które potrafiły zgasić nawet lampę naftową. Koparki mogły się poruszać tylko po odpowiednio zbudowanych elastycznych drewnianych „materacach”. To był mój tamten świat. Krążyły tutaj wieści, że na Palerii znajdują się pojedyncze gospodarstwa rolne, a nawet małe wsie, o których nie wiedziały urzędy oraz karbowi. Pracowałem tam zaledwie trzy tygodnie. Wyjechałem po ogłoszeniu powszechnej mobilizacji. Inni pozostali na dłużej, i jak sądzę, niektórzy na stałe zostali pokryci mchem ... Jeszcze nie stwardniał beton, a już musiałem służyć dla obronności północnej części Wołynia i Polski, przed „wyzwoleńczym” mar-szem Armii Czerwonej (...)

Sarny

Pragnąc nas zastraszyć armia niemiecka urządziła manewry przy granicy polskiej. Przygotowania wojenne mocarstw zachodnich pozwalały nam spo-kojnie spoglądać w przyszłość; z odbiorników radiowych płynął gładki, głęboki głos, pełen wiary. Mamy gwarancję państw zachodnich, czekamy zwarci i goto-wi. Na niedostępne tereny Polesia dochodziły tylko fragmenty tych optymi-stycznych wiadomości. Po gazetę lub książkę jeździłem w niedzielę drezyną do Klesowa. Nie obowiązywał tam 8 godzinny dzień pracy, lecz od wschodu do zachodu słońca. Niepokój stopniowo narastał, przenikał do nas przez moczary.

Brak pozytywnych wiadomości coraz bardziej denerwował. Zrezygnowałem wreszcie z pracy na budowie i wróciłem do Sarn, aby być pośród ludzi, więcej wiedzieć i przeżywać „częściową mobilizację”. Wkrótce zdecydowałem się pojechać na Święto Morza do Wolnego Miasta Gdańska, do jaskini lwa. Było to dla mnie wielkie przeżycie, bowiem nie byłem wcześniej w Gdyni i Gdańsku,

nie widziałem też morza. Właśnie w tym okresie, po dwudziestym czerwca, na dworcu głównym Gdańska obrzucono kamieniami wagony z polskimi dziećmi,

które śpiewały „prowokacyjną” pieśń „Ułani, ułani malowane dzieci”. Roiło się wszędzie od brązowych koszul. Było ich w Gdańsku cztery tysiące umundu-rowanych, a nieumundurowanych dziesięć tysięcy.

(…) Po powrocie do Sarn nie byłem już optymistą. No i stało się, po dwóch miesiącach ogłoszona została powszechna mobilizacja. Od razu też oży-wił się ruch na dworcu kolejowym w Sarnach. Pożegnania najbliższych - żony żegnające swych mężów, dzieci ojców. Wszyscy z uczuciem obaw i strachu, że być może już się nie spotkają. Powrotu i powodzenia na przyszłość życzyła mi pani Zagórska, a także jej sublokatorka - w sędziwym wieku, mieszkające przy ul. Kościelnej. Do widzenia mili współlokatorzy, odrzekłem łamiącym się gło-sem, przepełnionym uczuciem żalu. Cóż bowiem miało mnie teraz spotykać!

Oczami wyobraźni widziałem linię frontu, okopy, rzekę o rozmiarach Styru oraz 5-kątne bunkry, jakie budowałem na Kresach Wschodnich. A miałem wal-czyć tam, gdzie ich nie budowano. Dysponowałem już angażem do pracy przy budowie tego samego rodzaju obiektów na granicy z Prusami Wschodnimi.

Przed mobilizacją nie zdążyłem jednak tam wyjechać. Z głęboką zadumą pa-trzyłem przez okna wagonu na oddalające się Polesie. Ociężale siadłem na ław-ce i wsłuchiwałem się w rytm pędząław-cego pociągu. W przedziale systematycznie powiększyła się liczba pasażerów, wyłącznie mężczyzn, w wieku zdatnym do obrony kraju. (…) Było rozkosznie, martwo i cicho, jak przed burzą. Ludzie tu-taj są cisi i mili, prości i bezpośredni. Od setek lat żyli życiem wegetatywnym, spokojnym i rozsądnym. Nie znali historii innej, tylko tą z opowiadań dziadów i pradziadów, z czytań, na niezbyt jeszcze starych nagrobkach. Życie, „rozrze-dzone” na tych olbrzymich przestrzeniach, było, i długo jeszcze pozostanie,

Potapczuk z Jabłonia w gronie kolegów (fot. ok. 1935 r.)

takie samo. Pachną nadgniłe mchy, szumią na wietrze olszyny, krzewy wikliny i wodorosty. Nędza, jeszcze raz nędza, pośród której budowano forty. Ponura rzeczywistość pozostała po naszym wyjeździe.

Po całorocznych podróżach dotarłem w końcu do rodziny, by pozostawić swój skromny stan posiadania i pożegnać się przed wyjazdem do kompanii w Brześciu. Wzbogacony zostałem tutaj ponurą atmosferą życia rodzinnej wsi.

Trwała mobilizacja. Życie jak gdyby się zatrzymało. Gromadki ludzi zebranych tu i tam opowiadały sobie co usłyszeli. Usiłowali odgadnąć kto będzie zwy-cięzcą ... Mówili także o tych, którzy w ramach mobilizacji opuszczali wieś, między innymi o jednym z moich braci, który przygotowywany był do obrony kraju w Borach Tucholskich. Pożegnałem zapłakaną matkę i rodzinę. On to wróci, a my jesteśmy już na pierwszej linii - powiedziała bratowa. Następnego dnia oczekiwałem już na pociąg w Parczewie. Wybuchła wojna. To właśnie tutaj usłyszałem po raz pierwszy warkot samolotu, szybującego wzdłuż torów kolejowych na kierunku lubelskim. Nasz, czy niemiecki? Nie upłynęły sekundy a rozległa się seria z karabinu maszynowego. Wszyscy ruszyli pędem do rowów przeciwlotniczych. Już są szwaby - stwierdził jeden. Myśliwiec – odrzekł drugi.

Najbardziej przerażeni byli ci, co znajdowali się najbliżej torów. Z pewnym opóźnieniem dojechałem więc do Brześcia, do twierdzy, na miejsce zbiórki.

Z Brześcia … na zachód

Olbrzymi dziedziniec koszarowy przepełniony był tymi, którzy zdążyli już nałożyć mundury, a także tymi, którzy znajdowali się jeszcze w ubraniach cywilnych. Wszyscy byli w ciągłym ruchu; jedni zamyśleni, jak gdyby chcieli przewidzieć wszystko co ich spotka w najbliższym czasie, inni zdenerwowani, wyczuwający bliskie nieszczęścia. (…) Bardzo zapracowani byli tylko jacyś podoficerowie, prowadzący wojskową ewidencję. Zabrano mi dowód osobisty i wpasowano aluminiową meroczę, po której rozpoznaje się umarlaków. Czeka-liśmy na broń. Na nasze wołania odpowiadano, że dostaniemy na froncie. Uz-brojeni w wolę zwycięstwa wyruszyliśmy pociągiem towarowym w nocy 03.

09.1939 r. Nie mieli dla nas broni. To nic, po pierwszej bitwie znajdzie się dla was wolny karabin - twierdzili optymiści. W pierwszych dniach września Niemcy nie dokonywali jeszcze nocnych nalotów. Pierwsze bombardowania i walki powietrzne lotnictwa przeżyliśmy dopiero następnego dnia - w Warsza-wie. W kierunku Kutna posuwaliśmy się coraz wolniej, przy akompaniamencie huku przelatujących bombowców oraz „gwizdu” myśliwców. Wszyscy skon-centrowani byli na tym, co dzieje się wokół. A działo się dużo. Co chwila wy-skakiwaliśmy z wagonu, aby kryć się przed ogniem karabinów maszynowych.

W Łowiczu nasz pociąg został zbombardowany i ostrzelany z małej wysokości.

Padłem brzuchem do rowu przydrożnego, co uratowało mnie od śmierci, bo-wiem skarpa rowu została ostrzelana. Zginęła starsza kobieta, pasąca krowy w pobliskim sadzie. W ciągu dnia przejechaliśmy szczęśliwie 100 km - cali

i zdrowi. O zmroku wysiadł nasz oddział w Jackowicach z pociągu, około 30 km przed Kutnem, i pomaszerował w kierunku Kiernozi. Chłopi badawczo spoglądali na naszą kompanię, aż w końcu jeden złośliwie zapytał: A gdzie wasza broń? - Czapkami Niemców przykryjemy - odpowiedział równie zło-śliwie jeden z żołnierzy. - Daj wam Boże.

O świcie, po całodobowej wędrówce rozgościliśmy się w Kiernozi, obok zadrzewionego cmentarza, z zamiarem spożycia posiłku. Jeszcze pierwszy dy-mek z polowej kuchni nie uleciał, jak z wielkim hukiem niedaleko naszego po-stoju spadła bomba. Widziałem tylko pędzącą furmankę która pojechała po pro-wiant do owego miasteczka. Wariat – orzekł jeden z naszych żołnierzy – przy-leciał bombardować cmentarz. Idąc obok lasu widzieliśmy już oświetlone re-flektorami tereny. Co się dzieje? Komendy artyleryjskiej nie słyszeliśmy. Gdzie front? Dowódca zbadał sytuację w tym rejonie, po czym polecił wycofywać się nam w kierunku Sochaczewa. A więc ucieczka! Niemcy byli dość blisko. Na szosie mogliśmy już potwierdzić te przypuszczenia, bowiem piechota i artyleria całą szerokością drogi wycofywała się na wschód.

Coraz częściej pojawiały się samoloty, które kosiły idące kolumny z ka-rabinów maszynowych. Tumult, rżenie koni, każdy rozbiegał się gdzie tylko mógł, aby się ukryć. Nikt się nie bronił. Na moście przez Bzurę - w Sochacze-wie - panował duży chaos. Szczęśliwe dla nas było to, że nastały już ciemności, dzięki czemu lotnictwo wroga zaprzestało nalotów. Rano zakwaterowaliśmy się w Błoniach k/Warszawy. Inni poszli dalej. Gdzie? Do Warszawy było już bli-sko, a może do Puszczy Kampinoskiej? Dowództwo nasze było bardzo dyskre-tne; nie chciało powiększać niepokoju, i tak panującego już w wojsku. Po nara-dzie i krótkim odpoczynku skierowano nas do Puszczy Kampinoskiej. Bę-dziemy wycofywać się do wielkiego lasu, aby ponownie zorganizować rozbite resztki oddziałów – tak wówczas myślałem. Nie tak się jednak stało. Całą dobę maszerowaliśmy przez Puszczę Kampinoską, około 40 km. Gęste lasy ukry-wały nas przed ogniem karabinów maszynowych lotnictwa niemieckiego. Gdy-by nie było tak tragicznie, można by stwierdzić, że była to zabawa w chowanego.

Przy mleczarni pozwolono nam chwilę odpocząć i zjeść śniadanie. O wscho-dzie słońca była jeszcze cisza. Wszyscy byli bardzo zmęczeni. Jedni korzystali z okazji i drzemali, inni dzielili się swoimi poglądami na temat przebiegu wojny. Koncentrowały się one głównie wokół dwóch zagadnień: Gdzie nasze lotnictwo? Gdzie nasza obrona przeciwlotnicza? Pytania te były ciągle aktualne.

O przebiegu linii frontu nie mieliśmy żadnych informacji. Przypuszczenia jed-nak były trafne, że z Błonia do Warszawy szliśmy przez Nowy Dwór dlatego, że Warszawa od strony zachodniej była już otoczona przez pancerne wojska niemieckie, które wdarły się klinem, odcinając wojska polskie walczące pod Kutnem.

Trzy doby bez snu i dłuższego odpoczynku dawały już znać o sobie. Wszy-scy byliśmy skrajnie wyczerpani. Idąc w nocy, w zwartym szeregu, „spaliśmy”

wyczuwając się tylko łokciami. Nikt nie przekonałby mnie wcześniej, że w

ma-rszu można spać. A jednak tak było! Był to trudny sen, podczas którego czu-wała podświadomość. Prawa wojny są jednak bezwzględne. Dzień, jak co dzień, słońce wschodzi, to i wróg nadchodzi. Na przeciwko lasu koło Legionowa nie-przyjaciel wypatrzył większą liczbę naszych wojsk, to i obrzucił bombami skraj lasu. A właśnie w tym kierunku uciekaliśmy. Przeraźliwy huk, trzask łamiących się drzew oraz rżenie koni powstrzymały nas na jakiś czas. Padliśmy w otwar-tym polu, przylegając do ziemi. Marsz na ostatnim odcinku drogi z Legionowa do Warszawy nie odbiegał od dotychczasowego trybu marszu. Na szosę wy-chodziliśmy tylko podczas ciszy na niebie.

Warszawa

Wieczorem szóstego września, bezgranicznie zmęczeni i przybici klęską dotarliśmy do Warszawy. Zatrzymaliśmy się na Saskiej Kępie, tuż przy Wiśle.

Pierwsze rozmowy z mieszkańcami nie były pocieszające. Pierwszego września zbombardowany został Zamek Królewski, a Prezydent opuścił Warszawę. Dwa dni później zapadła decyzja o ewakuacji władz centralnych. (…) Kiedy

Pierwsze rozmowy z mieszkańcami nie były pocieszające. Pierwszego września zbombardowany został Zamek Królewski, a Prezydent opuścił Warszawę. Dwa dni później zapadła decyzja o ewakuacji władz centralnych. (…) Kiedy