• Nie Znaleziono Wyników

(Humoreska.)

P an A nastazy Pietruszkiew icz był aptekarzem i to nie pomocnikiem aptekarskim , ani prow izorem , ale w ła ­ ścicielem apteki, dominującej swem wielkiem godłem, um ieszczonem na dachu piętrowej kamieniczki, nad prze­

stronnym rynkiem O brzydłów ka, co w śród błót Podlasia p strzył się bielonemi ścianami i zczerniałemi dachami, strzelając czerw o n ą w ieżą kościoła jak bocian, zadum any nad doskonałością żabek, na które czyhał.

Otóż w mieście O brzydlów ku pan A nastazy P ie trasz­

kiew icz miał aptekę.

Apteka — cóż ap tek a? Dom, tak jak każdy inny — sklep, handel.

A jednak, co m y biedni śm iertelnicy robilibyśm y bez ap tek i? C oby ludzkość poczęła, gdyby nie miała gdzie nabyw ać antipiryny, phenacetiny, morfiny, codeiny, cephaginy itd. itd. ?

Zm arniałaby, jeśli nie ona cała, to przynajmniej wiel­

kie legiony synów Eskulapa, którym jeśli nie śmierć, to przynajmniej groziłaby hańba poniżenia — m iast pisania aptekarskich dekretów zakasanie rękaw ów do m asażu, lub aplikow anie jedynego środka bezpośrednio fabryko­

w anego przez naturę, akw ydystilaty.

T ak rozm yślał nieraz pan Anastazy, gdy jako uczeń aptekarski i praktykant kręcił pigułki, lub nasypyw ał proszki. B ardzo b y ł w ów czas dum ny ze sw ego powo­

łania. T o też nie m ógł długo ochłonąć ze zdumienia, gdy raz na w ieczorze, gdzie się staw ił już jako prow izor, za­

sły szał za sobą złośliw y śmieszek i szept panienki:

— P atrz, jak się wiercipiguła w ypom adow ał.

ustaw iony jest dział VIII. Poniew aż w tak pięknym gmachu i dziurki jednej w ścianie zrobić nie wolno, więc stanęły tam olbrzym ie sztalugi, a na nich widnieją k arty z w ykazam i rozm aitych danych, t. zw. grafikony. W śród nich wielu naszych dobrych znajom ych: Oto piękną ta ­ blice powiadają, ile nasz. Związek Kobiet pracujących ma członków , w jaki sposób pracuje i się rozrasta, w ja­

kich miejscach K sięstw a najwięcej m a placówek, gdzie, ile i jakich w y kładów mają przew odniczące czy sto w a­

rzyszone, jakie są ich kółka sam okształcenia. W szystko to podają tablice piękne, w yraźne. A w szafkach tuż obok ręczne prace naszych „patronaży", czepki, bluzki, ślarki, hafty — obok nich spraw ozdania i u staw y nasze. Są tak że i fotografie, jak n. p. poświęcenie naszego schroni­

ska dla sług i św ięcone w „taniej kuchni'1, są w nętrza naszych pracow nic, jest i afisz opieki dw orcow ej, taki sam. żółto-bialy, jak w arszaw ski i krakow ski. I dopiero tutaj, kto nie umiał tego ogarnąć duchem, dopiero tutaj się widzi, jak to ta nasza praca kobieca łączy się z pracą kobiet innych dzielnic, jakie szerokie kręgi roztacza, aż miło patrzeć. Nie rozumieją tego od razu w7szyscy w y ­ staw ę zw iedzający, ale ci od naszych stron i te inteli­

gentne, Czeszki, h. p. nauczycielki, te się bardzo o to do­

pytują i nad tem zastanaw iają, co też te stow arzyszenia rfasze m ają za piękne zadanie, i jak to dobrze jest, że chociaż później, ale zaw sze doganiam y to, żeby się nau­

czyć tego. w szystkiego, co nam do szczęścia potrzebne, a czego nam szkoła nie dała zaw czasu.

W iszą tu też tablice drugiego naszego związku, Tow.

Kobiet ośw iatow ych, są i grafikony T o w arzy stw a C zytel­

ni Ludowych, i ta nasza kochana now a czytelnia publiczna im. K raszew skiego, i kierow niczka przeźroczy T. C. L.

— to znaczy fotografie tylko oczywiście. Inne dzielnice dały to samo, a w szystk o w pięknych ram ach za szkłem opraw ne. M iały więcej czasu i pieniędzy, żeby to

Na razie pow iedział sobie, że autork a żartu by ła gęsią, a koncept bez sensu, a jednak zrobił on na nim takie w rażenie, że odtąd1 stał się podejrzliwym, d op atryw ał się półuśm ieszków i przycinków, strzygł w szędzie uszami, w które, niestety w padały nieraz ża rty mocno dotykające jego miłość w łasną. Raz dosłyszał:

— Strzeż się lichw iarza i aptekarza, jeden niecnotą, drugi głupotą ludzkość zaraża.

Innym razem ktoś, wspom inając jego dw óch s ta r­

szych braci, pow iedział:

— Dwóch było m ądrych, a trzeci aptekarz.

P an A nastazy P ietruszkiew icz zaw rzał gniewem.

O niegodna ludzkości, za cóż się znęcasz nad ucz­

ciwie pracującym i synam i tw oim i! Czem on, pan Ana­

stazy, był gorszym od sw ych braci, doktora i inżyniera?

P rzecież nie tem, że tamci skończyli osiem klas i uni­

w ersytet, a on cztery klasy i dw a lata w olnych kursów na farm aceutycznym w ydziale?

P rzecież lekarstw o skoncentrow ane jest droższem od rozcieńczonego, a on przez lat sześć nagromadził tyle wiadomości, ile bracia jego przy czternastoletniej pracy, bo jeżeli by ł ostatnim uczniem w e w szystkich klasach, to jedynie przez niespraw iedliw ość profesorów, a jeżeli cz te ry razy chybiał w egzaminie, to przez intrygi k o leg ó w !

G dy pan A nastazy m yślał o tem niepoznaniu się na 'nim społeczeństw a, to aż zgrzytał tłuczkiem po porce­

lanow ym m oździerzu i w yciska wielkie łzy z kroplo­

m ierza w przygotow aną m iksturę. P rzysięgał w tedy zemścić się, albo zatruć w szystk ą ludność O brzydłów ka, albo ożenić się, mieć dw unastu synów i w szystkich uczy­

nić doktoram i lub aptekarzam i. Ten środek podobał się bardziej, jako również skuteczny, a mniej ryzykow ny;

zaczął więc oglądać się za małżonką.

wszystko- przystojnie „opraw ić"; ale m y się za to, cośm y dały bynajmniej w stydzić nie potrzebujem y, bo chociaż to skromniejsze, ale zaw sze porządne a treściw e.

O innych działach naszej w y sta w y w innym liście

— ale w tedy to już nasze okazy będą sobie leżały wi skrzyniach, gotow e do drogi powrotnej. H. R.

p r z y r o d ą I

(D o k o ń c z e n ie .)

M iłe są p ie rw s z e dni w io se n n e , g d y lu d zie w y ­ c h o d z ą po d łu g iej zim ie na św ie ż e p o w ie trz e , w t e n ­ c z a s ro z k o s z u ją się ciep łe m sło ń c e m i w s z y s tk ie m i o z n a k a m i b u d z ą c e j się p r z y ro d y . W m aju , k tó r y u w a ż a m y z a n a jp ię k n ie jsz y m ie sią c , c ie s z y n a s ś w ie ­ ż a zieleń n a p o lach i d rz e w a c h i z a p a c h y n a sz e g o w io se n n e g o k w ie c ia , ja k k o n w a lii, fio łk ó w lub k r z a ­ k ó w b z o w y c h , w p o śró d k tó r y c h c z ę sto w ie c z o re m w y d z w a n ia sło w ik s w o je m iłe p io sen k i. R e c h c e n ia ża b po n a s z y c h s ta w k a c h s łu c h a m y z p rz y je m n o śc ią ; o niem to n a s z n a jw ię k s z y w ie s z c z A d a m M ic k ie w ic z p o w ie d z ia ł: Ż ad n e ż a b y nie g r a ją ta k pięk n ie, jak p o lsk ie. W c z e rw c u s ta ją się dnie d łu ż sz e , sło ń c e g rz e je m o cn iej, p rz y c h o d z i la to . L a to r o z ta c z a m niej p o w a b ó w , an iżeli w io s n a i jesień . W lipcu po la z b o ż o w e p rz y o z d a b ia ją się k o lo re m z ło te m a b y w sie rp n iu z ło ż y ć sw o je p lo n y pod k o s y ż n iw ia rz y . W w rz e ś n iu w ita m y już jesień , m ó w ią w te n c z a s n ie ­ k tó r z y lu d z i: P r z e s z e d ł ju ż n a jła d n ie js z y cz as, a to w ła ś n ie jesień m o że je s t n a jp rz y je m n ie jsz ą p o rą ro k u . Ś w ia tło sło n e c z n e s ta je się ła g o d n e , liście d rz e w p rz y b ie ra ją pow oli b a r w ę ż ó łtą , a zieleń, k tó r ą się je sz c z e w te n c z a s c ie s z y m y , p r z e d s ta w ia się piękniej p rz y k o lo ra c h ż ó łty c h , c z e rw o n y c h i b rą z o w y c h . J a r z y n y i o w o c e d o jrz e w a ją , w s z ę d z ie w id a ć b o g a

-W sąsiedztw ie O brzydłów ka był m ajątek Ochydka, w łasność pana Rybińskiego, ojca jedynej, nieładnej, ale posażnej córki. P an A nastazy Pietraszkiew icz uderzył w konkury do panny W iktoryi, ale po kilku tygodniach kuzyn jej, a daw ny kolega pana Anastazego, powiedział mu poprostu:

— Nie szukaj arbuza, Ta-ziku, Rybiński nie da ci córki.

' A to czem u? czy nie podobam się pannie W iktoryi?

— Tego nie wiem, ale widzisz, on obyw atel, oby ­ w atele mają swoje przesądy dla nieziemian... a ty ś aptekarz...

P an A nastazy zaw rzał! Czemu kolega jego powie­

dział to z takim dziwnym akcentem ironii i złośliw ości?

Czem on, Pietraszkiew icz, był gorszym od tam tego, kiedy naw et od czterech lat był już na sw oim chlebie, gdy tam ten ślęczał nad książkam i? P ragnął się zemścić, m yślał o pojedynku, ale uanał, że ten zw yczaj zbyt jest spospolitow any w ostatnich czasach, wolał przeto okazać się w yższym , ukarać pogardą, dać dowód, że nie pragnął ani majątku, ani koligacyi i zw rócił się do- panny Elste*- rów ny, córki doktora, co św ieżo kursa przyrody w G e­

new ie skończyła, lecz prócz wielkiej w iedzy żadnego posagu nie m ogła dać mężowi.

Ale i tutaj spotkał go zaw ód: panna Elsterów na, usły ­ szaw szy ośw iadczyny pana Anastazego, puknęła się pal­

cem w czoło z bardzo znaczącą miną i ruszyw szy ra­

mionami w yszła do drugiego pokoju, skąd uszu jego doszedł w yraz:

— Aptekarz!

I znów pan A nastazy pokazał się w yższym , przez nieszukanie zem sty nad kobietą, a przeczekaw szy kilka miesięcy, ośw iadczył się córce właściciela handlu kolo­

nialnego, pannie Justynie,

c tw o d o jrz a ły c h p lonów , b o ro ślin n o ść w y s ila się w te n c z a s , a b y o d d a ć ludziom w s z y s tk o , co la te m n a g ro m a d z iła . A o w e nici b a b ie g o la ta , k tó re n as jesien ią o p a su ją , c z y nie p ięk n e to z ja w is k o , o k tó - re m g ło si le g e n d a , że to p rz ę d z a M atk i B o s k ie j?

Z p ó ź n ą jesien ią, g d y ju ż liścia o p a d a ją , n a s ta w a ją m g ły i d e sz c z e , s ta je się ś w ia t p o w a ż n y , p ra w ie m e­

lan ch o lijn y . D e sz c z e i w i a t r y z a p o w ia d a ją w ię c zim ę. Ale że i zim a d użo p ię k n o śc i p o sia d a , to w dzi- sie js z a c h c z a s a c h w id z ą lu d zie c o r a z lepiej. S z c z e ­ gólnie z a c h w y c a ją c o w y g lą d a ją d r z e w a sz ro n e m o b s y p a n e . G d y s p a d a ją n a ziem ię b ia łe p ła tk i ś n ie ­ gu, w fo rm a c h g w ia z d e k m is te rn ie w y k o n a n e , to z d a je n a m się, że c h y b a A nieli m ogli o w e c u d a w n ie­

b ie u tw o r z y ć . Z n o w u w ta k i p o g o d n y i m ro ź n y dzień, g d y p o w ie rz c h n ia śn ieg u m ieni się i b ły s z c z y w b la s k u s ło n e c z n y m , z ie m ia w y g lą d a ja k b y d y a tn e n - tam i p o s y p a n a . W s c h ó d , i z a c h ó d s ło ń c a u b ie ra ś w ia t z im o w y w b a r w y ta k ie , k tó re do n a jw s p a n ia l­

s z y c h k ra jo b r a z ó w z a lic z a m y .

T a k ja k p o g o d n e sło ń ce, p o s ia d a ta k ż e ro sa , n a w e t z a c h m u rz o n e niebo , c z ę s to i d e s z c z sw o je p o w a b y . B o ja k lu b im y p o w a ż n ą k sią ż k ę , albo rz e w n y śp ie w , b y w a p ię k n y m d e s z c z o w y dzień, b o p rz y n o si n a s z e j ro ślin n o śc i o ż y w ie n ie i siły , a nam z te g o p o w o d u ra d o ś ć .

D o c z e g o z m ie rz a ją te m o je w y w o d y ? C h c ia ­ ła m ci, d r o g a c z y te ln ic z k o , z w ró c ić u w a g ę n a te ź r ó d ła ra d o śc i, w k tó ry c h p ew n ie d o tą d m a ło k o s z to ­ w a ła ś . Nie b ę d z ie to m ię k k ą s e n ty m e n ta ln o ś c ią , g d y p rz y c h y lim y n a tu r z e n a s z e o c z y i s e r c a ; o d c z u je m y w te n c z a s z a d o w o le n ie i sp o k ó j, i z n o w u p o k rz e p io n e p ó jd z ie m y do n a s z y c h z w y k ły c h z a ję ć .

P rz y p o m n ijm y s o b ie ty lk o s ło w a p o e ty , do k tó ­ re g o p rz e m a w ia la s i n o c w ten s p o s ó b :

Tym razem los okazał się łaskaw szym , panna Ju ­ styna z płaczem podała mu pulchną rączkę, papa uca­

łow ał ufryzow aną i w ypom adow aną czuprynę pana Ana­

stazego i dyskretnie wspom niał, że w posagu kupi córce kamieniczkę, w której mieściła się apteka. M arzenia pana Anastazego zaczęły się ziszczać, z poślubieniem posażnej panny m ajątek się zdwoił, a w krótce rodzina poczęła się zdw ajać, „strajać". W ciągu lat sześciu O patrzność i pani Justyn a obdarzyli szczęśliwego pana A nastazego P ie ­ traszkiew icza czterem a synam i; dwóch z nich, niestety, bardziej słabow itych, zm arło w dzieciństwie, choć papa- aptekarz niczego im nie żałow ał i codzień inne m ikstury, proszki i pigułki preparow ał. P ozostało dwóch synów , Franek i Antek; chłopaki jak m alowane, jak utoęzone, jak w ym arzone, figlarne jak koty, psotne jak m ałpy, uparte jak osły.

Ojciec szczególną słabość miał dla F ran k a; widząc jak ten. dusił żaby i nożykiem od kraw ał ślimaki od muszli, m aw iał z zadowoleniem do żony:

— Będzie doktorem.

A gdy Antek w ylizyw ał palcem konfitury m atce ze słoika, lub kręcił kulki z chleba do czarności i zjadał takow e, pow tarzał niemniej radośnie:

— Urodził się na aptekarza.

A w tedy, o dziwo, pani Pietm szkiew iczow a rzucała się z gniewem i w ołała zaperzona:

— O tylko o tęm nie m yśl! — nie chcę, ab y mój syn był w iercipigułą!

P an A nastazy zadrżał.

— A czem użeś ty za wiercipigułę p oszła? pytał d rż ący ?

— Bo nie miałam lepszego, odpow iadała.

(Dokóńczenie nastąpi.)

... » ~ r*--- ——

118

„ C o ś s z e p c e w s ta w ie w ś ró d n o cnej ciszy , I d u sz a d ź w ię k i p rz e d z iw n e s ły s z y . T o la s z a sz u m i, to ptak' z a ś p ie w a — I z n o w u c is z a o g a r n ia d rz e w a . T y c z u je s z d u s z o te n u ro k n o c y ,

M o d litw y s z e p c z e s z o B o żej m o c y . C o tuli la s y , u sy p ia p ta k i —

I cicho p ły n ie sz w g w ia ź d z is te sz la k i.

J .

-— —— «

---Jak patrzeć powinniśmy na obrazy?

ii.

Trzecim sposobem w yrażenia sw ych myśli, sposobem najważniejszym', jest f a r b a , po naszem u b a r w a , a z łacińska k o l o r . Ona to' potęguje w rażenie linii przez to, iż daje im o ś w i e 11 e n i e. Za pomocą b a rw y dobry m alarz umie w yw o ły w ać nastroje i w zruszenia.

K ażda b arw a na nas w p ły w a bow iem inaczej, działa na nas odrębnie. C zarny w yw ołuje pow agę lub ponurość, biały kolor pogodę i w esołość, czerw ony budzi ożyw ie­

nie, podniecenie, niebieski chłodzi i uspakaja, zielony o d ­ św ieża i ożyw ia, a b rązow y krzepi i siły nadaje. C zer­

w ony, b rązow y i żółty kolor nazyw am y f a r b a m i c i e p ł e m i, niebieski i sza ry z i m n e m i . B arw y te m ożem y ujaskraw iać, m ożem y je też przytłum iać, podług tegoi, cz y je kładziem y błyszcząco (lśniąco) cz y m atow o (tępo). B arw y ze sobą zestaw ić, stonow ać, to znów w iedza osobna, a b y w szystkie razem na obrazie tw o ­ rzy ły zgodność, czyli harmonię. Kto umie b a rw y dobrze sharm onizow ać, czyli rozkładać kolory, ten w języku sztuki n azy w a się dzielnym k o l o r y s t ą . Z daw nych m alarzy doskonałym kolorytem odznaczał się W łoch Tycyan, Gorregio (Koredżio), potem Flam andczyk Ru- bens, a na końcu S zw ajcer Bócklin. K oloryt naszego M atejki w ogóle jest nierów ny: raz jaskraw y, drugi raz tęp szy ; ale najlepszym pod względem kolorytu, to

„Kazanie Sejm ow e1*.

Ale zdarza się często1, że barw ę danego przedmiotu zmienia odbłysk (odbicie się czyli refleks) farby są­

siedniej. M usimy też kłaść obok siebie tony czyli cienie miękkie^ z tw ardem i. T w arde bardzo to n y dają w rażenie

„drew na11, czegoś sztyw nego. Jeżeli o braz zanadto lśniący, jak się to- czasem mówi, w ylizany, to w rażenie jego jest m dłe i ckliwe, jak n. p. za w ielka porcya „po- m adek11 dla żołądka naszego.

N iektórzy m alarze w przedstaw ieniu rzeczy b y ­ w ają bardzo d r o b n o s t k o w i ; rozw lekają się nad szczegółami, jak n. p. Niemcy D urer i Holbein z XVI wieku. Inni znowu nakładają na płótno farb grubo jak ciasta, jak n. p. t. zw. współcześni „i m p r e s y o m i ś c i11, którym chodzi o to, a b y w rażenie rzeczy podać w. sposób niezw ykły, raczej tylko zaledwie przedm iot wskazujący.

T ak samo rysunek od ręki skreślony, pobieżny, nie w y ­ kończony nazw ać m ożem y im presyonistycznym . Jest jeszcze sposób n a k ł a d a n i a farb y taki, że farba jedna dana na drugą, a spodnia prześw iecając daje razem odcień now y. Kolory, k tó re innych nie przepuszczają, nazyw ają się farbam i przykryw nem i, inaczej z francuska guaszem.

M ateryał, k tó ry nam b arw y dostarcza, m oże być bardzoi rozmaitym. M alarz p a s t e l o w y u żyw a różnych kolorow ych kredek. M o z a i k ą nazyw am y obraz, zło­

żony z drobniutkich kaw ałków m arm uru lub innego k a­

mienia. M alowanie na szkle, porcelanie, akw arele = w odne farby, te już sama: nazw a tłum aczy.

J e s t jeszcze rodzaj m alow ania a l t e m p e r a , w których do farb dodaje się gumy, białka itd. F r e s k i oznaczają m alowanie na św ieżym murze, wilgotnym jeszcze, tak jak n. p. w ym alow aną została słynna

„W ieczerza P ań sk a11. Najważniejszym jednak sposobem m alowania, to m alow anie farbam i tłustem i olejnemi.

Ale na w szystkie o b ra zy cenne, przez artystów . na­

m alow ane p atrzy m y jeszcze nie tylko pod w zględem tego., j a k są w ykonane, patrzym y na nie jeszcze: c o przedstaw iają. Bo przecież nie patrzym y tylko na s p o- s ó b, w jaki obraz m alow any, lecz i na t r e ś ć jego.

M am y zatem naprzód o brazy, które nam przedsta­

wiają w zniosłe m yśli, idee; to kierunek pierw szy, jak 11. p. przedstaw ienie nam sądu ostatecznego, o której to treści oddanie wielu bardzo m alarzy się pokusiło. Tam m alarz w y o b raża rzeczy, których jeszcze w rzeczyw i­

stości nie było, których sam nie oglądał. D rugim kie­

runkiem, pierw szem u, i d e a l n e m u , przeciw nym , to rodzaj rzeczyw isty, r e a l i z m . M alarz dąży do przed­

staw ienia praw dy, rzeczyw istości, a kto tę rzeczyw istość przedstaw ia bez wszelkich obsłonek, jaskraw o, ten się w malarstwie; nazyw a n a t u r a 1 i s t ą. I tu znowu z a ­ chodzić jednak może, że obraz treści realistycznej m alo­

w a n y jest W: sposób idealny, a na od w ró t obraz treści idealnej m alow any jest w sposób realistyczny.

Co do treści rozróżniam y m alarstw o religijne i św iec­

kie. W pierw szem odznaczyli się głównie W łosi:

Rafael, M ichał Anioł, Leonardo da Vinci, Hiszpan Murillo

— u nas M atejko, Stachiew icz, Krzesz.

O b razy przedstaw iające nam obyczaje i zw yczaje narodów c z y ludów nazyw am y zw ykle „ r o d z a j o ­ w y m i 11, boi te dają nam treść ze życia powszedniego.

W tym kierunku celow ali Flam andczycy, dzisiaj słynie z tego m alarz francuski Millet (Milje = znaczy tatarka), k tó ry doskonale maluje postacie chłopskie. I w naszych domach spotykam y już odbitki jego o b razów n. p. „Anioł P ań ski11 i „Na zbierance11 kłosó w po ściernisku zginające się kobiety. U nas potężnymi w: kierunku zbliżonym, sym bolistycznym jest Ferdynand R uszczyć w e Wilnie.

P o r t r e t o w a n i e , to znaczy oddaw anie1 tw arzy i postaci ludzkich, to znow u rodzaj o sobny; z naszych portrecistów słyną M atejko, Poehw alski, F ałat, Adjukie- wicz, Akcentowicz, — kobiety Anna Bilińska (+), Olga Boznańska i Dora M ukułowska.

K r a j o b r a z y (landszafty) piękne w e wieku XVII m alow ał holenderczyk Ruysdael (Rojsdal), u nas słyną Siem iradzki, W itkiewicz, Brandt, W yw iórski, Stankiewi- czówna.

M alow ane zw ierzęta, kw iaty, ow oce, naczynie, na­

zy w am y „ n a t u r ą m a r t w ą “.

N ajw ażniejszym dla naszego narodu jest jednak m a­

larstw o historyczne, w ! którem nam Jan Matejko króluje;

A rtur G ro ttger dopełnia go godnie w dziale rysunków.

Na koniec spam iętać sobie godzi, iż m alarstw a zada­

niem. nie jest, b y przyrodę od tw arzać ze zupełną, fotogra­

ficzną dokładnością. T ak jak poeta utw ór, tak samo m alarz o b ra z sobie m oże w ym yśleń. W praw dzie każdy arty sta na swój sposób przyrodę odtw arza, ale sw oim sposobem czyli stylem. Sztuka żyje z przyrody, nie jest jednak jej niewolnicą. A n i p r z y r o d a s z t u k i , a n i s z t u k a p r z y r o d y n i g d y n i e z a s t ą p i ą .

K ażdy człow iek musi osobno uczyć się patrzeć na przyrodę, a osobno na sztukę. To są dw ie rzeczy odrębne.

Ktoi do dzieła sztuki ze szacunkiem się zbliża, ten już jest na drodze sztuki, poznania. A przecież sztuka, to piękno!’ Tylko! b arb arzy ń cy nią gardzą.

W ięc gdy chodzim y w, pojedynkę czy społem oglą­

dać galerye. obrazów , uczm y się. patrzeć i tak płótna badajm y, dla czego podoba nam się treść obrazu — dla czego sposób jego w ykonania. W iedzm y też, d la czego jakie m alowidło w strę t wi nas w zbudza lub politowanie.

Ale zaw sze się uczm y! H. R.

1 1 9

-S p r a w y Z w iązku

Z im M stowarzyszeni.

„Zgoda", Tow. kobiet pracujących w Inowrocławiu.

Dnia 30-go czerw ca odbyło się nasze zw ykłe zeb ra­

nie. m iesięczne przy dość licznym udziale członkiń. Ze­

branie zagaił ks. w icepatron, prosząc na wstępie, abyśm y powstaniem z miejsc uczciły pamięć zm arłej stow. Ko­

złowskiej, oraz w zięły jaknajliczniejszy udział w jej po­

grzebie. P rzystąpiono następnie do odczytania protokółu z ostatniego: zebrania oraz przyjęcia kandydatek.

W kom unikatach zarządu ks. w icepatron imieniem zarządu i to w arzy stw a dziękuje p. Irenie Zabłockiej za udzielanie członkomi tow. przez, ca ły rok nauki pisowni polskiej.

R ów nież dziękuje tym stow., które się podjęły udzielania lekcyi prasow ania. W dalszym ciągu ks. w icepatron przypom ina spowiedź kw artalną, naznaczając dzień 4-go Iipca. P rosi rów nież o zakupienie szafy dla książek tow. hucznemi- oklaskami. Ks. wicepatron; objaśniając nam dzieła Skargi, zapowiedział, że później uczcim y go o b ­ ks. prob. Czechowskiego, zebranie zagaiła nasza pani hrabina. P o w itała serdecznie obecnych członków i gości, Potem m iała bardzo pouczający w y k ład „O dobrem w y ­ chow aniu czyli jak zachow yw ać form y grzeczności".

P rzedstaw iła m atkom, jak mają dzieci w ychow yw ać od najwcześniejszego dzieciństwa. Do trzech lat dziecko najlepiej się do wszystkiego- przyzw yczaja. W dalszym- patron Radoński. Po- załatwieniu- zw ykłych formalności w ygłosił ks. w icepatron w y k ład „O zgodności nauki z w iarą co d-o- pochodzenia całego- rodzaju ludzkiego- od pierw szych rodziców".

W kom unikatach zarządu referow ała sekretarka w zastępstw ie przewodniczącej, o- poruszeniu- kwiestyi za­

m ykania składów w niedziele. Organiz-acya pomocników

Następnie prosi sekretarka o- pilne uczęszczanie na lekcye śpiewu w czwartki-, o raz na pogaw ędki w e wto-rki