• Nie Znaleziono Wyników

I KLEPSYDRZE TADEUSZA KONWICKIEGO)

W dokumencie Między literaturą a polityką (Stron 137-145)

Kiedy się TO zaczęło? Gdzie TO wzięło swój początek? Jak TO stało się możliwe?

Myśl będzie wracała: do młodości, do wczesnej młodości, do dzieciństwa, by od-naleźć źródła i początek. Ten początek, który doprowadził do „upaćkania się”, po-nieważ Tadeusz Konwicki po drodze, jak przyznaje, „upaćkał się”. Miał taki okres w swojej biografi i, o którym niechętnie myśli i ze zgryzotą, którego – co tu dużo mówić – wstydzi się. „Jestem pokorny – pisze – pokorą milczącą i nieżądającą wy-rozumiałości. Upaćkałem się po drodze, no i trudno. Upaćkałem się na tyle, żeby na zawsze zrezygnować z roli moralisty” (296)1.

„No i trudno”. Te słowa mylą. Taki zwrot pojawia się tam, gdzie przechodzi się do porządku ponad skomplikowanymi a niepokojącymi sprawami. Konwicki do porządku nad owym „upaćkaniem się” nie przechodzi. Gdyby przeszedł, nie byłoby Kalendarza i klepsydry. On wraca pamięcią do własnej przeszłości, by odpowie-dzieć sobie i innym, jak mogło dojść i jak doszło do „upaćkania się”.

A na czym ono polegało? O tym Konwicki pisze skąpo. Odwołuje się pośred-nio do bliżej niesprecyzowanej świadomości ogólnej, która pewien fragment jego biografi i literackiej łączy, i to zasadnie, z okresem tak zwanego „kultu jednostki”, czy inaczej: z „okresem błędów i wypaczeń”. Pamięta się jego Przy budowie, książkę witaną i nagradzaną jako spełnienie, a w każdym razie poważną zapowiedź spełnie-nia, programu realizmu socjalistycznego. Pamięta się jego Władzę, która w świa-domości odbiorców pozostała jako próba fabularyzacji, zbeletryzowanej ilustracji błędnej, jak się to miało później okazać, tezy politycznej o odchyleniu prawicowo--nacjonalistycznym w polskim powojennym ruchu robotniczym. Te utwory nie niepokoją jednak sumienia Konwickiego. Przeciwnie, broni ich: „Nie wstydzę się i nie wypieram żadnej mojej książki. Lepsze czy gorsze były jednak jakimś doku-mentem, jakimś zapisem stanu świadomości mojej i moich współczesnych” (295).

O Władzy ma nawet dość wysokie mniemanie, nazywa ją „science fi ction ideo-wo-polityczną” (81), przypisuje jej znaczenie raczej szersze niż doraźne: „jest ona próbą studium o mechanizmach władzy w ogóle” (82). Autor ma do utworu sto-sunek bardzo osobisty: „Wpisałem w tę powieść całego siebie ograniczonego i na-tchnionego przez czas ówczesny” (82). Daje wyraz przekonaniu, że w tym dziele

„przechowało się trochę krwi w roztworze fi zjologicznym pamięci” (82), że

prze-1 W ten sposób, po cytatach, zaznaczam numer strony pierwszego wydania Kalendarza i klepsydry (Warszawa 1976).

trwało w nim „trochę prawdy – w nieprawdzie”. Wydaje się, iż Konwicki zbyt wy-soko sytuuje swą Władzę.

Jeżeli nie widzi on powodu do większego wstydu za swą twórczość literacką z tamtych lat, to na czym więc polegało owo „upaćkanie się”? W dwóch przypad-kach, w dwóch miejscach mówi o tym wprost. W pierwszym przypadku bardzo obcesowo, jakby chciał najcięższe wyznanie mieć szybko za sobą. Stosuje chwyt autokompromitacji: wytrąca broń z ręki ewentualnego przeciwnika. Przyznając się do tego, do czego przyznać się najtrudniej, ułatwia sobie dalsze prowadzenie refl ek-sji: „Otóż przez pewien czas, w pewnej epoce uchodziłem za «pryszczatego» i za stalinistę. Powiedzmy jednoznacznie: byłem pryszczatym i byłem stalinistą” (69).

Najgorsze zostało powiedziane. Takie otwarte przyznanie się do „najgorszego”

zaczyna teraz pełnić jeszcze jedną ważną funkcję. Ma w sobie coś z aktu boha-terskiego. Niby taki skromny i mały, o tak pożałowania godnej przeszłości, tak skompromitowany, ale oto – patrzcie – jak odważnie przyznaje się do wszystkiego.

Nieoczekiwanie (?) skwapliwa autokompromitacja zaczyna służyć wywyższeniu własnej osoby wobec wielu rówieśników lub współtowarzyszy drogi, pod których adresem Konwicki – choć tak „skompromitowany” – od razu pozwala sobie na uwagę krytyczną:

Rzecz jest o tyle ciekawa, że z tego licznego ongiś gatunku naszych dziwnych, tra-gicznych i odrobinę śmiesznych inteligentów zostałem sam na świecie. Inni rozmydlili się, zniknęli z powierzchni ziemi albo dokonali zdumiewających reinkarnacji. Tak że właściwie ja ostatni i jedyny mógłbym służyć sobą do badań naukowych (69).

Poczucie wyższości nad współtowarzyszami takiej samej lub podobnej drogi łą-czy książkę Konwickiego z innymi tekstami, które podejmują zbliżone problemy, ale motywacja tej wyższości już Konwickiego wyodrębnia. U niego bowiem po-czucie większej wartości bierze się nie z tego, że w przeszłości skompromitował się mniej od innych (jak to się przedstawia w innych tekstach o podobnej tematyce), lecz dlatego, że ma świadomość, iż pierwszy w sposób tak pełny zabiera głos w tej sprawie, nie oszczędzając własnej osoby. Można przyznać, że ma do takiego samo-poczucia powody. Nie zawiesza wyznania w pół zdania. Nie ogląda się na innych, bardziej może od niego zobowiązanych do rozpoczęcia „spowiedzi”. Nie wskazuje na nieokreślonych bliżej „prymusów”, lecz przeciwnie – skoro zaczął, to brnie dalej, skupiając uwagę na sobie: „Najlepiej więc będzie, jeśli posłużę się sobą jako głów-nym preparatem naukowym” (70).

Konwicki więc informuje wprost, na czym polegała jego wina, wywołująca trwałą zgryzotę, która doprowadziła w końcu do wyznania, jakim są fragmenty Kalendarza i klepsydry. Chociaż zrobił to bezkompromisowo i bohatersko, wydaje się, że nie zauważył, iż wywołuje pytania, które będą domagać się odpowiedzi, a tej odpowiedzi, wbrew stworzonym nadziejom, w jego książce nie ma. Co to znaczy i co z tego wynika, że był „pryszczatym”? Co to znaczy i na czym w jego przypadku polegało to, że był stalinistą? Dzisiaj takie przezwiska zupełnie nic nie mówią i je-żeli chce się być zrozumianym, trzeba mówić językiem innym, rzeczowym i

precy-zyjnym, nie tylko dlatego, że większość czytelników książki Konwickiego to praw-dopodobnie już ludzie, dla których lata pięćdziesiąte to historia poznawana (?) w szkole, ale również i z tego powodu, że pokolenia rówieśne Konwickiemu i starsze dziś nie przyjmują takich określeń jako pełnowartościowych w sensie poznawczym.

Drugim fragmentem mówiącym o niespokojnym sumieniu jest jego komentarz do publicystyki z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych. Oto, czego Konwicki na-prawdę się wstydzi:

Jest taki wątek, którego nie potrafi ę usprawiedliwić, którego nic nigdy nie uspra-wiedliwi, który szpecić będzie mnie na zawsze, choćby nawet ludzie dzisiejsi albo ludzie przyszłości o tym wątku zapomnieli, choćby tę okropną bliznę podobną do szelmow-skiego piętna zupełnie przeoczyli.

Myślę tu o kilku lub o kilkunastu moich artykułach z lat nazywanych melancholijnie

„okresem błędów i wypaczeń” […]. Te artykuły publicystyczne, których tu nie wymienię ze wstydu i przykrości, te artykuły wymuszone na mnie przez szczególną histerię otocze-nia i przez moją własną osobliwą histerię, te artykuły są moimi bękartami, których ani przebrać za tragicznych paniczów, ani utopić w głębokiej wodzie (295).

Właściwie trzeba by teraz zawiesić komentarz do Kalendarza i klepsydry i sięg-nąć do literackich czasopism z lat pięćdziesiątych, by przyjrzeć się z bliska, co Kon-wicki wówczas pisał, co on ma w istocie na sumieniu. Taki jednak zabieg wymagałby i więcej czasu (czy współmiernego do rezultatów?) i wydaje się mało owocny; poza tym nie jest zachęcający, bo muszą to być, w stosunku do pisarstwa Konwickiego, jakieś sprawy drugorzędne i po prostu można tu użyć słów, które sformułował, gdy na chwilę sobie uświadomił, że powinien zacząć od opisu i sumiennej analizy: „Ale mi się trochę nie chce” (69).

Czyżby więc „nie było sprawy?”. Jest sprawa i to bardzo poważna. Sprawa, bez której nie byłoby ostatniej książki Konwickiego. Po jej lekturze zostaje w pamięci jeden wątek, wcale nie najobszerniejszy, ale chyba najpełniej uzasadniający całość:

komentarz Konwickiego do siebie samego z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych i do momentu wyjścia z klimatu tych lat, ku tej postawie, którą przyjął w okresie wyznaczonym Ostatnim dniem lata. Ten wątek w istocie zadecydował o powstaniu książki. Jest w niej wprawdzie dużo innych informacji, anegdot i plotek towarzy-skich, ale one nie układają się nawet w spójny ciąg.

Był okres w powojennej literaturze polskiej, niby niezbyt długi, który ciągle oczekuje pełniejszego komentarza i musi się go doczekać; nie tylko opisu histo-ryczno-literackiego – i na taki przyjdzie czas – ale również komentarza tych, którzy ten okres w literaturze polskiej kształtowali. Robili to czołowi przedstawiciele kil-ku generacji literackich, główną wszakże rolę odegrały osoby wchodzące do lite-ratury w końcu lat czterdziestych i na początku lat pięćdziesiątych. Mowa o latach (w przybliżeniu) 1949–1955 cieszących się złą sławą, przemilczanych wstydliwie przez pisarzy, których twórczość w tym czasie się rozwijała. Są to lata omijane przez eseistykę i historię literatury najnowszej, a taki stan rzeczy nie ułatwia porozumie-nia twórców dzieł literackich z ich czytelnikami, którzy pamiętają tamte lata,

wie-dzą o nich (najczęściej z przekazów zniekształcających) także najmłodsi odbiorcy literatury i oczekują wyjaśnienia, komentarza, może usprawiedliwienia, a zawsze pełnej informacji.

Do tego okresu powracają niektóre książki: powieści, wspomnienia, znacznie rzadziej eseje krytycznoliterackie. Owe powroty są zbliżeniami jednostronnymi, niepełnymi, czasem mało autentycznymi. Jedynie zbliżeniem jest również Ka-lendarz i klepsydra, ale zbliżeniem – trzeba to przyznać – idącym dalej i bardziej dramatycznie przedstawionym niż w innych ujęciach podobnych problemów.

Konwicki swe wyznania zaczyna podobnie jak inni: od zaznaczenia niechęci do poruszania spraw, które jednak poruszy. I u niego pojawi się sprzeczność między przymusem mówienia a niechęcią do tego; między działaniem jakiegoś imperaty-wu wewnętrznego skłaniającego do wyznań a bliżej nieokreśloną tamą, która tym wyznaniom nie pozwoli w pełni dojść do głosu. Autor niby chce poruszyć jakieś ważne sprawy, a niby nie chce. Jeśli chce – po co się kryje? Jeśli naprawdę nie chce – po co w ogóle zaczyna? Tę fałszywą sytuację znaną na przykład z quasi-wywiadu Tadeusza Różewicza Rozmowy ciąg dalszy, próbuje się różnie zamaskować. Konwi-cki robi to tak: „Najwyższy czas poruszyć pewną sprawę dosyć dwuznaczną, która zresztą bardziej animuje moich przyjaciół i nieprzyjaciół niż mnie. Opiszę ją zatem bez szczególnej ochoty” (69).

Przymus i niechęć do poruszania takiej problematyki ujawniało wielu autorów podobnych tekstów. Wszyscy oni, podobnie zresztą jak Konwicki, zaczynali mó-wić. Szybko jednak urywali, dając do zrozumienia, że widzą wokół siebie bardziej do tego zobowiązanych (na przykład Różewicz stwierdził: „Ciekawe byłyby głosy dawnych «prymusów», oni byli bliżej, mogą napisać więcej, ale milczą albo «udają Greka»”). Konwicki, trzeba przyznać, idzie dalej. Skupia uwagę na sobie, na włas-nej biografi i, traktuje siebie jako obiekt badawczy i mimo obrzydzenia i niechęci kontynuuje własną „spowiedź” w przeświadczeniu, że będzie z niej pewien ogólny pożytek, dla którego warto się poświęcić: „Może coś ona objaśni, jeśli w ogóle coś zdoła objaśnić. Może każdy ślad jest ważny jak w kryminologii” (80).

Konwickiego pod tym względem różni od innych autorów to, że tamci niechęt-nie dają upust refl eksji, gdyż niechęt-nie czują się do niechęt-niej najbardziej zobowiązani. Niechaj wpierw inni zabiorą głos! Niechęć Konwickiego ma zasadniczo inne podłoże. On wie, że są sytuacje (nie takie rzadkie i byliśmy już takich sytuacji świadkami), w któ-rych przyznawanie się do winy jest pełne fałszu, brzmi wręcz chełpliwie, pełni zu-pełnie inną funkcję od rzekomo zamierzonej. Prowadzi do wywyższenia: „Patrzcie oto, jakie mam piękne, wrażliwe sumienie. Jaki jestem szlachetny, czysty w swej tęsknocie do prawości. Jak się męczę z poczuciem winy, którego nie doznają inni.

O ileż więc jestem od nich lepszy, szlachetniejszy, bardziej moralny”. Niby mówi o swej niemoralności, a w istocie kreuje się na wielkiego moralistę i z tego „upaćka-nia” rodzi się jeszcze tytuł do chwały.

Otóż u Konwickiego tego nie ma. W jego książce widać autentyczną niechęć do prowadzenia „spowiedzi”, niechęć uwarunkowaną kilkoma względami. Pisarz jest świadom różnych faryzejskich gestów i nie chciałby być z nimi utożsamiany,

a wie, że może to nastąpić bardzo łatwo. Wie, że w dzisiejszym systemie znaków kultury bardzo trudno o precyzyjny, trafny odbiór sygnałów ekspiacyjnych. Wątpi więc w sens tego, co robi. Doznaje uczucia obrzydzenia do siebie, niezadowolenia, zdegustowania.

Drugi powód niechęci tkwi w świadomości, że bardzo wąska granica oddziela autoanalizę, wyjaśnianie genezy i przebiegu mechanizmu ideowo-psychicznego, który prowadzi do określonych decyzji, a usprawiedliwianiem się, tłumaczeniem się z własnego postępowania: „Znudziłem się kompletnie tą jękliwą spowiedzią.

I bluznąłbym wam chętnie w wasze spowiednicze ucho, aż trzasnąłby bębenek ni-czym stara prezerwatywa. Tak mi się nie chce tłumaczyć, tak mnie irytują te mimo-wolne samousprawiedliwienia” (80).

Trzeci powód niechęci jest uwarunkowany jeszcze inną okolicznością. Wyzna-nia Konwickiego jako reprezentanta pewnej generacji Polaków czynnie włączają-cych się do dzieła budowy powojennego państwa polskiego i – używając słów auto-ra – „upaćkanych”, gdyż musieli dzielić również pomyłki i niepauto-rawidłowości, nie są prowadzone przez człowieka, który się czuje winny i zobowiązany do tłumaczenia się, który się czuje gorszy od swoich następców mogących słuchać tej „spowiedzi”

z poczuciem wyższości i zadowolenia z siebie, bo po prostu za późno się urodził.

Pełne ambiwalencji jest westchnienie, które zawiera i nutę życzliwości, i kry-tycyzm wobec przeszłości własnej i swego pokolenia; sarkazm wywołany myślą o jego późniejszych zachowaniach, ale również odcień współczucia dla ich doli;

przyznanie, że na nią zasłużyli, i bezradność wobec rzeczywistości społecznej, która ich wkład, znaczenie bądź ewentualną wielkość zakwestionowała albo przekreśliła;

niechęć do tych młodszych, krytykujących teraz ostro jego pokolenie, ale też świa-domość, że taka krytyka jest nieuchronna i nie można jej zapobiec:

Ech, pryszczaci, ech stalinowcy, sokoły kulawe, prorocy z Koszykowej, samobójcy, którym gaz się zatkał. Pożyliście sobie junacko, upapraliście się co niemiara, rozbiegli-ście się na wszystkie strony jak kuropatwy z pypciem na językach. Każda menda, którą ktoś przypadkowo począł o dziewięć lat za późno, może was dopaść i wyruchać bez-wstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi (75).

Pierwszych wyjaśnień genezy własnych decyzji w niedawnej przeszłości Konwi-cki poszukuje w charakterze zabiegów pedagogicznych, których był obiektem. Nie kieruje jednak – z pretensją – swoich przemyśleń przeciwko ludziom wychowu-jących go, mawychowu-jących wpływ na jego postępowanie. W innych podobnych tekstach pojawiała się zawsze pretensja do nauczycieli, mistrzów czy starszych braci. Kon-wicki zastępuje ją próbą autoanalizy psychologicznej. Szkoda jednak, że z przemil-czeniami, niedopowiedzeniami. Zostaje utrzymana linia autokompromitacyjna, tu wprawdzie – co za chwilę się okaże – osłabiona elementem opozycyjnym:

Ja się nadawałem wspaniale do wychowywania, ulepiania i kreowania. Na swoim żelaznym wileńskim kośćcu nosiłem grubą warstwę plasteliny i z przeróżnych powodów zezwalałem, aby ci, których świerzbią ręce, mogli do woli tę plastelinę miętosić. To była też nieprzyjemna, lecz podniecająca dwuznaczność tak się dać obklepywać ze

wszyst-kich stron i widzieć zadowolone twarze obklepujących, kiedy nagle z plasteliny wyłoniła się moja żelazna wileńska kość (70).

Trudno zgłaszać pretensje o to, czego autor nie napisał. Nie napisał, bo nie chciał lub nie mógł. Jemu znane są powody, on miał prawo zatrzymać się w wyznaniu na wyznaczonej przez siebie granicy, ale czytelnik ma prawo zgłosić uwagę, że niewie-le z tej sceny rozumie, a chciałby rozumieć. Ma prawo zgłosić uwagę, że mnoże-nie zmitologizowanych scen, ukazywamnoże-nie mnoże-nieokreślonych demonów w odmnoże-niesieniu do lat i problemów, do których wraca książka Konwickiego, niczego nie rozjaśnia, a przecież tego rozjaśnienia się oczekuje. Kto ulepiał, kreował, wychowywał? W ja-kim dokładnie kierunku ulepiał, kreował, wychowywał? Jak trzeba ocenić ulepia-nie, kreowaulepia-nie, wychowywanie? Dlaczego autor mu ulegał? Czy tylko dla jakiejś perwersyjnej, dwuznacznej przyjemności, jak sugeruje ten fragment? A ta „żelazna wileńska kość” – czego jest znakiem? Nieugiętości, hardości, niezależności, dumy, pychy, patriotyzmu, godności? A jeśli tak, jeśli jest ona znakiem jednej lub kilku z wymienionych postaw, to kiedy i jak dawała o sobie znać? Są to pytania tak proste, że aż mogą być poczytane za naiwne. Trzeba jednak je postawić w tej naszej rzeczy-wistości, gdzie mistyfi kacja goni mistyfi kację, gdzie na poczekaniu powstają różne mitologie, gdzie urazy wywołują urazy, a obsesje – obsesje, gdzie tyle niejasności w tej uważającej się za racjonalną społeczności, gdzie plotka uchodzi za prawdę, a prawda ma często kształt niewiarygodnej plotki, gdzie mnożą się teksty przyjmo-wane za wyjaśnienie, a niewyjaśniające niczego. Może i na ten teren rozciąga się wstępna refl eksja pisarza: „Najmilej byłoby napisać prawdę. Ale jest to niewykonal-ne z wielu powodów” (96).

Konwicki nie poszukuje winnych „starszych braci”, „nauczycieli”, „mistrzów”, którzy często pojawiają się na bliżej nieokreślonym a złowrogim tle w podobnych tekstach innych autorów. Tak jest w zasadzie, ale i u niego w pewnym momencie pojawi się taki ktoś, zostanie nawet wskazany z imienia i nazwiska:

w tamtym okresie albo może przedtem skolegowałem się już trochę z literacką młodzie-żą akowską, która dryfowała z wolna na lewo. Zza jej pleców wychynął nieoczekiwanie Witek Woroszylski. I swoim bladym okiem wypatrzył mnie w tej pstrokatej gromadzie.

Zaczął nade mną odprawiać czary, zauroczyć, kusić, a ja niby sprzedawałem swoją duszę i nie sprzedawałem duszy, już niby stękałem w podwójnym nelsonie zapalczywej ideo-wości i nagle wyślizgiwałem się jak piskorz. Nie, ja się nie skarżę. Nikt mnie nie uwiódł ani omamił. Ja chciałem być zauroczony i wodzony na pokuszenie. Ja sam wspinałem się po tych schodach na Bagateli, które wiodły na poddasze, gdzie było coś jakby mieszka-nie, coś jakby internat, coś jakby czerwona jaczejka (79).

Wyjaśnienia źródeł motywujących jego decyzje życiowe Konwicki poszukuje we własnej psychice, jako rezultacie pewnego sposobu wychowania. Obwinia system wychowawczy utrzymujący wychowanków w kulcie hierarchii. W nim upatruje jedno ze źródeł złożonej dialektyki ewolucji własnego pokolenia: „Cześć dla hie-rarchii popychała więc nas do zdrady wobec hiehie-rarchii, a zarazem kazała szukać rozpaczliwie hierarchii” (71). Oskarża metodę kierowania młodym człowiekiem,

zredukowaną do systemu nakazów i zakazów oraz wywoływania strachu i lęku, me-todę określającą cały dalszy styl myślenia i postępowania:

Nad całością unosiło się wścibskie oko Opatrzności i wygrażająca nam ręka czy może pięść Pana Boga. Lękaliśmy się tych znaków oraz nienawidziliśmy ich. Przestrzegaliśmy ich skrupulatnie oraz marzyliśmy, ażeby je zburzyć i postawić natychmiast własne, przez nas wymyślone (71).

Potępia klimat wychowawczy wsparty na zasadach nieufności, odwołujący się do nienawiści, kierujący się podejrzliwością, prowadzący do zaostrzenia konfl ik-tów, unikający kompromisów oraz utrzymujący napięcia, które nie sprzyjają har-monijnemu rozwojowi człowieka.

Na zakończenie – jakie refl eksje i wnioski? Podtrzymujący na duchu jest fakt, że są sprawy, których stłumienia literatura nie zniesie. Prędzej czy później do nich powróci, ukaże je w pełniejszym świetle, uporządkuje, spróbuje opisać i nazwać, oczyszczając się i zmierzając ku nowym perspektywom.

Jeżeli od pewnego czasu pojawiają się teksty mogące stanowić podstawę po-wyższego wniosku, to Kalendarz i klepsydra ma taką nad nimi przewagę, że Kon-wicki bardziej się zbliża do istoty problemu, nie ogląda się za odpowiedzialnymi i zobowiązanymi do „zeznań”, nie kieruje się widoczną w innych tekstach chęcią osobistych porachunków, lecz próbuje na materiale najlepiej autorowi znanym, bo własnym, dokonać psychologicznej analizy zjawiska.

Pozostaje jeszcze sprawa najważniejsza: podobno bez poczucia winy nie po-wstałoby wiele arcydzieł literatury. Kalendarz i klepsydra – książka, w której ślad poczucia winy jest bardzo wyraźny – do arcydzieł nie należy. Niemniej jest pozycją ważną w rozwoju pisarza i ważną dla polskiego życia literackiego. Bez odpowiedzi pozostaje jednak podstawowe pytanie: na czym właściwie polega wina Konwickiego

Pozostaje jeszcze sprawa najważniejsza: podobno bez poczucia winy nie po-wstałoby wiele arcydzieł literatury. Kalendarz i klepsydra – książka, w której ślad poczucia winy jest bardzo wyraźny – do arcydzieł nie należy. Niemniej jest pozycją ważną w rozwoju pisarza i ważną dla polskiego życia literackiego. Bez odpowiedzi pozostaje jednak podstawowe pytanie: na czym właściwie polega wina Konwickiego

W dokumencie Między literaturą a polityką (Stron 137-145)