• Nie Znaleziono Wyników

Za kołem polarnym i na Sybirze

72. 22 czerwca 1918 roku: wręczenie sztandarów Armii Błękitnej

77. Za kołem polarnym i na Sybirze

68

Materiały dla nauczycieli

77

Materiały dla nauczycieli

68

Materiały dla nauczycieli

77

Materiały dla nauczycieli

Więc niechże garść słów polskich, jak garść ojczystej ziemi,

z oddali rzucę na nich dłoniami tęskniącemi.

By duszą zmartwychwstali, rozpięli skrzydła cudnie i poszli – płacząc z szczęścia – z północy na południe.

Polscy legionerzy

[Zdzisław Chrząstowski, Legenda murmańska, Łomianki, LTW, 2014]

Karabiny mieliśmy rosyjskie i japońskie, żołd – francuski, mundury – angielskie, orzełki i serca – polskie. I polską komendę. Czuliśmy też na sobie oczy otaczających nas żołnierzy angielskich, szkockich, kanadyjskich, francuskich, rosyjskich – a potem jeszcze amerykańskich, włoskich i serbskich. Nic dziwnego, że każdy czuł się po trosze reprezentantem „polish soldiersów”, „des braves Polonais”

i „polskich legionierów”, jak nas nazywała ta szczupła, lecz wielojęzyczna armia na Murmaniu. Dlatego oddziały polskie na froncie archangielskim, a zwłaszcza oddziały rotmistrza Horawskiego, kapitana Świąteckiego i kapitana [Mariana]

Sołodkowskiego cechowała postawa, służbistość i bitność najwyższej klasy.

Żołnierz nie tylko świetnie się bił, ale bił się z gestem. To mu wyrobiło renomę we wszystkich oddziałach cudzoziemskich, a przez to – we wszystkich krajach koalicji.

Zanim jednak kompania nasza wyruszyła na front, spędziliśmy parę dni w Archangielsku. Uderzało mnie wspaniałe wyekwipowanie i wyżywienie angielskiego żołnierza. Niepodobna zjeść wszystkiego, co zawiera zwykła racja żołnierska. Czego tam nie było! Od treściwych konserw do czekolady, konfitur i australijskich dżemów. [...] Niebawem wydano mi, jak i wszystkim nowo przybyłym, plecak, chlebak, pasy i ładownice na półtorej setki naboi karabinowych.

Prócz czapki angielskiej, którą dostałem przedtem, otrzymałem również angielski hełm stalowy. Wszystko to razem było bardzo ciężkie, zwłaszcza dla mnie, ponieważ, jako kawalerzysta i oficer, nigdy na sobie nic takiego nie dźwigałem.

Po południu tegoż dnia dowódca kompanii zarządził ćwiczenia w szyku

68

Materiały dla nauczycieli

77

Materiały dla nauczycieli

zwartym. Stanęliśmy tedy w dwuszeregu i ćwiczyliśmy na komendę sierżanta szefa chwyty bronią, zwroty, maszerowanie itp. Szkolenie było niezbędne ze względu na to, że tutaj, podobnie jak w Legionach, skąd przybyła większość starszyzny, musztrę opierano na regulaminie niemieckim, którego zupełnie nie znali przybyli z armii innych. Nie mogli też znać regulaminu piechoty oficerowie i żołnierze kawalerii, artylerii i innych broni, którzy wraz ze mną byli wcieleni do kompanii. Mimo tak oczywistych konieczności ten punkt programu był dla mnie, jako kawalerzysty, najcięższy. Nie dość, że człowiek wdział na siebie mundur szeregowca, nie dość, że przeszedł do piechoty po kilkuletniej służbie jezdnej, jeszcze mu każą ćwiczyć „Na ramię broń!”, „Do nogi broń!”, a za byle uchybienie poprawiają ostro i obcesowo jak rekruta. I kto to tak się ciska? Sierżant szef kompanii, młodszy ode mnie rangą, nominalnie bowiem zachowaliśmy swoje rangi, bez względu na rzeczywiste stanowiska. Czułem, że wzbiera we mnie tak zwana cholera, a wiadomo, że polska cholera jest groźniejsza od każdej innej. Hamowałem się wprawdzie i zewnętrznie starałem się wszystko wykonać jak najlepiej, ale co się działo wewnątrz! W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że trudniej mi znieść przed sobą dziś sierżanta Polaka niż komisarza bolszewickiego wczoraj na bolszewickim statku; to mnie zawstydziło i przywróciło do przytomności.

Podczas przerwy dałem temu wyraz w rozmowach z kolegami. Zdania były podzielone. Jedni „psioczyli” na ćwiczenia, drudzy „byli za dyscypliną”. Zaledwie zaczęła się dyskusja o dyscyplinie w gronie kolegów, stanąłem z pasją w jej obronie.

Niekonsekwencja? Trudno! Ileż to razy w życiu bywamy niekonsekwentni! Jasne jest, że wojsko bez dyscypliny to nonsens, tylko łatwo teoretyzować o dyscyplinie, ale trudno wcielać ją w życie. Komu trudno, niech się z tym przynajmniej nie zdradza, jak nie zdradza się z uczuciem strachu, które opada na polu bitwy. Cóż stąd, że jednemu nie podoba się sierżant, drugiemu – niemiecki regulamin, trzeciemu – że to już za późno na ćwiczenia i jeść się chce, czwartemu – że właśnie za wcześnie, piątemu – jeszcze coś, i tak każdy może mieć to lub owo do zarzucenia.

Zarzuty wytacza tylko warchoł i malkontent. Dobry żołnierz nie ma nic do zarzucenia, a wszystko – do poświęcenia; każda nowa ofiara jest nowym tytułem do chluby. W imię tych samych impulsów moralnych, dla których trzeba rzucić na szalę niebezpieczeństwa swoje życie, trzeba też rzucić w kuźnię dyscypliny swoje ja. Bo dyscyplina jest kuźnią, w której się wykuwa potęga zbiorowa oddziału. Jest to kuźnia, w której charaktery rozżarzają się czasem do białości, aby później tym silniej i tym ściślej spoić się w jedną całość z szeregiem. Wojsko zdyscyplinowane to łańcuch, w którym każde ogniwo raczej samo pęknie, niż się oderwie od ogniwa

68

Materiały dla nauczycieli

77

Materiały dla nauczycieli

sąsiedniego. Wojsko bez dyscypliny to szereg liści, lecących za lada podmuchem, każdy w swoją stronę. Taki był mój pogląd. A inni? Najbardziej uderzył mnie pogląd Małaczewskiego, ujęty w wierszu:

„Polska powstanie wtedy, Ze swojej krzywdy i biedy, Jak własnej mocy wskrzesiciel, Krwi drogiej strojna koralem – Gdy każdy kiepski marzyciel Zostanie dobrym kapralem!”.

Toteż trzeba przyznać, że mimo wybujałego indywidualizmu, jakim się odznaczali awanturnicy i zapaleńcy w oddziałach murmańskich, nastroje odśrodkowe nigdy nie dochodziły do głosu i dyscyplina była dla wszystkich świętym „tabu”.

„Polish soldiers dobra”

[Zdzisław Chrząstowski, Legenda murmańska, Łomianki, LTW, 2014]

[...] Bolszewicy, odparci przez Sołodkowskiego, skierowali odwody na oskrzydlenie od prawego, czyli od naszego lewego. Tam, za kilometrową przerwą frontu, opanowaną zresztą bocznym ogniem naszych karabinów maszynowych, siedziała, oparta o błota, jedna jedyna sekcja porucznika Rafalskiego z podporządkowanym mu szkockim karabinem maszynowym.

Na te garstkę waliła teraz ćma – może batalion, może więcej. Szczęściem wielce podmokły teren tworzył ciaśninę, na której przeciwnik nie mógł rozwinąć naraz w luźnych szykach więcej niż najwyżej jeden pluton piechoty. Tylko że tych plutonów, nacierających falami jeden za drugim, było stanowczo za wiele. Stojący za mną w okopie Szkot z niepokojem kręcił głową.

Pozycję Rafalskiego flankował i wspierał dalekim, lecz celnym, ogniem okopany w rejonie mojej sekcji karabin maszynowy Wróblewskiego i Alingera.

Alinger strzelał, a Wróblewski obserwował i komenderował, wychylając się raz po raz z gniazda z lornetką w ręku.

– Po diabła tak się wychylasz? – krzyknąłem mu do ucha, gdyż zgiełk ognia zagłuszał każde słowo.

68

Materiały dla nauczycieli

77

Materiały dla nauczycieli

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Gdybym miał obie ręce, nie szukałbym oparcia dla lornetki. Przyznaję, że mimo podniecenia bitewnego zrobiło mi się jakoś nieswojo. Uczułem nagle wielkie zażenowanie wobec jego pustego rękawa, który właśnie zatrzepotał na wichrze.

Takie zażenowanie, jak gdybym to ja był winien, że Wróblewski jest bez ręki... To zażenowanie odzywało się u nas wszystkich przy obcowaniu z nim nader często.

Z jednej strony wstyd nam było zawsze, żeśmy się godzili, aby taki inwalida walczył i narażał się nadal na równi z nami. Z drugiej strony w całym oddziale starannie unikano rozmowy o tym kalectwie, jak gdyby go nikt nigdy nie zauważył.

Tymczasem nawała nieprzyjacielska parła na Rafalskiego niepowstrzymanie.

Pokryty teren zmusił chwilowo nasze flankujące karabiny maszynowe do zaprzestania ognia,

– Niech wyjdą na otwarty teren, pod sam okop Rafalskiego – tłumaczyli się karabiniarze.

– Niech wyjdą – rzekłem – ale czy Rafalski wysiedzi, mając taką przewagę wroga pod nosem?

Wróblewski, który był jego najbliższym przyjacielem, nic nie odpowiedział, ale spojrzał na mnie z urazą.

Teraz ja podniosłem lornetkę i zacząłem obserwować naszą „straconą placówkę”. Okopana, zamaskowana i niewidzialna od przodu; od nas, czyli z boku, była widoczna jak na dłoni. W prawo i w lewo – trzęsawiska, z tyłu zaś, nie dalej jak o dwadzieścia metrów – jakiś chlew czy też nędzna chata z chlewem, jakich sporo widuje się w tutejszych osiedlach. Przed okopem – opłotki obejścia, z krzakami, które kryją, a raczej maskują, świeżo wyrzuconą ziemię przedpiersia. Dla karabinu maszynowego – dwa zapasowe stanowiska. Dzięki nim, można przenosić jedyny karabin maszynowy głębokim rowem łącznikowym z miejsca na miejsce, wedle tego, na którym gnieździe jest najmniejsze skupienie ognia.

– Morowo! – krzyknąłem do Wróblewskiego, nie odejmując lornetki od oczu i usiłując go trzepnąć z radości po ramieniu. Przez nieuwagę uderzyłem go jednak w kikut amputowanej ręki i znów zrobiło mi się nieprzyjemnie... Wróblewski syknął, ale w tejże chwili rzucił się „do roboty”, bo atak sunął na Rafalskiego coraz dalej i bolszewicy dostali się właśnie w sferę ognia flankujących karabinów maszynowych.

– Siedzi czy nie siedzi? – zapytałem siebie po raz dziesiąty i znów przyłożyłem lornetkę do oczu. Nie zobaczyłem jednak nic, bo zagroda, wraz z chatką, płotem, krzakami i okopem Rafalskiego, zniknęła w wieńcu wybuchów artyleryjskich.