• Nie Znaleziono Wyników

Kryzys dwutygodniowy

W dokumencie Wyrwani z gruntu ojczystego. Cz. 2 (Stron 67-87)

Z ycie R acadota p o d pow łok ą banalności zdobyw a się na silne wybuchy. W a lk a je g o ma

znaczenie historyczne. P otom ek ludności niewolnej, pośpiesznie wprow adzony do kółka m łodych kapi­ talistów, nie z d o ła ł się z nimi zesp olić. T ylko w ę­ zły uniwersyteckie zdolne są utrzym ać w skupieniu tak różn orodn e żywioły, nie związane z sobą ża­ dnym interesem ogólnym; z chwilą, gdy się te w ę­ zły rozluźnią, okazuje się, że między nowym przy­ byszem a dawnymi członkam i organizm u zbiorow ego nie w ytw orzyło się żadne uczucie ściślejsze, nawet nie zbu d ziła się prosta sympatya. Instynkt m e­ chanizm u zbiorow ego dąży do pozbycia się takich intruzów, ja k R a c a d o t i M ouchefrin, do z d e g ra d o ­ wania ich, do odrzucenia na łono proletaryatu.

G dy jak iś kryzys życiowy dobiega kresu, c z ło ­ wiek się przekształca. Na twarzy, wychudzonej Walką i niepokojem , zacierają się rysy, które wy­ ż ło b iła p rzeszłość. Z d a je się, że teraz właśnie przeznaczenie wyciśnie na niej piętno ostateczne, decydujące. Pobladła twarz wydaje się oczom cie­ kawych białą, niezapisaną kartą. J e st to chwila bardzo dramatyczna. T e policzki wpadnięte, ostro odcinający się profil, skóra fałdow ana i w zrok nie­ spokojny, ju tro pod wrażeniem tryumfu przeistoczą się w oblicze zwycięzkiego bohatera, lub też p o ch y ­ lą ku ziemi, złamane i zgnębione klęską osta­ teczną.

Taką białą kartą je s t dzisiaj twarz R acadota. U pór je g o wynika z poczucia, że się znajduje po za

obrębem prawa.

N a chwilę nawet nie przypuszcza, żeby m ógł Porzucić swój dziennik; dopóki ma w swych rękach

Prawdziwą Rzeczpospolitę, w której u topił 40,000 franków, wydaje mu się, że pieniądze te poszły na °p ła cen ie pierwszych, niezbędnych wydatków p rze d ­ siębiorstwa; że przyszłość należy do niego; że przy Pom ocy nabytego dośw iadczenia będzie m ógł ist* Pfrć dalej.

W tem p ołożen iu opłakanem górow ały dwie trudności: 2 -go m aja przypadał termin wypłaty m ie­ sięcznej — owych 750-ciu franków — za wynajęcie dziennika; rachunek m arcowy załatw ił R acad ot, w y­ staw iając weksle, których term in kończył się w dniu 25-ym maja; obawia się więc najpierw protestu, a następnie ogłoszenia u pa d łości. Codziennie musi p ła cić z góry zecerom ... Z e spadku po m atce nie p ozosta ło ju ż ani grosza; czasem tylko uda mu się tu i owdzie p och w ycić jakieś drobne interesy, sta­ n ow iące obecn ie jed yn e źród ło doch odu. Siniało zdobywa się na poświęcenie: aż do now ego ro z p o ­ rządzenia, pismo będzie się ob ch od ziło bez wyda­ wania własnych numerów; drukarz, którem u p o z o ­ stawia doch ód z ogłoszeń, kładzie tytuł Prawdzi­

wej Rzeczypospolitej i datę bieżącą na czele tekstu odbitego z jakiegoś innego dziennika z dnia w czo ­ rajszego. Smutny niezmiernie był poranek J5-go maja, kiedy się ukazał pierwszy numer tego n ow e­ go pom ysłu. R acad ot m ało się zmartwił zm ienio­ nym wyglądem typograficznym Prawdzhcej Rzeczy­

pospolitej; m iłość własna zawodowa słabym tylko płom ieniem płon ęła w je g o duszy; żarciki zaś, z któ- rem i się spotka w knajpach, obch odziły go niew iele. N iepow odzenie nie upokarza: w Paryżu ludzie r o ­ zum ieją walkę. A le najgorsza, że był to krok na drodze powrotnej do Custines; w rócić zaś tam, p o zmarnowaniu spadku p o matce, b yłob y czemś okropnem , w prost nie do zniesienia. D latego list zredagowany do o jc a nie był kłamstwem, ani p o ­ chlebstwem , tylko szczerą prawdą:

„Z rozu m iej dobrze m oje położen ie. Tw oje d łu gi są mojem i, interesy nasze są wspólne; będę uważał za najpierwszy obow iązek zw rócić to, co dla mnie pożyczysz i wykupić ziemię, którą sprze­ dałeś. N ie będę mieszkał w Paryżu do końca źy- pia i, je ż e li po latach wielu w rócę do Custines,

m iło mi będzie, chociażby ze względu na sąsiadów, posiadać ziem ię.”

N a dużym stole z b iałego, niem alowanego drzewa, pokryte kurzem, porozrzucane w nieładzie leżą pióra, stalówki, kałamarze, bibuła i rubryki, jed n em słow em wszystko to, co zazwyczaj L e o n ty - na przygotow yw ała dla „pan ów red a k torów .” D z i­ siaj redaktorow ie ju ż niepotrzebni: Prawdziwa Rzecz­

pospolita je s t tylko czczą nazwą. Ostatecznie dziś albo ju tro może się nadarzyć jakaś szczęśliwa operacya finansowa, tak zwany „d o b ry in teres;” idzie tylko o to, by ja k kolw iek przetrw ać do o k r e ­ su wyborów, który praw dopodobnie rozp oczn ie się w końcu czerwca.

A le oto drukarz, w łaściciel mieszkania, p rzy­ chodzi się rozm ów ić z R acadotem . Srodze wyzy­ skiwany dotąd, dzisiaj nie daje się rozczu lić.

— D aw ałem mieszkanie po to, by módz coś drukować. Tym czasem nie dajesz mi pan roboty. W o b e c tego wynoś się ztąd coprędzej.

R acad ot b ła ga go i zaklina jaknajgrzeczniej, a co ważniejsza, przysięga, źe napewno oczekuje pieniędzy: lada chwila więc Prawdziwa Rzeczpo­ spolita odzyska postać pierwotną i z nowem i siła­ mi rozp oczn ie dawną działalność.

D ru karz obiecuje czek a ć cierpliwie dwa dni— aż do 15-go maja.

Zaraz potem wchodzi do biura w łaściciel dziennika. Z arzu ca, źe R acad ot szkodzi Prawdzi­

wej Rzeczypospolitej, ponieważ nie utrzym uje re- dakcyi „stosow nie do przyjętych zw yczajów .” W o b e c niew ypełnienia warunków kontraktu, chce p ow ró cić do praw w łasności. R a ca d o t m ógłby się p ro c e s o ­ wać, ale woli p rosić. A dm inistrator, w przekona­ niu, źe dziennik wróci do niego pierwej czy p ó ­ źniej, przystaje wspaniałomyślnie na zwłokę d zie ­ sięciodniową.

Nareszcie Racadot pozostaje sam. Niemyty, nieczesany, z głową opuszczoną na piersi, przypo­ mina raczej zdyszanego atletę, niź kandydata do bankructwa; wzrokiem melancholijnym wpatruje się w smętny widok, jaki przedstawia brudne podwó­ rze. Jak wół zamknięty w wagonie, wiozącym go do szlachtuza, tęskni do łąk zielonych i pełnego kory­ ta, tak Racadot marzy o pogodnym horyzoncie Cu- stines. Krótkie chwile słabości, upojenia idyliczne- go! Znowu rozpoczyna wędrówkę po pokoju. K r o ­ ki jego to powolne, to przyśpieszone, zdradzają sil­ ne wzburzenie.

Powtarza w myśli jedno i to samo zdanie, jak gdyby chciał sobie zabronić dalszych roztrząsań nurtującej go kwestyi:

— N ie m ogę porzucić Prawdziwej Rzeczypospo-

litej... D o p ó k i ona pozostaje w m ych rękach, p o ­ siadam kapitał i narzędzie do pracy. M uszę więc do 25 maja złożyć dwie raty po 750 franków i p ła ­ cić za druk przynajm niej jed n ej stron icy nowej.

W reszcie ten optymista zapamiętały dochodzi do przekonania, źe kryzys przetrwa szczęśliwie; przy­ szłość ukazuje mu się w barwach jaśniejszych: odno­ wienie Izby nastąpi w końcu września lub w po­ czątkach października; ale już w lipcu, a nawet w czerwcu rozpocznie się dla pism powódź zysków niezmiernych, jakie zwykle pociąga za sobą okres wyborczy. Idzie o to, aby przybrać jakąś wyraźną barwę polityczną i możnym przeciwnikom przeciw­ stawić kandydatów, których się porzuci w chwili odpowiedniej i za odpowiednie pieniądze — nawet podczas samej walki. Zdrady tego rodzaju są na porządku dziennym; w ten sposób leaderowie poli­ tyczni zdobywają kapitały na cele agitacyjne i na­ pełniają własne kieszenie. Racadot tworzy nawet plany więcej określone. Jeżeli tylko Bouteiller p o ­ stawi swoją kandydaturę w departamencie Meurthe

i M oselle, R a c a d o t zostanie je g o agentem: p rzyj­ dzie mu to z łatw ością, ponieważ są to je g o strony rodzinne, warunki więc zna doskonale. P om ysł zrobienia z Prawdziwej Rzeczypospolitej dziennika wy­ b o rcz e g o , p op iera ją cego kandydaturę B outeillera, był zasadniczo niedorzecznym : B o u te ille r bow iem za m ądry jest na to, by opłacać dziennik paryzki, nie m ający wpływu w Lotaryngii, a co gorsza, m ogący swem współzawodnictwem podrażn ić pisma w N a n ­ cy. S koro je d n a k zostanie deputowanym, podniesie niewątpliwie Prawdziwą Rzeczpospolitą, ażeby mieć organ własny. O to cel bardzo realny, wspaniały, k tóry R acad ot widzi przed sobą wyraźnie; do osią­ gnięcia tego celu staje mu na przeszkodzie brak dwunastu tysięcy franków; pieniądze te w ystarczy­ łyby mu do sierpnia, a m oże i do września.

N ieszczęściem filozofowanie nie przynosi mu p ociech y, jed n o pytanie bowiem zatruwa je g o myśli: „K o m u dziennik mój przyn iósł k orzyść?... R o e - m erspacherow i, Sturelowi, S u ret-L efortow i, którzy odepchnąw szy moją łód k ę, w skoczą na statek inny? L e cz ja płynę pow oli...” Od środow iska paryzkie- go R a ca d o t nie oczek u je nic. W nieszczęściu swem zw rócił się do C ustines. Tak zwierz w ypłoszony pow raca do sw ojej knieji. J e ż e li p rzerzu ca ją c g o ­ rączkow o p o cz tę , w której m ogły się znajdować prop ozycye bardzo zyskownych szantaży, wyszukuje przedewszystkiem listu od ojca, to tylko dlatego, że b ła gał wymownie o pieniądze. O d dw óch dni z r o z ­ paczą w duszy darem nie wyczekuje odpow iedzi. W re szcie nadeszła. Z e strasznym kurczem serca rozryw a k opertę!

„K o ch a n y H onoryuszu, otrzym ałem depeszę, w której prosisz o jaknajszybsze przysłanie ci żą­ danych pieniędzy. N ie odpowiadałem dotychczas, ponieważ otrzym ałeś ju ż sw oją część — oczywiście więc, źe ci nic w ięcej d ać nie mogę. R adzisz mi

poży czyć z banku, a ja cię proszę, przestań mnie m ęczyć tą kwestyą. Ilo ś ć dzienników nie je s t o g ra ­ niczona, m ogą pow stać je s z cz e inne; zresztą ty sam możesz zachorować. C óźbym ja wtedy zrobił z tw o ­ im dziennikiem ? N ie znam się na tern zupełnie. Tym czasem biuro rejentalne można zawsze o d p r z e ­ dać korzystnie, albo też wziąć do p om ocy depen ­ denta. P racow a łeś trzy lata u rejen ta i uważasz ten czas za stracony! Iluż to dziennikarzy w egie- tuje zaledw ie! L epiejbyś zrob ił, zostawiając swe p ie ­ niądze u mnie i p ra cu ją c w biurze ja k o depen­ dent. M og łeś być tak szczęśliwym , a dobrow olnie w łożyłeś na siebie kajdany. N ie rozumiem zu p e ł­ nie, ja k m ogłeś się zadaw ać z ludźmi, którzy są tak nieugięci na punkcie wypłaty.

„Z u pełn ie niepotrzebnie marnujesz pieniądze na listy i depesze; znasz dobrze m oje położen ie, wiesz, źe od czasu, gdy zażądałeś pieniędzy po b ie ­ dnej m atce, k tóra z pew nością nie myślała, źe mnie pozbaw isz je j majątku, muszę pracow ać tak, ja k gdybym nie posiadał żadnych środków do życia. W o b e c tego nie pojm uję, doprawdy, ja k m ożesz je szcze rachow ać na mnie. N ie obliczałeś chyba wcale, ile mnie kosztowałeś od chwili wstąpienia do kolegium. Z asypu jesz mnie listami, m ęczysz prośbami, ja k gdyby dom twój stał w płom ieniach. Powinienbyś pom yśleć o tern, źe i ja potrzebuję pieniędzy. U rządziłeś się stosownie do swych ch ę ­ ci, a wbrew m ojej woli, ludzie znający się na tego rodzaju interesach, mówili mi, że biuro rejentalne je s t dużo korzystniejsze.

„O d czasu, gdy się dowiedziałem , że do swego kupna d o ło ż y ć je s z cz e musisz dziesięć tysięcy fran ­ ków, nie m ogę sypiać w n ocy; zdaje mi się, iż myśl, źe tyle pieniędzy wydałem dla dziecka, które przynosi mi same smutki, przyprawi mnie o śm ierć” .

P o to k żółci zalał twarz R a cod ota . R z e k ł głośno:

— P o zo sta je mi tylko M ouchefrin i Leonty- na.*, po to, bym ich żywił!

Jakim tonem wypowiedział te gorzkie słowa!... Szybkim krokiem przebiegał p o k ó j, p och łon ię­ ty całkow icie swojem nieszczęściem. Ciężar, gniotą- cy je g o duszę, był tak wielki, źe krople zimnego p otu wystąpiły mu na czoło. Nie m ógł się p o ­ wstrzym ać od wypowiedzenia dław iących go argu­ mentów. U siadł więc i pisał ca łą godzinę.

„D r o g i ojcze, list twój ostatni je s t bardzo su­ row y i pełen wyrzutów. P rosiłem cię o p ien ią­ dze tylko dlatego, ażeby módz ostatecznie wybrnąć z k ło p o tó w . B ą d ź przekonany, źe w k rótce będę ci m ógł przesyłać pieniądze. N ie wątpisz chyba, że będę bardzo szczęśliwy, gdy zw rócę wszystko, co wydałeś na mnie. 10,000 franków, które mi p rzy­ ślesz teraz, pom ogą mi do zdob ycia setek tysięcy. A n i chwili nie wątpię o powodzeniu. T y w swej m łodości nie miałeś nawet tych środków , które mi pozostawiła matka, a je d n a k pracą i uczciw ością doszedłeś do pewnej zam ożności. J a p ó jd ę w twe

ślady.

„P rz e d chwilą była u mnie właścicielka Praw-

dziw ej Rzeczypospolitej, od której wynajmuję to p i­ smo. P od ob n ie jak w iększość kobiet, jest ona b ar­ dzo ograniczoną. Nie ch ce mi p rzedłużyć kredytu na 10,000 franków, które je j winienem. P o n aj­ dłuższych prośbach i naleganiach zgodziła się na częściow e wypłaty tej sumy. Zapew niłem ją , źe przyślesz mi pieniądze prędko. Z r ó b więc wszelkie starania możliwe i przyślij mi na środę lub czwar­ tek przynajm niej 1,000 franków ” .

Z erw a ł się z krzesła i z twarzą opartą o szy­ by wpatrywał się dłu go w rozciągające się p rzed oknami posępne podwórze. O bm yślał argumenty,

któreby ojca najwięcej wzruszyć mogły. W y gląd a ł ohydnie, gryząc paznogcie i wyrywając sobie włosy. W reszcie zbliżył się do stołu i pisał dalej:

„Czyżby nie lepiej było, gdybyś zamieszkał ze mną w Paryżu? P o długiej pracy należy ci się wypoczynek. Sprzedałbyś cały swój majątek rucho­ my i nieruchomy, a w Paryżu grałbyś na giełdzie. Miałbyś wielką rozrywkę i mało roboty, co najwy­ żej dwie godziny dziennie. Cała manipulacya jest niezmiernie łatw a” .

Tu następow ał wykaz rozm aitych akcyi, które w krótkim p rzeciągu czasu podn iosły się wysoko i obliczenie ewentualnych zysków. W re sz cie otw o­ rzył drzwi, w o ła ją c M ouchefrina i L eon tyn ę.

W eszli, bladzi i wynędzniali z głodu, stra­ szniejsi niż kiedykolwiek w świetle majowego sło­ necznego poranku. '

— P isz! — rzekł do Leontyny. I zaczął je j dyktować, co następuje:

„Szanow ny panie, syn pański nie wypełnia za­ ciągniętych w zględem mnie zobow iązań, umowa, za­ w arta została prawnie w dniu 5 maja 1884 roku. W y p ła cił mi dotąd tylko 30,000 tysięcy, a 1 m aja u płyn ął term in wniesienia osta,tnich 10,000 franków. D o dnia dzisiejszego czekałam cierp liw ie, ale ja rów nież mam w ypłaty. W o g ó le panuje teraz na giełdzie wielki zastój finansowy. W iem wprawdzie że i panu R a c a d o t winni są dłu żn icy sumy znacz­ ne, ale on tych weksli w obecn ej chw ili zrealizo­ wać nie m oże. Z ech ciej więc szanowny panie przy­ słać p otrzeb n e pieniądze i wierzaj mi, źe tylko konieczna potrzeba zmusza mnie do trudzenia pana tą spraw ą” .

— R ozu m iecie, o co mi idzie? — zapytał po odczytaniu listu. — P a p a R a ca d o t nie chce przy­ syłać pieniędzy. Skom ponow ałem mu więc b a je cz­

kę bardzo prostą i bardzo przekonyw ającą. A c h , ci skąpcy wioskowi!

W szyscy umilkli.

— M o ja droga — rzek ł R acadot po chwili — wyjdź do m ego pokoju ; mam tu do pomówienia z M ouchefrinem .

Jakże bardzo noce bezsenne i troski finanso- we zmieniły tęgiego wieśniaka! N erw y je g o były stargane. N iedawno tak czynny i ruchliwy, teraz w ychudły i jak by złamany, zdawał się ciągn ąć za sobą kule armatnie.

— A ntoni, błagam cię... p otrzeba mi p ien ię­ dzy gwałtownie... Id ź na ulicę B alzaca. P roś, niech da A stine.

— O na niema pieniędzy.

— A le ma wiecznie na szyi i rękach p erły i turkusy, k tórych widok drażni mnie nad wszelki wyraz.

— Gdybyś wiedział, ja k m ało ją obch odzą wszelkie dzienniki... nie zechce p ła cić...

— A le tylko ona jed n a z pom iędzy naszych znajom ych ma pieniądze. Musim y się więc zw rócić do tej Turczynki, zlanej wonnościami!

I rzucił pod je j adresem jed n ę z najgrubszych ob elg ze swego słownika.

N ienaw iść i rozpacz od trącon ego kochanka, b ól szalony rannego, który zrywa bandaże, odbiły się na je g o twarzy wychudłej, w nabrzmiałych ży­ łach skroni i szerokiego karku. Bezsilna w ście­ k ło ść ogniem paliła mu żyły, cuchnącym potem p o ­ krywała znużone cia ło, tłum iła oddech. Czas jak iś m ilczał głu ch o, w reszcie zaw ołał Leontynę.

P rzyszła natychmiast, w patru jąc się w niego z przerażeniem ; widok tej kobiety rozczu lił nie­ szczęśliwego.

— B ied n a istoto!... nie m ożem y przecież umie­ rać z głodu .

— Pozostało jeszcze czterdzieści sous — rze­ kła Leontyna, sprowadzająca zwykle na grunt real­ ny ogólne teorye kochanka.

— K u p więc trochę wędliny i butelkę wina. N ie wracaj przed upływem godziny...

Po wyjściu Leontyny zaczął znów błagać M ou- chefrina, ażeby się udał na ulicę Balzaca i pożycz­ kę wydostał. Biedny karzeł, wprawdzie bez na­ dziei powodzenia, zgodził się jednak spróbować szczęścia.

W k rótce Leontyna przyniosła zapasy. R aca- dot rzucił się na nie z prawdziwą wściekłością. W yczerpany neurópata literalnie umierał z głodu. M iotał nim jakiś gniew szalony, jakaś gorycz dzi­ wna. Z największą rozkoszą byłby łam ał i druzgo­ tał wszystkie sprzęty, każdą żywą istotę. Gdy zjadł i wypił, odzyskał zwykły spokój.

— Jeszcze nie wszystko stracone — rzekł do Leontyny.

I wrócił do swych obliczeń. Ogarnęło go straszne wyczerpanie nerwowe, które mogło odbić się groźnie na całym stanie moralnym i umysło­ wym, na wszystkich postanowieniach. W ydaw ał się zawsze bardzo silnym i odpornym; nie pojmował, co to zniewieściałość; umiał się przyzwyczaić do bardzo skromnego pożywienia w liceum, w Paryżu znosił doskonale niedostatek; ale liczby, które od trzech miesięcy wypisuje i szykuje w najrozmaitszy sposób, otrzymując zawsze w rezultacie deficyt, wy­ czerpały jego siły. Te cyfry niemiłosierne irytują go, drażnią, dostarczają najróżnorodniejszych cięż­ kich wrażeń, wreszcie druzgoczą potężną energię życiową. W y g lą d a jak Herkules bezsilny, zamknię­ ty w więzieniu podziemnem, albo jak niedźwiedź w klatce ogrodu zoologicznego. Siły jego, niewy­ czerpane w marszach wojskowych, w czuwaniu,

w rozpuście, złamały się teraz pod ciężarem udrę­ czeń moralnych.

Mouchefrin z cerą ziemistą, z oczami niespo- kojnemi, z wyrazem znużenia fizycznego na brzyd­ kiej twarzy, złośliwy i nieszczery, jak goryl obity, jest synem alkoholików; w dzieciństwie maltretowa­ no go srodze; matka biła go nawet często. N ędza i niedostatek wtrąciły go oddawna do upadku. P rzy ­ czepiony do Pacadota, nie reaguje wcale.

— M ożna się przyzwyczaić do nędzy— powta­ rza nieraz.

J est to jednostka niebezpieczna, słaba, odrę­ twiała, nurzająca się w bagnie.

Pacadot i Leontyna całe popołudnie spędzili w domu; w grobowem milczeniu wsłuchiwali się w groźny hałas, idący ku nim od ulic Paryża. Udręczona kobieta doznawała straszliwego niepoko­ ju , jaki zwykle ogarnia zwierzęta przed burzą; ale zwierzęta wyją lub ryczą z wściekłości, ona zaś na­ wet na tę przyjemność nie mogła sobie pozwo­ lić; o zmroku tylko zapłakała cicho, ukrywszy się w kącie.

Około północy, kiedy już spali, przybył M ou ­ chefrin, trochę pijany, brulalny i w dobrym humo­ rze; istotom wygłodzonym obfity posiłek wystarcza najczęściej do wyprowadzenia ich z równowagi. Opo­ wiedział, że najadł się do syta w kredensie, ale zamilczał o dwudziestu frankach, które mu dała Astine.

— N a moją prbśhę odparła, źe niema pienię­ dzy. Jako dziennikarz, nie obchodzę jej wcale, go­ towa mnie zrobip swym przewodnikiem, jeżeli ją bę­ dę oprowadzał po kabaretach. Mówiła też, że P e ­ tersburg ma wykwintniejsze restauracye, a Niemcy lepszą operę niż Paryż. Zgadza, się, źe tingel- tangle tutejsze mają zacięcie specyalne i są świe­ tne, ale już się niemi znudziła, phciałaby zwiedzić

kabarety, znajdujące się na drugim brzegu S e ­ kwany.

— Fantazye bogaczy! — rzekł R a ca d ot z nie­ smakiem i złością , tonem chłopa, który n igdy nie opuszczał Custines i nie b ył w żadnem liceum .

Nazajutrz, 16-go m aja, w nieobecności R aca- dota i M ouchefrina przyszedł drukarz, ponaw iając groźbę wyrzucenia z mieszkania i nie szczędząc zniewag L eontynie. U trzymywał, źe ma już nowego klienta i źe przed upływem dwudziestu czterech g o ­ dzin powinni mu dać pracę, albo zw rócić mieszka­ nie. R a ca d ot, niew yczerpany w pom ysłach, pisał znów do ojca :

„J e ż e li istotnie nie możesz mi dostarczyć p ie­ niędzy, których potrzebuję gwałtownie, wyślij na­ tychm iast p o odebraniu tego listu depeszę zape­ wniającą, że pieniądze będą w końcu bieżącego m ie­ siąca.”

D nia 17-go m aja ranna poczta przyniosła mu odpow iedź na list, pisany 15-go.

„N ie znajduję pieniędzy nigdzie. P ow ied z o tern swej w ierzycielce. W szy scy wolą składać sw oje oszczędności do banku państwowego. Z r e ­ sztą w obec tego, źe na założenie dziennika sprze­ dałeś naszą ziemię, nikt ci tu nie ufa. Szkodzi to nawet moim interesom .

„O d d a ją c ci spadek po matce, sądziłem , źe w razie potrzeby znajdę p om oc u Ciebie, a tym cza­ sem ty nawet sobie nie umiesz dać rady. Z w ią za ­ łeś się obietnicam i, których w ypełn ić nie możesz. Ź le zaczynasz. D ręczysz siebie, ale i mnie zara­ zem .

„P rop on u jesz mi przenieść się do Paryża. W moim wieku lepiej je s t zostać w m iejscu ro-

W dokumencie Wyrwani z gruntu ojczystego. Cz. 2 (Stron 67-87)

Powiązane dokumenty