Nazajutrz po tym tajemniczym i obfitującym w zdarzenia wieczorze, dzienniki podały bardziej niż poprzednio niepokojące wieści o stanie zdrowia W ik to ra H ugo: znakomity starzec cierpiał straszne duszności i silną gorączkę; zastrzykiwano mu mor finę; wypił trochę bulionu, pożegnał się z wnukami, uścisnął dłonie kilku przyjaciół.
Francy a z niepokojem śledziła ostatnie chwi le wielkiego człowieka, podnoszone do potęgi przez prasę bałwochwalczą. Poeci całemi nocami prze siadywali w winiarni, znajdującej się naprzeciwko domu narodowego bohatera Francyi. Od czasu do czasu podchodzili pod jego okna, zkąd im rzucano nowe wieści. Komitety polityczne na całem tery- toryum Francyi obmyślały rodzaj żałoby. 22-go maja raniuteńko wieści się jeszcze pogorszyły, o świcie poeta pożegnał się z ukochaną wnuczką Joanną; potem rozpoczęła się agonia. Cały Paryż z najwyższym niepokojem oczekiwał ukazania się je
dynej gazety, w ych odzącej w południe. Sturel, idąc po śniadaniu do parku Luksem burskiego, kupił świeży numer; p o d ru bryką „z ostatniej chw ili” rzu ca ł się w oczy wydrukowany duźemi literami biu letyn, k tóry podpisały trzy powagi medyczne: „Stan bardzo groźny, g. 9 m. 2 0 .” P o te m wzrok je g o padł na umieszczoną tuż o b ok kronikę wypadków: „D zisiaj nad ranem w o k olica ch B illa n cou rt znaleziono obnażone zw łoki kobiety z uciętą głow ą. P raech odn ie, którzy podnieśli trupa, zdumieni byli niezw ykłą je g o pięknością. D o tą d nie stwierdzono tożsam ości ofiary.”
K ro p le potu wystąpiły na czoło Sturela. P o w rócił natychmiast na ulicę Sainte-Beuve i zam knął się na klucz w swoim pokoju. P u ch y je g o b yły zu pełnie automatyczne. W umyśle budziło się przy puszczenie straszliwe. Z n ajdow ał się jak by na ro z stajnych drogach nieznanej przyszłości, tyle w yjść, a lęka się w nie zapuszczać. Zraniony ptak w y tę ża całą swą energię, ażeby się utrzym ać w pow ie trzu, m niejsza o to w jakim p oleci kierunku. N ie chciał iść tam, dokąd go p ch ała rozgorączkow ana wyobraźnia. A jedn ak o piątej ju ż pędził do M o r gi. W te m na rogu ulic N otre-D am e-des-C k ain ps i Vavin usłyszał krzyk; podniósł głow ę i przeczytał plakat ozdobn ie wydrukowany: „Ś m ierć W ik to ra H u g o !” Serce wezbrało mu w piersiach. Z a p o mniał o troskach osobistych, przedw czesnych m oże. Teraz łączy ł się m yślą z całym narodem , składając h ołd potężnem u olbrzym ow i ducha. Ż a d en cios, naw et tak tragiczny i tajem niczy, ja k zbrodnia w B il lancourt, nie m ógł go wzruszyć silniej, niż śm ierć człow ieka, który w ep oce m ierności o głow ę p rze wyższał w spółczesnych; obecn ość je g o zdaw ała się niezbędną do utrzymania we F ran cyi poczucia j e dności i braterstwa.
roz-p oczęła się agonia. J e d e n ze świadków tej stra sznej chwili mówi: „R zężen ie k on a ją ceg o szarpało boleśnie nasze serca; najpierw b ył to ja k b y szum głuchy, chrapliwy, przypom inający szum m orza, ro z b ijającego się o głazy; potem troch ę osłabł, wreszcie u cich ło zupełnie.” K to ś się zbliżył do zegara i z ła m ał sprężynę, b y ło dwadzieścia siedem po pierw szej. W Izb ie nie b y ło posiedzenia, ale w ielka sa la P a s-P erd u s i korytarze m rowiły się od d epu to wanych i dziennikarzy; wszyscy zaniepokojeni o cz e kiwali nowych wieści. O pierwszej minut p ię ćd z ie siąt porozklejan o plakaty lakoniczne, ale wstrząsa ją c e głębiej niż patos największy: „ W ik to r H ugo
skonał o p ó ł do drugiej po południu.” P a ła c B ou r-bonów w jedn ej chwili opustoszał; wszyscy pobiegli do mieszkania zm arłego; członkow ie parlamentu ch cieli od tych zwłok czcigodnych zap ożyczyć o d robiny ich wielkości. R ada m iejska przerw ała p o siedzenie i w yruszyła uroczyście dla złożenia hołdu proch om zgasłego mocarza. M ówiono ju ż tu i owdzie, że m istrz, ojciec, patryarcha, pogrzeban y będzie kosztem państwa, wystawiony pod sklepieniem Ł u ku Tryum falnego i spocznie w murach P anteonu. P o całym świecie depesze rozn iosły wieść żałobną; zew sząd zaczęły napływać wyrazy żalu, w yciskając łzy z oczu większości. Oderw ać się teraz od tej śm ierci, b ęd ą cej ferm entem niezwykłym , m ogącym sprow adzić następstwa nieskończenie wielkiej wagi i to z pow odu trupa nieznanej m łodej kobiety, b y ło b y oznaką najwyższej m ałoduszności, egoizmem nie do wybaczenia. Praw da, że rzeczy d ru gorzę dne m ogą niekiedy zaw ładnąć nami wyłącznie; pani A ravian wlała d o duszy Sturela coś, co nie zaginie nigdy; ale był to dar istoty żywej; zgon je j daru tego nie spotęguje. M łod y człow iek ma sto p o w o dów do przypuszczania, że obnażony trup ze w zgó rza B illa n cou rt nie jest trupem A stine. A gdyby
to nawet ona, niegdyś tak bardzo umiłowana, stała się ofiarą zbrodni ohydnej, nie pora się oddawać własnej boleści i pogrążać w ciasnym egoizmie w ta kiej chwili, gdy się jednoczą uczucia i myśli całego narodu. Skłonności osobiste nie powinny nas od ciągać od celu wielkiego i mającego znaczenie ogólne.
N azajutrz, 23-go maja, wzruszenie narodu, o d czute przez Sturela, wyraziło się w odezw ach pra sy w sposób tak urozm aicony, potężny, silny, źe mi- m ow oli przychodziły na myśl rozegzaltow u jące ję k i płaczek starożytnych, albo wrzaskliwe okrzyki, wy dawane przez kobiety korsykańskie p odcza s o b ch o dów pogrzebowych. W yliczan ie zasług zm arłego i wyrazy żalu całej ludzkości przeplatały nowe szczegóły, odnoszące się do „zbrod n i w B illan cou rt.” Z pow odu braku głowy i ubrania dotąd nie można b yło stwierdzić tożsam ości osoby. Darem nie p rz e trząsano Sekwanę i okolice. F ran ciszek spostrzegł
'Prawdziwą Rzeczpospolitą i wziął ją do ręki. P r z e b iegł wzrokiem cztery stronnice druku jak o tako pozlepiane z w iadom ości zapożyczonych z innych dzienników, w reszcie znalazł obwieszczenie o kon- ferencyi B acadota, m ającej się od być 26-go maja, we wtorek. B z u cił dziennik i poszedł do M orgi... Tam omal co nie upadł bez zmysłów...
Śmierć, zachowująca pozory życia, przyprawić nas może niekiedy do szaleństwa. Z ideą skonu związana jest idea zniszczenia. N ie istnieć, a je dnak być obecnym wśród żyjących, spoczywać bez ruchu bezwładnie, bez możności obrony przeciw zniewagom, udawać niejako życie—jakiż w tern bez miar smutku! B yć młodym, silnym, pełnym zapa łu i zanikać powoli, gdy nadejdzie starość — ileż upokorzenia w tej myśli! Jakaż to zniewaga, znie waga do niewybaczenia, gdy piękne kształty, k tó reśmy niegdyś tak miłowali, stają się jakąś masą
bezw ładną, bezmyślną, pozbaw ioną ciszy i ciem n o ści, aby się rozpaść w nicość. Czyż nie lepiej b y ło by wraz z ostatniem tchnieniem rozsypać się w proch, rozp łyn ąć w powietrzu?... S turel wpatrywał się w cudne ciało, zarysow ujące się niewyraźnie p od białem p rześciera dłem trupiarni; straszne w zrusze nie pozbaw iało go tchu; ostry krzyk bólu zam ierał na ustach; nie przyszło mu jedn ak na myśl p ó jść do kancelaryi i p o p ro sić o pozw olenie bliższego zbadania zw łok zam ordowanej. C zuł, źe nikt na świecie nie może być je g o powiernikiem. P rz y p u szczenie, źe jakaś ręk a obojętn a na urzędowym pa pierze n otow ać będzie je g o domysły, wydało mu się czemś tak nieznośnem, ja k myśl konfrontacyi tego bladego trupa z cudnym obrazem piękności, który się przech ow ał w je g o pamięci; nie znalazłby w y rażeń dla wypowiedzenia w urzędowem spraw ozd a niu, na czem opiera swe dom ysły. W ro d z o n e uczu cie delikatności nie pozw alało mu wymienić nazwi ska kobiety, nie widząc je j głowy.
W r ó c ił czem prędzej do siebie i przez parę dni następnych unikał nawet tow arzystw a pań A liso n , W szystk ie chwile spędzał w sam otności; jed n a tyl ko przyroda przynosiła mu ukojenie.
D zienniki z dnia 26 go m aja rozw iały ostatnie w ątpliw ości: trup A stin e, dzięki od k ryciom nowych szczegółów , został rozpoznany. Z ja k ąż straszną d okładn ością spraw dzała się pierwsza połow a zm o ry trapiącej Franciszka! M ięd zy najlepiej um oty- wowanem praw dopodobień stw em a faktem dokona nym istnieje ca ła przepaść. „S ta ło się !” słow a w y powiadane w ob ec n ieubłaganej rzeczyw istości, m iaż dżą nieraz tysiące nadziei, które w najcięższych chw ilach przełom ow ych i wbrew zdrowemu ro z s ą d kowi gnieżdżą się w jakimś zakątku naszej duszy. P rzekon a ł się teraz, źe nigdy nie przestawał k och ać A zyatk i. D o p ó k i żyła, z lekkiem sercem przyjął ro z
łąkę: z niezachwianą pew nością wierzył w ju tro, nie wątpił ani chwili, źe pierw ej czy później odnajdzie tego ptaka przelotnego, który tak blizkim był je g o sercu.
Pew ien sposób odczuwania, w łaściwy S tu relo- wi, ona tylko rozumiała, p od n ieca ją c um iejętnie j e go nadwrażliwość. Z chwilą je j śmierci jakieś ź ró dła wewnętrzne w duszy Franciszka ścięły się lo rdem. U czu ł się więcej osamotnionym, stał się j e szcze skrytszym. N ie m ógł nawet od d a ć się wy łącznie swej b oleści, myśl je g o z przerażeniem i nie pokojem zw racała się wciąż ku P acad otow i i M ou - chefrinowi.
W e wtorek w ieczorem ta sama siła n iep rze parta, która go wczoraj p o p ch n ę ła do M orgi, z a wiodła go na ulicę d ’A ssas, gd zie miał przem awiać P a ca d ot. O godzinie ósmej znalazł się w sali, gdzie się miał od być odczyt; b yło tam • najwyżej osób trzydzieści, przeważnie klienci z piwiarni, k tó rym Leontyna porozdawała bilety, wreszcie przyja ciele P oem erspach era, Sturela, Saint-Phlina. A u to rytet dziennika nie ściągnął szerszej publiczności. Z da w a ło się, że wszyscy zgrom adzeni przyszli przez grzeczn ość, a teraz usprawiedliwiają się sami przed sobą z udzielonej jałm użny. P otw orzyły się m ałe grupy, śm iejące się wesoło, rozpraw iające głośno i zw ierzające się z lekceważenia, które wszyscy ży wili względem prelegenta. R oem erspacher usiadł obok Sturela i w skazując mu M ouchefrina, skulo nego w cieniu filaru, z b łyszczą cą twarzą i niesfor- nemi kosm ykami kędzierzaw ych włosów , przypom i n ających grzywę zwierzęcia, rzekł:
— P atrz! Z d a je mi się, że on nigdy je sz cz e nie w yglądał tak skrofulicznie!
Z im n y dreszcz wstrząsnął ciałem Sturela. S ta r gane nerwy oczekiw ały czegoś niezwykłego. R o e merspacher, widząc roztargnienie kolegi, pom yślał,
źe je s t czem ś bardzo p rzejęty i dał mu p o k ó j. 0 godzinie dziewiątej otw arto drzwi dla wszyst kich, kto tylko ch cia ł w ejść. O koło w p ó ł do dzie siątej liczba słuchaczów dosięgła czterdziestu. R a c a - d o t wstąpił wreszcie na estradę i stanął przed m a łym stolikiem, pokrytym suknem zielonem ; ob ciął sobie brodę, co bardzo zm ieniło je g o wygląd; w ogóle wywarł na swych k olegach wrażenie człow ieka, k tó rego widzieli w pełni sił, a który teraz po p rzej ściu lekkiego bronchitu mówi o sobie:
— L ek a rze pow iadają, źe grożą mi suchoty. P rze rzu cił kilka ćw iartek papieru i zaczął mówić.
O dczyt je g o b y ł kom pilacyą rozm aitych uryw ków, pościąganych z artykułów R oem ersp ach era 1 Sturela, a drukowanych niegdyś w Prawdziwej
Rzeczypospolitej. M ów ił, a czasem czytał, siedząc. S to ją ca postaw a b yłaby lepiej uwydatniła siłę i dziel n ość jeg o postaci, szerokość piersi, p otęgę mięśni, pew ność ruchów, za p o m o cą których potrafiłby m o że wylać całą ż ó łć przepełn iającą je g o serce. T e mat troch ę abstrakcyjny, mianowicie: „N ow a zasada m oralna” , przystosow ał d o aktualności, wypowiada ją c z pow odu zgonu W ik to ra H u g o szereg myśli, które mu p oddał je d e n z dzienników porannych.
— C hciałbym — zaczął — pow iedzieć coś o W ik to rze H u g o. N ek rologi pisane są przew a żnie pod natchnieniem otoczen ia zm arłego; świtę je g o stanowiły um ysły przeważnie bardzo miernej w artości... (L ekki szm er p rotestu dał się słyszeć w szeregach słuchaczów ). N ie b ędę poruszał ani formy, ani rytmu poety, tylko je g o dzieła i to o tyle, o ile m ają one znaczenie w dziejach m oralności p o w szechnej, ja k to utrzymywał sam poeta.
* W ik to r H u g o nie d orósł do praw dy w edłu g p o ję ć nowoczesnych; był tylko apostołem zasad, wy znawanych w r. 1848 przez garstkę ludzi m ało w y
kształconych. Szkoda wielka, że poeta nie um arł w owej ep oce: wtedy m ożnaby mu b yło składać hołd y z pewną słusznością. P raw d op od ob n ie teraz nie tracilibyśm y czasu na przeglądanie hymnów p o- zgonnych, ułożonych na je g o cześć. Dzisiaj j e dnak, chociaż je s t nas tylko czterdziestu, miejmy trzeźw ość i odwagę wypowiedzieć, ile szkody jemu i światu przyniosła ta d łu gow ieczn ość...”
Szmer oburzenia przerw ał mu mowę; p o d n io sła się prawdziwa wrzawa, rozlega ły się śmiechy i krzyki szydercze. Ciekawość jedn ak przem ogła N ik t nie m iał och oty się nudzić! K ilkanaście osób zaw ołało:
— Słu ch ajcie! Cicho!
R a ca d o t nie zm ieszał się bynajmniej tym pie kielnym hałasem; przeciw nie, zdawał się być z a d o wolonym .
— N o i cóż! — m ów ił znów tonem grubiań- skim z płonącem i oczam i i twarzą rozg orą czk ow a ną — H ugó! W ie lk ie górn olotn e pochlebstw a, k tó re rzu cał Paryżow i, nie wzruszają mnie wcale: p o ch odzę z prow incyi od ległej. Co do je g o pięknych, nieustannie pow tarzanych obietnic usunięcia nędzy i zła za p om ocą wykształcenia, to, zdaje mi się, źe i ja mam prawo w ypow iedzieć o tern swoje zdanie... O tóż, twierdzenie to uważam za nonsens... H u g o!... D la mnie jest to człow iek zupełnie zwykły, um ieją cy zręcznie tumanić inn ych ...”
W ś r ó d publiczności zapanow ała w esołość. W i- d o cz n e m , było, źe jeden tylko R a ca d o t odmawia uznania bohaterow i, którego trumnę otoczy ło uwiel bienie całej F rancyi.
W te m usłyszano głos ostry i krzykliwy: — M ów pan dalej, panie R acad ot! G łupcy i reak cyoniści m ogą op u ścić salę!
W szystk ich oczy skierow ały się w stronę, zkąd głos doch odził: ze zdumieniem ujrzano w ątłą postać
m ałego F an fou rn ota z włosami najeżonemi. R o z bawienie p u b liczn ości w zrastało. W gruncie rzeczy nikt się nie gniewał i nie oburzał: b yłob y to b r a niem na seryo prelegenta, którem u rzu con o ja łm u żnę. M óg ł więc R a ca d o t wśród szmeru protestów umiarkowanych, z wyzywającym wyrazem twarzy rozw ijać swe pogląd y, przyjm owane przez o g ó ł z wy- raźną antypatyą; pom im o daru wymowy, nie p osia dał najm niejszej swady oratorskiej; zamiast porw ać tę garstkę słuchaczów, stanął z nimi w wyraźnej op o- zycyi; b y ł zupełnie osam otniony. N a wstępie wy raził swą pogardę dla W ik to ra H ugo:
„C złow iek ten zupełnie bezcelow o znieważał wszystkie dogm aty: całą doktrynę p ozosta w ił n ie tkniętą i g ło s ił ją nam za p om ocą m etafor, p ozb ie ranych z kazań księźowskich. D la każdego z nas podtrzym anie bytu je s t koniecznością bezw zględną. O to obowiązek, zostawm y tę nazwę dwuznaczną i przestarzałą, oto instynkt, który w nas złożyła przyroda, sama d ają c nam przykład najlepszy. J a kim sposobem człow iek ten, oddany rozmyślaniu, nie spostrzegł, że każde zwierzę, roślina, m inerał za chowuje się tak, ja k gdyby je g o własne istnienie b yło jedynym przedm iotem życia pow szechnego, a wszelkie inne egzystencye stanowiły tylko środki pom ocnicze dla d opięcia tego celu? P rzy ro d a uczy nas żyć kosztem innych i to nie p rzeb iera ją c w środ kach. Zam iast pustego i kłam liwego wyrazu „b r a terstw o,” podstaw ić należy „p asorzytn ictw o” . T o właśnie słow o powinien był opiew ać H u g o, gdyby nie był pozostał niewolnikiem starych dogmatów, na k tóre napadał ostentacyjnie. T ylk o w prow adza ją c do etyki powyższą zasadę, możem y usunąć zło.
Zadanie p o le g a nie na tern, aby zmienić walkę o byt, ona zmodyfikowaną być nie m oże, ponieważ jest zasadniczem prawem świata, ale przestać tę walkę traktow ać ja k o z ło ..,”
D la w zm ocnienia powyższej tezy, zapożyczonej wprawdzie, ale podanej słuchaczom z dziwnie do- wolnemi komentarzami, R a ca d o t p o w o ła ł się na autorytet jed n ego z n ajzdolniejszych redaktorów
Prawdziwej Rzeczypospolitej, pana M aurycego R o e - m erspachera, który w dwudziestu artykułach świe tnie rozwinął zasadę, że człow iek prawdziwie m o ralny powinien się stosow ać do praw natury; R oe- m erspacher często mówił swym przyjaciołom , że znakomity nasz filozof, H ip o lit Taine, wyznawca p o wyższej teoryi, p rzytoczył na je j p op a rcie historyę olbrzym iego platanu ze skweru Inw alidów .
„P an ow ie, przyglądałem się bacznie owemu platanowi, którego rozw ój służyć może ja k o prawi dło życiow e: otóż platan ten m ógł zachow ać swoją egzystencyę tylko kosztem dwu sąsiednich drzew i mam wszelkie podstawy do przypuszczenia, że za głuszył zupełnie trzecie, które ściąć kazała admini- stracya bulw aru.”
W ś r ó d m łodych ludzi, dobrze ze sobą zn a jo mych, kilku się zaśmiało.
R oem ersp ach er p och ylił się do Sturela i rzekł do niego na ucho:
— W tern wszystkiem jest troch ę prawdy. Należałoby wynaleźć inną podstaw ę dlą m oralności. A le ja k to wszystko p ojęte nizko! B ied n y chłopak zdaje się cierpieć na zupełny zanik u czu ć delika tniejszych.
Sturel zadrżał. W p a tryw a ł się w R a ca d o ta pilnie, nie słysząc jego słów. N ie poznawał go wcale. T a twarz w ychudzona, ta ręka trzęsąca się gorączkow o nie przypom inały mu żadnego z da wnych w yobrażeń, które przez tyle lat k oja rzył z nazwiskiem R acad ota.
Z tym człow iekiem , przemawiającym tak ogni ście i gestykulującym tak żywo, wiąże go dzisiaj
tylko paląca ciek aw ość, k tóra się sprowadza do j e dynego pytania: „Z a b ił, czy nie zab ił?”
A ntypatyczny prelegent zakończył wreszcie swój w ykład zapewnieniem, źe ludzkość przez całe wieki czuła się nieszczęśliwą dlatego tylko, że z uporem ch ciała się sprzeciw iać prawdzie przyrodzonej i sto sow ała czyny swe do zasad. N ie łatwo się nam wyłam ać się z p od prawa ogóln ego „pasorzytnictw a” . P o d d a ją c mu się jed n ak , czynimy sobie wyrzu ty bolesne. W ik to r H u go był jednym z najupart- szycb siewców tych skrupułów. Podobnie jak mi n erał, zwierzę i roślina żylibyśmy szczęśliwi, gdyby rozum nasz, zamiast stwarzać błah e i u rojone sub telności m oralne, potw ierdzał wyniki wiedzy, że każ da istota żyjąca ma praw o cezaryzowae.
— Gezaryzotvać! — szepnął P oem erspach er do Sturela. — Teraz odpow iedzialność spada na cie bie. P a ca d o t zwraca nam tw oją przem owę u grobu N apoleona.
K ró tk a ta u w a g a , w ypow iedziana łagodnie z akcentem lotaryńskim, troch ę przeciągłym , co się szczególniej zauważyć dawało w tonie ironicznym, g łę b o k o zapadła w duszę Sturela
Pacadot, podobnie jak większość nierutynowa- nych m ów ców i niezbyt zdolnych pisarzy, posiadał skąpy zasób synonimów; słow o więc cezaryzować, tak ja k poprzednio „drzew o Taine’ a ” , w przeciągu dzie
sięciu minut ze trzydzieści razy w racało mu na usta.
Z wyjątkiem m ałego Fanfournota, nikt nie okla skiwał prelegenta, kiedy zaczął w reszcie zbierać swe papiery. P oem ersp a ch er skierował się ku estra dzie, a S turel p o sze d ł za nim. W dwudziestym czwartym roku życia wrażenia są koniecznie p o trzebne do szczęścia, a ilość ich przeważnie jest tak niewielka, źe Sturel p oprostu upajał się swym niepokojem . P o d o b n ie ja k niektórzy ludzie silni
i dzielni w olą nawet dotkliwe pociski losu, niż sza ry d ob rob yt, wielu nerw ow ców lubuje się w ro z te r kach wewnętrznych, w pełn ych niepokoju stanach duszy.
S turel nie zdaw ał sobie dokładnie sprawy, z ja k nieprzepartą siłą pociąga go ta tragedya wstrząsającą: w istocie jed n a k ow ładnęła nim tak w yłącznie, że stracił zdoln ość samoanalizy.
Renaudin, k tóry się właśnie dow iedział, że R a ca d o t op ła cił dwie zaległe ratówki za Prawdziwą
Bzeczpospolitę, uważał kłótnie z dawnym k olegą za rzecz niepożądaną i dlatego przyszedł na odczyt, a te raz składał mu powinszowania. R a c a d o t ścisnął je g o dłoń, ale Leontyna o b ró ciła się plecam i. M a ły F an fou rn ot, patrząc z nienawiścią na nielicznych
słuchaczów opuszczających salę, w ygłosił:
— A le ż pan im rzuciłeś prawdę w oczy, p a nie R acadot!
W szystk ich oczy zw róciły się na R oem erspa- chera, który teraz właśnie w szedł na estradę i zw ró cił się do R acadota:
— T w oje „p asorzytn ictw o” , prawo do życia, p rzyroda, nakazująca „ce za ry zo w a ć” , wszystko to m ogłoby być prawdziwem w teoryi i to tylko dla jak iegoś potw ora u rojonego, dla jedn ostki h ip o te tyczn ej, izolowanej od grup społecznych; ale cz ło wiek je s t zwierzęciem tow arzyskiem , politycznem , i dlatego chcąc zapewnić bezpieczeństw o osobiste, musi szanować prawa społeczeństw a, od którego otrzym uje wszystko i które zresztą potrafi go do