MAURYCY BARRŻS.
iW A N I Z GRUNTU OJCZYSTEGO.
przekład wolnyJ. P.
o__________¿ŚŁ_________ s CZQŚĆII. 0 3 W A R S Z A W A D R U K A R N I A A LE K S A N D R A T A D . JEZIERSKIEGO 47. Nowy - Świat 47.,n,o3BOJieHo U,eH3ypoio.
R O Z D Z I A Ł X .
„Prawdziw a Rzeczpospolita.”
D n ia 6 -go maja, raniutko, M ou ch efrin otrzy- niał telegram m iejski treści następującej:
„P ragn ęłabym wiedzieć, co pan m iał mi do powiedzenia w czoraj, 5 m aja, przy w yjściu z Gm a chu Inwalidów.
A stiné A r avian.
W illa angielska, ulica B alzaca.
N azajutrz więc, ok oło godziny 10-ej rano, m ło dy człow iek szedł pośpiesznie górzystą wazką uli czką. D łu g o czekał w elegancko um eblowanym pokoju , gdzie mu przyniesiono potrw ein i cy ga ret ki. W re s z cie ukazała się A stin é, ja k zawsze p eł na wdzięku, wykwintna i bardzo pewna siebie.
P otw orn ie brzydki ch łopak był w najwyższym stopniu podniecony i onieśmielony widokiem pięknej Ormianki.
R ozm ow a weszła odrazu na tory zupełnie in ne, niż się spodziew ał.
u pana S tu rela? Czy zawsze mieszka tam, gdzie mieszkał? Co robi?
— Stara się o pannę A liso n .
M ów ił na szc/ęśliw y traf, podrażniony w swej m iłości własnej, ch cąc d ok u czy ć ślicznej interloku- torce. U d a ło mu się znakomicie, ale ona nie dała tego p ozn a ć p o sobie.
— Z n a m „t§ pannę... W ca le niezła dziew czy na... tylko to b ardzo zabawne, źe pan S turel tak wcześnie myśli o założeniu rodziny.
M ouchefrin, zaw iedziony w swych nadziejach, zwlekał jed n ak z pożegnaniem pięknej pani.
P rzyglą d a ła mu się bacznie, dziwiąc się w głę bi duszy, że m ogła się tak bardzo zainteresować kimś, co ma podobnie szpetnych p rzyja ciół, ja k ten karzeł. W re sz cie p o d a ła mu pudełko z cyga retkami:
— P ro szę !... m oże pan weźmie kilka na za pas... A może pan najpierw w olałby śniadanie?. . W tej chwili podadzą... P an nie głodny?... W ta kim razie, do widzenia! P rz y sposob n ości zechce pan uprzedzić pana Sturela o moim p ow rocie i przy niesie mi pan je g o odpow iedź.
M a ły człow ieczek op u ścił Ormiankę wściekły. P rzyszed ł p o to, aby wywrzeć wrażenie; tym czasem potraktow ano go ja k faktora, którem u na ferm ach lotaryńskich poda ją zwykle szklankę wina. Pom im o to skierow ał się do mieszkania P a ca d ota, ch c ą c się p och w alić otrzym anem zaproszeniem .
Spotkali się niedaleko od kawiarni W oltera, gdzie się m iała zebrać cała grom adka dla om ówie nia sprawy nowego dziennika. M ouchefrin zaczął się żalić, źe nie otrzym ał zawiadom ienia, P a ca d o t uspakajał go szorstko, ale w tonie przyjacielsk im .
O baw a postaw ienia na kartę c a łe g o majątku czyniła go złośliw ym , ale gdy w parę minut p ó źniej u jrza ł w kawiarni S tu rela , Poem erspach era,
Saint - P h lin a zaim ponow ał im szczerem wzrusze niem, uprzejm ością, wspaniałom yślnością.
O ddaw ał „ Prawdziwą R zeczpospolitą” do roz porządzenia przyjaciół: tw ierdził, źe stoją od niego wyżej pod w zględem inteligencyi i p och od zen ia; oczekiwał od nich pom ocy braterskiej, a kiedy go za częto rozpytyw ać o środki materyalne, odpow iadał krótko. O trzym ał spadek i ch cia ł zaryzykow ać ca ły swój m ajątek, ponieważ „o d chwili porozum ienia się przy G robie N ap oleon a , p okład ał w dawnych k o legach zaufanie n ie o g ra n iczo n e .”
— A przytem musimy za rob ić dużo p ie niędzy!
S k in ął na M ouchefrina i udali się razem dó małej knajpy przy ulicy O deonu, ch cą c dać p rz y ja cio ło m czas do nam ysłu. Z a rzu co n o natychm iast pytaniami R enaudina. Czy warto przystąpić do spółki? R a ca d ot nie m ówił wyraźnie jakiem i obra ca kapitałami, czy w ogóle ma ja k ie pieniądze i zkąd?
— T o je g o rzecz — odparł Renaudin. — O d was nie żąda nic... Cóż wy ryzykujecie?... W y b a - dywał mnie, zarzucał pytaniami od czasu owego w ieczora, kiedy zapropon ow ałem R oem ersp ach ero- wi pisywanie artykułów do „ Prawdziwej R zeczypospo
litej.'1'1 O degrałem w tej sprawie rolę pośrednika.
R acad ot wynajmie dziennik za 750 franków m iesię cznie. P o trzech latach „ Prawdziwa R zeczpospolita'''1 , stanie się je g o w łasnością. W ten sposób nie trze
ba pła cić z góry. U w ażał zresztą, że ten p o cz ci wiec R acad ot ma dużo zd oln ości; w obecnej chwili ja mu będę udzielał wskazówek, ale sądzę, źe w krót ce mnie nawet prześcignie. P rzed chwilą m ówił do mnie: „za redagow anie pisma nie zapłacę n ic ;” do składania czcionek, zamiast wykwalifikowanych zece- rów, użyję kobiet; ponieważ dziennik nie będzie miał charakteru inform acyjnego, pra ca nocna redukuje się do minimum: wystarczy zupełnie jedn a kolumna
najśw ieższych wiadomości, podana w ostatniej chwili W reszcie adm inistracyą dziennika zajmie się on sam przy p o m o cy pewnego głodom ora, k tórego P orta lis w ypędził za oszustwo; bardzo zdolny człow iek, trze ba go tylko pilnow ać należycie... P o zo sta je kwe- stya mieszkania i tu właśnie R a c a d o t p rzeszed ł wszystkie m oje oczekiwania: wynalazł jak iegoś zban krutow anego drukarza, który je s t tak szczęśliwy, źe m oże znów wziąć się do pracy, iż nie żąda prawie wynagrodzenia... ja k ieś marne sto sous na obiady... Ż a łu ję m ocno, że za mało się znacie na tym intere sie, ażebyście mogli ocen ić zrobiony przez nas szcze gółow y wykaz wydatków nieszczęsnych... J e st to prawdziwe a rcydzieło... S łu ch ajcie!...
I na stole kawiarni zaczął wypisywać wszyst kie pozycye.
— W idzicie zatem, źe położenie je s t w cale n iezłe .. tylko 1,500 franków deficytu na m iesiąc. . zdobycie tych pieniędzy nie powinno przedstawiać wielkich trudności... T ytu ł dziennika jest dobry... tylko trochę ju ż zapomniany. Z a 5,000 franków można go zareklam ować przyzw oicie... A le , ale... sprytny je s t dawny w łaściciel, zastrzegając sobie udział w zyskach! W re sz cie , nie zapom inajcie, źe po upływie trzech lat dziennik stanie się wyłączną własnością R a ca d o ta .
W szy scy czuli się w obow iązku wyrazić swój podziw.
— P rzyszłość wspaniała — rzek ł R oem ersp a- cb er — na razie je d n a k to tylko je s t pewnem, że w p rzeciąg u roku R acad ot będzie musiał w ypłacić 196,600 franków. Z k ą d weźmie te pieniądze?
— Przypuszczasz zatem, źe nie będzie m iał żadnego przychodu? T o niepodobieństw o!... Czyż nie przypom inacie sobie, źe m ów ił nam nieraz o spadku otrzymanym po m atce? O jc ie c mu je zwróci.
pieniądze ileźby winnic mógł zakupić w Custines! J a k spokojne pędziłby życie!
R enaudin sp ojrzał na niego, wreszcie zrobił ruch ręką, ja k człow iek czynu, zmuszony wysłuchi wać bredni:
— A ż e b y wasz dziennik m iał powodzenie za pewnione, potrzeba miliona! W przeciwnym razie wszystko zależy od szczęścia, od okoliczności przy padkow ych, od um iejętności zainteresowania czytel ników. R a ca d o t, praw dopodobnie m ilionerem nie jest: wobec tego cóż nas m oże o b ch o d zić, czy ma sto, czy też dwieście tysięcy frank ów ? W a sze wy siłki p ok ryją n ied ob ór.
W o b e c takiego postawienia kwestyi szlachetni ch łopacy, wychowani w zasadach bohaterskich, uwa
żaliby cofn ięcie się od współudziału w p rzed siębior stwie R acad ota za czyn godny pogard y.
G dy R a ca d o t się dow iedział, źe propozycya je g o została przyjętą, p oszedł z M ouchefrinem ną przechadzkę do parku Luksem burskiego. G łow a je g o płon ęła. Traw iony gorączkow em pragnieniem zwierzeń, uczuwał w duszy wielką czu łość dla swe go towarzysza.
R acad ot, w patrując się we wspaniały zachód słońca rozm yślał nad tern, w ja k i sposób zm niej szyć je szcze budżet miesięczny, który, zdaniem kom peten tn ego R enaudina, w żaden sposób ju ż się nie da ścisnąć w ięcej.
G dy noc zapadła, popychany n ieprzezw yciężo ną potrzebą otw artości, rzekł:
— R rzyrzecz mi, A n ton i, źe przed nikim nie zdradzisz prawdziwej cyfry m ojeg o kapitału.— I p o d ał mu list ojca.
Stary R acad ot zach ęcał syna do powrotu i przeplatając list m orałam i, obiecywał przysłać dziesięć tysięcy franków a con to czterdziestu tysię cy, stanowiących istotną cyfrę owego głośnego spad ku po m atce.
— Z takiemi pieniędzm i możnaby żyć wspa niale!— rzek ł M onchefrin tonem pełnym szacunku.
— T y zawsze byłeś zatopionym w rozkoszach zm ysłowych — odparł olbrzym .— Czy sądzisz, źe r o
dzice S turela, R o em ersp a ch era , S a in t-P h lin a zado- walniali się tern tylko, co im było koniecznie p o trzebne do życia?...
C zterdzieści tysięcy franków! B y ł to majątek nabyty z wielkim trudem, oszczędzaniem grosza po groszu, w głuchym zakątku prowincyi, w wiosce lo - taryńskiej, gdzie pieniądz przedstawia tylko war tość pożywienia, mieszkania, odzieży, narzędzi i p o datków, t. j. te g o , co się składa w ofierze tajem ni czej p otęd ze państwa, a właściwie cywilizacyi, k tó rą się p odtrzym uje nieświadomie, nie ocen iając jej dobrodziejstw .
R oem ersp ach er, który niedawno zd ob ył ro z głos artykułem o Taine’m, nie p rzyją ł ofiarowanej sobie g od n ości redaktora n aczeln ego, wymawiając się nadmiarem pracy.
W te d y R acad ot zw rócił się do Sturela, który ch ętn ie przystał na je g o p rop ozycyę.
W ś r ó d różn orodn ych wpływów, oddziaływ ają cych na rozw ój duchowy Sturela, jednem z najwa żniejszych b yło nieustanne obcow anie z kobietam i. Przedew szystkiem udzieliła mu się ich nerw ow ość, a gwałtowne przejścia od uniesień miłosnych do t ę sknoty i m elancholii, wysubtelniły je g o duszę, wy czerp u ją c ją nieznacznie. Sturel nie miał czem za p ełn ić wolnych od zatrudnień długich godzin, których natura więcej m ęzka użyłaby na kształcenie umy słu. K on ieczn ością więc były dla niego troski c o dzienne i pra ca przymusowa. D la te g o tak skwa pliwie p rzyją ł godność, k tórą odrzu cił je g o r o z s ą dny przyjaciel.
R azem z S aint-Phlinem i S u ret-L efortein utwo rzyli kom itet redakcyjny.
odezw ał się z niezadow oleniem Renandin: N ie m o gę zatem pisywać do dziennika, k tóry w sp ółp ra co wnikom nie wypłaca honoraryum ; sprzeciwia się t e mu m oja etyka zaw odowa. M ożesz mi jed n ak p o w ierzyć sprawozdania teatralne; zdaje mi się, źe te atr nie ob ch odzi żadnego z was, chyba L eon tyn ę. R § d ę j ej przysyłał loże.
— M y zaś będziemy je sprzedaw ali — rzek ł R acadot.— L eon tyn a może p ójść na paradyz.
— A mnie w ykreślacie z kom itetu dlatego, że jestem u bogi— zaczął się skarżyć M ouchefrin.
W pisan o go w ięc również. R a ca d o t nie o p o nował.
— O d kiedyż to mularz pobiera zapłatę przed ukończeniem budow y gm achu? Jesteś człowiekiem pracy, M ouchefrin. Ty, ja i Leontyna zajm iem y się adm inistracyą naszego dziennika.
W szy scy podali sobie dłonie w inny troch ę sposób, niż to czynili zwykle; o b ecn ie byli przecież spólnikami.
Zakładanie dziennika z kapitałem 40,000 fran- . ków, kiedy zdaniem znawców przedsiębiorstw o p o dobne wymaga miliona, a najściślejszy wykaz m ie sięczny wynosi ] 96,000 franków, moźnaby uważać za szaleństwo.
A le w r. 1872— 1882, w e p o ce wielkich speku- lacyj, każda agencya giełdowa, aby zachwiać kapi talistów z prowincyi i dać im p otrzebn e wskazówki, utrzymywała własny dziennik. Finanse jednak od dawały pierwszeństwo prasie p olityczn ej, która się stykała z publicznością i umiała ją roznam iętnić. Z tą d pow stała wielka obhtość dzienników, z któ- rych kilka zrobiło ogrom ne fortuny, przeważnie na emisyach rozm aitych papierów procentow ych. N ie wątpliwie wielki krach czerw cow y r. 1882 od dw óch lut przerw ał te op era cye finansowe i spow odował Upadek wielu pism, między innemi „ Prawdziwej R zeczy
dawnego systemu; w ob ec tego można usprawiedliw wić R acadota, źe nie zrozum iał, iź ten rodzaj han dlu u padł bezpow rotnie. Z re sztą ch ło p z Custines czu ł się zdolnym do w ysiłków, które pokon ać m o gły wszelkie p rzeszk od y— do wysiłków biedaka.
K on cesy ę uzyskano bardzo p ręd ko, ale ro z poczęcie wydawnictwą o d łożył R acad ot na sześć ty godni, ch c ą c się zapozn ać bliżej ze sposobem p ro wadzenia dziennika. W tym czasie u czył się dru karstwa i w iódł dłu gie rozm owy z chwalącym sie bie niepomiernie metrampaźem. W zo ro w y admini strator, wypędzony przez P orta lisa za oszustwo, ale bardzo „zręczn y,” były podoficer kawaleryi, z twa rzą przystojną i głosem ujm ującym , w tajem nicza go w zakulisowe sprawy adm inistracyi pisma:
— Pierw szy, warunek, kochany panie, je s t ten, aby adm inistrator m iał koniecznie w swym pokoju dw oje drzwi.
P od ob n ie jak do m łodych lekarzy na prowin- cyi zbiegają się z całego powiatu chorzy nieuleczal nie i n iep ła cą cy pacyenci, tak przez biuro R acad o- ta przesuwał się codziennie korow ód zapoznanych a deptów dziennikarstwa. B yli tam ludzie uczciw i i łotrzy, i tacy, którym się w życiu nie pow iodło dzię ki w adom umysłu lub charakteru, tak silnie rzu ca jącym się w oczy, ja k np. ślepota lub głuchota,
a którzy jednak niepow odzenie swe uparcie przy pisywali „p e c h o w i.”
R a ca d o t, praw iąc im tysiące grzeczn ości, kończył:
— N a początek nie płacim y nic.
A potem , na w zór ludzi prow adzących in tere sy p odejrzan e, dodawał:
— M iejcie panowie ufność we mnie!
S zóstego dnia jednak rozp ędził całą tę hała strę, skierow ując wszystkie swe usiłowania na wy d ob ycie od Renaudina informacyj niezbędnych.
środków kolegi, p op ch n ą ł go do tego przedsiębior stwa, olśniew ając perspektywą zdum iewających zy sków. K iedy ju ż wszystko było urządzone, stał się w swych wskazówkach mniej wyraźnym. Z a p y ta niom R a ca d ota , dla k tórego zdobycie publiczności handlowej i finansowej b y ło czemś tak koniecznem, jak jed zen ie i picie, przeciw staw iał siłę inercyi. Z e wzruszeniem człow ieka, odw ołu jącego się do uczuć dzieciństwa, R a ca d o t mówił:
— M ój drogi, powiedz mi, w ja k i sposób z o r ganizować biuletyn finansowy?
— B a — odparł Renaudin — to ju ż rzecz spe- cyalisty, prow adzącego biuletyny. K iedy twój dzien nik stanie się wpływowym, faktorzy z giełdy sami się zlatywać będą do twej redakcyi; tym czasem zosta wić musisz wszystko naturalnemu biegow i rzeczy. Biuletyn twój traktować musi sprawy giełdow e ry czałtow o, p odając, krótkie wzmianki, albo też umie szczając od czasu do czasu jakiś artykuł w szpal tach samego dziennika. A ż e b y prowadzący biule tyn zbierał potrzebne wiadom ości gorliwie, nie płać mu honoraryum stałego, ale 1 5 —2 5 u/ 0 od 100.
— 25°/0— zawołał R a c a d o t— ależ w takim ra zie ja sam będę prow adził biuletyn!
— T o bardzo praktycznie z twojej strony... tylko... czy potrafisz? Czy będziesz w iedział dokąd się zw rócić? B ardzo często finansiści uciekają się do pośredników , do agentów, którym dają wska zówki i pewną sumę pieniędzy do rozdania m iędzy rozm aite dzienniki. N ap rzyk lad aferę Panam ską prowadzi B ation i P rivot, kupili oni już ośmiuset ludzi. Czy potrafisz zawiązać stosunki z tymi p a nami ?
— P osta ra m się, żeby się mnie lękano. Renaudin wzruszył ramionami.
— W takim razie musiałbyś posiąść przyn aj mniej cząstkę prawdy: nikt się nie rodzi szanta żystą!
O czy R acadota, przekonanego o własnej b e z silności, nabiegły krwią. Tylko pięciu dni b ra k o wało do ukazania się pierw szego numeru.
— Co ja ci zrobiłem złego! — zaw ołał. — D la czego przemawiasz do mnie w ten sposób? Czyż nie widzisz, ja k ą mi przykrość wyrządzasz?... Ty, dawny kolega, nie chcesz mi dopom ódz?!...
W reszcie Renaudin b ył zadowolony; R acad ot, nie m ogąc się obejść bez jeg o wskazówek, zgod ził się płacić mu pensyę miesięczną i dał z góry trzy sta franków.
Sturel, R oem erspach er, Saint-Phlin i Suret- L e fo rt nie dowiedzieli się wcale o tych mąnipula- cyach pieniężnych.
Maj roku 1889-go b ył dla grom adki liceistów z N an cy okresem intensyw nego życia duchowego i pobudzenia energii życiow ej, skierowanej naresz cie na jakiś przedm iot zewnętrzny. W ychow anie odebrali czysto książkowe, przyszła chwila, kiedy m iało ono przynieść ow oce: powiększą mnóstwo istniejących pisemek. Będzie to zatwierdzeniem ich dojrzałości, pierwszym czynem sam odzielnym po długiem i ślepem naśladownictwie. G orące dni ma ja i czerw ca m łodzi ludzie spędzili w dubznym p o koju przy obrzydliwej ulicy de Croissant, kombinu ją c i obm yślając warunki, m ogące zapewnić pow o
dzenie dziennika.
• W szy scy są niedoświadczeni, ale właśnie dla tego tak żywo się przejm ują swojem zadaniem; d la tego w kładają tyle energii i zapału przy tworzeniu planów i wprowadzenia ich w życie.
— N ieźle byłoby —rzek ł pew nego dnia R a c a dot - gdybyśm y sprawą naszego dziennika potrafili zainteresow ać jakieś osobistości wybitne.
W szystkim przyszedł na myśl B ou teiller, R o e m erspacher i Sturel udali się więc k tóregoś poran ku na ulicę D e n fe rt-R o ch e re a u , gdzie p ro fe so r zaj mował skromne mieszkanie na trzeciem piętrze. K r o k
swój traktowali bardzo poważnie; nie uczuwali naj mniejszego zmieszania, ponieważ w oczach tych m a rzycieli wysoka inteligencya była synonimem wiel kiej d o b ro ci. Z resztą przekonani byli, że m ają zu pełne prawo do złożenia wizyty byłem u profesorow i, kwestya, którą z nim ch cą roztrząsać, leży w zakre- Sle j ego kom petencyi.
P osła li najpierw swe bilety wizytowe. P r o fe sor liceum K a ro la W ielk iego p rzyją ł ich z uprzej mą prostotą, bez czczej frazeologii, zaczynając od- razu rozm ow ę w tonie poważnym i łatwym. G ło sem pięknym i nizkim, który tak g łęb ok o w raził się mm w pam ięć za czasów licealnych, zapytał:
— A w ięc jesteście ju ż paryźanami, moi pa nowie?... L ata biegną szybko i teraz mam ju ż przed sobą ludzi d orosły ch . J ak p ojm u jecie swój o b o wiązek? W jaki sposób zamierzacie pracow ać dla kraju?
W e d le umowy, R oem erspach er miał m ówić Pierwszy, przysunął w ięc swe krzesło do biurka, Przy którem siedział B outeiller, i zaczął z widocznem zakłopotaniem , k tóre jedn ak ustępowało powoli:
— Szanowny pan, opuszczając liceum w N an cy wyraził życzenie, źe nie chciałby tracić z oczu dawnych uczniów. N a tej podstawie ośmieliliśmy Sl§ przyjść dzisiaj. J e s t nas tu sześciu: S u re t-L e - f°rt....
— W id u ję go czasam i— przerwał Bouteiller. — ... M ou ch efrin , k tóry ro zp o czą ł studya mo- dyczne, ale musi ciężko pracow ać na kawałek chle- ba; R a ca d o t, k tóry dla tego samego powodu p orzu cił prawo; Sturel kończy właśnie licencyat; ja zaś sfudyuję m edycynę, ale z największem zam iłowa ł e m p ra cu ję nad historyą. D zisiaj wszyscy moi koledzy ukończyli ju ż prawie swe studya; ch cą wstą- pić w życie, a ra czej— w yrażając się trochę preten - syonalnie, lecz ściśle— znaleźć sp osób do życia.
chce zostać adwokatem ; m ówiono mi nawet, że ma d ob rą wymowę, zimną krew i dużo powagi — p rzy miot rzadki w je g o wieku. W iem także, iż M o u - chefrin z trudem iść musi przez życie. A le wy, panowie, co zamierzacie ro b ić z sobą?
— M y wszyscy zakładamy dziennik. — Tak! — rzekł B ou teiller.
P ięk n a je g o twarz ożyw iła się nagle, w oczach zapaliły się jakieś ogniki pełne ironii. B y ł to p rze błysk chwilowy, zaledw ie uchwytny, ale akcent szy- derski dźwięczał jeszcze w pow ietrzu, n iep ok oją c i raniąc obu m łodych ludzi; w tein .t a k ” zawierało się ca łe morze ironii, m ów iło ono: „T ak! dopraw dy, kochani panowie! tylko dziennik!... D o licha! W ie je od was zawsze N om eny i N eu fch ateau !...” Stu- rel, wrażliwy bardzo, od czu ł doskonale, źe w s ło wie tem nie b y ło ani cienia d obroci, tylko gryzące szyderstwo, w którem p rzebija ła się raczej wyższość polityka, niż pow aga filozofa. N atychm iast jednak zapanow ał nad wyrazem swej twarzy, nad wzrokiem i głosem , rzu cając spokojnie uwagę:
— T o ciekawe!
S łow a te w ypow iedział ja k człowiek, który ju ż przywdział maskę zwykłą. Ci m arzyciele p o trą cili niespodziewanie o tajem ny przedm iot je g o własnych marzeń. P rzystąpił odrazu do kwestyi głów n ej:
— P o trz e b a dużo pieniędzy.
Iioem ersp a cb er zaczął tłóm aczyć, źe dzien nik będzie miał małe wydatki, dzięki bezpłatn ej re- dakcyi.
B ou teiller spostrzegł się odrazu, źe ma do czynienia z dzieciakam i naiwnemi, nie znającem i ży cia, mogli jedn ak m ieć przynajm niej pieniądze. W y znanie B oem ersp ach era obudziło w je g o duszy p o gardę; zam knął się więc w lodowatej obojętności. P od ob n ie woda, nalana do butelki przy tem peratu rze zamarzania, p rzek ształca się na masę stałą przy najlżejszem poruszeniu naczynia.
— A w ięc, moi panowie — zaczął znowu — ch cą c zakładać dziennik, wziąć udział w życiu p o- litycznem , p rzyjrzeliście się zapewne rozmaitym stronnictwom , zbadaliście charaktery i zdolności przywódców , mówców, publicystów ?... Jakież są wa sze sympatye polityczne? D o jak iego przyłączycie się obozu ?
— Będziemy wypowiadali szczerze nasze p rze konania, a opinia ogółu zaliczy nas do takiego lub innego stronnictw a - odezw ał się Franciszek.
B ou teiller, nie sch odząc z piedestału, wygłosił: — Panie Sturel, posiadasz pan wykształcenie 1 zdolności um ysłowe, interesujesz aię sprawami pu- blicznerai, powinieneś tylko przez lat parę p ra co wać ja k o sekretarz przy boku jak iegoś zdolnego polityka. Z n alazłbyś takie miejsce z łatwością.
Sturel poczerw ieniał i spojrzał na R oem er- spacbera, jak gdyby go wzywał na świadka.
Ten wtrącił się natychmiast:
— N iewątpliwie, rada pańska, panie p ro fe so rze, byłaby doskonałą, gdybyśmy działalność p u bliczną traktowali jako karyerę, gdybyśm y mieli na Względzie korzyść osobistą.
B ou teiller zm arszczył brwi i w yciągnął rękę... Zaczynali drażnić siebie wzajem nie, jak ludzie p rze konań odm iennych.
— Mylisz się pan, panie R oem ersp acber, ra da m oja nie ma bynajmniej charakteru utylitarne- ttego. L ecz p ó jd ę jeszcze dalej i praw dopodobnie zadziwię panów: N ie kwestyonuję waszych zdolności literackich, nie pytam o to, czy je zużytkować p o traficie. Przypuszczani, że tak... ale tego jeszcze za ^ a ło . Chciałbym wyjaśnić wam wasz obow iązek.
T on , jakim wypowiedział ten wyraz „ob ow ią zek,” m ógłby stropić R oem ersp acbera, lecz m łody Lotaryńczyk nigdy nie tracił w dyspucie rów now a gi i nie czepiał się słów. N ie podniósł więc i tym
razem słowa „ob ow ią zek ,” które p ad ło tak niespo dziewanie, stanął tylko w obronie swych przekonań. — M am dużo bardzo pracy, a jed n ak zgodzi łem się złą czyć m oje usiłowania z usiłowaniami p rzyjaciół, których nie zadowalniała działalność d o tychczasowa i którzy chcieli zerwać z życiem p ó ł- sennern. Dziennik nas pociąga, ja k o środek odtw o rzenia epoki tak, ja k się ona w naszym umyśle od bija... jednem słowem , wypowiedzenie naszego wła snego ideału.
— Panie R oem erspach er, panie Sturel, praw dopodobnie zadziwię was je s z cz e w ięcej: mam dwóch przyjaciół, z których jed en jest kraw cem z N ancy, a drugi ogrodnikiem w jed n em z m iasteczek L o ta ryngii. K ie d y m oja praca, mój obowiązek — znowu p odk reślił to słowo — pozw alają mi na chwilę w y poczynku, udaję się do nich i z najwyższą ro z k o szą spędzam czas na rozm owie z nimi. Z a co ich tak kocham? Z a to, źe życiem sw ojem dają mi nieu stanny przykład najzupełniejszego podd an ia się d y scyplinie. W yp ełn ili sumiennie swój obow iązek w r. 1870-ym w alcząc z Niemcami; wypełniają go dzi siaj, stojąc w obronie programu, sform ułow anego przez wielkiego wodza partyi republikańskiej, Gam- bettę. O to ludzie pożyteczni dla społeczeństw a, ludzie, których kocham i szanuję!
— A nas pan potępia?
— N ieśw iadom ie m oże u ch ylacie się jed n ak panowie od dyscypliny!... W yob ra ża cie sobie, źe nowe pokolenie przynosi nowe ideały!... I to właśnie ukazuje mi przepaść, istniejącą między nami... P o słuszeństwo dyscyplinie pociąga za sobą w yrzecze nie się własnego ja; jest to najważniejsza zaleta, du żo potrzebniejsza dla stronnictwa od inteligencyi. Cóż bowiem znaczą ideały pokoleń pojedyńczych, ideały osobiste jakiejś jednostki? Z a p ew n e, z przy jem n ością konstatuję fakt, źe w masach budzą się nowe p otrzeby: świadczy one o podniesieniu
pozjo-mu ludowego. J eżeli w obecnym stanie demokra- cyi francuskiej liczba obywateli u m iejących się p o d pisać na kontrakcie m ałżeńskim w zrosła o 2 °/0, je s t to objaw nieskończenie ważniejszy, niż oryginalne wyraża nie ja k iejś myśli niepospolitej. N ie szukajcie żadnych szczególniejszych przyczyn do w yodrębnienia się. N a jlep iej zrobicie, przyłączając się do stronnictwa rządzącego krajem; nie stawajcie w szeregach opo- zycyi ja k o jednostki zbuntowane lub ofiary.
Cztery lata temu, również w maju, B ou teiller upow ażnił swych uczniów do stawienia się u niego w P aryżu . P rzyszli dzisiaj, lecz nie uznaje ich za swe dzieci duchowe. On sam też zmienił się bar dzo! Dawniej był filozofem , m istrzem dusz, wy chowawcą, rozwijał umysły, a teraz uparcie trzym a się sfery poglądów politycznych. Oczywistą je s t rzeczą, źe ten fanatyk postanowił ich słów nie rozu mieć. D zisiaj bowiem celem jego nie jest ow ła dnięcie umysłami klasy piątej w N ancy, ale zapa nowanie nad potężną ligą kom itetów politycznych; ich ju ż językiem przemawia. W sta je z m iejsca i głosem , który działa na nich zdawna nieprzepar tą potęgą, kończy:
— P an ow ie, są dwa rodzaje republikanów: republikanie, którzy się nimi urodzili, nie znoszący, żeby ktoś R zeczposp olitą krytykował, i republikanie teoretyczn i, którzy o R zeczypospolitej tw orzą p o ję cie dow olne, zależnie od swych upodobań. W y na leżycie do kategoryi drugiej. Takich ludzi mógę szanować, ale ich nie uznaję. M ożem y się w życiu spotkać z sobą, ale się nie porozum iem y nigdy. S tu rel i R oem erspacker powstali ? krzeseł. O d p ro wadził ich do drzwi, pożegnali się ukłonem , bez podania, ręki.
G dy się znaleźli na ulicy, spojrzeli na siebie w ięcej zdumieni niż rozgniewani. P o przyjściu do redąkcyi przy ulicy Croissąnt zaczęli opow iadać
o swej wizycie kolegom , ale ci również nic nie r o zumieli.
— Ostatecznie jakież są je g o przekonania?— za w ołali obaj.
— Oportunista, radykał, zależnie od środow i ska — odparł Fenaudin.
— W ła ściw ie — popraw ił S u re t-L e fo rt— jest on gam betystą, k tóry żywi wstręt do niektórych zmian, zaprow adzonych przez Juliu sza F e rry , np. konwen- cyi kolejowych i t. d.
— A w ięc te wszystkie wielkie słowa, jak: „ob ow ią zek ...” „zbu n tow an i...” „o fia ry ...” wreszcie anatema ostateczna, wynikły ztąd, że nie oświadczy liśmy się ani za radykalizmem, ani za oportuniz mem?!
F en au din znajduje, źe je g o przyjaciele są je s z cze bardzo młodzi, skoro się m ogą wzruszać tak łatwo, i twierdzi z obojętn ością człow ieka dośw iad czon ego:
— T o tylko sztuczki kuglarskie. T rzeba było od d a ć dziennik do je g o rozporządzenia.
Zapanow ało pow szechne oburzenie. J ak to, B ou - teiller miałby być hipokrytą, faryzeuszem ?! T łóm a- czenie Fenaudina nie p od ob a ło się nikomu.
— N ie —zaprzeczył F o e m e rsp a ch e r T o filozof, którem u się zdaje, że posiadł prawdę... Fozm aw ia- łem przecież długo z T a in e’ m. I on, podobnie ja k B ou teiller, czci prawdę i służy je j wiernie. A jednak nie chciał mnie ujarzm ić, ani nagiąć mych przekonań do swoich. Czyż dlatego, że Bouteiller um iał p o g o dzić zasady filozoficzne z naszemi prawami i p olity ką rządu, czuje się upoważnionym zabronić nam szukania prawdy, stworzenia własnego ideału? D o - gmatyzm dozw olony jest tylko temu, kto się p o w o łuje na praw dę, której rozum roztrząsać nie m oże, m ianowicie na dogm aty religijne. A ż e b y nas p rze konać, że „ob ow ią zek ” nakazuje nam służyć ja k ie muś stronnictwu— jak to nam pow tarzał k ilk a k rot
nie— powinien był wykazać związek, istniejący mię dzy tymi ludźmi i ich zasadami a naszem wyzna niem wiary... T o jeszcze za mało, że obwieszczają oni pewniki ekonomiczne, finansowe, w ojskow e etc ; ażeby uspraw iedliw ić podobne wymagania, ich system społeczny powinienby się stosować nietylko do ma- teryalnego porządku rzeczy, ale zadow alniać również i aspiracye wyższe, ideały religijne... S u re t-L e fo rt w g łę b i duszy uważał, źe Sturel i łtoem erspacher podczas owej wizyty odstąpili od rzeczy głównej, weszli na manowce przez jak ąś drażliwość dziecinną. W in szow ał sobie, źe nie poszedł razem z nimi. C a ła rozm ow a wydawała mu się nudną i postanow ił j ą przerwać:
— Czy przypom inacie sobie— rzek ł — słynny traktat R o b e sp ie rre ’a o stosunku idei religijnych i m oralnych do zasad republikańskich?
O d trzech lat ju ż S u ret-L efort rozw ijał swój talent oratorski, studyując mówców znakom itych. P ow sta ł i z wielkim zapałem zaczął deklamować wzniosłe ustępy, świadczące o podniosłym nastroju i potędze tego bohatera nieludzkiego:
„ — W sze lk a doktryna, przynosząca ukojenie i uszlachetniająca dusze, powinna być przyjęta; od rzu cajcie tylko takie, które poniżają i psują człow ieka. O budzajcie w sobie i rozw ijajcie wszystkie u czu cia szlachetne, wszystkie wielkie idee moralne, które chciano stłumić. K tó ż wam powierzył misyę obwiesz czenia narodow i, źe bóstw o nie istnieje? Z a p a la cie się dzisiaj do suchej idei nicości, a nie umieliście się nigdy zapalić do m iłości ojczyzny? J a k ą korzyść widzicie w przekonywaniu ludzi, że losami ich kie ruje siła ślepą? Z e cnota i zbrodnia je s t dziełem przypadku? Z e dusza ludzka je s t tylko lekkiem tchnieniem rozwiewającem się u w rót g ro b u ?”
„C zyż idea niebytu zdolną je s t natchnąć cz ło w ieka uczuciam i czystszemi i wznioślejszemi niż idea nieśm iertelności? Czyż może w nim obudzić więcej
szacunku dla bliźnich i dla siebie sam ego, więcej pośw ięcenia dla ojczyzny, więcej odwagi do walki z tyranią, większą pogardę śmierci?...
S u ret-L efort stał oparty o ścianę, z wyrazem podniosłego wzruszenia na twarzy, p rzejęty do głębi duszy; harm onijność deklamowanych wyrazów narzu ciła mu na chwilę i samą doktrynę R obesp ierre’a. Saint-Phlin z oczami pełnemi łez, R oem erspach er, Sturel, gardzący konferencyą M ole, z podziwem i pewnym szacunkiem patrzyli na przyjaciela, k tó rego nie posądzali o tak wielki talent krasom ówczy, o tak świetną dykcyę. P o d wpływem u pajającego złudzenia, źe wszystko, co zapala dusze, musi k o niecznie być prawdą, prosili go, by mówił dalej:
„N iew inność ginąca na rusztowaniu b la d ością pokryw a lica tyrana. Z k ądźeby p łyn ęła je j m oc, gdyby m ogiła zrównać mogła ofiarę i kata?...
„Im głębszy je s t umysł, im większą u czciw ość człow ieka, tern m ocniej się on przywiązuje do idei, podnoszących je g o istotę wewnętrzną, uszlachetnia ją cy ch serce; doktryna ludzi tej miary staje się
doktryną świata...”
„Id e a istoty N ajw yższej i nieśm iertelności d u szy je s t nieustannem wołaniem o sprawiedliwość; je stto więc idea społeczn a i republikańska.”
Słow a te, wypowiedziane z niezwykłą siłą i p o tęgą, owiały obecn ych jakiem ś tchnieniem tragizmu; m łodzi ludzie, szarpani rozterk ą duchow ą p od wpły wem wizyty u B outeillera, odzyskali wysokie p oczu cie swego zadania. Gallant de Saint-Phlin rzekł z p o śpiechem :
— P rab ab k a m oja w r. 1793 zginęła na gilo tynie. N ależym y do rodziny bardzo starej, p o ch o dzącej z Barrois, prowincyi autonom icznej. Rewolu - cya zatem została nam n arzucon ą; F ran cya rów nież. A le chociaż R ew olucya i F ran cya zachow ały się w zględem nas w rogo, uchyliliśm y przed niemi czoła, jesteśm y ich dziećm i. J e że li B o u te ille r podziela
przekonania R o b e s p ie r re ’a, dlaczego uważał, źe jesteśmy niegodni ich zrozum ienia?
— C o do mnie— rzek ł S turel— nie mam mu za złe tonu religijnego i wzmianki o obowiązku. N ie obawiam się jakobinizm u o wielkim zakroju: czyż nie ja was zaprow adziłem do grobu N apoleon a? N iech B ou teiller poda nam jakąś zasadę, któraby podniosła ducha; całem sercem przyjm iemy je j kon- sekwencye.
— R obesp ierre ma słuszność— rzekł R oem ers- p a ch er;— dla stworzenia obowiązku społeczn ego k o nieczną je st religia. N ie ta religia, która występuje do walki z wiedzą, ale taka, któraby wiedzę w spie rała. T ylk o gdzie szukać tej je d n o śc i żyw otnej?
— W katolicyzm ie — rzekł Saint-Phlin. — K atolicyzm we F r a n c y i--o d p a r ł wzgardliwie S u re t-L e fo rt— reprezen tu ją kongregacye i je zu ici; łą czą c się z nimi, natychmiast staniemy się n ie p o pularni.
Saint-Phlin, bardzo p odn iecon y, przerw ał na tychmiast:
— Identyfikujesz katolicyzm z klerykalizm em , który jest przejściowym stanem ducha, podtrzym y wanym przez zaczepki adm inistracyjne. K atolicy, usuwani systematycznie od udziału w rządach, nieu stannie prześladow ani nieprzychylnem i rozp orzą d ze niami, należą do rasy francuskiej, na ich m iejsce rząd stara się podstaw ić ja k najwięcej protestantów i Ż y d ó w , z których większość posiada jeszcze p rzy zwyczajenia d ziedziczn e, sprzeczne z tradycyą na rodow ą.
I zw racając się do Sturela i R oem erspachera, dodał:
— Czyż i wy także będziecie m ieszali klery kalizm, tę karykaturę religii, w ylęgłą w zakrystyach, z religią prawdziwą, stanowiącą taką potęgę w ży ciu społecznem , ożywiającą kraj ten od wieków?
a-c h e r — my przea-cież nie stworzyliśm y tego pom iesza nia p ojęć. S u ret-L efort stw ierdza tylko, źe ono istnieje. Z drugiej strony, czyż to m oja wina, że um ysł mój odrzuca wiarę w objaw ienie, nawet wi dząc korzyść oczywistą, w ypływ ającą z je j p rz y ję cia?... N ie utrudniajm y dyskusyi; co do mnie, p rzy znaję, źe ze względu na d ob ro społeczn e koniecznem je s t związanie naszych obyczajów, przesiąkniętych duchem encyklopedyzm u, z jak ąś zasadą: w zm ocnić i z je d n o czy ć naród za pom ocą uczucia religijn ego było zadaniem w ielkich myślicieli z pierwszej p o ło wy naszego wieku. Jeżeli B o u te ille r zadanie to ro związał, ten ton wyższości, na który wzruszamy ra mionami, byłby zupełnie uprawniony.
S u ret-L efort tw ierdził z uporem :
— P odziw iam genialne sentencye R o b e s p ie rre ’a, ale człow iek ten nie d op iął celu.
T rad ycya naszej ojczyzny jest w yłącznie p o li tyczna. P o trz e b a jed yn ie, aby R zeczpospolita wyka zywała swą p otęgę. Chim erą je s t szukanie op arcia w jakiem ś uczuciu religijnem , które obalić m oże sar kazm.
S turel i S aint-P hlin protestow ali gwałtownie. R oem erspacher zaczął przekonywać, że zgoda m ię dzy nimi je s t możliwa:
— S aint-P hlin pow iedział wielką prawdę: „M y L otaryń czycy pragniem y widzieć potężną tę Francyę, która się zw róciła przeciw nam. Pragniem y ro zw o ju idei rew olu cyjn ej, k tóra dla wielu z nas mogła
b yć ok ru tn ą.” Z n a czy to, źe jesteśm y patryotam i francuskimi i źe przyjm ujem y tradycye e n cy k lo p e dystów. P a tryoci, zwolennicy dyktatury, en cyklope dyści, oto trzy terminy, którym by jakaś zasada wyż sza d od a ć m ogła powagi niezaprzeczalnej, znaczenia religijnego.
program dla Prawdziwej Rzeczypospolitej. Jeden tylko R a ca d o t myślał ze smutkiem:
„ A jednak B ou teiller m ógłby uzyskać dla nas subwencyę!”
R O Z D Z I A Ł X I .
N u m e r p i e r w s z y .
29-go czerw ca r. 1884 raniutko wszyscy k o ledzy zebrali się w biurze, ażeby zdecyd ow a ć u ło żenie pierwszego numeru, który miał się ukazać na zajutrz. W początku lata! R a ca d ot, porwany op ty mizmem Renaudina, obawiał się czekać jesien i, aże by mu ktoś „nie zdm uchnął” dziennika z przed nosa. C ały m iesiąc ostatni R a ca d ot p rzeżył wśród pracy gorączkow ej. U czył się drukarstwa, adm ini strowania, tajem nych ścieżek, prow adzących do ro z głosu, zapom inając o m iłości własnej, kazał sobie powtarzać je d n ę i tę samą rzecz po wiele razy, za nudzał swemi pytaniami wszystkich, aby tylko m ieć pew ność, źe zrozumiał dobrze. N iekiedy miewrł i chwile słabości, wątpił o pow odzeniu. Czasem znów wyobraźnia je g o potęgow ała wiedzę R oem ers- pachera, zręczn ość Sturela, stosunki Saint-Phlina, S u re t-L e fo rta , Renaudina. O zdabiał postacie kolegów wszelkiemi talentami, wpływami, zdolnością do p o
święceń. B y ła to halucynacya chłopa, k tóry swe krowy, cielęta i owce uważa za najpiękniejsze z ca łego rynku.
Spotykali się zawsze w redakcyi. Z ajm ow a ła ona trży m ałe pokoiki, z oknami od podw órza. N a od głos kroków n ad ch od zących redaktorów ogarniało R a ca d o ta p od ob n e wzruszenie, ja k ie przejm uje du szę m łodego i niedośw iadczon ego ch łop ca, który przed
pierwszym w życiu pojedynkiem słyszy na schodach kroki sekundantów.
— W ych od ź, wychodź p rę d ze j— mówił wtedy do Leontyny, wypychając ją do sąsiedniego pokoju.
W k ła d a ł pośpiesznie surdut, kupiony na rachu nek wydatków ogólnych. O d dzieciństwa cech ow ało go zawsze zaniedbanie w stroju i w ru ch ach, teraz przywdziewa uroczystą maskę eleganta w żałobie. Renaudin zasiada pierwszy z miną proroka. M ou ch e- frin kręci się gorączkow o. Inni wyjm ują z kieszeni i z pugilaresów ' przygotowane artykuły. R a ca d o t dziękuje g orą co, z góry obsypuje pochwałam i, sta rając się w ten sposób obudzić w nich m iłość do dziennika... N agle przerywa p otok m iodopłynnej wy mowy, aby zamknąć kałamarz— p ocóż ma w ysychać atrament.
Z wyrazu twarzy p ozn ać łatw o, że w spółpra- cow nictwo swe traktują bardzo poważnie. R o e m e r- spacher zaznajamia wszystkich z rodzajem nowej pracy i ob ecn ością swą dodaje im otuchy. Z a tra cił ju ż troch ę dawną zwinność m łodzieńczą, nabierając lekkiej otyłości i ja k b y ociężałości ruchów ; cechuje go zawsze jakaś n ied bałość i pewien wdzięk w iel kiego pracow nika, żarłoka i frazesowicza. M ówi dużo, ale wyraża się bardzo ściśle. W słow ach j e go uderza rozle g ło ść i d okładn ość nabytej wiedzy. B ez cienia p różn ości i lęku odczytu je swój artykuł ze sw obodą i prostotą uczniaka, który wie, co mówi i gotów je s t w każdej chwili zdanie swe umo tywować. R ów n ocześn ie w drugim pokoju L eon ty - na pisze list do swej przyjaciółki w V erdun: „ Z a pytujesz mnie o nowe zajęcie H onoryusza. Znasz W ik to ra H u g o? A w ięc H onoryusz jest także W i ktorem H u g o ....”
A rty k u ł R oem erspachera je s t to właściwie studyum o T a in e’ m; artykuł bardzo poważny i d o brze napisany, ale ciężki, stanowiący prawdziwą klęskę dla pierw szego numeru dziennika; zająć m
o-źe wszystkich, interesujących się rozw ojem Praicdzi-
wej Rzeczypospolitej, ale nie szerszą publiczność. R oem erspacher jest bardzo prawy i sumienny, dla tego nie uważa pisma za przedsiębiorstwo h an dlo we, nie rachuje się z objawem znamiennym, źe gust czytelników zwrócił się wyłącznie w kierunku p or nograficznym i źe mały kapitał, którym rozp orzą dza R a ca d ot, nie pozw oli im gustu tego skierować na tory poważniejsze; nie rozumie, źe to właśnie on, R oem erspacher, dla przyjem ności pisania tego, co myśli, zabije Prawdziiuą Rzeczpospolitą. R a c a dot tymczasem, pełen najlepszych nadziei, łączy
swe oklaski z pow odzią zachwytów Sturela, Saint- Phlina, S u ret-L eforta.
Teraz przychodzi kolej na Sturela.
Z wielką nieśmiałością odczytuje tytuł: „ Z n a czenie bohaterów ,” dostrzegając jednak ruch R e - naudina, który ani słow a zarzutu nie podniósł p rze ciw artykułowi R oem erspachera, ale zdawał się być ju ź zgnębiony nadmiarem filozofii, czuł się w o b o wiązku wypowiedzieć coś w rodzaju przedmowy:
— R oem ersp ach er śmiał się nieraz ze mnie, źe tyle wagi przyw iązuję do roli, ja k ą odgrywają w historyi osobistości wybitne. J est to myśl z a j mująca, ale bardzo naiwna— m ów ił— pozostaw ić ją należy dzieciakom i umysłom maluczkim, nie m ogą cym oga rn ą ć m nogości i różn orodn ości przyczyn... B ardzo d obrze! Z gadzam się z nim najzupełniej; nie mam zamiaru dowodzić, źe jakaś jed n ostka n ie zwykła tworzy historyę; twierdzę tylko, źe ma ona wielkie znaczenie ja k o bodziec rozw oju i czynnik wychowawczy.
W ie r z ę w użyteczność przejściow ą ludzi, wy p rzedzających społeczeństwo, oraz w konieczność uznania autorytetu i powołania do steru bohatera n arodow ego w chw ilach zamętu p o ję ć m oralnych jakiegoś kraju.
chom ością p rzyjaciół; u R oem erspachera wynikała ona ze skupienia uwagi, u Renaudina wyrażała na ganę, u R a ca d o ta n iep ok ój. N ie chciał ju ż czytać swego artykułu, ale p rosił, by go przejrzeli przy ja cie le ; R a ca d o t więc w ziął do ręki manuskrypt,
a inni czytali przez je g o ramię, oddając sobie prze czytane ćw iartki. Pom imo dwudziestu trzech lat, Sturel zach ow ał nieśm iałość dziecka.
Ł a tw o zrozumieć, źe jedn ostka tego rodzaju nie m ogła się p rzeją ć kom ercyjnem i usiłowaniami R acad ota .
A żeby ocen ić artykuł Sturela, nie p osiadają cego swady literackiej i nie um iejącego oddać wszyst kich poryw ów ognistej duszy m łodzień czej, aby z r o zum ieć głębok ość je g o myśli, gdy głosił kon iecz n ość stworzenia „b oh atera n arodow ego,” należało się przenieść daleko, do je g o kolebki rodzinnej, do N eufch ateau w W ogeza ch .
N eufchateau nie je s t bynajmniej miejscem, któreby, podobn ie ja k biu ro redakcyi Prawdziwej
Rzeczypospolitej, rościło pretensye do urabiania dusz; m ieszkańcy naaśladują wiernie wszystkie n o wości przybyłe z Paryża, a jed n a k N eufchateau w p rzeciągu całych wieków wytwarzało dusze odrębne.
Tam się urodził Sturel, tam spędził pierwszych dziesięć lat życia, tam je ź d zi trzy razy do roku dla odw iedzenia matki. G łu ch y ten zakątek posiada parę starożytnych k ościołów i gmachów; zamieszku je go kilka rodzin „d o b re g o p och od zen ia.” P ow oli jedn ak zm niejsza się tu ilość ludzi całą duszą przy w iązanych do gleby rodzin n ej. P o zo sta ją tylko bardzo stare kobiety, które bez cienia m istycyzm u, jedynie przez próżniactw o i instynktowe poszano wanie powagi oddały się dew ocyi.
D la czego te m ałe mieściny tak zatracają swój ch arakter od rębny? D latego, że synowie ich emi grują do stolicy, a na kresacb osiedlają się N iem cy.
R asa germańska wypiera ludność miejscową na ca łym wschodzie Francy i. Czy stoi od niej n iżej? Bezw arunkow o tak, ponieważ jest obcą. D zięk i tej im igracyi typ francuski modyfikuje się i paczy. W yją tk ow o zachował się w Sturelu, o którym m o żna powiedzieć, źe jest dzieckiem kobiet. N a je g o stronę duchową oddziaływała silnie ukochana mat ka, tak rwąca się do życia, i babki, typowe przed staw icielki dawnej Lotaryngii. Sturel czuje do nich ja k b y cień urazy za ich idee znieruchom iałe, p ra wie zacofane, ponieważ się sprzeciwiały je g o wyja zdowi do P aryża; a jednak nieświadomie może u le ga wpływom tego ginącego gatunku. Z zadow ole niem odnajduje w sobie n ić sympatyi do starych współrodaków , do starożytnych uliczek rodzinnego miasteczka.
Pew nego razu, podczas świąt W ielk an ocn ych , które spędzał w Neufchateau, stojąc w oknie p rzy gląd a ł się Żydom , mieszkającym naprzeciw ko ich domu. Odprow adzali gości. Chociaż znał całe mia steczko, ludzi tych nie w idział nigdy. S to ją c na chodniku, prow adzili ożywioną rozmowę, której to warzyszyły ruchy wymowne i wyrazista gra twarzy.
S turel, przesiąknięty ideami, zaczerpniętemi w kolegium w Neufchateau, patrzył na tych intru zów bez nieprzyjaźni, ale z dziwnym smutkiem.
„J a k i m oże być łącznik między mną a tymi ludź mi? Czy można odnaleźć między nami jakąś w spól n ość uczuć?... Mniej wykształceni od tych nom a dów, mniej oczytani w dziennikach, mniej znający P aryż, mieszczanie z Neufchateau, zatopieni w in teresach rodzinnego zakątka, stanowią typ prawie zanikający; a je d n a k ich sposób odczuw ania wra żeń, pojm owania życia, zachwycania się, oburzania i rozczulania je s t mi blizkim i zrozum iałym . W nas je s t coś, co się zanalizować nie da: w spólność trą
dy cyi, ona w nas wytworzyła takie samo sum ienie.” O statnia p odróż do N eufchąteau była bardzo
korzystną dla F ran ciszka. Z g ro m a d z ił wtedy za pas wrażeń, k tóre uświadom ił sobie trochę później. W ie ją c y z nich smutek natchnął go do napisania artykułu treści następu jącej: P a w eł D erou lede i L i ga patryotów rzu cając F ra n cy i hasło: „P rzysięgam y pośw ięcić wszystkie nasze siły dla podniesieuia p o ziomu naszej ojczyzny w najszerszem tego słowa znaczeniu,” wysławiając M etz i Strasburg i stawia ją c na indeksie wytwory przem ysłu niem ieckiego, zasługują na uznanie najwyższe, gdyby bowiem uczu cie, p rzep ełn ia ją ce ich serca, ogarnęło wszystkich, to, niewątpliwie z łona narodu pow stałby bohater któryby wolą swą zmusił państwa do rewizyi trak tatu p olityczn ego i handlowego, podpisanego we Fran kfurcie w 1871 r. A le myśmy m ieli nietylko S edan wojskowy, polityczny, finansowy i p rzem ysło wy, ale jeszcze i Sedan duchowy. Celem naszym o b o k odzyskania całości terytoryalnej, powinno być zachowanie ducha n arodow ego w je g o czystości pierwotnej.
Z d a n ie w ielkiego patryoty z X Y I - g o w., pod niesione przez D e ro u le d e ’a, odznacza się wspaniałą, im ponującą ścisłością: „N ajw ażniejszą jest rzeczą, aby wszystkie pierwiastki francuskie dzisiejszej F r a n cyi ockn ęły się ze snu, zespoliły i doszły do zupełnego z sobą porozum ienia.”
Czyż odwołanie się Franciszka do typu fran cuskiego nie zyskałoby na sile, gdyby się b y ł p rzy znał otwarcie, źe gen ezą je g o artykułu je s t owa podróż do N eufchateau? A rty k u ł ten, napisany bez talentu, od zn aczał się pewną niejasnością. M łod y człow iek nie uświadom ił jeszcze swych idei dokła dnie, nie p rzetw orzył ich w swym umyśle, nie m ógł w ięc ani przed sobą samym, ani przed szerszym og ó łem sform u łow ać wyraźnie myśli przewodniej: „O s ła bionej F ran cyi brak energii do zasymilowania p ie r w iastków obcych . A jedn ak jest to warunek n ie zbęd n y do życią narodp. W e wszystkich epokacji
historycznych F rancya była tym wielkim szlakiem» którym zbrojne plem iona płyn ęły z p ółn ocy na p o ' łudnie; ludność m iejscow a wchłaniała żyw ioły obce, p otęgu ją c w ten sposób swe siły. D zisiaj grom ady tych w łóczęgów bezdomnych urabiają nas na swoje p od ob ień stw o!”
A rty k u ł ten zadow olił R oem erspachera, k tó ry odnalazł w nim echa myśli, nurtujących jego własną duszę. W o b e c zachwytów wzajemnych, które wypowiadali najwybitniejsi w spółpracownicy Praw
dziwej Rzeczypospolitej R acad ot nie ośm ielił się wspomnieć o obawach, które się w nim obudziły. W yszed ł do sąsiedniego pokoju , gdzie u jrza ł M ou- chefrina, opow iadającego Leontynie, źe artykuły są nudne śmiertelnie; ch cąc ulżyć sobie, wybuchnął gniewem na obie nieszczęsne ofiary losu. W o b e c hałasu wywołanego tą kłótnią, Saint-Phlin nie m ógł odczytać swego artykułu przed areopagiem im pro wizowanych redaktorów .
M łody arystokrata dalej jeszcze niż przyjacie le posunął swą ob ojętn ość dla interesów Prawdziwej
Rzeczypospolitej.
C h cą c przekonać R oem erspach era i S u ret-L e- forta, krytykujących chrześcijanizm, postanow ił sta n ąć w obronie tej doktryny:
— O dstręcza was ton zakrystyi. A le czyż fila ry anty-klerykalizm u, taki B ouvard, H om ais, wyda ją się wam sym patyczniejsi od sług K o ścio ła ? P o równywajmy system oparty jedynie na w iedzy z sy stemem katolickim . K atolicyzm nadał narodom n o wożytnym dyscyplinę moralną, której nikt dotąd nie umiał op rzeć na nauce. P o có ż szukać czegoś in nego?
P raw dą je s t to, co zaspakaja nasze potrzeby duchow e, podobnie jak dobrym pokarm em nazywa się taki, który podtrzym uje zdrow ie naszego org a nizmu.
stanowczy, odgrywa rolę naczelnego redaktora, ch o ciaż odm ówił przyjęcia tytułu; przeciwko artyk u ło wi S ain t-P h lin a oponuje stanowczo:
— D ob rze, uznaję wyższość katolicyzmu nad innemi religiami objawionemi; dał on ludzkości nie zrównaną dyscyplinę społeczną. Cóż jedn ak na to p ora dzę, je że li rozum mój buntuje się przeciwko pewnym dogmatom, po odrzuceniu których cały gmach rozpada się w gruzy?
Sturel nie interesuje się wcale tak zwanym „k atolicyzm em administracyjnym” . P oryw a go p oe- zya ascetyzm u, doktryna poświęcenia i zaparcia się siebie — to wszystko, do czego właśnie ma wstręt Saint-Phlin, optymista z natury i przekonany, źe tylk o z optym izm u czerpać m ożna siły potrzebne do wałki życiow ej.
S u ret-L efort, w k tórego pamięci przechow ały się wspaniałe maksymy religijne, nie uznaje wcale 1 te o lo g ii za podstawę cywilizacyi. W g łę b i duszy śmieje się —nawet z tego twierdzenia. P rzez wyrozu- mowanie jednak postanow ił sobie być o tyle u przej mym w stosunkach z ludźmi, niezależnie od tego, czy są je g o p rzyjaciółm i, czy też przeciwnikami — o ile b ył nieubłaganym na punkcie zasad. I m iał słuszność: ludzie w ybaczą wszystko, prócz u k łóć osobistych. D lateg o oświadczył ze spokojem najzu pełniejszym :
— O czyw iście, źe każdy z nas ma pogląd o d rębny na kwestyę religijną. Podziwiam S a in t-P h li na; żądam tylko, ażeby nikt ze w spółpracow ników nie narzucał innym swych przekonań. N ie m ó g ł bym pisywać do Prawdziwej Rzeczypospolitej, gdyby nie b yło zaznaczonem wyraźnie, że wyznanie wiary Saint-Phlina je g o tylko obow iązuje.
Saint-Phlin, nie zn ający zupełnie zwyczajów prasy, ośw iadczył, źe wycofuje się z redakcyi.
— N ie ch ciałbym krępow ać nikogo,., wolę się psunąć,
A le R oem erspach er i Sturel p rotestu ją ener gicznie. P o cią g a ich delikatność, w dzięk i p ro sto ta przyjaciela.
S u ret-L efort znajduje, źe koledzy tracą czas napróżno; w głębi duszy myśli wzgardliwie:
„P o e ci! P o e c i!” On jed n ak również je s t p o e tą, je że li pod tem słowem rozum ieć mamy je d n o s t ki, p a trzą ce na rzeczy przez szkło pow iększające. K onsekw encye podobnej nadwrażliwości m ogą być zadziw iające; niekiedy jednak bywają opłakane. 8 u re t-L e fo rt, z pewną wzgardą traktujący p rzyja c ió ł za ich nieskończone rozprawy o rozw oju n aro dowym, o znaczeniu bohaterów, o m ożności znale zienia łącznika społeczno-religijnego po za obrębem religii objaw ionych, uważa za punkt ciężk ości świa ta konferencyę M ole, której je s t jednym z członków najwybitniejszych Postanaw ia pośw ięcić w szpaltach
Prawdziw ej R zeczyp osp olitej cały szereg artykułów.
W ia d o m o , że konferencye M olé założyli w 1832 roku zwolennicy dom u Orleańskiego bracia B o ch e r przy współudziale kilku przyjaciół; celem konferen- cyi b y ło roztrząsanie kwestyj prawodawczych, hi storycznych i ekonom iczno-politycznych. P osied ze nia tego smiYf-parlamentu odbywają się raz na ty dzień, od listopada do czerwca, w auli Akademii m edycznej; p o d o b n ie ja k w Iz b ie parlamentu, zn aj duje się tam kancelarya, trybuna, pulpity, centrum, prawica i lewica. K on feren cya wydaje biuletyn ty godniow y, zawierający streszczenie rozpraw i dy sput, teksty zażaleń i wniosków. Pom iędzy dawne- mi prezydentam i wymienić można W ołow skiego, G oularda, Duvala, H ervé, R ib ota , G am bettę, R e naulta i M élin e’a. J est to jak by laboratoryum , gdzie m łodzi ludzie śmiało i szczerze wypowiadają prawdę, u czą się szanować swych przeciwników, rozw ijać w nieskończoność myśl, którąby się dało
wyrazić w paru słowach, korzystać z b łę d ó w p rze ciwnika i zastosować um iejętnie kilkadziesiąt d o w ci pnych zwrotów, wynalezionych przez starych ż o n glerów trybuny.
W roku 1884 posiedzen ia w M ole należały do najśw ietniejszych. L icz b a człon ków ob ecn ych na każdem posiedzeniu wahała się między 8 0 — 200. W swych interesujących artykułach S u ret-L efort poda ł charakterystyki najw ybitniejszych z pom iędzy m łodych kolegów .
Z całej paczki w spółpracow ników Prawdzi
wej Rzeczypospolitej najw ięcej zm ysłu dziennikar skiego p osiad ał M ouchefrin. R ozu m ia ł on d osk o nale, źe p u b liczn ość nie żąda od dziennika myśli wzniosłych, tylko faktów sensacyjnych i wiadom ości bieżących mniejszej lub większej wagi.
O drugiej po p ó łn o cy załatw iono się wreszcie z dziennikiem. R oem erspacher, S turel, S a in t-P flin i S u re t-L e fo rt opuścili red akcyę, a L eon tyn a p o rozk ład ała na ziemi m aterace i przygotow ała p o s ła nia. U snęli w śród zgrzytu i hałasu drukarni.
R a c a d o t ob u d ził się o p ią te j rano i natych miast rozwinął swój dziennik. W pierwszej chwili zdaw ało mu się, źe w spaniały ten dokum ent je s t nieczytelny. O k oło południa udał się do kilku p i wiarni, gdzie się zbierali dziennikarze. P r z y ję to go dobrze, ponieważ m ógł wziąć manuskrypty do wy drukowania; z tego samego pow odu nie szczędzono ostrych krytyk redaktorom . N ic w ięc dziwnego, źe się w zruszał niepomiernie, gdy na zapytanie: „ C o przynosisz dzisiaj?” p rzyja ciele odpowiadali sp o k o j nie: „C ią g d a lszy.”
B yli jedn ak wioślarzami je g o barki i ze w zglę du na własny interes m usiał się z nimi solidaryzo^ w ać. N ie miał pieniędzy, nie m ó g ł w ięc bezpła tnych redaktorów zastąpić innymi.
P o upływie trzech dni p ow iedział jedn ak do S turela:
— Dziennik nie je s t bynajmniej utworem p o e tyckim , filozoficznym lub historycznym . L u b ię r o dzaj zdecydowany.
B y ło to zdanie N ap oleon a , a dzisiaj je s t zda niem większości, i jak o takie, wystarcza zupełnie R acadotow i, k tóry nie pragnie bynajm niej bujać w obłokach, lecz ma na względzie interes ku piecki.
Sturel odparł:
— W łaśnie napadamy ostro na inne dzienni ki. Stawiamy postulaty. P od a jem y zasady, m ogą ce z d ob yć czytelników, których potrzeby duchow e d otąd mało były uwzględniane. J est to dośw iad czenie bardzo interesujące.
— N ie m ogę sobie pozw olić na robienie d o świadczeń— zawyrokował B acadot.
W pierwszym tygodniu prow adzenia dzienni ka spotkały B acad ota dwie przyjem ności:
P ew n eg o dnia przyszedł do biura brudny ch łop a k , posępny, z oczami pełnemi entuzyazmu i b łagał, by go przyjęto do pom ocy, ponieważ za chw ycała go Prawdziwa Rzeczpospolita. B y ł to m a ły F an fou rn ot, syn stróża, którego niegdyś na żądanie B ou teillera w ydalono z liceum. B y ł s ie ro tą, bez żadnych środków materyalnych. Z a p ła ty nie żądał, p rzyjęto go więc na służbę bardzo ch ę tnie, nie pytając o kwalifikacye. P r ó c z tego, kilku deputowanych za pośrednictwem B enaudina w yra z iło chęć pisywania do Prawdziwej Rzeczpospolitej.
— A le w jaki sposób wynagrodzić ich p ra cę? — K a żd y deputowany— odparł B en au d in — sta le poszukuje gościn n ości jakiegoś dziennika. J eżeli j e j nie znajdzie bezpłatnie, gotów nawet kraść,
aby tylko ją kupić.
wywoływały zawsze wystąpienie ja k iegoś przedstaw i ciela narodu, który się poczuw ał do obowiązku wy dawania kroniki p olityczn ej, zwykle tak niejasnej i niezrozum iałej, że się nic z niej dow iedzieć nie b yło można.
— A w ięc p ocóż to wszystko? — T o ci wyrobi stosunki.
R a ca d ot zapytał siebie w duchu, czy R en au - din przypadkiem nie kpi z niego, i p oża łow ał, źe się nie u dało porozum ieć z B outeillerem .
R O Z D Z I A Ł X .
nok walki.
Pierw szym zawodem R acadota b ył smutny fak t, źe znalazł tylko dwudziestu prenum eratorów , zamiast pięciuset, których m iał n adzieję zdob yć p rzy p om ocy numeru okazow ego, rozdaw anego p rzy pom ocy w spółpracow ników w znajom ych k ółk ach towarzyskich.
O k oło 5,000 numerów sprzedawano codziennie w kioskach i na ulicach, tak, źe dochód, m iesięcz ny wynosił 4,700 franków, zamiast spodziew a nych 15,000.
R a c a d o t przym uszał się do optymizmu. J ak to się nieraz zdarza, ch cąc zd ob yć pow odzenie bla- gow ał, że mu się powodzi świetnie; wpadał w gniew straszny, gdy przed nim wypowiadano obawy, m iotające tajem nie je g o własną duszą. Z w ierzał sią otwarcie tylko przed jednym Renaudinera, w k tórego kom petencyę w ierzył głęboko.
sercem w yczekując odpowiedzi, potw ierdzającej j e go czarne przeczucia.
— P recz ze sła bością !— odparł spokojnie P e - naudin, a biedny olbrzym , słysząc te słowa, ch cia ł go p orw a ć w objęcia.
— W szystkie pow agi wyrażają się o naszym dzienniku z uznaniem. Teraz przejdźm y do kwe- styi poważnej.
— W iem ■— od p a rł P a ca d o t— źe dziennik w tych warunkach nie m oże istnieć dłu go.
— D a j mi 3 3 % °d całego obrotu Prawdziwej
Rzeczypospolitej, a ja nią pokieruję.
P en a u d in rozp oczy n a ł już bezlitosne, dawno uplanowane wyzyskiwanie przyjaciela. Z wielkim trudem zarabiał zaledw ie trzysta franków miesięcz nie, gdyby m ógł tę sumę podw oić i zapewnić sobie ośm tysięcy franków rocznego dochodu, u szczęśli w iłby siebie, matkę i siostrę. D la tej marnej su my nie w ahał się pozbaw ić R acad ota całego ma jątk u .
— 3 3 % ! I to °d wszystkich manipulacyi. P a ca d ot p rzeta rł ręką czoło. Z n ió s ł ten cios m ężnie, ale resztki wiary w przyjaźń ulotniły się bezpowrotnie.
P enaudin u jął za rękę nieszczęśliwą ofiarę id eologii, sprowadzając biedaka na grunt rzeczyw i stości.
— P rzed dwom a laty w pierwszym lepszym banku m oglibyśm y dostać miesięczną subwencyę w kw ocie 2,000 franków. Dzisiaj deskę ratunku przedstaw ia tylko sprawa panamska. Tam zawsze otrzym ać m ożna zaliczkę; a teraz, kiedy we wrze śniu puszczają w obieg nową seryę akcyj, będą p raw dopodobn ie je sz cz e przystępniejsi. P od zia łem pieniędzy zajm uje się M aryusz F on tan e; nie znam go, ale m ogę cię przedstawić baronowi Peinachow i; je s t to jed n a z największych finansowych p o tę g P a
-ryża. N a sprawy kompanii wywiera on wpływ w ie lk i, a je j obrotam i interesuje się m ocno. W gruncie rzeczy R enaudin myślał o wyzyskaniu środków, k tórem i rozp orzą d za ł Fontane na swoją korzyść w yłączną, dlatego nie chciał p o p ie ra ć spra wy R a ca d o ta osobiście. W sk a zał tylko k oled ze d r o gę, a sam pragnął p ozosta ć w cieniu, ażeby późn iej, gdy zapuka do biura Panam y w swym własnym in teresie, nie usłyszeć odpowiedź: „J u ż otrzym ałeś swą cząstkę, kochanku!”
N a reklam y w prasie, na przekupywanie mini strów , deputowanych i różnych osobistości w pływ o w ych wydała kom panja 23 miliony franków; cyfrę tę czerpiem y z jej ksiąg biurow ych, przypuszczać jedn ak należy, źe dużo wydatków tego rodzaju ukry to, zapisując je p od inną rubryką.
Z a rzą d temi pieniędzm i spoczyw ał najpierw w ręk ach Levy-C rem ieux, później zaś M aryusza F on ta n e. O d roku 1 886-go L esseps, w idząc, źe sprawy p rzybierają o b ró t krytyczny, zajął się oso biście ważną kw estyą udzielania subwencyi i kie row ał nią przy p om ocy barona R einacha aż do chwi li wybuchu katastrofy. S p orząd zon o budżet p rze widywanych wydatków: dzienniki i przeglądy otrzy mywały wsparcia zależne od stopnia wpływów p oli tycznych i poczytn ości; udzielano też p om ocy lu dziom prow adzącym biuletyny giełdow e i niektórym agentom .
A dm in istracya w olałaby wprawdzie pozostać p rzy raz ustanowionym budżecie, ale przyciśnięta do muru naleganiami i groźbam i, wpisywała na listę coraz nowe nazwiska, powiększając nieustannie p rze znaczone na ten cel kapitały. W przerwach m ię dzy jedn ą emisyą a drugą hojne datki nie u sta wały.
B y ło to b ard zo roztropnie ze strony m łodych ludzi k o ła ta ć o wsparcie za pośrednictw em finansi
sty. F eodalizm nie wygasł doszczętnie: każdy oso bnik wpływowy posiada sw oją klientelę, która mu się w ysługuje, a w razie potrzeby, gotowa nawet wystąpić w je g o obronie.
N a audyencyi u barona R einacha obaj nowi- cyusze zaczęli zachwalać wpływy swego pisma.
R enaudin tw ierdził, źe dziennik cieszy się o l brzym ią poczytnością wśród m łodzieży.
— T e g o rodzaju czytelnicy nie posiadają za zwyczaj żadnych kapitałów do um ieszczenia— odparł R ein ach z uśmiechem człowieka, który się swemi operacyam i popisuje w obec debiutantów.
— Mamy też czytelników w śród k ół uniw er syteckich— dorzu cił Renaudin, m ocno zgryziony fał- szyw ością kroku poprzedniego.
D ziennikarz i finansista, u k ładający się o sub- w encyę, w ygląd ają ja k dwaj szerm ierze podczas fe- chtnnku. A kiedy pom im o świetnej obrony, zwy- cięztw o zostaje przy dziennikarzu, p o d a ją sobie d ło nie w dow ód wzajem nego szacunku. Dzisiaj R e i nach czu ł się lekko upokorzonym , źe skrzyżow ał szpadę z przeciwnikiem tak niedoświadczonym . P o d czas rozm ow y p rzeglądał n ied b ale kilka num erów
Prawdziwej Rzeczypospolitej.
— M acie panowie po dwadzieścia p ięć lat, a w piśmie niem a nic porn ograficznego! C zyżbyście byli naiwni?
P rz e rz u cił jeszcze kilka numerów, w reszcie rzekł:
— Przedew szystkiem nie mam upoważnienia od kompanii. Z re s z tą udzielamy pom ocy tylko tym, k tórzy m ogą je j żądać. A panowie jesteście na to za słabi.
— B aron ie — rzek ł R enaudin— czyżbyś pan ch cia ł dla m arnych stu luidorów zrobić sobie n ie przyjaciela?