S turel widział jasn o, źe trzyma w swych r ę kach głowy R acad ota i M ouchefrina. O d niego ty l ko zależy, czy m ają one spaść pod nożem gilotyny na placu la R o ą u e tte . Ż adn ych dow odów przeciw R acad otow i, żadnych p odejrzeń co do M ouchefrina. T eraz on, Sturel, powinien wystąpić otwarcie i oświad czy ć: „W id zia łe m ich obu razem z ofia rą .”
M ord ercy ! Splamieni krwią kobiety tak bliz- kiej je g o serca!...
Gniew upraszcza nieraz stosunki nasze z o s o bami, które go wywołały. Im w ięcej się Sturel oburzał, tern w ięcej się rozjaśniały je g o myśli. Z r o zumiał jasno, że b yłoby tchórzostwem wahać się dłużej m iędzy poczuciem solidarności koleżeńskiej a godziw ością, między przyzw yczajeniem a zb ro dnią. R ozw in ęła się w nim tak silna nienawiść, oraz wstręt do tego m orderstwa potw orn ego, iż zaczął gardzić sobą, źe się znał z podobn ym i ludźmi; znie naw idził nawet ofiarę zbrodn i i cieszył się w du chu, że wszyscy aktorzy tego strasznego dramatu znikną z oblicza ziemi.
— N areszcie, zdobyłem się na decyzyę! A le właśnie dlatego, źe się ju ż zdecydował, nie m iał się czego śpieszyć z wykonaniem sw ojego postanowienia. W e wtorek zawiadomi odnośne w ła dze. O tw orzył Prawo Rzymskie, odczytał parę n a j
znakom itszych utw orów mistrza, zachwycał się H y
mnem do Ziemi... D arem nie jed n ak starał się o d w rócić swe myśli w inną, stronę: zdawało mu się, źe ju ź znalazł sposób w yjścia z błędn ego k oła szar piących go wątpliwości, a tym czasem waha się znów; znów zadręcza siebie pytaniami. R oztrząsa w my śli znaczenie zdania, wygłoszonego przez wielkiego pisarza: „nędznicy, od których należy uwolnić spo łeczeń stw o!”
— N ędznicy, tak! A le czyź to m oja rzecz oczyszczać sp ołe cze ń stw o ?.... Czyż kiedykolwiek twierdziłem, źe szanować należy istn iejący p orządek rzeczy i um owę, która go ustanowiła? P o d ło ść ich czynu budzi we mnie w stręt i odrazę. Jakim sp o sobem ze słowa „ceza ry zow ać” wyciągnąć m ożna tak nizkie kosekw encye?... Tw ierdziłem zawsze, że o czynach człow ieka wyrokować powinno je g o w ła sne p rzekonan ie, nie zaś przepisy, narzucone przez organizm zbiorowy. W o b e c tego, czyż rzeczyw iście je st moim obow iązkiem wydać tych ludzi w ręce prawa i przyczyn ić się, aby zastosowano do nich całą surowość owych przepisów ? Czy starałem się sumiennie zrozum ieć i od czu ć stan duszy tego nę dzarza M ouchefrina, k tóry nigdy prawie nie ja d a ł do syta?...
Samo wspomnienie M ouchefrina w ywołało w Sturelu uczucie obrzydzenia, ja k ie rozbudza w i dok brudnej, cu ch nącej bielizny nędzarzy. Z a cz ą ł sobie w yobrażać, co się stanie, je że li go zadenun- cyuje. W kancelaryi sędziego, przed sądem krymi nalnym zeznaniem swem zmiesza, zmiażdży biedne go karła. O czynie tym rozp iszą się dzienniki lo- taryńskie, sylabizowane przez poczciw ców w iosko wych. J edn i go nazwą „den un cyatorem ,” inni „tym , dzięki k tórem u...” Ostatecznie, jed n o nie ulega w ąt pliwości: obaj pochodzili z tej samej okolicy; razem byli w N ancy; razem p ojech ali do Paryża; M o u ch e
-frin trzy lata cierpiał g łó d i nędzę, a teraz na za kończenie S tu rel ma go wysłać na plac L a R o quette.
W yob ra źn ia je g o zatrzym ała się na tej wizyi ok rop n ej, k tóra teraz przysłoniła wszystkie p o p r z e dnie: stała przed je g o oczam i tak wyraźnie, ja k ży wy obraz; myśl p rzyjęła form y dotykalne.
W s tą p ił w życie rów nocześnie z zastępem m ło dych ludzi: wszyscy byli dzielni, silni, ufni w p rzy szłość, w siebie i w swych towarzyszów. P r z e k r o czyli rog atk i paryzkie; ale oto P aryż u zbroił się przeciw nim. D w óch ju ż p a d ło ofiarą: P a ca d ot i M ouchefrin. S turel, szczęśliwszy od nich, wysuwą się naprzód, wskazuje na nieszczęsnych towarzyszów, wysadza ich z siodła, strąca do rynsztoka... Z p rze rażenia zimny pot w ystąpił mu na czo ło : b yła by to przecież zdrada oczywista, zdrada przyjaciela.
D zw on ek obiadowy wzywał go daremnie. N a d eszła n oc. Stanął w oknie, w patrując się ja k na u licy zapalano latarnie; wbrew jego w oli, n a job oję tniejsze zdarzenia, słowa, obrazy zm ieniały się w j e go umyśle. Przypom n iał sobie, że P enaudin otrzy m ał parę słów podziękow ania od generała B ou la n gera, który się k łó cił z rezydentem Tunisu, i dzi wił się, źe generałow i chciało się pisać do re p o r tera.
P o te m znowu zdaw ało mu się, źe słyszy j a kiś głos, m ówiący do niego: „T a k , to dobrze! G ardź tą p od łością , zatapiaj się w m arzeniach... U zu peł niasz sw oje w spółpracow nictw o... Z d a je ci się, źe wstępujesz na ja k ieś wyżyny, a w gruncie rzeczy zostajesz tylko wspólnikiem zbrodniarzy. B yłeś p o wiernikiem ich zam ysłów m orderczych ; w imię p rze szłości zapewniasz im bezkarn ość ju tra ; niech żyje k oleg a idealny! N ależy ci przy klasnąć. S zla ch et n ość tw oja, k tóra im darowy w a życie, je st wyrokiem śmierci dla innych. P ozw ija j swój umysł, kształć
się, nie splamisz siebie wymiarem spraw iedliwości, oszczędzisz sobie chwil przykrych— ale zato dwaj bandyci, dzięki twym łaskawym względom , szukać będą ofiar now ych ...”
P rotestu ją c w duszy przeciw podobnem u ro zumowaniu, Sturel zerw ął się z m iejsca i w yszedł na ulicę; w myśli ob alał wszystkie punkty tej dya- lektyki. W stą p ił do pierwszej lepszej piwiarni i k a zał sobie p o d a ć obiad, ale podniecenie gorączkow e nie p ozw oliło mu nic przełknąć. W kwadrans p ó źniej b ył ju ż przed kawiarnią W o lte r a i kazał wy w ołać S u ret-L eforta i R oem ersp ach era , k tórzy wy szli doń natychmiast, zgnębieni sensacyjną w iado m ością o aresztowaniu R acad ota .
P o licznych wylewach oburzenia, zdumienia i wstrętu, R oem ersp ach er zaw yrokował:
— M usi w tern grać rolę i M ouchefrin. Sturel wym ógł na nich obietnicę milczenia, p o -czem op ow iedział szczegółow o o spotkaniu w B il lancourt. W re sz cie zakończył:
— W aham się, co mam czynić. N ie chcę, by odpow iedzialność spadła na mnie je d n e g o . T w orzy liśmy klan, mieliśmy, zawsze dużo wspólnych p o g lą dów: my więc stanowimy je g o praw dziw e jury.
— N ajprostszem rozstrzygnięciem kwestyi — rzek ł S u re t-L e fo rt— jest, że nic nie widziałeś, nic nie słyszałeś, o niczem nie wiesz. B yłbyś ja k o świadek wzywany ze trzydzieści razy do sędziego śledczego, m ordowany przez adwokata. Z o s ta w to wszystko. R oem ersp ach er ośw iadczył z wielką sta now czością: .
— Przedstaw iam cząstkę społeczeń stw a zor ganizowanego, k tórego u stroju nie kw estyonuję. R a c a d o t i M ou ch efrin — to m ikroby trujące: należy je zniszczyć, aby nie szerzyły zarazy... M ou ch efrin znieważył Saint-Phlina, wyrządzając mu w ielką krzyw dę m oralną. W te d y zachowaliśm y się neutralnie.
D zisiaj czyn je g o obraza prawo: niech więc praw o w ym ierzy spraw iedliwość! Jeżeli chcesz oszczędzić d w óch nędzników , p o co się zwierzasz przedem ną? P o p e łn iłe ś błąd wielki. B ęd ę ci zawsze m iał za złe, źe narzuciłeś mi depozyt m oralny, k tóry mnie p rzejm uje wstrętem .
Sturel odparł ze wzruszeniem, źe nie powinni w ątpić, iż zbrodnia to przejm uje go rów ną odrazą: nie uczuw a najlżejszego pobłażania dla tych ludzi, o k tórych więcej słyszeć nie chce, ale nie wie, czy wystarczy mu sił do odegrania ro li kata.
— Tak — w trącił Suret - L e fo rt — niema tu o k oliczn ości ła g o d z ą cy ch ; je ż e li Sturel złoży zezna nia, czeka ich śm ierć.
I d o d a ł je szcze kilka uwag wyjaśniających b li żej tę kwestyę.
— A le ż — o d p a rł R oem ersp ach er— nie idzie tu wcale o to, czy nędza usprawiedliwia ich z b r o dnię, ani też czy nikczem ność taka u jść może b e z karnie. S p ołeczeń stw o ma prawo i powinno tęp ić p o dobne jednostki, tak, ja k tępi wilki i dziki w lasach N eufchateau.
S tu rel p o p ro sił ich, by czekali na niego o k oło pierwszej w tej samej kawiarni i od dalił się szyb k o, łą czą c się instynktowo z falą tłumu, k tóry n o cy tej z dnia 3 1-go maja na 1-y czerw ca na zn acz nej p rzestrzen i zalewał okolice Ł u ku Tryum falnego. P rzygotow yw ano się do ju trzejszej wielkiej u ro cz y sto ści narodow ej: pogrzebu W ik tora H ugo.
T eg o samego dnia, t. j. w n ied zielę, 31-go m aja, raniutko, rodzina poety i dwudziestu m erów P aryża, na czele m n ogiego tłumu odprow adziła zw łoki znakom itego bohatera aż do Ł u k u Tryum fu. P o c h ó d posuw ał się aleją Eylau, k tóra ju ż od dni pięciu otrzym ała nazwę alei W ik tora H u go. C iało narodow ego geniusza F ra n cyi przez dw adzie
ścia cztery godziny pozostaw ać miało p o d sk lepie niem Łuku dla odebrania publiczn ego hołdu.
„O d k ryć g ło w y !” rozległo się wołanie w chwili, gdy ustawiano trumnę. D z ie się ć tysięcy głów p o chyliło się ku ziemi.
P rzęz cały dzień n ieu stający k orow ód tłum ów defilował przed Łukiem Tryumfalnym; pierwsze zwar te szeregi tw orzyły się w alei H o ch e , następnie p ły n ęły aleją du B o is. N a piedestale o dwóch sto p niach obitych fioletowym aksamitem, wznosiła się urna olbrzym ia, sięgająca sklepienia i dźw igała trum nę, ukazując j ą oczom widzów najdalszych. W s z ę dzie ustawiono chorągw ie i tarcze herbow e; ja k g o dła wiekopom ne, jaśniały na nich tytuły dzieł. W ie c z nie żyją ce w u m ysłach tłumu paryzkiego, dzięki przedstawieniom teatralnym i wydawnictwom zeszy towym, b yły one widomym protestem idei śm ierci. Olbrzym ia zasłona z czarnej krepy, którą usi łow ano zarzu cić na prawy ró g Ł u k u Tryum falnego, wydawała się z P ó l E lizejsk ich ja k b y m głą p rz e j rzystą, unoszącą się nad kolosem zwycięzkim . Straż honorowa, pow ierzona w ychow ańcom zakładów nau kowych, zmieniała się co p ó ł godziny, ażeby ja k - największa ilość uczniów dostąpiła wielkiego zaszczy tu, k tóry m ógł tak dodatn io wpłynąć na ukształto wanie ich duszy.
Te dzieci, te krepy powiewne, to n iesk oń czo ne m orze wielbicieli, którego fale odbijały się od olbrzym iej bram y Ł u k u — wszystko przypom inało wy siłki pigm ejów , p ra gn ących zatrzym ać wielkoluda: b y ły to niezliczone tłum y wiernych, w ielb ią ce du cha opiekuńczego.
Ż nadejściem nocy, mniej więcej w tym cza sie, kiedy fala tłum u porw ała Franciszka, kult, d o tąd trochę urzędowy, zaczął ogarn iać masy. P o spożyciu obiadu lud paryzki w racał do stóp b oh a tera w ięćej rozentuzyazm owany. T en m ocarz du
cha w pierwszych chw ilach po zgonie obudzał w du szach przeciętnej publiczności tylko szacunek i uwiel bienie; teraz tłum się zaczął rozrzew n iać, ogarn ię ty wzruszeniem i żalem, że je s t to ostatni w ieczór je g o widomej obecności na ziemi. S tarzec, wyrwa ny z grona żyjących i gwaru stolicy, m iał spocząć na wieki w przybytku śm ierci, w P a n teon ie. J u ż trum na stawała się niewidzialną, ginąc w m rokach nocy.
H o łd mas, d otąd spokojem swym przypom ina ją c y apoteozę cesarzów rzymskich, teraz w nerw o- wem naprężeniu tłumu dosięgnął intensywności, k tó ra cech u je obch ody żałobne na W sch odzie. N a P o la c h E lizejskich , w aleja ch Jeny, H och e, F ry d - landu, A lm y, M arceau, K leb era , W ik to ra H ugo, du B ois, W ie lk ie j A rm ii, na p och yłościa ch olbrzy m iego w zgórza wzruszenie ludu, tło cz ą ce g o się d ok o ła trupa, rozerw ało piękny, starannie obm yślany porządek szeregów .
• Z głębin sumienia n arodow ego, siłą te g o wstrzą- śnięnia m oralnego, wyłaniało się jakieś u czu cie no we, nieznane. W dzień śmierci, w ieczorem , pewien dziennikarz, po pow rocie od zw łok poety napisał: ,, W obliczu tej wizyi żałobn ej zrozu m ieć m ożem y halucynacye i w zruszające nieporozum ienia, które dały początek tylu kultom. W naszym wieku ści słej wiedzy i krytyki potrzeba w ielkiego wysiłku m y śli, aby uznać, źe ten, którego dzisiaj opłakuj.emy, b y ł tylko człow iek iem ...” Tak więc w dniu 22-im maja ro zp o cz ę ła się apoteoza; ale n o c z n iedzieli na p on iedziałek była punktem kulminacyjnym, chwi lą podniesienia w tern długiem nabożeństw ie źa ło b - nem, była momentem, kiedy śm iertelne szczątki b o hatera, wystawione przed oblicze narodu, stały się bóstw em .
Trum na, wzniesiona wysoko, m ajaczyła niew
raźnie w m rokach wieczornych, a zielonawe płom y ki lam pionów pełzały bladem , martwem światłem po cesarskim portyku, odbijały się w b łyszczą cych kirysach jeźd źców z pochodniam i, utrzym ujących p orządek w tłumie. O d placu Z g o d y p łyn ęły nie zmierne fale ludzi, strzelając z zachwytu, źe stw o rzyły sobie nowego boga. W ied zian o, źe straż h o n orow ą przy nieboszczyku m iało pełn ić dwunastu m łodych i fanatycznych poetów . Jan A ica rd , P a w eł A ren e, W ik to r d ’A u riac, Em il Blém ont, C ou r- teline, R u d o lf D arzens, L e o n D ierx , E dm und H a- rancourt, J ak ób M adeleine, Tankred M artel, Catul- le M endés, A rm an d Silvestre, czuwali przy trupie poety, owiani jakimś wichrem straszliwym, w k tó rym się unosiły widma Quasimoda, H ernaniego, R u y B lasa, B urgrabiów , biskupa M yriela, Fantiny, m iłe go G avrocha, dźw ięczały tysiące brzm iących wier szy i słów, przedewszystkiem słów! — to je g o siła i tytuł do chwały: był mistrzem i w ładcą słowa francuskiego, które jest skarbcem i duszą rasy. H u go dla tych pisarzy, stanowiących je g o gw ardyę, je s t świętym pomazańcem , dobroczyńcą, który p od a je w zory, rytm, słownik cały.
W ciągu tych długich godzin nocy starają się ok reślić dokładnie je g o znaczenie historyczne dla literatury francuskiej. J e st tw órcą legendy i przez to najsilniej działa na masy, sch ylając je ku ziemi w hołdzie miłosnym; je s t dla nich wcieleniem n aj wyższej w ładzy narodow ej. Składają mu dzięk czy nienia, źe um iał nadać kształt świetny wszystkim formom, które w minionem stuleciu k olejn o p rzy bierały id e a ł francuski. O dprow adzają do grobu nie rom antyka, liryka i dramaturga, lecz wodza m istycz nego— proroka!
Słusznie pow iedziano, źe L u k Tryum falny „je s t bram ą do pustki.” T ej nocy, istotnie, były to w ro ta, otw iera ją ce się do przybytku n icości i tajem nicy.
„N ie ch cę m odlitw w edług żadnego rytuału. W ie rzę w B o g a ” — m ów ił w testam encie, krążącym w tysiącach egzem plarzy. U w rót w ieczności b ył to je g o czyn ostatni, ostatni gest. S k ład ał wyzna nie wiary w obec Isto ty N ieznanej i prosił, aby się do N iej za nim wstawiono. W tern się zawiera tajem nica. N ad ał p odn iosły i wspaniały wyraz praw dzie zazwyczaj ukrywanej: wszystkie wysiłki na nic! W tern się zawiera n ic o ś ć.— „J a k to ? nie u jrzę ju ż więcej wielkiego przyjaciela Paryża! Jego, co zdawał się posiadać cechy nadludzkie! J e że li taki człow iek umiera, cóż się stanie ze mną nędznym... I cóż mu z hołdów m oich?! W o lę nieznany, o s ta t ni w tłum ie, w cieniu kasztanów korzystać z tego świata, niż się rozk ład ać na proch i zgniliznę wśród tych d ekoracyj p rzepyszn ych ...” J ak każdy o b rz ą dek, m ający na celu uczczenie śm ierci, p ogrzeb ten p od n ieca ł instynkt życia. W tłum ie, nieuświada- m iającym sobie dokładnie swych uczuć, jed n i dozna ją dreszczów na widok chwały, inni, czu jąc tchnie nie śm ierci, spieszą do życia, je s z cz e inni, p otrą cani przez spółwyznawców, tęsknią do ogólnego zbra tania się. I rz e czy w iście - następuje doskonałe z je dnoczenie: ta niesłychana mieszanina entuzyastów i rozpustników, głu pców i uczon ych , umysłów p o spolitych i wybitnych, organizuje się i tworzy ja k ieś jestestw o zbiorow e, obozu jące u stóp wyżyn nad
ziemskich. J e g o oblicze, zapatrzone w trumnę i ośw ie tlone pogrzebow em i pochodniam i, składa się ze stu tysięcy twarzy— jed n e tchną ekstazą, inne nieczyste i plugaw e, lecz ani jednej obojętn ej!
O ddech ich — to szum m orza...
T o zbiorow isko tajem nicze w wysokim stopniu nadawało się do wprowadzenia chw iejnego Sturela w nastrój filozoficzny i usposobiało go do szukania prawdy osobistej. K to pragnie wydawać sądy, z g o dne z m oralnością, powinien się wznieść ponad
przy-padkow ość i um ieścić się na poziom ie wieczności, m łodzieńca w rażliwego na wielkie wpływy, zdolnego do odbierania wrażeń wzniosłych, m ógł na te wy żyny w prow adzić tylko H ugo, którem u apoteoza tego w ieczora d ała władzę nadludzką.
F ran ciszek S turel, zbliżony z W ik torem H u go od czasu, gdy B ou teiller czytyw ał w szkole utwo ry p oety, przesuw ał się długo wśród tłumu huczą cego, p odn ieca jąc się podnieceniem ogółu . „K a ż d y z tych ludzi— m ówił w duchu — żyje życiem osobi- stem, nieraz bardzo nikczem nem, lecz, m ocą żyw o tności gatunku, stanowi jednocześnie cząstkę życia « ogóln ego. Dzisiaj duch narodow y jest silnie p o d
niecony i dlatego wszystkie jednostki myślą górnie i szlachetnie. M iliony istot skazane są na zagładę jedynie dlatego, źe natura w swych pracowniach ta jem nych za ich pośrednictw em uczyni coś wielkie go — tak powiada H u go. Z tam tąd wszystko p rzy chodzi i wyzwala się do życia. B yw ają chwile nizkie i podłe, lecz suma ich tworzy ciągłość szla ch etn ą.”
Z b y t żywo dał mi to poznać poeta, abym m ógł doznawać gniewu, jiogardy, zniechęcenia; jeg o dzie ła i ten tłum rozentuzyazm owany przypom inają mi w porę ukrytą je d n o ść wszelkich objaw ów życia. T rzeb a się zgod zić na sw oją rolę i na role, p rzy padające w udziale naszym sąsiadom, aby się p o d o b a ło naturze przeznaczyć nas do d o b re g o i nie narażać naszej woli na zbyt ciężkie próby! P ły ń my, ile naszych sił w kierunku prądu, zlew ając się z fąlą współczesnych sobie. I c h i nasze istnienia są zaledwie je d n ą chw ilką składową w ielkiego ru chu, który się wymyka naszej świadom ości. Taki P a ca d o t i M ouchefrin są również ja k każdy z nas...
Takiem i to drogam i W ik to r H ugo i A stin e doprow adzili Sturela do wniosków jednakow ych.
A zya tk a żyła z nim zawsze, bo wsączyła mu w duszę pierwiastki, k tóre się najściślej zespoliły
z je g o własną naturą. Z tego zakątka duszy, w k tó rym królow ała A stin e, Sturel kilkakrotnie ju ż cz e r p ał m oc odporn ą, gdy mu groziło uwikłanie się w troskach o spraw iedliw ość zjawisk życiowych. I teraz piękne słowo: „k o n ie czn o ść” ułatwiło mu zgodę z nieodwołalnem .
H u g o przybywał, aby potw ierdzić A stin e; p o tw ierdzał także i uprawiał tęsknoty m łodego licei- sty, który niegdyś umiał się zapatryw ać w gwiazdy.
P o d koniec tego w ieczora S turel postanowił zaniechać próżnych żalów i p różn ej zemsty, godząc się z dokonanym faktem straszliwej zbrodni. U czy nił to nie z rozk oszn ą p ogard ą— ja k mu doradzała A stin e - lecz z uczuciem m yśliciela, który znajduje spokój jedynie w rozważaniu spraw tego świata z wyżyn wieczności; nie ja k sceptyk, lecz ja k wie rzący, który ma dla szczegółów inną miarę niż dla ca ło ści i wie, że konieczność usprawiedliwia nieraz Czyny człow ieka.
Sturel w ró cił o k oło p ółn ocy do kawiarni W o lte r a i rzekł do czekających nań p rzyjaciół:
— C hciałbym natychm iast p ójść z wami do M ouchefrina.
— N ie — rzek ł R o e m e rs p a c h e r— jestem c z ło wiekiem uspołecznionym : nie znam ju ż tego zbója. G dybym m iał prawo rozp orzą dza ć się tw oją ta je mnicą, M ouchefrin n ocow ałby dzisiaj w więzieniu. Sturelów i udało się je d n a k nam ówić S u ret-L e-forta.
B y ła godzina druga. Poszli razem na ulicę S -go Jakóba: R a ca d o t dał młodemu adwokatowi swój adres, kiedy po odczycie byli razem w piwiar ni. Zadzw onili. Z pierwszego p iętra odezwał się jakiś głos:
— P an ow ie do k ogo? — D o pana M ouchefrina.
— Damy dwadzieścia sous — rzek ł S u ret-L e-fort.
Okno się zam knęło. P o upływie kilku minut otw orzono drzwi. Sturel zapłacił. Odźwierna m ru knęła.
— P ią te p iętro, na lewo.
I dała im kawałek świecy. Z aczęli się w d ra pywać wolno na nieskończenie długie, wilgotne schody, trzym ając się za wątły sznur, zwieszający się zamiast poręczy: była to prawdziwa otchłań nędzy.
Znalazłszy się wreszcie na piątem piętrze, skierowali się na lewo. Sturel zapukał, ale w p o koju panowała cisza zupełna. Zapukali po raz dru gi: tak samo żadnej odpow iedzi. W re szcie p o raz trzeci...
— K to tam?— odezwał się jakiś głos stłumiony. Surei - L efort, który gardził* zwyciężonymi, a lubił żarty zawodowe, w ygłosił uroczyście, zm ie niając głos.
— O tw órzcie! komisarz policyi!
N astąpiła chwila głębok iego milczenia. Stu- relowi zdaw ało się, że słyszy gwałtowne bicie s e r ca M ouchefrina. D oznaw ał przykrego uczucia, pra wie przerażenia, ja k gdyby popełn ił świętokradztwo, gw ałcąc w ten sposób sumienie b yłego przyjaciela. W re szcie p rzek ręcił klucz w zamku..
S u re t-L e fo rt i Sturel weszli do p okoju i nagle przy słabym blasku m igocącej świecy uderzył ich oczy w strząsający, niezatarty obraz nędzy lu d z