• Nie Znaleziono Wyników

Zbrodnia w Billancourt

W dokumencie Wyrwani z gruntu ojczystego. Cz. 2 (Stron 87-100)

Honoryuszowi Racadot, jako maturzyście, nie obce były idee ogólne, nawet filozoficzne, ale po­

sługiw ał się niemi tylko w obec szerszej publiczno­ ści. W życiu prywatnem zazwyczaj nie pozw alał sobie na ten zbytek; m yślał oszczędnie, używał wy­ rażeń codziennych. Teraz jednak, od czasu, gdy szereg ciosów moralnych i materyalnych, oraz ro z ­ paczliw a walka o byt, w yczerpały je g o siły, filo zo ­ fia p och łon ęła wszystkie władze umysłu. F ilo z o fo ­ wanie jedn ak nie przynosiło mu p ociech y, lecz tylko coraz w ięcej rozdrażniało nerwy. D ziedziczność dała mu wprawdzie dużo zdrow ego rozsądku i p o ­ czu cie karności; pom im o to jed n ak — u legając w szechpotężnej m odzie— uważa siebie za ofiarę w a­ runków społecznych.

P raw da, że przez cały cią g studyów uniwer­ syteckich państwo odgryw ało w zględem niego rolę opatrzności, w pajając przesadzone p o ję cia o zna­ czeniu w świecie idei sprawiedliwości, prawa, o b o ­ wiązku; dzisiaj więc otrzym uje pocisk zbyt silny, stykając się z prawem praktycznem , rządzącem na św iecie w szechwładnie.

— J eżeli ci się w życiu pow iedzie, będziesz m ądry, będziesz m iał przyjaciół, będziesz obsypany zaszczytam i; prawo i spraw iedliw ość będą zawsze po twojej stronie; gdybyś przeciw nim w ykroczył, umiałyby zręcznie czyn twój pom inąć milczeniem, a nawet oświadczyć się za tobą. W razie zaś prze­ grania partyi życiowej, u zb roją się przeciw tobie i zaznaczą wyraźnie, że poniosłeś karę właśnie za to, że je obraziłeś.

ita ca d o t na samym sobie sprawdza słuszność pow yższej zasady, a nie rozu m iejąc jeszcze je j zna­ czenia ogóln ego, oburza się szczerze, uważając sie­ bie za ofiarę społeczeństw a. Dawni przyjaciele uni­ k ają go, ja k oszusta. P o w o li obraz je g o łą czy się w ich umyśle ze wspomnieniem doznanych p rzy k ro ­ ści. J a k o ludzie inteligentni, widząc, że nie m ogą nic zrob ić dla je g o ratunku, wykreślają go ze

swej pam ięci; wszelką myśl o nim uważają za nie­ m iłą i bezcelow ą.

W Konferencyi M ole— gdzie przez pewien czas uważano Prawdziwą Rzeczpospolitą za organ u rzę­ dowy — spostrzeżon o, że Suret - L e f o r t , który niegdyś przedstaw iał R acad ota ja k o sw oje Alter ego, tendencyjnie udaje wielką obojętność, gdy wymie­ niają przy nim tak dobrze znane mu nazwisko.

— R a -c a -d o t!— zdaje się m ów ić— i cóż ja m o­ gę m ieć w spólnego z tern indywiduum ?

Przyznać należy, że ten towarzysz lat d zie­ cinnych nie przynosił im nigdy zaszczytu. Pani A liso n , nie docen iająca nigdy Sturela, który, je j zdaniem, był nienaturalny, poruszyła k tóregoś dnia przy nim kwestyę owej subwencyi z ministeryum spraw zagranicznych, o której tak niewłaściwie wspomniał w ob ecn ości pań baron de N elles.

— Czy pan otrzym ał subwencyę dla swego dziennika panie Sturel?

— W takim razie nie chciałabym pana wi­ dzieć nigdy w ię ce j!— zawołała Teresa.

Sturel czuł się dotkniętym , że m łoda dziew ­ czyna przypuszcza m ożliw ość usunięcia gó od siebie.

O dpow iedział szybko:

— N ie jestem ju ż członkiem red a k cyi Pra­

wdziwej Rzeczypospolitej.

•— P a n Sturel przestał ją wydawać - tłóm a- czy ła m atce m łoda dziewczyna.

— Z d a je mi się, że organizator Prawdziwej Rzeczypospolitej ch ce ją prow adzić dalej — p op ra ­ wił m łody ch łopak — tylko ja nie mam ju ż z nim nic w spólnego.

— Silnie powiedziane, jak na człowieka, któ­ ry nie ma zapewnionego obiadu -— zauważyła pani Alison tonem dotkliwej wyższości.

na - pan S turel nie solidaryzuje się ju z z ludźmi, k tórych był raczej d o b ro czy ń cą , niż przyjacielem .

— A le któż go obwinia? Ż a łu ję tylko, że pan Sturel. stracił zajęcie odpowiednie do swego u p o d o ­ bania.

Pani A liso n , skarcona przez có rk ę i nie ma­ ją c w gruncie rzeczy intencyi złośliwej, ch ciała za­ łagod zić wrażenie swych docinków ; w tym celu za­ p rosiła Franciszka na w spólną przechadzkę w ie czo ­ rem do Lasku B u loń sk iego. P an i C oulonvaux mia­ ła również wziąć udział w tej w ycieczce, tak, źe m łodzi ludzie m ogli się zająć sobą z większą sw o­ bodą.

P rzech ad zk ę n azn aczon o na 11-go maja; było to więc w cztery dni po owej ulewie, w czasie któ­ rej L eon tyn a R acaaot i M ouchefrin błąkali się po ulicach. D eszcz ten rzęsisty, który spotęgow ał n iedolę trojga rozbitk ów i przyczynił się do nie­ szczęść, tutaj od egra ł rolę ożywczą: bo przyśpie­ szył rozkwit wiosny w N euilly, Sevres, B oulogne i S ain t-C lou d.

P rzecin a ją c L asek B uloński, pojech ali naj­ pierw do m ostu Saint-C loud. Tu F ran ciszek i T e ­ resa wysiedli, pozostaw iając starsze panie w p o w o ­ zie. Szli zwolna wzdłuż parapetu, w niemym za­ chwycie nad roztaczającym się przed ich oczami cudnym widokiem . Sekwana bystro toczyła sre­ brzyste w księżycow em oświetleniu fale, bystre i gwałtowne, ja k ramiona zakochanych, spragnione uścisku. K sięży c, którem u się nigdy d otąd F ra n ­ ciszek p rzyglądać nie raczył, wydaje mu się dzisiaj czarodziejem niezrównanym. B yw ają takie w ieczo­ ry w życiu człow ieka!

M łod a dziewczyna lubuje się w tych blaskach srebrnawych, w tej ciszy w ieczorn ej, pełnej u p o je ­ nia. D rżąca i rozm arzona, w ram kach tej cudnej n ocy majowej, na tle ciem nych, tchnących dziwną

tajem niczością fal rzeki, przypom ina wróżkę z bajki fantastycznej. Franciszkow i zdaje się, źe jakaś si­ ła niewidzialna przykuła go do je j stóp na zawsze. W o b e c niej czu je się prostym niewolnikiem . J e g o serdeczna troskliw ość zdaje się ota czać dziewczynę skrzydłem opieki, pełn ej przywiązania.

N aprzeciw ko mostu od P la cu B roni do Saint Cloud rozciąga się szereg kawiarni, wiosną i latem oświetlonych rzęsiście. Teresa, nie ch cą c się narażać na m ożliwe zaczepki ze strony gości, skierowała się w b oczn ą aleję, odgradzającą park od ulicy nad­ brzeżnej.

N a najbliższych ław kach siedziały ju ż gru ch a­ ją c e parki, zatopione w sobie.

Szli więc dalej; wreszcie na odległości 50-ciu m etrów znaleźli niezajętą ławeczkę, ukrytą wśród drzew, których kształty zacierały się w cieniach nocy; w miękkiem, upalnem powietrzu, przepójonem świeżą wonią m łodych listków, skąpanych w rosie, wszystko się zdaje od dy ch ać dziwną, sło d k ą piesz­ cz o tą i dusznością; w piersiach ich budzi się drze­ m iące pragnienie rozkoszy, ale nie śmie wybuchnąć; siedzą obok siebie, pełni jakiegoś lęku i uniesienia. Ona przeryw a tę ciszę, m ów iąc głosem stłumionym, że rok temu również siedziała na tej samej ławce; potem znów milknie, a on się domyśla, że w mil­ czeniu tem rozważa, ile uroku je g o obecność doda­ je tej nocy m ajowej.

W powozie, oczekującym na placu, panie za­ czynają się niecierpliw ić. W reszcie m łodzi ludzie wracają, ale i tym razem ch cą pieszo p rzejść przez most, aby raz je sz cz e spojrzeć na ciem ne, m elan­ cholijne fale, stanowiące dziwny kontrast z niewy- słow ioną słodyczą i czarem jasnego nieba Smugi, utkane z księżycow ych prom ieni, m uskające p o ­ wierzchnię Sekwany, niemniej cudownie lśnią na

falach M ozelli; F ran ciszkow i jednak podobn e p oró­ wnanie w ydałoby się świętokradztwem.

Dwaj przechodzący mimo lowelasi rzucili ja ­ kąś cyniczną uwagę na temat perfum, którem i p rze­ pojona była suknia T eresy. M ło d a dziewczyna zda ­ wała się nie słyszeć, ale po chwili rzekła z lekkim niepokojem :

— N ie wiem, dlaczego kraw cow a w łożyła te saszetki do mojej peleryny; wie, źe tego nie lubię: uważam, źe to w złym tonie.

Jak iż to w zruszający d ow ód miłości! T eresa obawia się, że lekcew ażące zachowanie się spacero­ wiczów z B illa n cou rt obniży je j wartość w oczach Franciszka! On zaś, upojon y rozk oszą egoistyczną, rozm yśla, źe podobn ie ja k lekki w iaterek, w iejący od Sekwany, unosi zapach ich perfum, tak ich szczę­ ście dzisiejsze uniosą troski życiowe. Świadom ość, że chwile podobn e trw ają tak k rótko, rzucała na ich dusze cień m elancholii, pogrążając o b oje w głę­ bokiej zadum ie.

Starsze panie rozm awiały właśnie o chorobie W ik tora H u g o; ostatnie biuletyny, podane przez dzienniki były bardzo n iep ok oją ce: ośm dziesięciole- tni starzec, dotknięty hypertroph ią serca, ciężkie przebywał zapalenie płuc. Sturel za czął twierdzić z uporem, źe bohater, będący filarem je d n o ści fran­ cuskiej, nie m oże zejść do grobu, nim się nie uka­ że człow iek inny, albo ja k a idea potężna, która p o­ ciągnie ku sobie serca narodu. N astępnie w padły na tem at wilgoci, unoszącej się w powietrzu; były ju ż bow iem w tym wieku, kiedy noce księżycowe nie budzą w duszy n iep ok oju i tajemniczych p o żą ­ dań, tylko obawę reum atyzm u.

WTieczór jedn ak był bardzo ciepły. P ow óz m knął szybko ulicą n adbrzeżną, w kierunku B o u ­ logne. W szystkich ogarnęło uczucie dziwnej b ło g o

-ści; rozmowa urwała się zupełnie. N agle pani A li- son, p o ch y la ją c się naprzód, zaw ołała:

— O, biedna kobieta, je ż e li ma nadzieję zna- leść tutaj pow óz...

Tuż k o ło drogi zanwaźono istotnie elegancką sylwetkę kobiety, która parasolką dawała znaki stan­ gretow i. Z a nią, w pewnej odległości, posuwały się dwa zachow ujące się zupełnie nienaturalnie męz- kie cienie...

O brazek ten, na który zwróciła uwagę pani A lison , uderzył wszystkich siedzących w powozie; o ile na ruchliwych ulicach Paryża przechodzeń, daremnie w ołający dorożkarza, nie wzrusza nikogo, tutaj, w m iejscow ości dosyć odludnej i o tak sp ó ­ źnionej godzinie, zmęczona k obieta budzi pewną li­ tość! Z n ajdu je się ona przynajmniej o p ięć kilom e­ trów od najbliższej stacyi dorożkarskiej.

Z a mały to jed n a k pow ód, ażeby w ytłóm aczyć nagły d reszcz, który w strząsnął smukłą postacią Sturela.

— A le ż oni idą w stronę B illa n cou rt— rzekła pani C oulonvaux tonem paryżanki, znającej dobrze ulice, tram waje, dorożk i i Lasek— w ten sposób o d ­ dalają się jeszcze więcej od Paryża... M oże nie znają drogi.

— N ależa łob y ich przynajmniej u p rz e d z ić— zauważyła m łod a dziewczyna.

W duchu dziwi się m ocno, dlaczego F r a n c i­ szek nie usunął się na kozioł, aby im dać m ożność przyjęcia do powozu nieznajom ej. Pew nego razu, kiedy obie z matką zabłąkały się w okolicach K arlsb a du , odwieźli je do domu ja cy ś cudzoziemcy, napotkani w drodze. „P ra w d op od obn ie przez wy- v górow aną delikatność nie chce nas narażać na n ie­

pewne tow arzystw o!”

D la F ran ciszka jed n ak ta k obieta nie jest n ie­ znajom ą. T e panie m ogły zapom nieć, le cz on się

nie myli. P rzelotn y blask latarni, który na chwilę twarz je j oświetlił, ukazał mu nigdy niezapom iane rysy pani Aravian. O d ga d ł je raczej sercem niż pozn ał. N igdy dotąd nie widział na je j twarzy tak strasznego niepokoju. A ci ludzie, trzym ający się na uboczu, którzy na widok słabego światełka latar­ ni pow ozow ej tak szybko nasunęli kapelusze na czo ła , czyż to nie M ouchefrin i nie P a ca d ot z n ie­ śmiertelną teczką pod pachą?

Teresie smutno, źe się w swem szczęściu ok a ­ zała tak egoistyczną. D o b re je j serduszko pragnę­ łoby wyświadczyć nieznajomej tę drobną przysługę. Sturel je s t zupełnie pod wrażeniem tego spot­ kania. Nie jest to bynajmniej żadna czułostkow ość, są przecież we troje i o dziesiątej w ieczorem nie grozi im żadne niebezpieczeństw o; ale twarz A stine była tak blada, tak znużona długą przechadzką, koledzy zaś je g o wyglądali na ludzi należących do najniższych mętów społecznych; od jech a ł szybko, u nosząc swe szczęście, a tamci niemi, bez rucliu, ginęli zwolna w ciem nych m rokach, pozostaw iając p o sobie wrażenie tragiczne, ścinające lodem krew w je g o żyłach. O braz Ormianki stoi mu w oczach, napełnia serce trwogą i rozpaczą. Z u pełn ie jak widmo ton ą cego, którem u odm ówiło się ratunku!

Jakże m ógł się nie odezw ać na je j wołanie, kiedy pam ięć je j tkwi w je g o duszy tak głęb ok o? T a cudzoziem ka odcisnęła swe piętno na wszystkich je g o myślach, nadała barwę wszystkim marzeniom. I kiedy przed chw ilą wraz z T eresą oddychał roz­ koszną atm osferą alei w Saint-C loud, kiedy się na­ pawał pierwiastkiem znikom ości w ich uczuciu wza- jem nem , czyż to nie był wpływ trucizny, k tórą A s ­

tine wlała mu w żyły?

T eg o wieczora, ok oło godziny ósm ej, M o u ch e ­ frin i P a ca d o t p odeszli na u licy B alzaca do pani A rayian, na którą czekali tutaj oddawna.

Ormianka miała się właśnie udać do hotelu, do swych p rzyja ciół, aby razem z nimi p ó jść do teatru. A stin e miała na głow ie prześliczn y kape­ lusz, ozdobion y zielono-niebieskim ptakiem z rozp o- startem i skrzydłami. N a sukni z koronki czarnej ze stanikiem wyciętym w karo i krótkie mi ręka­ wami, miała aksamitny obcisły żakiet k oloru tur- kawki.

Zm ieszani pięknością tej uroczej istoty, zd o ­ byli się jednak na odwagę i zaproponowali je j wspólną wycieczkę do B illancourt. Z g o d z iła się chętnie. P om ysł w łóczęgi p ociąga ł ją w ięcej, niż zobaczenie się z przyjaciółm i i przedstaw ienie tea ­ tralne.

R a ca d ot, obaw iając się, żeby nie uprzedziła znajom ych o zmianie projektu, sam ją wsadził do dorożki i upewnił się, źe poda ła woźnicy adres M ostu N euilly, gdzie się mieli spotkać wszyscy.

N ie ch cą c je j towarzyszyć, odrazu dla łatw iej­ szego zmylenia śladów wymówił się, że ma jak iś interes do załatwienia po drodze; obaj z M ouche- frinem udali się w ięc na m iejsce spotkania osobno, najprzód koleją obw odow ą, a następnie tram wajem P o r te M aillot-C ourbevoie.

B yło ju ż po dziesiątej, kiedy pani A stine wy­ siadła z pow ozu i pełna subtelnego czaru skierow a­ ła Się na ulicę nadbrzeżną, na k tórą w ychodzą cie­ niste ogrody ulicy Saint-Jam es. D o k o ła panow a­ ła ju ż ciem ność i cisza. R a ca d o t i M ou ch e- frin zbiźyli się ku niej natychmiast, starając się u kryć swe twarze p rzed wzrokiem stangreta! G ę ­ sty cień, padający na Sekwanę od grup drzew z wy­ spy Puteaux, p rze ją ł m łodę kobietę jakim ś dresz­ czem dziwnym.

P o szli zaraz wzdłuż wybrzeża w kierunku S e­ vres i Saint-C loud. A stin e p oża łow ała w krótce, że od esłała pow óz. Tow arzysze je j zaczęli się tłóm

a-czyó, że się pom ylili i źe do ow ych kabaretów iść jeszcze trzeba ze trzy kwadranse. P o upływ ie g o ­ dziny kazała im w reszcie szukać pow ozu. D rw ią co zaproponow ali, że ją poniosą. P rzerw a li je d n a k swe koncepty, gdy im zagroziła, że się zw róci do pierwszego lep szego przechodnia, p rosząc o opiekę. N ie było je szcze p ó łn ocy . R a c a d o t zaczął zape­ wniać, że się zbliżają do P o in t-d u -J o u r. D w u k ro­ tnie, wbrew woli swych towarzyszów, ch cia ła zatrzy­ mać przejeżdżające pow ozy. Teraz zapadała już cisza, pełna grozy. B yłaby wolała zaw rócić do S aint-C loud, d ok ą d ją ju ż oddawna p ociąga ły p ło ­ nące światełka. O parli się je d n a k temu stanowczo, twierdząc, źe kawiarnie ju ż pozamykane, a powozy zatoczone do wozowni.

— M oźnaby powiedzieć, źe się pani nas o b a ­ w ia — d odał M ou ch efrin .— K ied y pani przestanie nas znieważać?

R ozpoczęli znowu drwiny nieprzyzw oite, zapy­ tując, czy nie w olałaby w tej chwili znajdow ać się w łóżku. Zachowanie się ich oburzyło ją tak, ja k bunt służby. Przypuszczała jednak, źe są pijani.

- D o s y ć — rzekła w reszcie— panie R a ca d ot, p ogodźm y się; je ż e li pan prędko odprowadzi mnie do domu, obiecuję panu zap om ogę dla dziennika.

Z daw ał się ustępow ać je j życzeniu.

— Oprzyj się, pani, na nas— rzekł — nie o b a ­ wiaj się, jesteśm y silni.

P rzem ocą prawie porwali piękną awanturnicę pod ręce, ciągnąc ją za sobą tak szybko, źe w dwóch m iejscach rozerw ała się jej suknia koronkowa. M il­ czała jed n ak . Szli ciągle naprzód szosą w zniesio­ ną o p ięć metrów nad poziom em rzeki i poch ylon ą lekko ku Sekwanie. S e rca wszystkich trojga prze­ nikało je d n o i to samo uczucie. M ały M ouchefrin, trzym ając m ocno ramię A stin e, p och ylał ją ku so­ b ie. R zek ła więc:

— W id zisz pan, źe jesteś jeszcze za mały> aby trzym ać kobiety inaczej, ja k za spódnicę.

R a ca d ot, uszczęśliwiony upokorzeniem innego m ężczyzny przez kobietę, która go oszczędziła, u legł czarowi pani Aravian. T ylk o wielkim wysiłkiem woli i odtw arzając w myśli obraz Leontyny b rzy d ­ kiej, pogard zan ej, okrytej łachm anam i, w ywołał w swem sercu nienawiść dla tej istoty tak harm o­ nijnej, przesiąkniętej w onią perfum egzotycznych. P o d n ie co n y doznaną obrazą i miękkością aksami­ tnego żakietu, M oucbefrin zaczął wyrzucać cały

swój zapas połajanek.

— D o s y ć ju ż słów, A n ton i! — rzekł R a ca d o t cicho, głosem zm ienionym do niepoznania.

I ch cą c otw orzyć swą tekę, puścił ramię O r- mianki. M ou ch efrin trząsł się jak w febrze, og a r­ nięty straszną trw ogą; szczęki je g o dzw oniły kon- wulsyjnie. N agle kobieta się wyrwała i zaczęła uciekać...

R u ch ten b y ł tak niespodziewany i tak gw ał­ towny, źe obaj mężczyźni nie m ogli jej pow strzy­ mać. P o chwili je d n a k opamiętali się i w m ilcze­ niu zaczęli ją ścigać.

F ioletow e cienie wieczoru, tchn ące tragizmem, ciemne i puste przestrzenie dokoła, namiętny popęd tych ludzi do m ordowania kobiety, której tak stra­ sznie pożądali. Ich krzyki okropne, rozlegające się w przestworzu! T a u cieczk a szybka i ta pogoń gwałtowna... T o wołanie beznadziejne, a potem jęk i!... Ileż w tem grozy!...

— P sie! — rzek ła głosem bez dźwięku, kiedy schwytana i p ociągn ięta brutalnie ujrzała za sobą R a ca d ota z ręką podniesioną, nieubłaganym w yra­ zem twarzy i oczam i krwią nabiegłem i... Ileż p o ­ d obn ych okrzyków wyszło z ust m ordowanych ofiar, unosząc się w przestw orza. Czy je kto usłyszy?... N ajw iększa groza leży w tem , że widok podobny

pobudza do szału. Ludzie lubią, m ordować, a spie­ czone żądzą wargi rozch ylają się rozkosznie na wi­ dok rzeczy pełnych szkarady.

W pełn i sił i energii upada na ziemię pod brutalnem uderzeniem m łotka, który dru zgocze je j skroń, b roczą c krwią zielono-niebieskiego ptaka.

C ios padł z ręk i R acad ota; M ouchefrin zaś trzym ał białą szyję, uszczęśliwiony, źe może jej d o tk n ą ć. O , nieszczęśliw a istota! Z w ierzątko zby t­ ku, swem pięknem ciałem i piękną wzgardą rozp a­ liła krew w żyłach tych nędzarzy. Z am ord ow ali ją bez litości, obrażeni w swej dumie m ęzk iej.

J ę k i trwały jeszcze z dziesięć minut, pom im o, źe ciężkie kolano R acad ota gniotło pierś ofiary. J ę ­ ki te nie dow odziły nadczułości A stin e, był to c i ­ chy szept duszy w o d locie. Prawdziwe ja tej k o ­ biety wyraziło się w je j ostatniem słowie rzuconem m ordercy nim padła na ziemię, pokonana w tej wal­ ce nierównej. Czy m iała czas pom yśleć jeszcze: „ach, jak mi się nie ch ce u m iera ć!...” Czy jedn ak byłaby wolała doczekać starości?... K o b ie ty W s c h o ­ du tak wcześnie stają się ociężałe.

T ę zbrodnię ohydną p okryły m roki ciemnej nocy; podobn ie ja k m rok śmierci p rzysłon ił św iado­ m ość, którą m ogła m ieć A stine. M o rd e rcy jednak nie zdawali sobie sprawy z rzeczywistości. Z prze­ rażenia p otra cili głow y, u derzali więc ciągle, u ży­ w ając wysiłków niepom iernych, ja k gdyby mieli do czynienia z kamiennym posągiem , albo najzacięt­ szym wrogiem . Przepyszne p e rły z szyi, z rąk i palców , turkusy „nieśm iertelne,” dar książąt p e r­ skich, całą tę kosztow ną tandetę, p o d n o szą cą w dzię­ ki A zyatki, zrywali gwałtownie rękam i drźącemi z przerażenia. W reszcie, pochyleni nad trupem ofiary, uzupełniają swą zbrodnię czynem godnym kąta: przez ostrożność, dla zatarcia śladów,

ją głow ę, zdzierają aksamitny żakiet koloru tur- kawki, czarne koronki, żółte kokardy, wonne j e ­ dw abie, unosząc to wszystko w zakrwawionych rę ­ kach.

Pięk n e, obnażone ciało, śliczne, dziew icze kształty oblane potokiem gorącej je szcze krwi, p rz e ­ cudne nogi, cała ta piękność, k tóra z taką ro z k o ­ szą budziła instynkt życia, p ozostają na w zgórzach B illancourt, rzu cone ręk ą opraw ców na twardą mu­ rawę.

Sturel zrozum ie z czasem, źe ta śm ierć tra ­ giczna była koniecznością, że w tych właśnie wa­ runkach zginąć musiała A stiné. W miarę, ja k się b io ­ grafia tej kobiety u zupełniała w je g o umyśle — p o ­ dobnie ja k się krystalizuje prawda, do której się człow iek obiektyw nie — Sturel zaczynał p ojm ow ać, źe życie p odobn e byłob y niezupełnem i nawet sprze- cznem w założeniu, gdyby chwilom śm ierci nie t o ­ warzyszyła zbrodnia, okropność, zgrzyty rozp aczy. P o g o d n e niebo o p ółn ocy , cisza rozlana w p o ­ w ietrzu i ciemna gęstwa liści, tak sprzyjające zak o­ chanym, stanowią niemniej wspaniałe tło dla przera­

W dokumencie Wyrwani z gruntu ojczystego. Cz. 2 (Stron 87-100)

Powiązane dokumenty