Honoryuszowi Racadot, jako maturzyście, nie obce były idee ogólne, nawet filozoficzne, ale po
sługiw ał się niemi tylko w obec szerszej publiczno ści. W życiu prywatnem zazwyczaj nie pozw alał sobie na ten zbytek; m yślał oszczędnie, używał wy rażeń codziennych. Teraz jednak, od czasu, gdy szereg ciosów moralnych i materyalnych, oraz ro z paczliw a walka o byt, w yczerpały je g o siły, filo zo fia p och łon ęła wszystkie władze umysłu. F ilo z o fo wanie jedn ak nie przynosiło mu p ociech y, lecz tylko coraz w ięcej rozdrażniało nerwy. D ziedziczność dała mu wprawdzie dużo zdrow ego rozsądku i p o czu cie karności; pom im o to jed n ak — u legając w szechpotężnej m odzie— uważa siebie za ofiarę w a runków społecznych.
P raw da, że przez cały cią g studyów uniwer syteckich państwo odgryw ało w zględem niego rolę opatrzności, w pajając przesadzone p o ję cia o zna czeniu w świecie idei sprawiedliwości, prawa, o b o wiązku; dzisiaj więc otrzym uje pocisk zbyt silny, stykając się z prawem praktycznem , rządzącem na św iecie w szechwładnie.
— J eżeli ci się w życiu pow iedzie, będziesz m ądry, będziesz m iał przyjaciół, będziesz obsypany zaszczytam i; prawo i spraw iedliw ość będą zawsze po twojej stronie; gdybyś przeciw nim w ykroczył, umiałyby zręcznie czyn twój pom inąć milczeniem, a nawet oświadczyć się za tobą. W razie zaś prze grania partyi życiowej, u zb roją się przeciw tobie i zaznaczą wyraźnie, że poniosłeś karę właśnie za to, że je obraziłeś.
ita ca d o t na samym sobie sprawdza słuszność pow yższej zasady, a nie rozu m iejąc jeszcze je j zna czenia ogóln ego, oburza się szczerze, uważając sie bie za ofiarę społeczeństw a. Dawni przyjaciele uni k ają go, ja k oszusta. P o w o li obraz je g o łą czy się w ich umyśle ze wspomnieniem doznanych p rzy k ro ści. J a k o ludzie inteligentni, widząc, że nie m ogą nic zrob ić dla je g o ratunku, wykreślają go ze
swej pam ięci; wszelką myśl o nim uważają za nie m iłą i bezcelow ą.
W Konferencyi M ole— gdzie przez pewien czas uważano Prawdziwą Rzeczpospolitą za organ u rzę dowy — spostrzeżon o, że Suret - L e f o r t , który niegdyś przedstaw iał R acad ota ja k o sw oje Alter ego, tendencyjnie udaje wielką obojętność, gdy wymie niają przy nim tak dobrze znane mu nazwisko.
— R a -c a -d o t!— zdaje się m ów ić— i cóż ja m o gę m ieć w spólnego z tern indywiduum ?
Przyznać należy, że ten towarzysz lat d zie cinnych nie przynosił im nigdy zaszczytu. Pani A liso n , nie docen iająca nigdy Sturela, który, je j zdaniem, był nienaturalny, poruszyła k tóregoś dnia przy nim kwestyę owej subwencyi z ministeryum spraw zagranicznych, o której tak niewłaściwie wspomniał w ob ecn ości pań baron de N elles.
— Czy pan otrzym ał subwencyę dla swego dziennika panie Sturel?
— W takim razie nie chciałabym pana wi dzieć nigdy w ię ce j!— zawołała Teresa.
Sturel czuł się dotkniętym , że m łoda dziew czyna przypuszcza m ożliw ość usunięcia gó od siebie.
O dpow iedział szybko:
— N ie jestem ju ż członkiem red a k cyi Pra
wdziwej Rzeczypospolitej.
•— P a n Sturel przestał ją wydawać - tłóm a- czy ła m atce m łoda dziewczyna.
— Z d a je mi się, że organizator Prawdziwej Rzeczypospolitej ch ce ją prow adzić dalej — p op ra wił m łody ch łopak — tylko ja nie mam ju ż z nim nic w spólnego.
— Silnie powiedziane, jak na człowieka, któ ry nie ma zapewnionego obiadu -— zauważyła pani Alison tonem dotkliwej wyższości.
na - pan S turel nie solidaryzuje się ju z z ludźmi, k tórych był raczej d o b ro czy ń cą , niż przyjacielem .
— A le któż go obwinia? Ż a łu ję tylko, że pan Sturel. stracił zajęcie odpowiednie do swego u p o d o bania.
Pani A liso n , skarcona przez có rk ę i nie ma ją c w gruncie rzeczy intencyi złośliwej, ch ciała za łagod zić wrażenie swych docinków ; w tym celu za p rosiła Franciszka na w spólną przechadzkę w ie czo rem do Lasku B u loń sk iego. P an i C oulonvaux mia ła również wziąć udział w tej w ycieczce, tak, źe m łodzi ludzie m ogli się zająć sobą z większą sw o bodą.
P rzech ad zk ę n azn aczon o na 11-go maja; było to więc w cztery dni po owej ulewie, w czasie któ rej L eon tyn a R acaaot i M ouchefrin błąkali się po ulicach. D eszcz ten rzęsisty, który spotęgow ał n iedolę trojga rozbitk ów i przyczynił się do nie szczęść, tutaj od egra ł rolę ożywczą: bo przyśpie szył rozkwit wiosny w N euilly, Sevres, B oulogne i S ain t-C lou d.
P rzecin a ją c L asek B uloński, pojech ali naj pierw do m ostu Saint-C loud. Tu F ran ciszek i T e resa wysiedli, pozostaw iając starsze panie w p o w o zie. Szli zwolna wzdłuż parapetu, w niemym za chwycie nad roztaczającym się przed ich oczami cudnym widokiem . Sekwana bystro toczyła sre brzyste w księżycow em oświetleniu fale, bystre i gwałtowne, ja k ramiona zakochanych, spragnione uścisku. K sięży c, którem u się nigdy d otąd F ra n ciszek p rzyglądać nie raczył, wydaje mu się dzisiaj czarodziejem niezrównanym. B yw ają takie w ieczo ry w życiu człow ieka!
M łod a dziewczyna lubuje się w tych blaskach srebrnawych, w tej ciszy w ieczorn ej, pełnej u p o je nia. D rżąca i rozm arzona, w ram kach tej cudnej n ocy majowej, na tle ciem nych, tchnących dziwną
tajem niczością fal rzeki, przypom ina wróżkę z bajki fantastycznej. Franciszkow i zdaje się, źe jakaś si ła niewidzialna przykuła go do je j stóp na zawsze. W o b e c niej czu je się prostym niewolnikiem . J e g o serdeczna troskliw ość zdaje się ota czać dziewczynę skrzydłem opieki, pełn ej przywiązania.
N aprzeciw ko mostu od P la cu B roni do Saint Cloud rozciąga się szereg kawiarni, wiosną i latem oświetlonych rzęsiście. Teresa, nie ch cą c się narażać na m ożliwe zaczepki ze strony gości, skierowała się w b oczn ą aleję, odgradzającą park od ulicy nad brzeżnej.
N a najbliższych ław kach siedziały ju ż gru ch a ją c e parki, zatopione w sobie.
Szli więc dalej; wreszcie na odległości 50-ciu m etrów znaleźli niezajętą ławeczkę, ukrytą wśród drzew, których kształty zacierały się w cieniach nocy; w miękkiem, upalnem powietrzu, przepójonem świeżą wonią m łodych listków, skąpanych w rosie, wszystko się zdaje od dy ch ać dziwną, sło d k ą piesz cz o tą i dusznością; w piersiach ich budzi się drze m iące pragnienie rozkoszy, ale nie śmie wybuchnąć; siedzą obok siebie, pełni jakiegoś lęku i uniesienia. Ona przeryw a tę ciszę, m ów iąc głosem stłumionym, że rok temu również siedziała na tej samej ławce; potem znów milknie, a on się domyśla, że w mil czeniu tem rozważa, ile uroku je g o obecność doda je tej nocy m ajowej.
W powozie, oczekującym na placu, panie za czynają się niecierpliw ić. W reszcie m łodzi ludzie wracają, ale i tym razem ch cą pieszo p rzejść przez most, aby raz je sz cz e spojrzeć na ciem ne, m elan cholijne fale, stanowiące dziwny kontrast z niewy- słow ioną słodyczą i czarem jasnego nieba Smugi, utkane z księżycow ych prom ieni, m uskające p o wierzchnię Sekwany, niemniej cudownie lśnią na
falach M ozelli; F ran ciszkow i jednak podobn e p oró wnanie w ydałoby się świętokradztwem.
Dwaj przechodzący mimo lowelasi rzucili ja kąś cyniczną uwagę na temat perfum, którem i p rze pojona była suknia T eresy. M ło d a dziewczyna zda wała się nie słyszeć, ale po chwili rzekła z lekkim niepokojem :
— N ie wiem, dlaczego kraw cow a w łożyła te saszetki do mojej peleryny; wie, źe tego nie lubię: uważam, źe to w złym tonie.
Jak iż to w zruszający d ow ód miłości! T eresa obawia się, że lekcew ażące zachowanie się spacero wiczów z B illa n cou rt obniży je j wartość w oczach Franciszka! On zaś, upojon y rozk oszą egoistyczną, rozm yśla, źe podobn ie ja k lekki w iaterek, w iejący od Sekwany, unosi zapach ich perfum, tak ich szczę ście dzisiejsze uniosą troski życiowe. Świadom ość, że chwile podobn e trw ają tak k rótko, rzucała na ich dusze cień m elancholii, pogrążając o b oje w głę bokiej zadum ie.
Starsze panie rozm awiały właśnie o chorobie W ik tora H u g o; ostatnie biuletyny, podane przez dzienniki były bardzo n iep ok oją ce: ośm dziesięciole- tni starzec, dotknięty hypertroph ią serca, ciężkie przebywał zapalenie płuc. Sturel za czął twierdzić z uporem, źe bohater, będący filarem je d n o ści fran cuskiej, nie m oże zejść do grobu, nim się nie uka że człow iek inny, albo ja k a idea potężna, która p o ciągnie ku sobie serca narodu. N astępnie w padły na tem at wilgoci, unoszącej się w powietrzu; były ju ż bow iem w tym wieku, kiedy noce księżycowe nie budzą w duszy n iep ok oju i tajemniczych p o żą dań, tylko obawę reum atyzm u.
WTieczór jedn ak był bardzo ciepły. P ow óz m knął szybko ulicą n adbrzeżną, w kierunku B o u logne. W szystkich ogarnęło uczucie dziwnej b ło g o
-ści; rozmowa urwała się zupełnie. N agle pani A li- son, p o ch y la ją c się naprzód, zaw ołała:
— O, biedna kobieta, je ż e li ma nadzieję zna- leść tutaj pow óz...
Tuż k o ło drogi zanwaźono istotnie elegancką sylwetkę kobiety, która parasolką dawała znaki stan gretow i. Z a nią, w pewnej odległości, posuwały się dwa zachow ujące się zupełnie nienaturalnie męz- kie cienie...
O brazek ten, na który zwróciła uwagę pani A lison , uderzył wszystkich siedzących w powozie; o ile na ruchliwych ulicach Paryża przechodzeń, daremnie w ołający dorożkarza, nie wzrusza nikogo, tutaj, w m iejscow ości dosyć odludnej i o tak sp ó źnionej godzinie, zmęczona k obieta budzi pewną li tość! Z n ajdu je się ona przynajmniej o p ięć kilom e trów od najbliższej stacyi dorożkarskiej.
Z a mały to jed n a k pow ód, ażeby w ytłóm aczyć nagły d reszcz, który w strząsnął smukłą postacią Sturela.
— A le ż oni idą w stronę B illa n cou rt— rzekła pani C oulonvaux tonem paryżanki, znającej dobrze ulice, tram waje, dorożk i i Lasek— w ten sposób o d dalają się jeszcze więcej od Paryża... M oże nie znają drogi.
— N ależa łob y ich przynajmniej u p rz e d z ić— zauważyła m łod a dziewczyna.
W duchu dziwi się m ocno, dlaczego F r a n c i szek nie usunął się na kozioł, aby im dać m ożność przyjęcia do powozu nieznajom ej. Pew nego razu, kiedy obie z matką zabłąkały się w okolicach K arlsb a du , odwieźli je do domu ja cy ś cudzoziemcy, napotkani w drodze. „P ra w d op od obn ie przez wy- v górow aną delikatność nie chce nas narażać na n ie
pewne tow arzystw o!”
D la F ran ciszka jed n ak ta k obieta nie jest n ie znajom ą. T e panie m ogły zapom nieć, le cz on się
nie myli. P rzelotn y blask latarni, który na chwilę twarz je j oświetlił, ukazał mu nigdy niezapom iane rysy pani Aravian. O d ga d ł je raczej sercem niż pozn ał. N igdy dotąd nie widział na je j twarzy tak strasznego niepokoju. A ci ludzie, trzym ający się na uboczu, którzy na widok słabego światełka latar ni pow ozow ej tak szybko nasunęli kapelusze na czo ła , czyż to nie M ouchefrin i nie P a ca d ot z n ie śmiertelną teczką pod pachą?
Teresie smutno, źe się w swem szczęściu ok a zała tak egoistyczną. D o b re je j serduszko pragnę łoby wyświadczyć nieznajomej tę drobną przysługę. Sturel je s t zupełnie pod wrażeniem tego spot kania. Nie jest to bynajmniej żadna czułostkow ość, są przecież we troje i o dziesiątej w ieczorem nie grozi im żadne niebezpieczeństw o; ale twarz A stine była tak blada, tak znużona długą przechadzką, koledzy zaś je g o wyglądali na ludzi należących do najniższych mętów społecznych; od jech a ł szybko, u nosząc swe szczęście, a tamci niemi, bez rucliu, ginęli zwolna w ciem nych m rokach, pozostaw iając p o sobie wrażenie tragiczne, ścinające lodem krew w je g o żyłach. O braz Ormianki stoi mu w oczach, napełnia serce trwogą i rozpaczą. Z u pełn ie jak widmo ton ą cego, którem u odm ówiło się ratunku!
Jakże m ógł się nie odezw ać na je j wołanie, kiedy pam ięć je j tkwi w je g o duszy tak głęb ok o? T a cudzoziem ka odcisnęła swe piętno na wszystkich je g o myślach, nadała barwę wszystkim marzeniom. I kiedy przed chw ilą wraz z T eresą oddychał roz koszną atm osferą alei w Saint-C loud, kiedy się na pawał pierwiastkiem znikom ości w ich uczuciu wza- jem nem , czyż to nie był wpływ trucizny, k tórą A s
tine wlała mu w żyły?
T eg o wieczora, ok oło godziny ósm ej, M o u ch e frin i P a ca d o t p odeszli na u licy B alzaca do pani A rayian, na którą czekali tutaj oddawna.
Ormianka miała się właśnie udać do hotelu, do swych p rzyja ciół, aby razem z nimi p ó jść do teatru. A stin e miała na głow ie prześliczn y kape lusz, ozdobion y zielono-niebieskim ptakiem z rozp o- startem i skrzydłami. N a sukni z koronki czarnej ze stanikiem wyciętym w karo i krótkie mi ręka wami, miała aksamitny obcisły żakiet k oloru tur- kawki.
Zm ieszani pięknością tej uroczej istoty, zd o byli się jednak na odwagę i zaproponowali je j wspólną wycieczkę do B illancourt. Z g o d z iła się chętnie. P om ysł w łóczęgi p ociąga ł ją w ięcej, niż zobaczenie się z przyjaciółm i i przedstaw ienie tea tralne.
R a ca d ot, obaw iając się, żeby nie uprzedziła znajom ych o zmianie projektu, sam ją wsadził do dorożki i upewnił się, źe poda ła woźnicy adres M ostu N euilly, gdzie się mieli spotkać wszyscy.
N ie ch cą c je j towarzyszyć, odrazu dla łatw iej szego zmylenia śladów wymówił się, że ma jak iś interes do załatwienia po drodze; obaj z M ouche- frinem udali się w ięc na m iejsce spotkania osobno, najprzód koleją obw odow ą, a następnie tram wajem P o r te M aillot-C ourbevoie.
B yło ju ż po dziesiątej, kiedy pani A stine wy siadła z pow ozu i pełna subtelnego czaru skierow a ła Się na ulicę nadbrzeżną, na k tórą w ychodzą cie niste ogrody ulicy Saint-Jam es. D o k o ła panow a ła ju ż ciem ność i cisza. R a ca d o t i M ou ch e- frin zbiźyli się ku niej natychmiast, starając się u kryć swe twarze p rzed wzrokiem stangreta! G ę sty cień, padający na Sekwanę od grup drzew z wy spy Puteaux, p rze ją ł m łodę kobietę jakim ś dresz czem dziwnym.
P o szli zaraz wzdłuż wybrzeża w kierunku S e vres i Saint-C loud. A stin e p oża łow ała w krótce, że od esłała pow óz. Tow arzysze je j zaczęli się tłóm
a-czyó, że się pom ylili i źe do ow ych kabaretów iść jeszcze trzeba ze trzy kwadranse. P o upływ ie g o dziny kazała im w reszcie szukać pow ozu. D rw ią co zaproponow ali, że ją poniosą. P rzerw a li je d n a k swe koncepty, gdy im zagroziła, że się zw róci do pierwszego lep szego przechodnia, p rosząc o opiekę. N ie było je szcze p ó łn ocy . R a c a d o t zaczął zape wniać, że się zbliżają do P o in t-d u -J o u r. D w u k ro tnie, wbrew woli swych towarzyszów, ch cia ła zatrzy mać przejeżdżające pow ozy. Teraz zapadała już cisza, pełna grozy. B yłaby wolała zaw rócić do S aint-C loud, d ok ą d ją ju ż oddawna p ociąga ły p ło nące światełka. O parli się je d n a k temu stanowczo, twierdząc, źe kawiarnie ju ż pozamykane, a powozy zatoczone do wozowni.
— M oźnaby powiedzieć, źe się pani nas o b a w ia — d odał M ou ch efrin .— K ied y pani przestanie nas znieważać?
R ozpoczęli znowu drwiny nieprzyzw oite, zapy tując, czy nie w olałaby w tej chwili znajdow ać się w łóżku. Zachowanie się ich oburzyło ją tak, ja k bunt służby. Przypuszczała jednak, źe są pijani.
- D o s y ć — rzekła w reszcie— panie R a ca d ot, p ogodźm y się; je ż e li pan prędko odprowadzi mnie do domu, obiecuję panu zap om ogę dla dziennika.
Z daw ał się ustępow ać je j życzeniu.
— Oprzyj się, pani, na nas— rzekł — nie o b a wiaj się, jesteśm y silni.
P rzem ocą prawie porwali piękną awanturnicę pod ręce, ciągnąc ją za sobą tak szybko, źe w dwóch m iejscach rozerw ała się jej suknia koronkowa. M il czała jed n ak . Szli ciągle naprzód szosą w zniesio ną o p ięć metrów nad poziom em rzeki i poch ylon ą lekko ku Sekwanie. S e rca wszystkich trojga prze nikało je d n o i to samo uczucie. M ały M ouchefrin, trzym ając m ocno ramię A stin e, p och ylał ją ku so b ie. R zek ła więc:
— W id zisz pan, źe jesteś jeszcze za mały> aby trzym ać kobiety inaczej, ja k za spódnicę.
R a ca d ot, uszczęśliwiony upokorzeniem innego m ężczyzny przez kobietę, która go oszczędziła, u legł czarowi pani Aravian. T ylk o wielkim wysiłkiem woli i odtw arzając w myśli obraz Leontyny b rzy d kiej, pogard zan ej, okrytej łachm anam i, w ywołał w swem sercu nienawiść dla tej istoty tak harm o nijnej, przesiąkniętej w onią perfum egzotycznych. P o d n ie co n y doznaną obrazą i miękkością aksami tnego żakietu, M oucbefrin zaczął wyrzucać cały
swój zapas połajanek.
— D o s y ć ju ż słów, A n ton i! — rzekł R a ca d o t cicho, głosem zm ienionym do niepoznania.
I ch cą c otw orzyć swą tekę, puścił ramię O r- mianki. M ou ch efrin trząsł się jak w febrze, og a r nięty straszną trw ogą; szczęki je g o dzw oniły kon- wulsyjnie. N agle kobieta się wyrwała i zaczęła uciekać...
R u ch ten b y ł tak niespodziewany i tak gw ał towny, źe obaj mężczyźni nie m ogli jej pow strzy mać. P o chwili je d n a k opamiętali się i w m ilcze niu zaczęli ją ścigać.
F ioletow e cienie wieczoru, tchn ące tragizmem, ciemne i puste przestrzenie dokoła, namiętny popęd tych ludzi do m ordowania kobiety, której tak stra sznie pożądali. Ich krzyki okropne, rozlegające się w przestworzu! T a u cieczk a szybka i ta pogoń gwałtowna... T o wołanie beznadziejne, a potem jęk i!... Ileż w tem grozy!...
— P sie! — rzek ła głosem bez dźwięku, kiedy schwytana i p ociągn ięta brutalnie ujrzała za sobą R a ca d ota z ręką podniesioną, nieubłaganym w yra zem twarzy i oczam i krwią nabiegłem i... Ileż p o d obn ych okrzyków wyszło z ust m ordowanych ofiar, unosząc się w przestw orza. Czy je kto usłyszy?... N ajw iększa groza leży w tem , że widok podobny
pobudza do szału. Ludzie lubią, m ordować, a spie czone żądzą wargi rozch ylają się rozkosznie na wi dok rzeczy pełnych szkarady.
W pełn i sił i energii upada na ziemię pod brutalnem uderzeniem m łotka, który dru zgocze je j skroń, b roczą c krwią zielono-niebieskiego ptaka.
C ios padł z ręk i R acad ota; M ouchefrin zaś trzym ał białą szyję, uszczęśliwiony, źe może jej d o tk n ą ć. O , nieszczęśliw a istota! Z w ierzątko zby t ku, swem pięknem ciałem i piękną wzgardą rozp a liła krew w żyłach tych nędzarzy. Z am ord ow ali ją bez litości, obrażeni w swej dumie m ęzk iej.
J ę k i trwały jeszcze z dziesięć minut, pom im o, źe ciężkie kolano R acad ota gniotło pierś ofiary. J ę ki te nie dow odziły nadczułości A stin e, był to c i chy szept duszy w o d locie. Prawdziwe ja tej k o biety wyraziło się w je j ostatniem słowie rzuconem m ordercy nim padła na ziemię, pokonana w tej wal ce nierównej. Czy m iała czas pom yśleć jeszcze: „ach, jak mi się nie ch ce u m iera ć!...” Czy jedn ak byłaby wolała doczekać starości?... K o b ie ty W s c h o du tak wcześnie stają się ociężałe.
T ę zbrodnię ohydną p okryły m roki ciemnej nocy; podobn ie ja k m rok śmierci p rzysłon ił św iado m ość, którą m ogła m ieć A stine. M o rd e rcy jednak nie zdawali sobie sprawy z rzeczywistości. Z prze rażenia p otra cili głow y, u derzali więc ciągle, u ży w ając wysiłków niepom iernych, ja k gdyby mieli do czynienia z kamiennym posągiem , albo najzacięt szym wrogiem . Przepyszne p e rły z szyi, z rąk i palców , turkusy „nieśm iertelne,” dar książąt p e r skich, całą tę kosztow ną tandetę, p o d n o szą cą w dzię ki A zyatki, zrywali gwałtownie rękam i drźącemi z przerażenia. W reszcie, pochyleni nad trupem ofiary, uzupełniają swą zbrodnię czynem godnym kąta: przez ostrożność, dla zatarcia śladów,
ją głow ę, zdzierają aksamitny żakiet koloru tur- kawki, czarne koronki, żółte kokardy, wonne j e dw abie, unosząc to wszystko w zakrwawionych rę kach.
Pięk n e, obnażone ciało, śliczne, dziew icze kształty oblane potokiem gorącej je szcze krwi, p rz e cudne nogi, cała ta piękność, k tóra z taką ro z k o szą budziła instynkt życia, p ozostają na w zgórzach B illancourt, rzu cone ręk ą opraw ców na twardą mu rawę.
Sturel zrozum ie z czasem, źe ta śm ierć tra giczna była koniecznością, że w tych właśnie wa runkach zginąć musiała A stiné. W miarę, ja k się b io grafia tej kobiety u zupełniała w je g o umyśle — p o dobnie ja k się krystalizuje prawda, do której się człow iek obiektyw nie — Sturel zaczynał p ojm ow ać, źe życie p odobn e byłob y niezupełnem i nawet sprze- cznem w założeniu, gdyby chwilom śm ierci nie t o warzyszyła zbrodnia, okropność, zgrzyty rozp aczy. P o g o d n e niebo o p ółn ocy , cisza rozlana w p o w ietrzu i ciemna gęstwa liści, tak sprzyjające zak o chanym, stanowią niemniej wspaniałe tło dla przera