Pierw szym zawodem R acadota b ył smutny fak t, źe znalazł tylko dwudziestu prenum eratorów , zamiast pięciuset, których m iał n adzieję zdob yć p rzy p om ocy numeru okazow ego, rozdaw anego p rzy pom ocy w spółpracow ników w znajom ych k ółk ach towarzyskich.
O k oło 5,000 numerów sprzedawano codziennie w kioskach i na ulicach, tak, źe dochód, m iesięcz ny wynosił 4,700 franków, zamiast spodziew a nych 15,000.
R a c a d o t przym uszał się do optymizmu. J ak to się nieraz zdarza, ch cąc zd ob yć pow odzenie bla- gow ał, że mu się powodzi świetnie; wpadał w gniew straszny, gdy przed nim wypowiadano obawy, m iotające tajem nie je g o własną duszą. Z w ierzał sią otwarcie tylko przed jednym Renaudinera, w k tórego kom petencyę w ierzył głęboko.
sercem w yczekując odpowiedzi, potw ierdzającej j e go czarne przeczucia.
— P recz ze sła bością !— odparł spokojnie P e - naudin, a biedny olbrzym , słysząc te słowa, ch cia ł go p orw a ć w objęcia.
— W szystkie pow agi wyrażają się o naszym dzienniku z uznaniem. Teraz przejdźm y do kwe- styi poważnej.
— W iem ■— od p a rł P a ca d o t— źe dziennik w tych warunkach nie m oże istnieć dłu go.
— D a j mi 3 3 % °d całego obrotu Prawdziwej
Rzeczypospolitej, a ja nią pokieruję.
P en a u d in rozp oczy n a ł już bezlitosne, dawno uplanowane wyzyskiwanie przyjaciela. Z wielkim trudem zarabiał zaledw ie trzysta franków miesięcz nie, gdyby m ógł tę sumę podw oić i zapewnić sobie ośm tysięcy franków rocznego dochodu, u szczęśli w iłby siebie, matkę i siostrę. D la tej marnej su my nie w ahał się pozbaw ić R acad ota całego ma jątk u .
— 3 3 % ! I to °d wszystkich manipulacyi. P a ca d ot p rzeta rł ręką czoło. Z n ió s ł ten cios m ężnie, ale resztki wiary w przyjaźń ulotniły się bezpowrotnie.
P enaudin u jął za rękę nieszczęśliwą ofiarę id eologii, sprowadzając biedaka na grunt rzeczyw i stości.
— P rzed dwom a laty w pierwszym lepszym banku m oglibyśm y dostać miesięczną subwencyę w kw ocie 2,000 franków. Dzisiaj deskę ratunku przedstaw ia tylko sprawa panamska. Tam zawsze otrzym ać m ożna zaliczkę; a teraz, kiedy we wrze śniu puszczają w obieg nową seryę akcyj, będą p raw dopodobn ie je sz cz e przystępniejsi. P od zia łem pieniędzy zajm uje się M aryusz F on tan e; nie znam go, ale m ogę cię przedstawić baronowi Peinachow i; je s t to jed n a z największych finansowych p o tę g P a
-ryża. N a sprawy kompanii wywiera on wpływ w ie lk i, a je j obrotam i interesuje się m ocno. W gruncie rzeczy R enaudin myślał o wyzyskaniu środków, k tórem i rozp orzą d za ł Fontane na swoją korzyść w yłączną, dlatego nie chciał p o p ie ra ć spra wy R a ca d o ta osobiście. W sk a zał tylko k oled ze d r o gę, a sam pragnął p ozosta ć w cieniu, ażeby późn iej, gdy zapuka do biura Panam y w swym własnym in teresie, nie usłyszeć odpowiedź: „J u ż otrzym ałeś swą cząstkę, kochanku!”
N a reklam y w prasie, na przekupywanie mini strów , deputowanych i różnych osobistości w pływ o w ych wydała kom panja 23 miliony franków; cyfrę tę czerpiem y z jej ksiąg biurow ych, przypuszczać jedn ak należy, źe dużo wydatków tego rodzaju ukry to, zapisując je p od inną rubryką.
Z a rzą d temi pieniędzm i spoczyw ał najpierw w ręk ach Levy-C rem ieux, później zaś M aryusza F on ta n e. O d roku 1 886-go L esseps, w idząc, źe sprawy p rzybierają o b ró t krytyczny, zajął się oso biście ważną kw estyą udzielania subwencyi i kie row ał nią przy p om ocy barona R einacha aż do chwi li wybuchu katastrofy. S p orząd zon o budżet p rze widywanych wydatków: dzienniki i przeglądy otrzy mywały wsparcia zależne od stopnia wpływów p oli tycznych i poczytn ości; udzielano też p om ocy lu dziom prow adzącym biuletyny giełdow e i niektórym agentom .
A dm in istracya w olałaby wprawdzie pozostać p rzy raz ustanowionym budżecie, ale przyciśnięta do muru naleganiami i groźbam i, wpisywała na listę coraz nowe nazwiska, powiększając nieustannie p rze znaczone na ten cel kapitały. W przerwach m ię dzy jedn ą emisyą a drugą hojne datki nie u sta wały.
B y ło to b ard zo roztropnie ze strony m łodych ludzi k o ła ta ć o wsparcie za pośrednictw em finansi
sty. F eodalizm nie wygasł doszczętnie: każdy oso bnik wpływowy posiada sw oją klientelę, która mu się w ysługuje, a w razie potrzeby, gotowa nawet wystąpić w je g o obronie.
N a audyencyi u barona R einacha obaj nowi- cyusze zaczęli zachwalać wpływy swego pisma.
R enaudin tw ierdził, źe dziennik cieszy się o l brzym ią poczytnością wśród m łodzieży.
— T e g o rodzaju czytelnicy nie posiadają za zwyczaj żadnych kapitałów do um ieszczenia— odparł R ein ach z uśmiechem człowieka, który się swemi operacyam i popisuje w obec debiutantów.
— Mamy też czytelników w śród k ół uniw er syteckich— dorzu cił Renaudin, m ocno zgryziony fał- szyw ością kroku poprzedniego.
D ziennikarz i finansista, u k ładający się o sub- w encyę, w ygląd ają ja k dwaj szerm ierze podczas fe- chtnnku. A kiedy pom im o świetnej obrony, zwy- cięztw o zostaje przy dziennikarzu, p o d a ją sobie d ło nie w dow ód wzajem nego szacunku. Dzisiaj R e i nach czu ł się lekko upokorzonym , źe skrzyżow ał szpadę z przeciwnikiem tak niedoświadczonym . P o d czas rozm ow y p rzeglądał n ied b ale kilka num erów
Prawdziwej Rzeczypospolitej.
— M acie panowie po dwadzieścia p ięć lat, a w piśmie niem a nic porn ograficznego! C zyżbyście byli naiwni?
P rz e rz u cił jeszcze kilka numerów, w reszcie rzekł:
— Przedew szystkiem nie mam upoważnienia od kompanii. Z re s z tą udzielamy pom ocy tylko tym, k tórzy m ogą je j żądać. A panowie jesteście na to za słabi.
— B aron ie — rzek ł R enaudin— czyżbyś pan ch cia ł dla m arnych stu luidorów zrobić sobie n ie przyjaciela?
karotę, niź na rozb ój. R enaudin od lat n a jm łod szych m iał zdolności w tym kierunku. J a k ó b de R ein a ch ra czy ł się uśmiechnąć i obiecał wpisać ich na listę.
W kilka dni później Renaudin i R a ca d o t sta wili się w biurze kom panii Panam skiej przy ulicy Caumartin. W ied zia n o ju ż tam o nich, ale zamiast subwencyi miesięcznej w kw ocie 2,000 franków, ja k się spodziew ali, dano im tylko czek na tę sumę d la jed n ora zow ego je j podniesienia.
W ch o d z ą c spotkali kilku wybitnych kruków prasy i parlamentu.
R enaudin wymieniał p ółgłosem ich nazwiska, R a ca d o t zaś, rozgoryczon y niepowodzeniem , wy buchnął:
— Ci p ó jd ą na galery wcześniej odem nie!.. M ylił się srodze.
— C ierpliw ości!— rzek ł Renaudin.— N iech so bie stary L essep s mówi co chce, ale kanał jeszcze nie wykopany. Mamy p rzed sobą dużo czasu i m o żem y go zmusić, żeby się z nami rachow ał. C ie szę się, źe je g o skąpstwo nie obow iązuje nas da w dzięczności. Uważaj te sto luidorów ja k o zalicz kę... i ciesz się Z tych pieniędzy. P ójdziem y teraz na obiad do F o y o t. P r z }r cygarze dam ci różn e d o b re rady.
D o b ry obiad i butelka wina wprawiły obu w d o b ry humor. Renaudin poklep ał kolegę p o ra mieniu, popraw ił m onokl i rzekł:
— Chcesz rob ić dobre interesy, a prowadzisz dziennik przy p om ocy chłopaków zdoln ych wpraw dzie, ale skończonych ideologów !... Jeżeli ja idę na zebranie koleżeńskie do grobu N apoleon a, niema w tern nic dziwnego, jestem bowiem reporterem ; na wszystko, co widzę, zapatruję się spokojnie; nie za drżałbym nawet przy wymierzaniu kary śm ierci; ale ty, przebyw ając w ich towarzystwie, narażasz się
na niebezpieczeństw o zamącenia jasnego sądu o rze czach. Oni cię sprow adzają z drogi właściwej..» Czy widziałeś się z B outeillerem ?
— N ie, to straszny egoista, m oże nawet fa ryzeusz.
I z wielką irytacyą zda ł spraw ozdanie z wi zyty Sturela i B oem ersp ach era u byłego profesora. — A le ż znam tę kistoryę wybornie!... zapytu ję cię jednak, czy widziałeś się z nim osobiście. N ie używaj nigdy pośredników ! P rzyja ciele nasi p rze straszyli B outeillera. B yłb y on gotów niewątpliwie podtrzym ać ludzi, idących z nim ręka w rękę; ale w słowach B oem ersp ack era i Sturela d ostrzegł ide- je , które z czasem m ogą zw yciężyć je g o własne za
sady... K to ś zręczniejszy od ciebie otrzym ałby już. oddawna ja k iś urząd publiczny
— C ałe m oje n ieszczęście, źe wplątałem się w p rzedsiębiorstw o z ludźmi, którzy za lat piętna ście m ogą zostać m inistram i; Oni nie zrobią ustępstw żadnych; gotow i raczej do ruiny doprow adzić k ole gów uboższych.
— Przetrw aj lat piętnaście, a staniesz się ich parawanem, a nawet, jeżeli jesteś o tyle sentymen talnym , źe chciałbyś się zem ścić, będziesz m ógł ka zać im śpiew ać na sw oją nutę.
W id z ą c , źe cygara kosztują p ó łto ra franka, B a c a d o t oświadczył, źe woli cygaretki swojej r o b o ty. N a tle w esołego otoczenia restauracyi wywie rał wrażenie m yśliciela, roztrząsał właśnie trudne zadanie, jakim sposobem p row adzić dziennik przez lat piętnaście, m ając zaledw ie 4,000 kapitału.
M yśl je g o w róciła do barona B einacha: utrzy mywał, źe baron obiecał im subwencyę miesięczną* zarzucał mu kłam stwo i dwulicowość, lecz zarazem p odziw iał spryt w ielkiego finansisty.
N — T o stary, wytrawny ło tr — rzekł B enaudin— ale bardzo usłużny. Stanowi on łącznik m iędzy
światem politycznym a finansowym, W szystkie nici trzyma w swych rękach i w tern właśnie leży j e go siła.
Jednakże wzrok R enaudina nie sięga daleko! W yob ra ża sobie, źe je g o zwierzchnicy b ezpośredn i stoją na szczycie hierarchii. N ie dostrzega licznych szczebli pośrednich. I B ou teiller i baron R einach rozkazu ją ludziom takim ja k R enaudin i R a ca d ot, ale sami ulegają p otęgom wyższym, których nawet nie zna publiczność kawiarni „M a d ry t” i „ K a r d y n a ła ,” zwanych „salonam i dem okracyi.” Renaudin, chełpiący się, że wtajem niczył R acadota w zakuli sowe sprawy polityki, zak oń czył wreszcie:
— W idzisz, co za wspaniały przyczynek do historyi! Czyż nie wart luidora?
— D u żo już poznałeś w pływowych bankie rów ? — zapytał R a ca d o t, rum ieniąc się, źe R e n a u din odgadł je g o myśli.
— N ajlepszym sposobem zaznajomienia się z kimś je s t poznanie gruntowne je g o charakteru. W szystk ie te filary giełdy drżą przed echem wia dom ości dziennikarskich
— A więc m ógłbym zmusić R einacha do za płacenia za uczyniony mi zawód!
— B y ło b y lepiej, gdybyś go zm usił do w yrów nania deficytu Prawdziwej Rzeczpospolitej.
I Renaudin niezw łocznie podyktow ał naiwne mu uczniow i, co następuje:
„D o b rz y patryoci ze zdumieniem zwracają naszą uwagę na wielkie znaczenie, ja k ie wr sferach rządow ych odgryw ają salony bankierów niem ieckich. G dyby jak iś reakcyonista p rzyłączył się do stron nictwa rządow ego przed dwoma dniami, trzymanoby go na u boczu — i zupełnie słusznie. D laczegóż więc niektóre osobistości, u rodzon e we Frankfurcie i za ledwie niedawno naturalizowane, cieszą się tak p o tężnym wpływem w naszych m inisteryach,
szczegół-nie w ministeryum wojny? T o skandal prawdziwy. M am y nadzieję, źe nie będziem y potrzebow ali w ra ca ć więcej do tej k w e s ty !”
R acad ot p obiegł do drukarni. W zm ianka p o wyższa ukazała się w numerze dnia następnego. R e- naudin zaniósł ją natychmiast na ulicę M urillo.
— B aron ie— rzekł — przychodzę się usprawie dliw ić i p rosić o p rzeba czen ie, że przedstawiłem panu swego kolegę z Prawdziwej Rzeczypospolitej. N ie je s t to zły człow iek, tylko niedoświadczony. P raw dop odob n ie dotknięty chłodnem przyjęciem , k tóreg o doznał w kompanii, um ieścił wzmiankę za czepną, k tórą obow iązuję się powstrzym ać
B ankier przeczytał dziennik z nieufnością, p o- dejrzyw ając zamach na sw oją kieszeń.
R enaudin, ch cąc p od n ieść w jeg o oczach zna czenie Prawdziwej Rzeczypospolitej, zaznaczył, że r e daktoram i jej są uczniowie B outeillera.
— D la p rofesora B ou teillera żywię szacunek n ajgłębszy— p rzerw ał R ein ach — ujrzym y go w p rzy szłej Iz b ie . N iewątpliwie zajmie tam miejsce wy bitne.
Renaudin przedłużał rozm owę, o ile tylko przyzw oitość na to pozwalała; w końcu jednak przy pożegnaniu rzekł:
— O stateczuie, szanowny panie, niech pan b ę dzie zupełnie spokojny, wzmianka ta nie ukaże się wcale. P o p ro sz ę jednak, ażeby wizyta m oja p o z o stała m iędzy nami. D la ułatwienia zaś m ego z a dania niech pan nie przyjm uje właściciela Prawdzi
wej Rzeczpospolitej, gdyby przyszedł do pana.
— M a się rozumieć, kochany panie Renaudin. B ądź pan przekonany, że przy sposobności miło mi będzie usłużyć panu. Oceniam najzupełniej pańskie zdolności.
— W spom nij pan coś o tern redaktorom dzien ników.
— A le ż naturalnie!... Czy pan jest myśliwym? W takim razie zapraszam pana na polow anie na p rzepiórki do N ivilliers, gdzie pan będzie m ógł się spotkać z niektórym i redaktoram i.
W parę dni później P a ca d ot, ra ch u ją cy na znaczną subwencyę miesięczną, ukazał się w kan- celaryi barona Peinacha. P rz y ją ł go jakiś sekre tarz, rozw iew ając natychm iast urocze złudzenia.
— P an baron zajęty.
— K iedy się z nim można zobaczyć?
— O, pan baron bardzo zajęty... Z d a je mi się nawet, źe ma zamiar w yjechać. G dyby pan sobie życzył, m ógłbym mu pow tórzyć pańskie życzenie.
— C hciałbym się z nim zobaczyć osobiście! — nastawał dalej P a c a d o t tonem niegrzecznym.
— A ja panu powtarzam , źe baron nie p rzyj m uje!— odparł tym samym tonem kancelista, w stając z krzesła, by od prow ad zić natręta do drzwi.
— N iech i tak będzie — w ybuchnął P a ca d o t z wściekłością psa, przed którym usuwają u p a trzo ny kąsek.— Z panem Peinachem rozm ów i się Praw
dziwa Rzeczpospolita!
— K w esty e osobiste nie ob ch odzą mnie w ca le, ale w razie skandalu zmuszony będę przyw ołać p olicyę.
P a ca d o t opow iedział swemu doradcy o całeni tern przejściu. Penaudin śmiał się długo zimnym, troch ę sztucznym śmiechem. C ała ta hałaśliwa k łó tnia w kancelaryi bankiera w ydała mu się bardzo kom iczną. P rzez dni kilka zw lekał z dostarczeniem koled ze środ k ów do walki, wreszcie za czął mu ją odradzać: „L e p ie j— m ów ił— d ać przykład uprzejm o ści, gdy się je s t słabszym .” Prawdziwa Rzeczpospolita p o je d n a ła się z P einachem , p o d a ją c wzmiankę o p o lowaniu w N iyilliers, w którym wzięli udział B o u - teiller, Penaudin i kilka wybitnych filarów prasy.
-■chem w ydała się H onoryuszow i R a c a d o t dosyć n ie jasną. N ie miał jed n ak czasu bawić się w psych o logię; p odn iósł ju ż owe 2,000 franków i teraz ma rz y ł o następnych.
N a świecie wszystko się kończy tranzakcyą m iędzy optym izm em naszych marzeń a szorstkością i y c ia rzeczywistego i wzniesieniem gmachu nowych
nadziei.
N ieszczęściem postępowanie Sturela nie p o zw alało rozwinąć się w całej pełni arch itekton icz nym zdolnościom dw óch przyjaciół. M łod y red a ktor n aczelny czuwał nad dziennikiem , pilnie p rzegląd a j ą c starannie wszystko, od pierwszego wiersza do
ostatniego. O d rz u cił sprawozdania M ouchefrina, j a ko niezajm ujące; tw ierdził, że wiało od nich atm o sferą ulicy M ontm artre. Subtelności te drażniły
R acadota, k tóry uważał, że ro z p o rz ą d z a ć się w ga zecie powinien ten, kto daje pieniądze. D o końca września wydatki d osięgły pokaźnej cyfry piętnastu tysięcy franków. R a ca d o t je d n a k zachow yw ał sp o kój pozorny, nie wybuchnął ani razu. N iedow ierza j ą c troch ę Renaudinowi i nie m ając wielkiej p om o cy z zu pełn ego oddania się M ouchefrina, Leontyny i Fanfornout, pragnął utrzym ać zgodę ze zdoln iej szymi kolegam i, a rów nocześnie uczynić dziennik „w ięcej nowożytnym , rozsądn iejszym .” K tó ż zre sztą zdoła przew idzieć przyszłość? M oże z czasem
k oled zy ci zd o b ę d ą bogactw a, u rzędy i b ędą m ogli u dzielić pom ocy Prawdziwej Bz e czy po sp olitej.
— K och a n y redaktorze— odezw ał się pewnego razu do S tu rela— pism o redagowane je s t znakom icie, ale niestety, wydajemy zbyt dużo pieniędzy. W in na tem u nasza naiwność. R ad zon o mi właśnie b ar dzo cennego współpracow nika, k tóry równocześnie będzie się m ógł zająć reklamą. D ziennik prosperu j e wtedy, gdy rob i dobre interesy, nieprawdaż?
azna-czon o spotkanie w restauracyi na p o la ch E liz e j skich w godzinie obiadow ej.
B a rd z o ugrzeczniony, ale p ełen godności n o wy w spółpracow nik oświadczył, źe czuje się bardzo- szczęśliwym, m ogąc u ścisn ąć d łoń naczelnego red a k tora Prawdziwej Rzeczypospolitej. G dyby Sturel b y ł p o zo sta ł w Lotaryngii, nigdy w życiu nie b y łb y wi dział b łyszczących lakierów, ani tak lśn iącego cy lindra. W całem zachowaniu się tego człowieka opatrznościow ego, kiedy się witał, usprawiedliwiały pozw alał m ów ić innym, albo p oru szył kwestye p ie niężne — a czynił to z pewną wzgardą, rachującf zawsze na luidory — p rz e b ija ła się wyraźnie d ra źli- w ość, m ająca świadczyć o wysokiem poczuciu h o noru. N iepew nem tylko b y ło je g o spojrzenie i b ie lizna.
N a tym obiedzie przypadkiem niby znalazł się i R enaudin.
— O to i pan Renaudin — odezw ał się w ielki mąż na widok przybysza. — A potem rzekł da Sturela:
— T o człow iek bardzo poważny. On również, potw ierdzi m oje słowa, źe dzienniki egzystują tyłk a dzięki reklamie.
— A le o jakiej pan mówi reklam ie i o ja k ic h interesach?
R a c a d o t w trącił się natychmiast:
— Interes, oczywiście, je s t dobry wtedy, g d y przynosi zyski.
Cień smutku przem knął p o wyrazistej twarzy S turela. N iespokojnie zaczą ł się rozglądać p o sali., zn ajdu jąc, źe je g o w spółbiesiadnicy mówią zbyt. głośno.
— W ybaczą panowie — za czą ł znowu g o ś ć .— Rozum iem pana Sturela najzupełniej. W id z ę , źe panby się nie ch ciał p o d ją ć interesów byle jakich., D la zw ykłego kom ersanta je s t to kwestya bez zna
czen ia; ale pan Sturel, który p ra w dop od obn ie za mierza obrać karyerę polityczną, powinien się r a chow ać nawet z drobnostkam i, ponieważ w okresie w yborczym niechętni przeciw nicy czepią się byle
cienia.
— D o licha!— w y głosił R acad ot, którego żółw z sosem zielonym pobu d ził do niezwykłej szczero ści— prawda, źe się zdarzają i niew łaściw ości... A le , swoją drogą, pieniądze to rzecz bardzo miła.
— O statecznie jedn ak — przerw ał Sturel, tra cą c pow oli panowanie nad sobą — mamy pisma, k t ó re p o d w zględem finansowym stoją świetnie, nie baw iąc się w żadne afery wątpliwej wartości.
—• D opraw dy? I k tóreź mianowicie?
S turel wymienił kilka. P rzy każdej nowej nazwie g ość opatrznościow y zw racał się do R enau- dina z uśmiechem porozum iew aw czym . R a c a d o t z gorliw ością neofity szydził z upodobaniem . W p rze ciągu p ó ł godziny zrobili przegląd najw ięcej sza nowanych pu blicystów w spółczesnych; trzech, czy czterech z nich Sturel lubił za szlachetność i sym patyczne zasady. O skarżenia kolegów nie p rz e k o nały go wcale; przykro mu tylko było niezmiernie,, źe w o b e c niego ośm ielono się znieważać ludzi u c z c i wych. C h cąc przerw ać tę rozm ow ę, rzekł:
— G dybyście nawet mieli słuszność, czego nie przypuszczam w cale — wysoki bowiem poziom umy słowy tych ludzi wydaje mi się św iadectw em pe- wniejszem niż p o d łe oszczerstwa— nie wezm ę nigdy udziału w podobn ych szachrajstw ach.
— P o d łe oszczerstwa! szachrajstw a!— zam ru cza ł gość, którego Renaudin starał się u sp o k o ić — ba, ależ nikt tu nikogo nie zmusza!
O brażony w swej godności ch cia ł nawet p ła cić za swój obiad.
R a ca d ot starał się załagodzić niem iłe zajście. — K och an y panie, m oże kieliszek km inkówki?
— A le ź pan nie zrozum iał Sturela— twierdził Ranaudin.
W ie lk i człow iek okazał się wspaniałomyślnym i usuw ając na bok subtelną draźliw ość, zaczął wy pow iadać swe przekonania otwarcie, kładąc rękę na stole i p rzebiera ją c palcam i.
— Szanuję wszelkie przekonania; gdybyśm y zaw iązali ze sobą stosunki, pan Sturel m ógłby za wsze o d rzu cić interes, który mu się p o d o b a ć nie będzie. J a będę podawał p rojek ty, on je osądzi, a ja się zastosuję do je g o decyzyi, kimże bowiem jestem ? C złow iekiem uczciwym, którem u się nie p o szczę ściło w baccara, ale dla B oga , człowiekiem , który pom im o to nigdy nie zapominał o hon orze.
S tu rel, wzruszony przerażeniem R acadota i ob a w iając się śmieszności, na ja k ą łatwo m ógł się na ra d zić m oralizując przy cygarze, rzekł:
— Czy macie ju ż na myśli jakąś aferę? Z d a j e mi się bowiem, źe się sprzeczam y o skórę na
baranie.
— K och an y przyjacielu— rzek ł R enaudin— o p o wiedz Sturelow i interes, który na razie ma widoki pow odzenia.
— A więc, słuchajcie p a n o w ie —za czą ł zniża ją c głos — dow iedziałem się o dosyć skandalicznej historyi, w którą zamieszany je s t bogaty kupiec i adwokat, a która się ukaże niewątpliwie przed kratkami sądowem i. O tóż w w iadom ościach bieżą cych wymienimy bez żadnych obsłonek nazwisko adwokata, k tóry nie posiada grosza złam anego i za znaczymy, źe rozpoczynam y ankietę w celu pozn a nia nazwiska kupca, stanow iącego firmę bardzo p o ważną. P o d pretekstem interviewu udaję się do niego i obiecuję m ilczenie za grube pieniądze.
Tu sp o jrz a ł na wszystkich z wyrazem tryum fu. — D osyć! — w ykrzyknął Sturel, zrywając się
S ch w ycił kapelusz, laskę, rękaw iczki i w ybiegł z restauracyi.
— N iech i tak b ę d z ie !— zaczął gość u ra ż o n y ~ ale nie ręczę zupełnie za pow odzenie Prawdziwej
Rzeczypospolitej.
R enaudin d op ęd ził Sturela, który rzek ł do