(NIESTARA GAWĘDA).
Kiedym był w Paryżu, za czasów Konwencyi, często
mi przychodziło mówić z Francuzami o naszej Polsce,
o konfederacyach i o ludziach, którzy grali wtedy świetną,
rolę w trwożliwych dniach Rzpltej. Pamiętam, kiedym
razBarras’owi opowiadał o księdzu Marku, śmiał się w ży
we oczy z natchnionego proroka, a ja go zbijałem, dowo
dząc, że są ludzie tak ekscentrycznego charakteru, którzy
spełniają bozkie rozkazy w sposób zaiste dziwny i niepo
jęty dla wielu, ale zapalający tłumy. Ba! nieraz bywały
chwile, że książę Karol PanieKochanku—co tam, małarzecz
książę Karol, który jak wiemy był bez nauki, a więc mógł
być i łatwowierny aż nazbyt,—ale i starszyzna konfedera-
cyi pan Bohusz, p. marszałek Pac, p. Feliks Łojko, mąż
wcale uczony i biegły ekonomista, potem przedniejsza rada
królewskaw komissyi skarbowej, wierzyli w te cuda księ
dza Marka. Bo jest coś w nas takiego, czego odgadnąć
nie możemy, tajemniczego w duszy, co mimowolnie skłania
umysł do ślepego poddania się woli bożej, a rozum i na
uki nic na to nie poradzą; przekonałem się sam, że nawet
" DZIEŁA LUCYAŃA SIEMIENSKIEGO.
z Nieba chociaż tak w nie nie wierzyli. A sławny
Robes-nierre ze swoją Katarzyną Theot, którzy założyli cześc rozumu w Paryżu, czyż nie mieli mistycznych widzeń? Po
wiadają, że ze strony jego, zaprowadzenie czci bogini ro
zumu było instytucyą polityczną,mającą na celu ujarzmić lud który w braku rzeczywistego Boga, musiał wyznawać jakaś religię, a Robespierre dawał ludowi religię, którą sam stworzył,— ale to wszystko baśnie roznoszone przez
ludzi, co to nic nie widzieli na własne oczy, a o wypad kach wyrokują z nasłychu. Mnie takie rzeczy gadać, któ
rym widział Paryż i Konwencyę! a zresztą, po cóż inny dowód niż ten, który przytoczę? Jużci Konfederacya
barska ! była wymierzona przeciw królowi i jego stronnic twu, panującemu w Rzplitej; dowiodła tego konfederacya,
kiedy Poniatowskiemu wypowiedziała posłuszeństwo od
narodu i myślała szczerzeo księciu Karolu kurlandzkim—
więc jeżeli kto miał w tern interes, żeby potępić konfede
rację, to największymiał król Stanisław, a powiadali o nim w Warszawie, jeden drugiemu na ucho, że Poniatowski
czcił i obawiał się Marka, jako potęgi niebieskiej. I ja
przecięż, co w nadzwyczajne rzeczy niełatwo uwierzę, choć ich niemało widziałem w długoletniem mem życiu,
a powiadam, że ten sławny gwardyan berdyczowski,
miał natchnienie i cel do spełnienia.
A wszystkie te moje gawędy do tego celu jedynie zmierzają, żeby okazać, że mistycyzm wiecznie pomiędzy
ludźmi krzewić się będzie, aż do skończenia świata, obok
rzeczywistego światła. Może nastąpi czas, ze ludzie parą
jeździć będą, a balonami latać po powietrzu do Ameryki,
może światło zajdzie i do najlichszej komórki, do najnędz
niejszej wiosczyny, a mistycyzm jednak ziemi nie opu
ści, bo ma korzenie w sercu i umyśleludzkim. Ludzie
światli śmiać się będą z wierzących w cuda, jak ci co
w cuda wierzą, ramionami wzruszać będą na illuminatów,
o których powiedzą, że mają mądrość ziemską, ale nie
bieskiej nie mają. Wszakże na świecie wiecznie rosnąć
będzie prawda obok fałszu, cnota obok występku. Fana
tyzm i zabobon są zapewne chorobami ludzkości, ale ciało
KSIĄDZ PLOBYAN JAROSZEWICZ. 53
wiec i fanatyzm i zabobon będą zawsze, i zawsze znajdą
sie*ludzie, co uwierzą w cuda i nadnaturalne wypadki,
chociażby się z nich naśmiano, chociażby ich wytykano
Co do mnie, przyznam się, żem nigdy z takich ludzi
się nie śmiał. To natura, kto się boi czego, albo na śmierć odważny i nic sobie nie robi z życia. Myśl ty tak, ja myślę inaczej, ale ani ty po mojemu myślećnie możesz, ani
ja po* twojemu. Dla mnie to oczywiste, co dla ciebie ciem
ne i na odwrot. Tutaj żadne rozumowanie, żadna filo zofia i encyklopedya nie poradzi. Przekonywać można lu dzi, którzy tylko w szczegółach nie zgadzają się z sobą,
ale myślą obadwaj jednakowo; ale jak np. było pogodzić
emigranta francuzkiego z Danton’em, a u nas w Polsce
Szczęsnego pana z Ignacym, albo z księdzem podkancle rzym Hugonem?
Ale wracającdo rzeczy, nigdym się niedziwiłtakim lu
dziom, co bajali niestworzone rzeczy, wierząc w lada cud
jak w zrządzenie boże. Znałem ja wielu poczciwych i zacnych zakonników w mojej ojczyźnie, boć się to nie z jednego pieca chleb jadło. Mój Boże! co to oni bajali!
w co to oni wierzyli! Byli między nimi i wymowni kaz nodzieje, i ulubieńcy panów, i ludzie oczytani, co tak prze
bierali Woltera i filozofów na palcach, zbijając ich na każ-
dem miejscu, jak kapłanom katolickim przystało. Nie
jeden wiele świata zwiedził, bywał i w Rzymie, i w Hiszpa nii, pływał po morzach, zapuszczał się do Ziemi Świętej
i dzieła pisał,— więc był uczony, ajakie to bajdy rozpo
wiadał. Mędrek dzisiejszy rozśmiałby się, i ja nawet nie
raz na te powieści kiwałem głową, a przecież nigdym przy zwoitości nie przekroczył i opowiadającego przy jego zo
stawiałem zdaniu. Tak np. ksiądz Floryan Jaroszewicz, reformat prowincyi ruskiej, autor sławnego dzieła, które
zobaczysz w lada bibliotece klasztornej, dzieła z ogromnym
tytułem: Matka Świętych. To mi to światły był czło
wiek! Zwiedził on wszystkie klasztory i kościoły w Polsce, piechotą chodził z miasteczka do miasteczka, i zatrzymy wał się wszędzie po odpustach, albo tam, gdzie jakie nad zwyczajne odprawiały się nabożeństwa. Ja nie wiem, czy
dzieła LUCYANA SIEM1EŃSKIEG0.
był w całej koronie i Litwie kapłan, najcnotliwszegoi naj-
poboźniejszego nie wyjmując, któryby tyle widział i tyle
słyszał. Proszę było kiedy pogadać z nim, co to za pa
mięć! A to on ci po kolei wszystkie kościoły wyliczał, w każdem miasteczku, w każdejwsi,wiedział kiedy i przez kogo założony, jakie przebył koleje, kiedy był spalony
przez Szwedów, kiedy przez Tatarów zlupiony. Chodząc
z kijem w ręku, zbierał podania i legendy i skrzętnie je zaraz do podróżnej książki swojej notował. Nikt może te
raz nie umie rozpowiedzieć o tylu nadzwyczajnych zdarze niach, o tylu cudach, co niegdyś ksiądz Jaroszewicz. Zna
łem ja uczonych ludzi, którzy lubili zwiedzać stare rozwa-
liny, grody i zamki i poszukiwali na nich śladów wielko
ści ziemskich, — ale nie znałem nikogo, któryby błądził
wędrowną nogą po tych kawałach dawnej świetności, dla
zbierania cudów, jak ksiądz Floryan. Uczeni szukali hi-
storyiksiążąt, wojewodów, a Jaroszewicz szukał tylko nad przyrodzonych rzeczy. I Matka Świętych jego, to skład
główny, w którym zamknięte są te skarbnice laski i miło sierdzia bożego, jak cuda nazywał pobożny autor. Wiele doprawdy pięknych i ciekawych tam się nauczysz rzeczy,
— i nie wiem, czy kiedy przyjdzie moda na to, ale gdyby znalazł się jaki poeta, coby te legendy z Matki świętych
w wiersze ułożył, doprawdy byłyby to najpiękniejsze pieś
ni kościelne, najcudniejsza historya pobożności przodków
naszych, wielkich i małych.
Był to zapalony mnich, a najzapaleńszy Reformat. Całe życie swojego świętego patrona umiał rozpowiedzieć,
prawie dzień za dniem, godzina za godziną. Za skarby
całego świata, nie porzuciłby nigdy swojej sukienki zakon nej, bo szczerze wierzył, że tylko w niej doskonałym być
można. Jakże o sobie bardzo skromnie sądził i kładł się
niżej od najniższych! bo pokora tak mu świeciła z rysów
twarzy, żebyś ją bez kłopotu przeczytał w każdym jego
ruchu i w każdem wejrzeniu. A jednak ksiądz Floryan
był teologii ś. lektorem i prowincyałem Reformatów rus
kich, definitorem generalnym, a kiedy pod starość lat zło
żył brzemię urzędów swoich, i żadnych już więcej dosto jeństw przyjmować nie chciał, zakon czcił go zawsze i
po-KSIĄDZ FLORYAN JAROSZEWICZ.
waźał, i starszyzna zawsze go nazywała Primarius pater provinciae, a nawet z takim tytułem drukowano go po
dziełach rozmaitych. Państwo go rozrywało pomiędzy sie bie. Dzisiaj pan Cetner wojewoda bełzki przysyła do kla
sztoru i prosi, żeby ksiądz Floryan miał u niego mszę
w Krakowcu, jutro pan Morski kasztelan lwowski chce
kazania od księdza Floryana. Panu łowczemu nadwornemu
bielskiemu musi ksiądz Floryan chrzcić córkę, i nikt tylko ksiądz Floryan, a kiedy indziej daje ślub jakiemu staro
ście albo dygnitarzowi. Na Rusi ksiądz Floryan był coś jakby święty patron. Każdy w niego wierzył, a bez niego
nie obyło się żadne ważniejsze zdarzenie.
Poznałem go w Warszawie u szanownej bardzo ma
trony, u jw. Heleny Ogińskiej, kasztelanowej wileńskiej która była wprzódy marszałkową litewską. Za moich cza sów w stolicy Rzpltej mieszkały razem dwie święte nie wiasty: księżna Sanguszkowa po Pawle marszałku wielkim
litewskim i kasztelanowa wileńska. Cała Warszawa na
dziwić się i napatrzyć bogobojnym paniom nie mogła. Obie" dwie żyły tylko dla wsparcia nędzy, dla ulżenia cierpie
niom bolejącej ludzkości i dla Boga. Co rok nowe za wsze jakieś fundacye, nowe zapisy. Obiedwie jakby współ-
ubiegały się z sobą w walce o pierwszeństwo, a były tak z sobą jak ewangeliczna prawica, która nie wiedziała co
lewica robi, tak i te obiedwie święte panie robiły dobrze, ale nie dla próżnej chluby, nie dla pochlebstwa dworzan, albo wykrzykników gazeciarskich. Otóż księżna
kasztela-newa dowiedziała się gdzieś coś o jakimś klasztorze refor
mackim na Rusi, na który zbierano składkę. Jw. Ogiń ska czytała ciągle owąMatkę Świętych, i kontenta bardzo
była ze zdarzenia, bonapisałado Lwowa, że poszle na fab
rykę 100,000 złp., aby tylko ksiądz Jaroszewicz sam do
niej przyjechał odebrać pieniądze. Było o to troszkę trud ności, bo już jeżeli się nie mylę, po wcieleniu Galicyi
przez cesarzową Maryę Teressę, zgłosiła się kasztelanowa o księdza Jaroszewicza. Ruś zawsze stanowiła odrębną
prowincyę od Wielkiej Polski, a więc i za panowania Rzpltej w tamtych stronach, musiałaby rzecz ta ulegać pewnym formalnościom i zwłokom, tern bardziej teraz.
dzieła lucyana siemieńskiego.
Ale bądź co bądź, a ksiądz Jaroszewicz przyjechałdo War
szawy. . .
Był to wtenczas siwy staruszek, ale trzymał się jesz
cze prosto i wcale czerstwo wyglądał. Oczy wielkie, nie bieskie straciły już swój blask dawny, ale w całej postaci dziwnie przebijała pokora i natchnienie. Kiedy mnie ka sztelanowa księdzu Floryanowi przedstawiła, zbliżyłem się doprawdy z uszanowaniem, taką czcią przejął mnie staru szek. Pani Ogińska lubiła święte dysputy, zacząłem więc pytać się to o to, to o tamto, i chociaż nie wierzyłem i nie
wierzę w żadne cudowności, a przecięż słuchałem księdza Floryana cierpliwie i z zajęciem, tak potrafił rozmową
swoją bawić i interesować.
Opowiadał wtenczas np. o sławnym wieków swoich wojowniku, Michale Floryanie Rzewuskim, podskarbim
nadwornym koronnym, jak całe męztwo swojei zwycięz-
twa winien był temu jedynie, że modlił się po dziewięć razy dziennie z największem wylaniem ducha. Ztąd han tatarski siedmnaście razy pierzchał przed nim, bo modlił
się zwykle tylko dwa razy przed bitwą, a Rzewuski prze wyższał go w nabożeństwie. Co większa, w obozie pol
skim nieraz widziano, jak pan podskarbi, zatopiony w mod litwie, odchodził na bok niby dla tego, żeby chwilkęmieć wolną, chociaż i w obozie karność była taka, że i wiatr
nie wiał, kiedy tego nie chciał pan Rzewuski, i widziano,
powiadam, jak podskarbi unosił się w powietrze, i wisiał
tak przed bojem na godzin kilka, błagając niebios Pana
o zwycięztwo. Ksiądz Jaroszewicz lubił się zaraz wyrę
czać powagą czyjąś, żeby nie powiedziano o nim,że zmyś la do wiary niepodobne rzeczy. Otóż objaśniał mnie za
raz i panią kasztelanową, że to mu w Wyszynie opowia dał ksiądz reformat Antoni Studziński, który niegdyś w dzie cinnych latach dostał się do niewoli krymskiej, a że był sprytnym i umiejętnym chłopakiem, pozyskał łaski bana
i został nareszcie jego sekretarzem. Studziński uciekł po
tem z Krymu i długo pod chorągwiami podskarbiego wo
jował naprzeciw Tatarom, aż nakoniec świat mu obrzydł
i wstąpił wtedy pod klasztorne zacisze, zostawszy Refor
KSIĄDZ FLORYAN JAROSZEWICZ. 57
Michale Rzewuskimwojewodzie podolskim, wnuku podskar biego, w zamku wyszyńskim, i tam go poznał ksiądz Flo-ryan. Studziński nieraz widział regimentarza w powie trzu. Było się tylko z nim rozgadać, a ojciec Jaroszewicz wciąż prawił a prawił. Znał jakiegoś Reformata Franci
szka Rychłowskiego, bogobojnego missyonarza, który ar-szeniku napił się podczas mszy św., bo zły duch chciał go
otruć, i wino w arszenikprzemienił w kielichu, a ojcu nic nm było. Drugi raz szatan splatał figla, ale już innemu
zapianowi, nic pamiętam nazwiska, podobno Dębińskiemu,
krewniakowi owych dwóch, pobożnych panien w Krakowie, co to porwał p. Koniecpolski brat hetmana stryjeczny i całe duchowieństwo poburzył. Szatan porwał go, to jest tego księdza Dębińskiego, i wrzucił w stągiew wody zim
nej, bo nie chciał mu dozwolić, żeby słuchał spowiedzi wielkanocnej. W wodzie było ze trzydzieści stopni mrozu, nawet dyabeł kiedy próbował kąpieli, acz zanurzył się po przednio w stągwi, wyskoczył nagle z niej jak z procy,
a trząsł się potem calem ciałem jak galareta, a jednak ksiądz Dębiński gorzał w tern zimnie prawdziwie niebieską
miłością, i pocił się, jakby siedział w kotlesmoły za po
kutę w piekle. W stągwi siedząc, modlił się i śpiewał litanię, aż wreszcie wziął się do egzorcyzmów, szatan wy
rzucił milion przeklęctw zżymając się i krzycząc, a jakaś moc cudowna wyniosła z wody kapłana, który prosto w skrzepłym habicie, szedł do konfessyonału. Powiadają, że nadkonfessyonałem jakaś nagle światłośćzabłysła i woń się miła rozeszła po kościele. Jakoż odtąd ojciec Jan żył
w opinii wielkiej świątobliwości, a kiedy umarł, sam król
Zygmunt III kazał odprawiać za niego mszę żałobną w
kol-legiacie warszawskiej, na której znajdował się z królową Katarzyną, panną Urszulą i całym swoim dworem. Jeden
biskup mszę odprawiał, a drugi powiedział z kazalnicy egzortę tak piękną, że ażwszyscy płakali.
Radbym bardzo, źebyście widzieli księdza Floryana,
kiedy rozpowiadał o takich nadzwyczajnych zdarzeniach. Są jacyś poetowie, których poznałem we Włoszech tylko, kiedym bawił przygenerale Dąbrowskim, bo to pokolenie wcale nie rodziło się w Paryżu za czasów konwencyi,.
DZIEŁA LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
poetowie, którzy to na zadany temat nakomponują tyle wierszy, ile zechcesz, a nazywają ich improwizatorami. Otóż iłem tylko razy widział tych improwizatorów, za
wszeni sobie przypominał ojca Floryana. Słowa i powieści płynęły mu tak obficie z ust, jak poecie wTłoskiemu, i
że-byście wiedzieli, z jaką to wiarą powiadał o wszystkiem!
Gdyby zmyślał, toby się musiał przygotować i pomyśleć,
a potćm nierazby się złapał, powiedziawszy raz to jedne
mu, drugi raz owo innemu, a księdzu Floryanowi nigdy się nie przebrało całe morze wiadomości; nie rozpowiadał też nikomu nic, chyba temu, co wierzył w jego legendy. Przy niedowiarku odchodziła go zupełnie pamięć. To też ja nieraz zmyślać musiałem pokorę, bo i mnie bawiły ta
kie pogadanki, w każdym razie z rozmów jego skorzysta łem, poznawszy lepiej ludzi i kościoły polskie.
Innym razem opowiadał dziwniejszejeszcze zdarzenia
u pani kasztelanowej. Kiedy byłmłodym jeszcze w zakonie,
wysłali go starsi za socyusza ojcu Ludwikowi Pawińskie- mu w podróż do Częstochowy na koronacyę cudownego
obrazu. Było to jeszcze za panowania pierwszego Sasa,
roku ile pomnę podobno 1717. Wtenczas z rozkazu
nun-cyusza rzymskiego wszystkie klasztory w Rzpltej wysy
łały do Częstochowy niby swoich pełnomocników, jakoby na sejm wielki duchowny. Ojciec Ludwik był świętym za
życia człowiekiem. Kiedy bywało, ksiądz Jaroszewicz pu
ścił się w opisy cnot jego, to aż podziwienie brało dla
świętej pokory tego męczennika za życia. Dzień był skwar ny, kiedy obadwaj, i zakonnik i socyusz, wyruszyli w dro gę i szli pieszo po wielkich piaskach. Ksiądz Floryan, jak to każdy miody, co to więcej jeszcze ma myśli w gło wie o świecie niż o nabożeństwie, o Bogu, często utykał
na nogi, radby odpoczął i podjadł sobie i dobrze się na pił, ale ojciec Ludwik szedł ciągle niezmordowany. Led wie posilił się cokolwiek i już miał dosyć, a praca nigdy
go nie męczyła. Wstępował do kościoła po drodze,
i w każdym słuchał spowiedzi, chociażby jednego, dwóch łudzi, i ruszał dalej. Co czwartek zjadał mierny obiadek
z postem, a potem nic a nic aż do niedzieli. Otóż w nie
KSIĄDZ FLORYAN JAROSZEWICZ. 59 uszedłszy mil 15 od ostatniego popasu, wytchnął nieco. Wtem spotkali obadwaj jakiegoś dworzanina w białym
żupanie, na dzielnym koniu, który ich wyprzedził, a był
śliczny jak słońce. Dworzanina tego ciągle widzieli przed
sobą przez cały czas podróży. Nareszcie w Kromołowie, małem miasteczku Krakowskiego województwa, ten pięk ny w białym żupanie, widocznie czekał na zakonników. Gdy do kościoła obadwaj wchodzili, i on wszedł za nimi,
a zbliżywszy się do ojca Ludwika, który do odprawiania ofiary zabierał się, rzeki do niego: „Siedź ty ojcze i słu chaj mszy, a ja będę służył do niej, boś za bardzo stru
dzony.” I widzieliśmy, mówił ksiądz Floryan, jak służył do mszy z wielką pokorą, a nas taki jakiś smutek opano
wał, jakby wieszcze przeczucie, źeśmy się z podwojonem nabożeństwem i skruchą modlili. Po mszy, zaprowadził nas ten biały w żupanie do gospody, i wystarał się o po
żywienie dla nas, kupił co mógł dostać, sam gotował, ale że ojciec Ludwik nic nie jadł, nie pił, jak i ten młody, ja
należyciem się posilił.
Z Kromołowa wyruszyliśmy wszyscy trzej razem. Dwo rzanin jechał przed zakonnikami przez długi wąwóz po
lasach. Gdyśmy z niego wyjść mieli, mówił ksiądz Jarosze
wicz, na czyste pole, ów dworzanin przodem poskoczył i z oczu nagle nam zniknął, żeśmy go ujrzeć nigdzie nie
mogli, choć droga jedna była, a krzaku żadnego na około
nie widać, tylko pole a pole, wszędzie równe a gład kie, a nawet zbożem nieporosłe, ile że już dawno było po żniwach. Pytaliśmy się pilnie w dalszej drodze i po wsiach, i po miasteczkach, i od ludzi, którycheśmy tu i ow dzie spotykali, ale nikt naszego dworzanina w białym
żupanie, konno jadącego, nie widział. Gdym się dziwo
wał, ojciec Ludwik płakał, i ukląkłszy na ziemi zawołał:
„Boże mój! Chwalmy Boga z opatrzności jego: ja przy
mszy świętej zrozumiałem zaraz, że to był anioł bożki!”
A wtedy i mnie się źrenice otwarły światłem nadprzyro-dzonem, i ujrzałem, mówił ksiądz Jaroszewicz, jak Bóg wielki ukochał ojca Ludwika, kiedy mu tajemnice swojej
60 DZIEŁA LtTCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
Pani Kasztelanowa żegnała się, ojciecFloryan płakał, jakniegdyś ojciec Ludwik, a ja lubo daleki od wiary w te
go anioła bożego pod Kromołowem, nie śmiałem się, tyle szacunku czułem dla czystej pobożności księdza Jarosze wicza. Hypokryta tylko godzien publicznej wzgardy, to jest taki człowiek, który co innego myśli, a co innego mówi, bo przekonanie ma własne, a mówić musi dla ja kichś’ doczesnych korzyści lub względów; ale kto prze konany mocno o prawdzie swojej, tęprawdę ogłasza przed światem w szczerej wierze, że zyska dla niej prozelitów,
jak można być tyle nieludzkim, żeby go za to potępiać? Jeżeli nauczyć możesz kogo, sprostować jakie fałszywe zdanie, naprowadzić błądzącego na drogę, próbuj i pro
wadź, a jeżeli nie, zostaw każdego lepiej sobie samemu. Nie to co człowiek mówi, zasługuje na szacunek i
tole-rancyę, ale sam charakter człowieka.
Żałowaliśmy bardzo z panią kasztelanową i ,owarzj stwem, które w jej pałacu bywało, odjazdu ojca Floryana do Lwowa. Był on wtenczas pierwszy raz w stolicy, ale