Za młodszych lat moich, pamiętam w sąsiedztwie si wego jak gołąb staruszka, którego , tytułowano panem
szambelanem. W ogóle kobiety miały dla niego wielkie
poważanie, stawiając go za wzór młodzieży, z powodu dzi
wnej słodyczy humoru, nadzwyczajnie grzecznego znalezie
nia się w towarzystwia, doweipnych anegdot o czasach
Stanisława Augusta, pięknej francuzczyzny, którą się wy
rażał, a wreszcie z powodu szczególnej staranności i czy stości w ubiorze; jego bowiem wyświeźone żaboty i
man-kietki, wypudrowana głowa, świecące i skrzypiące boty ze
sztylpami, fraczek osobliwego koloru i kwieciste kamizelki,
nie mogły się niepodobać obok zawiesistych czamar, po twornych fraków, duszących halsztuchów wąsatych naszych sąsiadów, gadających wprawdzie głośno i wiele, ale naj
częściej, że nie było co słychać. Jak powiadam, płeć nie
wieścia przepadała za nim, nazywając go swoim
szambe-lanciem. Mężczyźni przeciwnie, czy to, że radzi robić swo
im połowicom na przekór, czy też z zawiści, że ich gasił światowym swoim polorem, mówili o nim zlekceważeniem,
~~~—lucyana SIEMIEŃSKIEGO. _________ _
szczególniej 'owi, tak zwani zawołani gospodarze
groszo-Biedny szambelanic dobrze też miał się od nich, kie dy zaczęli na palcach liczyć, jakie to niegdyś dziedziczył
klucze jak jedna po drugiój wioska pękała na głupie amory'i podróże zamorskie, jak i teraz, choć ledwo jeden przysiółek mu został, nie nauczył się dotąd gospodarować, i państwa z głowy sobie nie wybił: bo zamiast wstać ra no wdziać bóty juchtowe, przejść do obory,. stodoły, zaj rzeć do piekarni, on śpi do dziesiątej, stroi się co dzień jak lalka, puder sypie we włosy, i każęsobie czytac fran- cuzkie książki. Tak to zwykle ogadywali go po zaoczy; ale w oczy, to mores! t _
Staruszek bowiem umiał każdemu grzecznością swoją, jeśli nie majątkiem i znaczeniem zaimponować. Gadali
sobie, ale bez niego żyć nie mogli. Czy gdzie jaki zjazd
familijny, czy chrzciny, czy wesele, czy zabawy w zapusty, nie obeszło się bez niego, bo któżby kompanią . bawił?
któżby zgiełkliwych gości w karbach przyzwoitości utrzy mał, komuby wreszcie dać pierwsze miejsce przy stole,
pierwszą parę w polonezie? Szambelanic był jednem słowem duszą naszej okolicy, słońcem, około którego obra
cało się wszystko. Od dzieciństwa przywykłem był nazy
wać go* dziaduniem i szanować, jakby nim był w istocie.
Miałem też u niego tyle względów, że nieraz brał mię do
siebie, czytywał ze mną książki, opowiadał o cudzych kia- jach, które spodróżował, o ludziach,z którymi żył na wiel
kim świecie, a niekiedy, wieczorem przy kominku, przypo minał sobie różne stare awantury daleko ciekawsze niż te, jakie znachodzilem w książkach. Ta chwila weny powie-Ściarskiej szambelana miała dlamnie najwięcej interesu; on
też umiał go obudzać w taki sposób, jakby otaczało go grono najznamienitszych słuchaczy w najświetniejszym sa lonie. Zawsze bowiem, acz w poufnem kółku, nie odstępo
wały go ani maniery dworskie, ni ton wykwintny, ani dobór wyrażeń; w czćm stosował się do swojej maksymy ulubionej: że człowiek dobrze wychowany czy w obec sie
bie samego, czy w obec świata, zawsze powinien byc. je
dostarczały mu najrozmaitszych przypomnień, któremi lu biłmię zabawiać, jako gościa; bo chociażten gość memiał z razu jak lat dziewięć lub dziesięć, on przecież y™ał znaleźć stosowną do wieku i pojęcia powiastkę,— później zaś, gdym wyszedł na młodzieńca, i ze szkół wracając na
wakacyę, przepędzał z nim niejeden wieczorek, spotykały mię historye dość romansowe, a nawet i wolne; trzeba bo
wiem wiedzieć, że spędziwszy znaczniejszą część życia
w epoce głośnej zepsuciem, zawsze coś z niej zaiywał, i ni gdy się już nie mógł do nowoczesnego purytanizmu nawró
cić, i owszem, miał odrazę do niego, powiadając: „Jeżelismy dawniej głupstwa i bezeceństwa robili, jakośto pizesuwało
się po wierzchu, bez naruszenia tego co wewnątrz uważa
liśmy za święte i nietykalne — dziś wprawdzie powierz
chowność stoicko surowa, ale tam w głębi coraz to mniej
świętości. Dawniej — dodawał — była rozpusta ciała,
teraz rozpusta ducha.” Sprzeczaliśmy się o to nieraz na
zabój, wszystkiemi argumentami, jakie mogłem połapać
w szkole: o postępie, o wyzwoleniu się ducha z przesądów
i ciasnych wyobrażeń — ciskałem mu w oczy z dumą mło
dzieńczą; a on uśmiechał się tylko i prawił swoje, powta rzając: „Poźyj dłużej,poznaj świat, a przyznasz kiedyś, że stary miał słuszność.” Szczególniej, jednego razu wsiadł
na mnie z góry7, gdym zaczął powstawać na przesądy,
przeczucia, na zabobony, na pokazujące się duchy, jako na rzeczy urojone, niedające się zdrowym rozumem wytłó-
maczyć, lub raczej dające się tłómaczyć, aby pokazać, że są urojonemi.
— Jeżeli cię tego tam uczą, ofuknął staruszek stając przedemnąz założonemi rękoma, tedy żal mi cię, bo będziesz
musiał gdy cokolwiek pożyjesz i doświadczysz, oduczać się
wielu rzeczy. Jasne słońce prawdy świeci dla wszystkich; tobie powiedziano, że lepiej chodzić z latarką po słońcu. Chodźźe sobie i dociekaj i tłómacz; zobaczymy czy zaj
dziesz daleko... Przekonywać cię nie chcę, bo niewielebyś
skorzystał, jako,ten, którego prąd dzisiejszej epoki porywa;
niech ci się raz, drugi dobrze w uszy naleje, gdy nie bę dziesz mógł dostać do gruntu, sam wrócisz do dziecięcej prostoty i wiary... A teraz, żeby ci w pamięci została
"""KziEŁA^LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.
choć jedna prawda życia, opowiem wypadek wydarzony przed laty, którego sam byłem naocznym świadkiem; bę
dzie w nim mowa o przeczuciach, w które nie uwierzysz, a raczej które powiadasz, że dają się wytłómaczyć rozu
mem. Nie mogę się uskarżać, żeby i mnie Pan Bóg nie użyczył choć odrobiny zdrowego rozumu, mającego wszelką wątpliwość rozstrzygać, z tern wszystkiem, przekonałem
sie że za pomocą tego przewodnika nie każdy fenomen da się? matematycznie wyrozumować i dowieść. Okrzyczeliście nas starych z czasów Stanisławowskich, żeśmy niedowiarki,
źe hołdujemy materyalizmowi, ajednakże ta filozofia ency klopedystów jak moda przesunęła się tylko po wierzchu, nie naruszając głębi, gdzie zostało wiele znowa takich ta jemnic życia, o jakich dzisiejsi nic nie wiedzą, bo nie umieją żyć, bo nie rozumieją życia, zasklepiając się albo w książkach, albo w martwych teoryach.
Nie śmiałem nic szambelanowi odpowiedzieć, widząc go mocniej wzruszonym, a właściwie bałem się, żeby wy cieczka na pole uwag i postrzeżeń filozoficznych, nie odda liła go od obiecanej powieści. Biorąc to moje milczenie
za uległość zdaniom ogłaszanym przez niego, wrócił do
zwyczajnego humoru, a przysuwając sobie krzesło do ko
minka, dobył tabakierki z portretem króla Stanisława Augusta, zażył kilka razy tabaczki, strzepnął żaboty i za czął w ten sposób:
— Było to wlecie, wKrasińskich ogrodzie w parny
wieczór,zapowiadający nocną burzę. Czterech czy pięciu
młodzieży, siedziało nas na boku chłodząc się limonadą i przysłuchując grającej kapeli. Grono nasze, acz zwyke
wesołe aż do pustoty, i więcej hałaśliwe niż rozmowne, tym razem zachowywało milczenie, nie dla tego, żeby muzyka,
miała być tak bardzo czarującą, lecz że po dziennym upale,
powietrze ciężkie i duszne odejmowało nawet chęć do ga
dania. Ten* i ów przymglonym wzrokiem spoglądał to na przechadzające się osoby, to nabliżej siedzących towarzy szy, nie robiąc nawet zwykłych dowcipnych i żartobli wych uwag o zakazanych figurach i strojach. Ja również, czując się do niczego niezdolnym tego wieczoru, mimo
75
powłócząc okiem po naszej kompanii, uderzyła mię nad zwyczajna bladość siedzącego na przeciw mnie kasztę nica Liwskiego. Że zaś od dzieciństwa łączyła nas naj
ściślejsza zażyłość i przyjaźń, zląkłem się o tę nag zmianę jego cery, i zapytałem z niespokojnoscią: „Co ci o
panie Stanisławie? zmieniłeś się do niepoznania; czyś przy
padkiem nie chory?’’—A biorąc goza rękę zimną idrżącą, dodałem: „Musiałeś napytać febry; jeżeli ci niedobrze, mam powóz na twoje usługi...’’
— Nic mi nie jest — odparł kasztelanieocierając
czoło, tylko W tej chwili jakiś mimowolny dreszcz mnie
przeszył, jakiś dziwny przestrach ogarnął, z którego mc
umiem sobie zdać sprawy.”
Słysząc to przechodzący słuszny mężczyzna, z bladem
obliczem, do tego w ciemnym francuzkim stroju, lubo
nie-należący do naszej kompanii, zatrzymałsię przy nas i obra
cając mowę do kasztelanica, a podnosząc palec do góry,
tak prawił:
— „Zdaje mi się, że rozumiem,mościkasztelanicu, to
uczucie, jakiego w tej chwili doznajesz. Zapewne nieje
den z nas szczególniej w ciszy wieczornej, kiedy człowiek
się jakoś zaduma, doświadczył nagłego przestrachu, który
nie wiedzieć zkąd go ogarnie, wszystką krew w żyłach
zetnie, członki skurczy, aż prawie włosy powstaną na gło
wie. Choć masz serce rycerskie, drżysz jak liść, boisz się
oczu podnieść, a szczególniej lękasz się ciemnych kątów
izby, zkąd pewien jesteś, źe jakieś przerażające widmo
wypełznie. Przygotowany do nadzwyczajnego spotkania,
w mgnieniu przychodzisz do siebie, i gotóweś śmiać się
z własnej słabości. Przyznajcie czy to uczucie, jakiego
kasztelanie doświadczył w tćj chwili, nie zgadza się kubek
w kubek z moim opisem?
— „W rzeczy samej, odparł kasztelanie, tego wszyst
kiego doznałem.”
— „Prostactwo utrzymuje, wtrąciłem na to, że wten
czas śmierć zagląda w oczy, lub że ktoś depce miejscena
szego wiecznego spoczynku.”
— Każdy kraj ma różne tłómaczenie na ten sani
LUCYANA
Arabów utrzymujących że w tym momencie Pan Bóg po- ttanaw^a godziną śmierci naszćj, lub drogiej nam osoby.
_ a
ja nie wdając się w metafizykę i zabobony, wrzucił żartobliwy Molski, który zwykle naszej kompa nii sie trzymał — utrzymuję, że takiego samego leszczu zawsze doświadczam po dobrym obiedzie, lub wie-__ A jakże wytłómaczyć — mówił nieznajomy że
wszystkie” narody tak ucywilizowane, jak żyjące . w stanie
dzikości, widzą w tym dreszczu czarne przeczucie, wróżbę blizkiego nieszczęścia? Dla czegóż wreszcie przywiązują do niego wyobrażenie jakiegoś nadzwyczajnego „wypadku?
Nie mogąc tego wy rozumować, muszę wierzyć...”
_ W co wierzyć?” zagadał Molski ciekawie.
__ ” Wierzyc — mówił dalej nieznajomy, że to jest skutkiem”trwogi i wstrętu przeciw jakiejś sile niewidomej i antypatycznej naturze ziemskiej człowieka.”
—• „Więc pan zdajesz sięwierzyć w duchy?” podchwy
cił Molski. ,
— „Całkiem nie, ale cokolwiek — bo jeżeli mi trud no zgodzić się na takie duchy, jakie się porodziły w pus
tych łbach metafizyków, tedy nie wiem, czemuby nie miały
egzystować w około nas istoty tak drobne, tak nieugięte jak owe zwierzątka,które wciągamy w siebiez powietrzem,
istoty pełne złości szatańskiej, bo kiedy w kropelce. wody
fizycy dostrzegli przez mikroskopy stworzenia równie dra pieżne jak lwy i tygrysy, czemużby i nas nie miały ota
czać roje niewidzialnych duszków wyrządzających pso y
godne piekielnych lucyperów? Kto nie doświadczał owych ukąszeń żądeł pokusyciągnącej się w przepaść zbrodni lub występku? Cóż to jest? jeśli nie sprawką kręcących się wszędzie szatanów? Chcesz coś zrobić zdając się na ins-
tykt, na traf, czemuż prawie zawsze chybisz? W podróży
masz 'dwie drogi rozstajne przed sobą, czemu zawsze
obierzesz mylną? Wdziewaj na pamięć rękawiczki, czemu
nigdy na właściwą nie trafisz? Miałbym tysiące podob
nych dowmdów. Ale i tak nieproszony wmieszałem się do
sobie bardzoz illuminata i wizyonarza, który za
niedyskre-cyę przeprasza i dobrej nocy życzy...”
Nieznajomy powiedziawszy tenkomplement, grzecznie się skłonił nam i odszedł, znikając w ciemnej ulicy.
— „Kto jest właściwie ten jegomość? zapytał kaszte lanie. Molski musi go znać?”
— „Znam jak i wszyscy—czyli po prostu nie znam go wcale. Wprawdzie starałem się zabrać z nim znajomość, ale to nie doprowadziło mię do niczego. Wiem tylko, że od kilku miesięcy bawi w Warszawie, mieszka pięknie, żyje na dużą stopę, i bywa tylko u księżny marszałkowej — zresztą mało gdzie. Pierwszy raz prezentował się pod
nazwiskiem Zadora, co obecne na pokojach osoby niezmier
nie zdziwiło, bo to miano herbu, a nie familii. Z tern
wszyst-kiem tak zajął całe towarzystwo opowiadaniem swoich po
dróży, niemniej wykwintnemznalezieniem się, a najbardziej prześliczną francuzczyzną z jaką się wysławiał, — że nikt
nie pytał zkąd on i kto go rodzi, a tylko rad był słuchać go i rozmawiać z nim; szczególniej zawrócił głowę kobie
tom. Ja zaś wszedłem z nim w bliższy cokolwiek stosu nek, opowiem wam, chociaż wiem zgóry, że jeden i drugi
pomyśli cobie: Molski wierszopis, więc zmyśla.”
— „Gadajże, gadaj! zawołał kasztelanie: figura tajem
nicza tego pana Zadory zaintrygowała mię niezmiernie.
W tej chwili, kiedy mię dreszcz przejął, on właśnie prze chodził, i oczy nasze spotkały się; wprawdzie niejego osoba
nabawiła mię tego przestrachu, bo w całej Warszawie
nie znam przystojniejszego mężczyzny, ale coś ma takiego w sobie, co działana mnie. Opowiadajźe, Molski, ciekawym
twojej historyi.”
—„Nadzwyczajności w niej niema, odrzekł wierszopis,
z tem wszystkiem dość jest nie wytłómaczona. Pewnego
wieczoru przyszedłem na partyjkę Faraona do znanego
wam generała... Przed bankierem leżała ogromna kupa zło ta, chętka mię wzięła spróbować szczęścia, tern więcej, że niedawno wygrałem był kilkaset czerwonych złotych. Sta
wiamraz, drugi, gnę parole, sikslewy, wszystko bank bije,
i w mgnieniu oka nietylko wypróżniły się kieszenie moje, ale jeszcze przegrałem na słowo.
|)zn.;LA hl;CYANA
Gryząc palce ze złości, oddalałem się z rozpaczą od
zielonego stolika, gdy wtem ów właśnie jegomość, tytu
łem widzenia się naszego u księżny marszałkowej, powitał
mie uprzejmie,a biorąc za rękęrzeki:-„Dzisiaj fortuna me
służy panu jak widzę; ale fortuna to kapryśna kobieta, która wtenczas, kiedy się najbardziej dąsa, najprędzej
spełnia cel życzeń naszych. Pan lubisz grę, ja zaś nienawi
dzę wszakże nierad jestem być obojętnym świadkiem wal ki,'staw tę sakiewkę na kartę, stratę sam poniosę, zysk podzielimy/ Zdziwiła mię tak osobliwa propozycya, tern więcej, że pochodziła od kogoś znającego mię tak mało.
Lecz widok przesypywanego złota w banku połechtał mo je ucho, krew zawrzała—przyjąłem.
— „Ale i do straty należę w połowie”—rzekłem bio
rąc sakiewkę.
— „Jak się panu podoba — odrzekł z uśmiechem —
wiem jednak, że musisz wygrać, tylko staw na asa.”
Postawiłem na asa, wygrałem; zagiąłem parol, wy
grałem i tak dalej, aż w końcu brakło już miejsca w kie szeniach na złoto. Szczęście moje było tak niespodziewane, tak gwałtowne, że nietylko bankier głowę stracił, ale i po-niterowie przegrywając odtądrazpo raz, zaczęlisię rzucac,
a jakiś młody szlachcic z Łęczyckiego, któremu naraz for
tuna przestała sprzyjać, tak się zapomniał, że mnie i Za
dorze prawie oszustwo zadał.
— „Niceśmy tu nie popełnili przeciw regułom gry, od
parł z flegmą Zadora—zwykła kolej fortuny; jeden wygra, przegra drugi, wszakże niemożna nam tego brać za złe, żeśmy umieli skorzystać z uśmiechu fortuny.”
Łęczyczanin gorąca sztuczka, wziął słodkie i spokojne
tłómaczenie się Zadory za tchórzowstwo, i od słówka do słówka przyszedł do wyzwania.
— „Nie szukam burdy—odparł Zadora, lecz też i nie
ustąpię napaści.”
Wynieśliśmy się po cichu z sali do pobliskiego zaraz
ogrodu. Księżyc świecił, że mogłeś szpilki zbierać. Zadora,
którego ma się rozumieć byłem sekundantem, wziął mnie
— „Łęczyczanin ten skończy zaraz głupią swoją ka- ryerę; nie bgdę więc mógł pokazywać się przez jakiś czas,
dopóki cała rzecz się nie utrze. Czuwajnad tern, aby go po
chowano w kościele u Karmelitów, w grobach, gdzie ro
dzina jego spoczywa; tym sposobem najlepiej się z winy oczyszczę.”
— „Więcpan znasz jego familię? zapytałem go: a jaką masz pewność, że padnie z twej ręki? Przecież Łęc-zy- czanie tęgo się biją.”
— „Wiem otóm, ale czy mniemasz, że i on gdyby nie
był zaufany w swojćj zręczności, tak łatwo zaczepiałby
pierwszego lepszego? Jest to sobie burda, o którym powia da Ewangelia: Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Jak mówiłem, kaźesz go pochować u Karmelitów, obok ojca,
i powiesz, że taka była jego ostatnia wola.”
Niebawem nadbiegł i Łęczyczanin groźny, zasapany i niedający sobie nawet wspomnieć o zgodzie. Przeciwnicy stanęli, zmierzylisig oczyma i skrzyżowali szpady, obaj bo wiem, jako noszący się po francuzku, używali tej broni.
Rozprawa była żywa, lecz krótka, Napastnik powalił
się na ziemię, poskoczyłem do niego w chęci przyniesienia
muratunku, mniemając, że raznie był śmiertelny, ale prze konałem się inaczej; bo krew wieikiemistrumieniami z ust
wyrzucał i oczy zawracał okropnie. ■
—• „Czy masz może jakie zlecenie? zapytałem, kładąc
mu rękę pod głowę. Chcesz księdza? Gdzie wreszcie ka źesz się pochować?”
Nie mógł nic odpowiedzieć, tylko rękoma dawał jakby do zrozumienia, że daleko, u siebie na wsi. Jego sekundant właśnie pobiegł był szukać lekarza, lub cyrulika, sam więc zostałem przy nim.
„Moźebyś wołał, rzeklem, być pochowanym w gro
bach familijnych, obok swego ojca?”
Na te moje słowa, twarz jego przebiegł kurcz
kon-wulsyjnie, oczy wyszły z oprawy, a ze zgrzytem zębów
wyszedłjęk ostatni. Owprzed chwilą taki gwałtowny mło kos leżał bez duszy...
-— Prawisz nam jakieś okropne historye! — zawoła liśmy — chyba chcesz, źebyśmy całą noc nie spali.
--- --- ''^^DEŁA^WCYANA JIE^^SKrnOa___________
_ Poczekajcie końca-mówił dalej Molski. Widząc, że nieboszczyk miał pałacyk swój w Warszawie, udałem sic tamże, a znalazłszy jego komissarza, rzekłem mu(Panie,
przebacz mi to kłamstwo na sadzie ostatecznym!), że jego pan umierając, polecił, aby był pochowany obok swojego oica u Karmelitów. Żądanie to mnie samemu zdawało się bardzo prostem i naturalnym. Pochowano go więc u Kar
melitów Lecz gdy otwarto grób i podniesiono wieko tru mny ojcowskiej, obok której miała stanąć synowska, obe
cny temu lekarz postrzegł na czaszceojcowskiego szkieletu (zupełnie przez czas ogołoconej), jakiś punkcik czarny, któ
ry go mocno zastanowił. Chcąc bliżej się przekonać, do
tknął go palcami— i któż opisze jego zdziwienie, gdy wy
jął póltoracalowy ćwieczek. Odkrycie to obudziło wielkie podejrzenia. Przypomniano sobie, że starzec zmarł nagle,
używając pełnego zdrowia, że był niezmiernie skąpy,
a syn znowu rozrzutny i niecnota w calem znaczeniu. Do
szło to do władzy, zrobiono śledztwo, pociągnięto do odpowiedzialności sługę, który się trudniłpogrzebem starca,
a ten wszystko wyznał jak na spowiedzi. Pokazało się, że pan syn, trzymany krótko, a pragnący dobrać się prędzej do ojcowskiej szkatuły, wpadł na ten szatański pomysł, i spełnił ojcobójstwo bez wylania kropli krwi.
— „Ależ mój kochany poeto! krzyknął kasztelanie— zkądże pan Zadora mógł o tej tajemnicy wiedzieć? i jak
się tlómaczył przed sądem?
— „Zkąd mógł wiedzieć? odparł Molski — tego nie wiem, jak nie wiem i jego tłómaczenia się przed urzędem.
Dość, ani go zaczepiano więcej o ten pojedynek, któiy wzięto raczej za wymiar sprawiedliwości bozkićj,. niż za przestępstwo przeciw prawom krajowym. Gdyby nie moja historya, bylibyście już dawno póusypiałi, a teraz tak wam
głowę nabiłem tajemniczą figurą pana Zadory, że znowu
boję się czy będziecie spać mogli?
Molski pożegnał nas ściśnicniem reki i odszedł; my
również powstaliśmy mając się ku domowi.
— Idziemy z sobą — rzekłem podając ramię kaszte-
lanicowi, z którym mieszkaliśmy razem,—a uszedłszy kawa łek drogi, mówiłem dalej: Wiesz co kochany panie Stani
sławie, źe i ten słuszny a czarny jegomość i jego wspólnik
Molski, wydają mi się jakby zamyślali o jakiejś kabale.
Trzeba się mieć na baczeniu, żeby nie wpaść w ich sidła.
— Pozwolisz, źe innego będę zdania — odparł z na
mysłemkasztelanie—wprawdzie Molski naszznany zlekkości
swojej, trzpiotowstwa nawet, a jeślichcesz i pieczeniarstwa,
ale w gruncie honorowy to człowiek; w żartach pozwala
sobie zmyślać, ale znowu tak grubo nie kłamie. Zresztą