• Nie Znaleziono Wyników

Opowiadanie szatrbelana króla Stanisława Augusta

Za młodszych lat moich, pamiętam w sąsiedztwie si­ wego jak gołąb staruszka, którego , tytułowano panem

szambelanem. W ogóle kobiety miały dla niego wielkie

poważanie, stawiając go za wzór młodzieży, z powodu dzi­

wnej słodyczy humoru, nadzwyczajnie grzecznego znalezie­

nia się w towarzystwia, doweipnych anegdot o czasach

Stanisława Augusta, pięknej francuzczyzny, którą się wy­

rażał, a wreszcie z powodu szczególnej staranności i czy­ stości w ubiorze; jego bowiem wyświeźone żaboty i

man-kietki, wypudrowana głowa, świecące i skrzypiące boty ze

sztylpami, fraczek osobliwego koloru i kwieciste kamizelki,

nie mogły się niepodobać obok zawiesistych czamar, po­ twornych fraków, duszących halsztuchów wąsatych naszych sąsiadów, gadających wprawdzie głośno i wiele, ale naj­

częściej, że nie było co słychać. Jak powiadam, płeć nie­

wieścia przepadała za nim, nazywając go swoim

szambe-lanciem. Mężczyźni przeciwnie, czy to, że radzi robić swo­

im połowicom na przekór, czy też z zawiści, że ich gasił światowym swoim polorem, mówili o nim zlekceważeniem,

~~~—lucyana SIEMIEŃSKIEGO. _________ _

szczególniej 'owi, tak zwani zawołani gospodarze

groszo-Biedny szambelanic dobrze też miał się od nich, kie­ dy zaczęli na palcach liczyć, jakie to niegdyś dziedziczył

klucze jak jedna po drugiój wioska pękała na głupie amory'i podróże zamorskie, jak i teraz, choć ledwo jeden przysiółek mu został, nie nauczył się dotąd gospodarować, i państwa z głowy sobie nie wybił: bo zamiast wstać ra­ no wdziać bóty juchtowe, przejść do obory,. stodoły, zaj­ rzeć do piekarni, on śpi do dziesiątej, stroi się co dzień jak lalka, puder sypie we włosy, i każęsobie czytac fran- cuzkie książki. Tak to zwykle ogadywali go po zaoczy; ale w oczy, to mores! t _

Staruszek bowiem umiał każdemu grzecznością swoją, jeśli nie majątkiem i znaczeniem zaimponować. Gadali

sobie, ale bez niego żyć nie mogli. Czy gdzie jaki zjazd

familijny, czy chrzciny, czy wesele, czy zabawy w zapusty, nie obeszło się bez niego, bo któżby kompanią . bawił?

któżby zgiełkliwych gości w karbach przyzwoitości utrzy­ mał, komuby wreszcie dać pierwsze miejsce przy stole,

pierwszą parę w polonezie? Szambelanic był jednem słowem duszą naszej okolicy, słońcem, około którego obra­

cało się wszystko. Od dzieciństwa przywykłem był nazy­

wać go* dziaduniem i szanować, jakby nim był w istocie.

Miałem też u niego tyle względów, że nieraz brał mię do

siebie, czytywał ze mną książki, opowiadał o cudzych kia- jach, które spodróżował, o ludziach,z którymi żył na wiel­

kim świecie, a niekiedy, wieczorem przy kominku, przypo­ minał sobie różne stare awantury daleko ciekawsze niż te, jakie znachodzilem w książkach. Ta chwila weny powie-Ściarskiej szambelana miała dlamnie najwięcej interesu; on

też umiał go obudzać w taki sposób, jakby otaczało go grono najznamienitszych słuchaczy w najświetniejszym sa­ lonie. Zawsze bowiem, acz w poufnem kółku, nie odstępo­

wały go ani maniery dworskie, ni ton wykwintny, ani dobór wyrażeń; w czćm stosował się do swojej maksymy ulubionej: że człowiek dobrze wychowany czy w obec sie­

bie samego, czy w obec świata, zawsze powinien byc. je­

dostarczały mu najrozmaitszych przypomnień, któremi lu­ biłmię zabawiać, jako gościa; bo chociażten gość memiał z razu jak lat dziewięć lub dziesięć, on przecież y™ał znaleźć stosowną do wieku i pojęcia powiastkę,— później zaś, gdym wyszedł na młodzieńca, i ze szkół wracając na

wakacyę, przepędzał z nim niejeden wieczorek, spotykały mię historye dość romansowe, a nawet i wolne; trzeba bo­

wiem wiedzieć, że spędziwszy znaczniejszą część życia

w epoce głośnej zepsuciem, zawsze coś z niej zaiywał, i ni gdy się już nie mógł do nowoczesnego purytanizmu nawró­

cić, i owszem, miał odrazę do niego, powiadając: „Jeżelismy dawniej głupstwa i bezeceństwa robili, jakośto pizesuwało

się po wierzchu, bez naruszenia tego co wewnątrz uważa­

liśmy za święte i nietykalne — dziś wprawdzie powierz­

chowność stoicko surowa, ale tam w głębi coraz to mniej

świętości. Dawniej — dodawał — była rozpusta ciała,

teraz rozpusta ducha.” Sprzeczaliśmy się o to nieraz na

zabój, wszystkiemi argumentami, jakie mogłem połapać

w szkole: o postępie, o wyzwoleniu się ducha z przesądów

i ciasnych wyobrażeń — ciskałem mu w oczy z dumą mło­

dzieńczą; a on uśmiechał się tylko i prawił swoje, powta­ rzając: „Poźyj dłużej,poznaj świat, a przyznasz kiedyś, że stary miał słuszność.” Szczególniej, jednego razu wsiadł

na mnie z góry7, gdym zaczął powstawać na przesądy,

przeczucia, na zabobony, na pokazujące się duchy, jako na rzeczy urojone, niedające się zdrowym rozumem wytłó-

maczyć, lub raczej dające się tłómaczyć, aby pokazać, że są urojonemi.

— Jeżeli cię tego tam uczą, ofuknął staruszek stając przedemnąz założonemi rękoma, tedy żal mi cię, bo będziesz

musiał gdy cokolwiek pożyjesz i doświadczysz, oduczać się

wielu rzeczy. Jasne słońce prawdy świeci dla wszystkich; tobie powiedziano, że lepiej chodzić z latarką po słońcu. Chodźźe sobie i dociekaj i tłómacz; zobaczymy czy zaj­

dziesz daleko... Przekonywać cię nie chcę, bo niewielebyś

skorzystał, jako,ten, którego prąd dzisiejszej epoki porywa;

niech ci się raz, drugi dobrze w uszy naleje, gdy nie bę­ dziesz mógł dostać do gruntu, sam wrócisz do dziecięcej prostoty i wiary... A teraz, żeby ci w pamięci została

"""KziEŁA^LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO.

choć jedna prawda życia, opowiem wypadek wydarzony przed laty, którego sam byłem naocznym świadkiem; bę­

dzie w nim mowa o przeczuciach, w które nie uwierzysz, a raczej które powiadasz, że dają się wytłómaczyć rozu­

mem. Nie mogę się uskarżać, żeby i mnie Pan Bóg nie użyczył choć odrobiny zdrowego rozumu, mającego wszelką wątpliwość rozstrzygać, z tern wszystkiem, przekonałem

sie że za pomocą tego przewodnika nie każdy fenomen da się? matematycznie wyrozumować i dowieść. Okrzyczeliście nas starych z czasów Stanisławowskich, żeśmy niedowiarki,

źe hołdujemy materyalizmowi, ajednakże ta filozofia ency­ klopedystów jak moda przesunęła się tylko po wierzchu, nie naruszając głębi, gdzie zostało wiele znowa takich ta­ jemnic życia, o jakich dzisiejsi nic nie wiedzą, bo nie umieją żyć, bo nie rozumieją życia, zasklepiając się albo w książkach, albo w martwych teoryach.

Nie śmiałem nic szambelanowi odpowiedzieć, widząc go mocniej wzruszonym, a właściwie bałem się, żeby wy­ cieczka na pole uwag i postrzeżeń filozoficznych, nie odda­ liła go od obiecanej powieści. Biorąc to moje milczenie

za uległość zdaniom ogłaszanym przez niego, wrócił do

zwyczajnego humoru, a przysuwając sobie krzesło do ko­

minka, dobył tabakierki z portretem króla Stanisława Augusta, zażył kilka razy tabaczki, strzepnął żaboty i za­ czął w ten sposób:

— Było to wlecie, wKrasińskich ogrodzie w parny

wieczór,zapowiadający nocną burzę. Czterech czy pięciu

młodzieży, siedziało nas na boku chłodząc się limonadą i przysłuchując grającej kapeli. Grono nasze, acz zwyke

wesołe aż do pustoty, i więcej hałaśliwe niż rozmowne, tym razem zachowywało milczenie, nie dla tego, żeby muzyka,

miała być tak bardzo czarującą, lecz że po dziennym upale,

powietrze ciężkie i duszne odejmowało nawet chęć do ga­

dania. Ten* i ów przymglonym wzrokiem spoglądał to na przechadzające się osoby, to nabliżej siedzących towarzy­ szy, nie robiąc nawet zwykłych dowcipnych i żartobli­ wych uwag o zakazanych figurach i strojach. Ja również, czując się do niczego niezdolnym tego wieczoru, mimo

75

powłócząc okiem po naszej kompanii, uderzyła mię nad­ zwyczajna bladość siedzącego na przeciw mnie kasztę nica Liwskiego. Że zaś od dzieciństwa łączyła nas naj­

ściślejsza zażyłość i przyjaźń, zląkłem się o tę nag zmianę jego cery, i zapytałem z niespokojnoscią: „Co ci o

panie Stanisławie? zmieniłeś się do niepoznania; czyś przy

padkiem nie chory?’’—A biorąc goza rękę zimną idrżącą, dodałem: „Musiałeś napytać febry; jeżeli ci niedobrze, mam powóz na twoje usługi...’’

— Nic mi nie jest — odparł kasztelanieocierając

czoło, tylko W tej chwili jakiś mimowolny dreszcz mnie

przeszył, jakiś dziwny przestrach ogarnął, z którego mc

umiem sobie zdać sprawy.”

Słysząc to przechodzący słuszny mężczyzna, z bladem

obliczem, do tego w ciemnym francuzkim stroju, lubo

nie-należący do naszej kompanii, zatrzymałsię przy nas i obra­

cając mowę do kasztelanica, a podnosząc palec do góry,

tak prawił:

— „Zdaje mi się, że rozumiem,mościkasztelanicu, to

uczucie, jakiego w tej chwili doznajesz. Zapewne nieje­

den z nas szczególniej w ciszy wieczornej, kiedy człowiek

się jakoś zaduma, doświadczył nagłego przestrachu, który

nie wiedzieć zkąd go ogarnie, wszystką krew w żyłach

zetnie, członki skurczy, aż prawie włosy powstaną na gło­

wie. Choć masz serce rycerskie, drżysz jak liść, boisz się

oczu podnieść, a szczególniej lękasz się ciemnych kątów

izby, zkąd pewien jesteś, źe jakieś przerażające widmo

wypełznie. Przygotowany do nadzwyczajnego spotkania,

w mgnieniu przychodzisz do siebie, i gotóweś śmiać się

z własnej słabości. Przyznajcie czy to uczucie, jakiego

kasztelanie doświadczył w tćj chwili, nie zgadza się kubek

w kubek z moim opisem?

— „W rzeczy samej, odparł kasztelanie, tego wszyst­

kiego doznałem.”

— „Prostactwo utrzymuje, wtrąciłem na to, że wten­

czas śmierć zagląda w oczy, lub że ktoś depce miejscena­

szego wiecznego spoczynku.”

— Każdy kraj ma różne tłómaczenie na ten sani

LUCYANA

Arabów utrzymujących że w tym momencie Pan Bóg po- ttanaw^a godziną śmierci naszćj, lub drogiej nam osoby.

_ a

ja nie wdając się w metafizykę i zabobony, wrzucił żartobliwy Molski, który zwykle naszej kompa­ nii sie trzymał — utrzymuję, że takiego samego lesz

czu zawsze doświadczam po dobrym obiedzie, lub wie-__ A jakże wytłómaczyć — mówił nieznajomy że

wszystkie” narody tak ucywilizowane, jak żyjące . w stanie

dzikości, widzą w tym dreszczu czarne przeczucie, wróżbę blizkiego nieszczęścia? Dla czegóż wreszcie przywiązują do niego wyobrażenie jakiegoś nadzwyczajnego „wypadku?

Nie mogąc tego wy rozumować, muszę wierzyć...”

_ W co wierzyć?” zagadał Molski ciekawie.

__ ” Wierzyc — mówił dalej nieznajomy, że to jest skutkiem”trwogi i wstrętu przeciw jakiejś sile niewidomej i antypatycznej naturze ziemskiej człowieka.”

—• „Więc pan zdajesz sięwierzyć w duchy?” podchwy­

cił Molski. ,

— „Całkiem nie, ale cokolwiek — bo jeżeli mi trud­ no zgodzić się na takie duchy, jakie się porodziły w pus­

tych łbach metafizyków, tedy nie wiem, czemuby nie miały

egzystować w około nas istoty tak drobne, tak nieugięte jak owe zwierzątka,które wciągamy w siebiez powietrzem,

istoty pełne złości szatańskiej, bo kiedy w kropelce. wody

fizycy dostrzegli przez mikroskopy stworzenia równie dra­ pieżne jak lwy i tygrysy, czemużby i nas nie miały ota­

czać roje niewidzialnych duszków wyrządzających pso y

godne piekielnych lucyperów? Kto nie doświadczał owych ukąszeń żądeł pokusyciągnącej się w przepaść zbrodni lub występku? Cóż to jest? jeśli nie sprawką kręcących się wszędzie szatanów? Chcesz coś zrobić zdając się na ins-

tykt, na traf, czemuż prawie zawsze chybisz? W podróży

masz 'dwie drogi rozstajne przed sobą, czemu zawsze

obierzesz mylną? Wdziewaj na pamięć rękawiczki, czemu

nigdy na właściwą nie trafisz? Miałbym tysiące podob­

nych dowmdów. Ale i tak nieproszony wmieszałem się do

sobie bardzoz illuminata i wizyonarza, który za

niedyskre-cyę przeprasza i dobrej nocy życzy...”

Nieznajomy powiedziawszy tenkomplement, grzecznie się skłonił nam i odszedł, znikając w ciemnej ulicy.

— „Kto jest właściwie ten jegomość? zapytał kaszte­ lanie. Molski musi go znać?”

— „Znam jak i wszyscy—czyli po prostu nie znam go wcale. Wprawdzie starałem się zabrać z nim znajomość, ale to nie doprowadziło mię do niczego. Wiem tylko, że od kilku miesięcy bawi w Warszawie, mieszka pięknie, żyje na dużą stopę, i bywa tylko u księżny marszałkowej — zresztą mało gdzie. Pierwszy raz prezentował się pod

nazwiskiem Zadora, co obecne na pokojach osoby niezmier­

nie zdziwiło, bo to miano herbu, a nie familii. Z tern

wszyst-kiem tak zajął całe towarzystwo opowiadaniem swoich po­

dróży, niemniej wykwintnemznalezieniem się, a najbardziej prześliczną francuzczyzną z jaką się wysławiał, — że nikt

nie pytał zkąd on i kto go rodzi, a tylko rad był słuchać go i rozmawiać z nim; szczególniej zawrócił głowę kobie­

tom. Ja zaś wszedłem z nim w bliższy cokolwiek stosu­ nek, opowiem wam, chociaż wiem zgóry, że jeden i drugi

pomyśli cobie: Molski wierszopis, więc zmyśla.”

— „Gadajże, gadaj! zawołał kasztelanie: figura tajem­

nicza tego pana Zadory zaintrygowała mię niezmiernie.

W tej chwili, kiedy mię dreszcz przejął, on właśnie prze­ chodził, i oczy nasze spotkały się; wprawdzie niejego osoba

nabawiła mię tego przestrachu, bo w całej Warszawie

nie znam przystojniejszego mężczyzny, ale coś ma takiego w sobie, co działana mnie. Opowiadajźe, Molski, ciekawym

twojej historyi.”

—„Nadzwyczajności w niej niema, odrzekł wierszopis,

z tem wszystkiem dość jest nie wytłómaczona. Pewnego

wieczoru przyszedłem na partyjkę Faraona do znanego

wam generała... Przed bankierem leżała ogromna kupa zło­ ta, chętka mię wzięła spróbować szczęścia, tern więcej, że niedawno wygrałem był kilkaset czerwonych złotych. Sta­

wiamraz, drugi, gnę parole, sikslewy, wszystko bank bije,

i w mgnieniu oka nietylko wypróżniły się kieszenie moje, ale jeszcze przegrałem na słowo.

|)zn.;LA hl;CYANA

Gryząc palce ze złości, oddalałem się z rozpaczą od

zielonego stolika, gdy wtem ów właśnie jegomość, tytu­

łem widzenia się naszego u księżny marszałkowej, powitał

mie uprzejmie,a biorąc za rękęrzeki:-„Dzisiaj fortuna me

służy panu jak widzę; ale fortuna to kapryśna kobieta, która wtenczas, kiedy się najbardziej dąsa, najprędzej

spełnia cel życzeń naszych. Pan lubisz grę, ja zaś nienawi­

dzę wszakże nierad jestem być obojętnym świadkiem wal­ ki,'staw tę sakiewkę na kartę, stratę sam poniosę, zysk podzielimy/ Zdziwiła mię tak osobliwa propozycya, tern więcej, że pochodziła od kogoś znającego mię tak mało.

Lecz widok przesypywanego złota w banku połechtał mo­ je ucho, krew zawrzała—przyjąłem.

— „Ale i do straty należę w połowie”—rzekłem bio­

rąc sakiewkę.

— „Jak się panu podoba — odrzekł z uśmiechem —

wiem jednak, że musisz wygrać, tylko staw na asa.”

Postawiłem na asa, wygrałem; zagiąłem parol, wy­

grałem i tak dalej, aż w końcu brakło już miejsca w kie­ szeniach na złoto. Szczęście moje było tak niespodziewane, tak gwałtowne, że nietylko bankier głowę stracił, ale i po-niterowie przegrywając odtądrazpo raz, zaczęlisię rzucac,

a jakiś młody szlachcic z Łęczyckiego, któremu naraz for­

tuna przestała sprzyjać, tak się zapomniał, że mnie i Za­

dorze prawie oszustwo zadał.

— „Niceśmy tu nie popełnili przeciw regułom gry, od­

parł z flegmą Zadora—zwykła kolej fortuny; jeden wygra, przegra drugi, wszakże niemożna nam tego brać za złe, żeśmy umieli skorzystać z uśmiechu fortuny.”

Łęczyczanin gorąca sztuczka, wziął słodkie i spokojne

tłómaczenie się Zadory za tchórzowstwo, i od słówka do słówka przyszedł do wyzwania.

— „Nie szukam burdy—odparł Zadora, lecz też i nie

ustąpię napaści.”

Wynieśliśmy się po cichu z sali do pobliskiego zaraz

ogrodu. Księżyc świecił, że mogłeś szpilki zbierać. Zadora,

którego ma się rozumieć byłem sekundantem, wziął mnie

— „Łęczyczanin ten skończy zaraz głupią swoją ka- ryerę; nie bgdę więc mógł pokazywać się przez jakiś czas,

dopóki cała rzecz się nie utrze. Czuwajnad tern, aby go po­

chowano w kościele u Karmelitów, w grobach, gdzie ro­

dzina jego spoczywa; tym sposobem najlepiej się z winy oczyszczę.”

— „Więcpan znasz jego familię? zapytałem go: a jaką masz pewność, że padnie z twej ręki? Przecież Łęc-zy- czanie tęgo się biją.”

— „Wiem otóm, ale czy mniemasz, że i on gdyby nie

był zaufany w swojćj zręczności, tak łatwo zaczepiałby

pierwszego lepszego? Jest to sobie burda, o którym powia­ da Ewangelia: Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Jak mówiłem, kaźesz go pochować u Karmelitów, obok ojca,

i powiesz, że taka była jego ostatnia wola.”

Niebawem nadbiegł i Łęczyczanin groźny, zasapany i niedający sobie nawet wspomnieć o zgodzie. Przeciwnicy stanęli, zmierzylisig oczyma i skrzyżowali szpady, obaj bo­ wiem, jako noszący się po francuzku, używali tej broni.

Rozprawa była żywa, lecz krótka, Napastnik powalił

się na ziemię, poskoczyłem do niego w chęci przyniesienia

muratunku, mniemając, że raznie był śmiertelny, ale prze­ konałem się inaczej; bo krew wieikiemistrumieniami z ust

wyrzucał i oczy zawracał okropnie. ■

—• „Czy masz może jakie zlecenie? zapytałem, kładąc

mu rękę pod głowę. Chcesz księdza? Gdzie wreszcie ka­ źesz się pochować?”

Nie mógł nic odpowiedzieć, tylko rękoma dawał jakby do zrozumienia, że daleko, u siebie na wsi. Jego sekundant właśnie pobiegł był szukać lekarza, lub cyrulika, sam więc zostałem przy nim.

„Moźebyś wołał, rzeklem, być pochowanym w gro­

bach familijnych, obok swego ojca?”

Na te moje słowa, twarz jego przebiegł kurcz

kon-wulsyjnie, oczy wyszły z oprawy, a ze zgrzytem zębów

wyszedłjęk ostatni. Owprzed chwilą taki gwałtowny mło­ kos leżał bez duszy...

-— Prawisz nam jakieś okropne historye! — zawoła­ liśmy — chyba chcesz, źebyśmy całą noc nie spali.

--- --- ''^^DEŁA^WCYANA JIE^^SKrnOa___________

_ Poczekajcie końca-mówił dalej Molski. Widząc, że nieboszczyk miał pałacyk swój w Warszawie, udałem sic tamże, a znalazłszy jego komissarza, rzekłem mu(Panie,

przebacz mi to kłamstwo na sadzie ostatecznym!), że jego pan umierając, polecił, aby był pochowany obok swojego oica u Karmelitów. Żądanie to mnie samemu zdawało się bardzo prostem i naturalnym. Pochowano go więc u Kar­

melitów Lecz gdy otwarto grób i podniesiono wieko tru­ mny ojcowskiej, obok której miała stanąć synowska, obe­

cny temu lekarz postrzegł na czaszceojcowskiego szkieletu (zupełnie przez czas ogołoconej), jakiś punkcik czarny, któ­

ry go mocno zastanowił. Chcąc bliżej się przekonać, do­

tknął go palcami— i któż opisze jego zdziwienie, gdy wy­

jął póltoracalowy ćwieczek. Odkrycie to obudziło wielkie podejrzenia. Przypomniano sobie, że starzec zmarł nagle,

używając pełnego zdrowia, że był niezmiernie skąpy,

a syn znowu rozrzutny i niecnota w calem znaczeniu. Do­

szło to do władzy, zrobiono śledztwo, pociągnięto do odpowiedzialności sługę, który się trudniłpogrzebem starca,

a ten wszystko wyznał jak na spowiedzi. Pokazało się, że pan syn, trzymany krótko, a pragnący dobrać się prędzej do ojcowskiej szkatuły, wpadł na ten szatański pomysł, i spełnił ojcobójstwo bez wylania kropli krwi.

— „Ależ mój kochany poeto! krzyknął kasztelanie— zkądże pan Zadora mógł o tej tajemnicy wiedzieć? i jak

się tlómaczył przed sądem?

— „Zkąd mógł wiedzieć? odparł Molski — tego nie wiem, jak nie wiem i jego tłómaczenia się przed urzędem.

Dość, ani go zaczepiano więcej o ten pojedynek, któiy wzięto raczej za wymiar sprawiedliwości bozkićj,. niż za przestępstwo przeciw prawom krajowym. Gdyby nie moja historya, bylibyście już dawno póusypiałi, a teraz tak wam

głowę nabiłem tajemniczą figurą pana Zadory, że znowu

boję się czy będziecie spać mogli?

Molski pożegnał nas ściśnicniem reki i odszedł; my

również powstaliśmy mając się ku domowi.

— Idziemy z sobą — rzekłem podając ramię kaszte-

lanicowi, z którym mieszkaliśmy razem,—a uszedłszy kawa­ łek drogi, mówiłem dalej: Wiesz co kochany panie Stani­

sławie, źe i ten słuszny a czarny jegomość i jego wspólnik

Molski, wydają mi się jakby zamyślali o jakiejś kabale.

Trzeba się mieć na baczeniu, żeby nie wpaść w ich sidła.

— Pozwolisz, źe innego będę zdania — odparł z na­

mysłemkasztelanie—wprawdzie Molski naszznany zlekkości

swojej, trzpiotowstwa nawet, a jeślichcesz i pieczeniarstwa,

ale w gruncie honorowy to człowiek; w żartach pozwala

sobie zmyślać, ale znowu tak grubo nie kłamie. Zresztą