• Nie Znaleziono Wyników

Przyjechałem do Warszawy, podobnie jak adwo-kat Mazurkiewicz, wyznaję to szczerze, z zamiarem głębokiego wciągnięcia w płuca stołecznej prze-strzeni. Powietrze rozrywek służy mi wyraźnie, zi.iera niedomogi wynikłe z trosk, kłopotów : zmartwień dni powszednich i wytwarza we krwi odporniki, na wszelkie dolegliwości rodzące się z monotonii i stateczności poczciwego życia.

No bo.... wiadomo.

Wśród różnych atrakcji, których program prze-myślałem z góry (lubię planowanie), znalazł się i ..Żołnierz Królowej Madagaskaru".

Porównywałem sytuacje Mazurkiewicza ze swoi-mi i oddychałem z ulgą, konstatując, że nie ma obok mnie... Kazia. Tak się ubrać. Przyjechać z

Ra-domia do stolicy z nieobliczalnym bagażem.

Tyle lat minęło, a jeszcze dziś różnym nudzia-rzom i natrętom mówi się „Kaziu, nie męcz ojca", jeśli człowiek krępuje się z różnych względów po-wiedzie wprost: odczep się, cholero!

Wrażenia sytuacyjne znakomitej farsy i jej na-strój beztroski powlokły się oparem wzruszenia, gdy zabrzmiała piosenka Bartelsa zręcznie adap-towana do tekstu. Te pierwsze poruszające słowa,

„że na lewym brzegu Wisły nie ma już Warsza-wy!...". I akord ostatni, brzmiący jak fanfara zwy-cięstwa: „ale jest Warszawa!". Co tu mówić, może dwadzieścia lat wstecz, gdyby ktoś nagle tę

nie-znaną prawie nikomu piosenkę zanucił, za-pewne słuchacze nie odczuliby żadnych wzru-szeń. Syte mieszczańskie życie płynęło leni-wie, urozmaicane małymi skandalikami, War-szawa stała jak drut i żadnemu stołecznemu jeremiaszowi nie nastręczały się wizje jej ruin, bohaterskich walk, upadku. Więc dlaczego

skrom-na piosenka miałaby otłuszczone serca poru-szać? A nawet i ci co borykali się z niedostat-kiem, co walczyli o zmianę rozdzielnika dóbr ma-terialnych w imię społecznej sprawiedliwości, ci też obrazu walki i zwycięstwa nie łączyli z zagładą ukochanego miasta. Bo co tu dużo gadać, Warsza-wa jaka była, była zawsze beniaminkiem Polski.

I choć był to czasem beniaminek rozkapryszony, a czasem bardzo cwaniacki, tu w jego murach ro-dziły się największe porywy narodowe, tu była kuźnia wielkich myśli, zamierzeń i dzieł, a sławny dowcip warszawski konkurował z najprzedniej-szym paryskim. Kawały stołeczne docierały do najbardziej zapadłych zakątków Polski.

Na Dworzec Wschodni szedłem pieszo. Była go-dzina 18-ta, a pośpieszny do Lublina odchodzi o 19 min. 10. Raz po raz odwracałem się i spojrze-nia rzucałem na wiadukt, na kościół św. Anny, na kamieniczki Krakowskiego Przedmieścia. Dzie-siątki razy je widziałem (często bywam w Warsza-wie ze względu na higienę psychiczną) i za

każ-dym razem czynię to samo. Przystaję, odwracam się, rozglądam. Wciąż mi za mało. I tym razem, mimo że dzień październikowy 1954 r. był poch-murny i zamglony, zatrzymywałem się i wynajdy-wałem uparcie nowe szczegóły w znanych mi do-brze obrazach. Mimo woli nuciłem zapamiętane słowa Bartelsowskiej piosenki z pasją akcentując ostatnie słowa.

— „Ale jest Warszawa" — mruknąłem z satys-fakcją. Musiało to śpiewne mruknięcie zabrzmieć dość głośno, bo przechodząca obok młoda przy-stojna dziewczyna zatrzymała się na chwilę, spoj-rzała na mnie i uśmięchnęła się życzliwie.

Byłem naładowany pogodą i radością, dlatego chciałem podejść do dziewczyny i opowiedzieć jej

(na pewno by się zgodziła wypić małą czarną) o moich myślach i wzruszeniach.

Nad odruchem serca wziął jednak górę rozum.

Do odejścia pociągu było niewiele czasu. Choć twarz dziewczyny miała syreni wyraz i nawet przez moment nie byłem pewien, czy to ja, czy ona nuciła piosenkę o Warszawie, trzeźwy pogląd na życie zwyciężył. Wskoczyłem do nadjeżdżają-cego tramwaju i płacąc za bilet uśmiechnąłem się do konduktorki, kwitując w ten sposób tamten uśmiech dziewczęcy.

Pociąg do Lublina był już podstawiony. Wsko-czyłem do wagonu i zacząłem iść korytarzem szu-kając niezapełnionego przedziału. Pasażerów ma-ło — wolnych miejsc dużo. Wszedłem do przedzia-łu, w którym był tylko jeden pasażer. Panował półmrok, świateł jeszcze nie zapalono. Nieznajo-my powiesił na wieszaku kurtkę podróżną i wtu-lił w nią głowę. Zdawał się drzemać. Nie zwróciło

to mojej uwagi — znaczna ilość pasażerów dale-kobieżnych pociągów to czyni. Usadowiłem się przy oknie i zacząłem snuć obrazy. Trasa, most, twarz dziewczyny. Aha. Starałem się odtworzyć jej rysy, ale wyraźnie roztapiały się one w per-spektywie połyskliwych fal Wisły. Widocznie

jed-nak syrena.

Mimo woli znów zacząłem nucić, nie zwracając uwagi na przygodnego drzemiącego towarzysza.

Ale gdym wyskandował, „że na lewym brzegu Wis-sły nie ma już Warszawy", towarzysz mój^nagle westchnął jękliwie. Może on tak przez sen, pomy-ślałem i nuciłem dalej. Kiedy zabrzmiały słowa „ale jest Warszawa", westchnienie, tym razem znacznie

głośniejsze, powtórzyło się, a jednocześnie spod kurtki wyłoniła się głowa. W tym momencie za-błysło światło. Zacząłem przyglądać się nieznajo-memu. Mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Ciemne rozrzucone w nieładzie włosy srebrzyły się na skroniach siwizną. Oczy jasne, patrzące życzliwie, ale z odcieniem wyraźnego smutku i przygnębie-nia. Dopiero teraz spostrzegłem, że ma na sobie

mundur kolejowy. Po chwili wstał, wyprostował się i sięgnął po zawiniątko leżące na półce. Śred-niego wzrostu, krępy. Lewe ramię pochylone tro-chę do dołu stwarzało wrażenie, jakby właściciel

jego dźwigał jakiś ciężar. Powoli położył na stoli-k u paczstoli-kę i wydobył z niej dużą stoli-kromę ciemnego chleba pokrytą masłem, wędliną i jajkami na

twar-do,, pociętymi na pasma. Wielkość tego sandwicza zadziwiła mnie. Najwidoczniej jego właściciel miał niezły apetyt. Obejrzawszy pajdę ze wszyst-kich stron, usiadł powoli, zmarszczył czoło jakby pod wpływem jakiejś niemiłej myśli, westchnął

głęboko i zaczął jeść. Zdrowymi zębami odgryzał duże kawały i żuł je beznamiętnie, ale dokładnie.

Gdy połykał, wzdychał cicho. Robił wrażenie czło-wieka przygniecionego poważnym zmartwieniem.

Przerwałem swoje mruczando. Zacząłem zastana-wiać się co przytłacza tego człowieka, jakiego ro-dzaju są jego zmartwienia. W miarę rozmyślania zjawiła się decyzją. Postanowiłem wprost zapytać go. Właśnie, zagadkowy pasażer połknął kolejny kęs i jęknął żałośliwię,

— Panie —: rzekłem — przepraszam za cieka-wość, ale je Pan i wzdycha, widocznie Pana coś gniecie. Czy to co poważnego? Może nieszczęście?

Może mógłbym coś doradzić, pomóc?

Chwilę dłuższą patrzył na mnie bynajmniej nie zaskoczony pytaniem, potem głowę opuścił, utkwił spojrzenie w kromce, która w międzyczasie po-ważnie, się zmniejszyła i cicho odpowiedział.

— Oj, panie, moje nieszczęście jest i pańskim i nas wszystkich nieszczęściem. Nie ma już Warszawy!

Przecież przed chwilą sam pan sobie podśpiewy-wał, że na lewym brzegu.,. Nawet mi to trochę było nie w smak, bo melodia trochę za skoczna.

A sprawa Warszawy, to przecież wielka sprawa.

To co było przepadło i nie ma nic, nie ma nic — zakończył lamentująco.

1 Jak to nic! — krzyknąłem zdumiony i po-ruszony — przecież jest Warszawa!

— Ano tak, w pańskiej piosence! Na początku to pan zaśpiewał, że nie ma już Warszawy i to jest prawdziwe. Myślał pan, że śpię. Ale jak się poru-szyłem i westchnąłem, to szybko pan dokończył:

ale jest Warszawa. Lepiej się nie narażać...

— Ależ panie szanowny — zawołałem rozba-wiony — piosenkę, którą śpiewam, zna cała War-szawa, bo śpiewają ją aktorzy w „Syrenie". Byłem wczoraj na przedstawieniu i melodia i słowa przy-czepiły się do mnie. Nie ma w niej nic, czego by się

bać było trzeba! — Mówiąc to, pomyślałem jedno-cześnie, że mój towarzysz jest niespełniakiem, do-dałem więc łagodnie: — No cóż, szkopy Warszawę zrobili na szaro, ale pokazaliśmy, że z nami trud-na sprawa! — Przecież w ciągu tych dziesięciu lat nie tylko zabliźniliśmy jej rany, ale i odbudowali, i zbudowali wiele, jak na wystawę. Czego pan chce -r- dodałem — i Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, i Stare Miasto, i stare pałace, i ko-ścioły, i wiele, wiele pięknych domów. Warszawa, to dziś miasto, które z dumą każdemu możemy po-kazać. A czyż na świecie naszego tempa pracy nie

nazywają warszawskim? Właśnie dlatego, że szyb-ko, dobrze i pięknie?! Skoro siedzisz tu pan w po-ciągu, który wychodzi z Warszawy, no to przecież byłeś w niej i widziałeś!

Smutny człowiek bynajmniej nie był ani zasko-czony, ani poruszony moim wywodem.

— Byłem i widziałem! I gazety czytam! Kubek w kubek piszą to samo co pan teraz mówi, albo inaczej, mówi pan tak jak w gazetach piszą... Ale jest inaczej. Nie ma już Warszawy, panie, nie ma

już Warszawy!

Westchnął głęboko i leniwie podniósł chleb do ust.

Na chwilę umilkliśmy. Pomyślałem, że źle zro-zumiałem słowa mojego rozmówcy. Widocznie ma-ją one przenośny charakter. Mówiąc, nie ma już Warszawy, myśli o tej przedwojennej. Musi być do jej wspomnienia mocno przywiązany.

Po takim wniosku rzekłem: — Ma pan rację, tej dawnej Warszawy to już nie ma, ale ta co jest ma dużo uroku, a będzie jeszcze piękniejsza. A zresztą i tę dawną możesz pan zobaczyć w pieczołowicie

odbudowanych zabytkach, gmachach, ulicach, pom-nikach.

Niespodziewanie przerwał mi ostro: — Nie ma żadnej, ani dawnej, ani dzisiejszej. Ruiny i dziury, sam widziałem na własne oczy. Nikt mnie teraz nie przekona, a gazet czytać nie będę!

Oj źle — pomyślałem — najwyraźniej maniak.

Tylko co stało się powodem? Może groza powsta-nia. Może utracił najbliższych, może kontuzja, mo-że rana... Widocznie nie jest niebezpieczny, skoro pracuje, bo mundur jest tego dowodem.

— Czy pan jest warszawiakiem? — zapytałem po chwili.

— Nie — odpowiedział — mieszkam pod Cheł-mem. — A widząc moje zaciekawione spojrzenie dodał: — Pracuję jako dróżnik na małej stacyjce, ale obok mam parę morgów ziemi, no to jakoś so-bie człowiek radzi.

A często pan bywa w Warszawie? — zapytałem pozornie obojętnym tonem.

— Czy często? W ogóle nie bywam. Ostatni raz byłem w trzydziestym dziewiątym przed wojną.

Miałem szwagra, męża mojej siostry. Umarła, ale ze szwargem lubiliśmy się, toteż od czasu do czasu albo on przyjeżdżał do mnie, albo ja go odwiedza-łem w Warszawie. Dlatego pamiętam ją dobrze.

— No i jak to — zawołałem — nie był pan w Warszawie ani podczas okupacji, ani w ciągu dziesięciu prawie lat po wyzwoleniu?!

— Ano nie, jakoś tak się złożyło, że nie byłem.

Po prawdzie mówiąc, nie chciałem. Szwagier zgi-nął w obozie, o Warszawie mówiono mi straszne rzeczy, więc nie chciałem. Dosyć napatrzyłem się na okropności u nas na prowincji. A potem to spalili i zburzyli. Więc po co miałem jechać. Oglądać gru-zów i mogił nie pragnąłem. Jeździłem parę razy na Śląsk i do Krakowa, bo mam tam dalszą rodzinę.

Jadąc omijałem Warszawę. Wreszcie tyle się na-czytałem o jej odbudowie i rozbudowie, o tym co tam się robi i jak się robi, że zdecydowałem się pojechać i popatrzeć na te cuda. Właśnie

planowa-lem wyjazd do Krakowa, postanowiłem więc, że drogę powrotną obiorę przez Warszawę. Zatrzy-mam się w niej objerzę, a potem wrócę do domu.

Jak postanowiłem tak zrobiłem. Do Krakowa po-jechałem przez Lublin. I właśnie dziś przyjecha-łem z Krakowa do Warszawy. Już dworzec główny bardzo mi się nie podobał. Z tego przedwojennego ani śladu. Miast budynków — baraki. Gdzie ta od-budowa? — myślę sobie. Zacząłem się zastanawiać,

zrobiła mi się markotno, jaki tu sobie plan _ i • i -..i sporządzić. Pytam się kolejarzy o naj-rocszą drogę do środka miasta. Radzą tramwajem Ł x jeszcze lepiej taksówką. To niedrogo —

mó-= Taksówki w Warszawie są tanie. — Postano--a-Jem taksówką. Zanim złapałem wolną, upłynęło

tn-e czasu. Wszyscy je łapali. Widocznie za dużo .-. nie ma w tej dzisiejszej Warszawie. Wreszcie

iia -. n : kazałem się wieźć na Marszałkowską.

A v -;:ore miejsce — zapytał kierowca. No niech pędzie do skrzyżowania z Jerozolimskimi! To miej-sce najlepiej pamiętam. Przyjechaliśmy. Zamkną-łem oczy i nie chciaZamkną-łem patrzeć przez szyby. Prze-czuwałem, że nie będzie tak, jak chciałbym, żeby

jyło. Zrazu jechaliśmy gładko, a potem taksówka naczęła się kiwać i podskakiwać jak na wybojach,

vreszcie zatrzymała się.

— To tu? — zapytałem.

— Tak, to tu — odpowiedział taksiarz i zaczął mi się uważnie przyglądać. Wysiadłem. O, tego co zobaczyłem nie zapomnę nigdy. Dziury, wyrwy, kupy ziemi, a dokoła gruzy. Nawet widać było jak jacyś ludzie rozbierali ścianę i ustawiali cegły z rozbiórki.

— Gdzie jesteśmy? — zawołałem.

— Ano na Marszałkowskiej.

— Co się tu dzieje?

— Nic, ulicę budują.

— To dopiero budują?!

Czułem jak mi coś kręci w środku. Wlazłem szybko z powrotem do taksówki i kazałem się wieźć na Wschodni. Tylko jak najprędzej —

za-wołałem. Wiedziałem, że wieczorem odjeżdża ze Wschodniego pośpieszny do Chełma. Poznałem prawdę. Nie ma już Warszawy i chyba nie prędko będzie.

W miarę jak domniemany maniak opowiadał, wszystko mi się zaczęło wyjaśniać. Trafiłem przy-padkiem na człowieka, który wplątany został w niezwykły zbieg okoliczności. Piętnaście lat nie widział Warszawy. Zachował jej obraz, Un dawny, przedwojenny. A petem tylko mu o niej opowia-dano. Słyszał, że spalili, że zburzyli. Nowa rzeczy-wistość. Odbudowa. Wielkie plany. Wszystko to jednak poznawał z nielicznych czasopism i gazet, jakie od czasu do czasu dochodziły do jego rąk.

Wierzył, ale nie wyobrażał sobie ani ogromu znisz-czeń, ani ogromu wysiłków włożonych w odbudo-wę. Wreszcie pojechał i chciał zobaczyć. Na własne oczy. I oto figlarny los pokazał znany mu dobrze sprzed wojny punkt Warszawy w chwili,

gdy nasi inżynierowie postanowili zbudować nową Marszałkowską i gruntownie rozbebeszyli ulicę.

A sąsiednie domy przeznaczone na rozbiórkę za-częli wyburzać. Kontrast musiał być kolosalny.

Zestawienie znanego dawnego obrazu z obecnym rzeczywistym i realnym musiało głęboko wstrzą-snąć wrażliwym człowiekiem. To co było budową wydało mu się ruiną i martwotą. Nic dziwnego.

Ileż felietonów i rysunków satyrycznych poświę-cono iv tym czasie rozkopanej Marszałkowskiej!

Rozwiązanie zagadki człowieka, co nie chciał wie-rzyć w istnienie Warszawy w 1954 roku, odprężyło

moje nerwy. Wybuchnąłem śmiechem i śmiałem się dość długo.

— Czego się pan śmieje? — zapytał ponuro.

— Zaraz, zaraz, zaraz panu wszystko wytłuma-czę! ,— wykrzyknąłem, opanowując rozbawienie.

Zacząłem mówić. Mówiłem długo i szczegółowo.

Słuchał zrazu bez przekonania, a potem z rosnącą uwagą. Szczegół po szczególe od chwili, gdy w styczniu 1945 roku Warszawa została wyzwolo-na aż po dziś dzień. Wreszcie wyzwolo-na zakończenie za-pytałem, czy stojąc tam na skrzyżowaniu nie spo-strzegł olbrzymiego Pałacu Nauki i Kultury?

— Nie — odpowiedział niepewnie. Wprawdzie coś tam zamajaczyło, ale łzy przesłoniły mi oczy.

Wszystko już potem widziałem jak przez mgłę.

Uciekać, jak najszybciej uciekać od tego strasznego widoku — to była moja jedyna myśl. No i ucie-kłem.

— Wie pan co — zaproponowałem .-r- wy-bierzmy się w styczniu 1955 roku, a więc za parę miesięcy, razem do Warszawy. Pro-ponuję siedemnastego, wla nie w dziesiątą rocz-nicę wyzwolenia Warszawy. Obejrzymy ją ra-zem. Byłem żołnierzem 6 Dywizji, tej co ją

zdobywała. Pokażę panu i punkt na Grocho-wie, gdzie stała, i kierunek uderzenia, a potem

zobaczymy wspólnie co z tego wynikło po dziesię-ciu latach. Zgoda?! Moja propozycja wyraźnie go zaabsorbowała. Widać było, że mu się w głowie jeszcze nie może to wszystko pomieścić. Ze to co mówię to nie bajka, lecz rzeczywistość. Ale po-woli do moich słów nabrał przekonania. — Zgo-da — rzekł po namyśle. Jak się spotkamy przed wyjazdem?

Przedstawiłem mu się i podałem adres w Lubli-nie prosząc, aby 16 stycznia, a więc w przeddzień proponowanego terminu, zjawił się u mnie.

— Pyzik jestem, Piotr Pyzik, — rzekł przedsta-wiając się również i ściskając mi serdecznie dłoń.

— Przyjadę na pewno. Postaram się o zwolnienie z pracy na ten czas. Ostatnio nie brałem urlopów, więc na pewno dadzą.

Długo jeszcze gwarzyliśmy o różnych sprawach.

W Lublinie wysiadłem i pożegnałem mego niezwy-kłego towarzysza.

Przyznaję, że po upływie kilku tygodni wypadł mi z pamięci — nie bardzo wierzyłem w tę wspól-ną eskapadę. Wspomnienie tej rozmowy wydało mi się już wkrótce mało realne. Toteż zdziwiłem się bardzo, gdy 16 stycznia w godzinach rannych zo-baczyłem go na progu mego mieszkania. W

pierw-szej chwili nie poznałem go. Ubrany był po cywil-nemu, skromnie ale solidnie, w ręku trzymał wa-lizkę.

— To i a — powiedział — zgodnie z umową przy-jechałem.

Patrzyłem chwilę nie wiedząc o co chodzi i na-gle poznałem.

Mimo, że mi trochę wyjazd był nie na 'rękę, uśmiechnąłem się żywo i wyciągnąłem do przyby-sza rękę.

Trudno — pomyślałem — słowo się rzekło — kobyłka u płotu. Dzień 16 stycznia spędziliśmy oglądając Lublin. Dokonana renowacja Starego Miasta, uporządkowanie centralnych ulic, budowa nowych dzielnic — wszystko to zainteresowało mocno Pyzika.

— Więc mówi pan, że wszystko to co zrobiono w Lublinie, a przyznaję, zrobiono dużo, to kropla wobec tego co zrobiono w Warszawie? Ano zoba-czymy!

Następnego dnia byliśmy już w stolicy. Plan ustaliliśmy na trzy dni. Zgodnie z poprzednim po-stanowieniem pojechaliśmy najpierw na Grochów, a potem przez most Poniatowskiego do Śródmie-ścia. W miarę jak zbliżaliśmy się do celu, niepokój

Pyzika rósł z każdą chwilą. Widać było, że truch-leje na myśl o zobaczeniu nie odbudowanego mia-sta, ale ruin i zgliszcz. Na przystanku koło Nowe-go Światu (jechaliśmy tramwajem) wziąłem Nowe-go pod rękę i sprowadziłem na ulicę. Szedł jak w luna-tycznym śnie. Na skrzyżowaniu zatrzymał się i za-czął jak urzeczony patrzeć w perspektywę Nowego Światu. Patrzył długo i chciwie z rozszerzonymi źrenicami i na poły otwartymi ustami.

— Tak, to nie sen — powiedział w końcu —- to nie sen, to naprawdę Warszawa. Z kolei poszliśmy do drugiego skrzyżowania, tego przy Marszałkow-skiej. Znów długo patrzył przed siebie, zatoczył wzrokiem koło i zatrzymał go na Pałacu Kultury i Nauki.

— Aha, to ten, o którym mi pan opowiadał — wyszeptał. Że też ja wtedy patrzyłem jakoś ina-czej. Ależ to gmaszysko, no, no. Nigdym nic

takie-go w życiu nie widział.

Pociągnąłem go lekko za rękaw i powoli poma-szerowaliśmy w stronę MDM.

Spojrzenie na Plac Konstytucji i na całe otocze-nie rozbroiło ostateczotocze-nie otocze-nieufność Pyzika.

— No tak, teraz to wszystko rozumiem. Miał Pan rację, świętą rację. Warszawa jest, żyje i roś-nie. Choć widać, że Hitler tu nabroił. No, ale co było to było, teraz trzeba myśleć o tym co będzie.

Po uporządkowaniu pierwszych wrażeń, które stopiły lody nieufności, udaliśmy się do hotelu.

Zdobyliśmy pokój i spokojni o dach nad głową — ruszyliśmy na miasto. Czas szybko mijał. Program zwiedzania ułożyłem tak, aby pewne osiągnięcia odbudowy i budowy stawały się zaskakujące. Naj-większe wrażenie na Pyziku wywarła Starówka.

O jej bohaterskiej walce i straszliwym okaleczeniu słyszał dużo. Tym więcej piękno odbudowanego Rynku poruszyło go. Długo przechadzaliśmy się po nim zaspakajając swą prowincjonalną chłonność.

W tym miejscu, opowieść, która jest prawdziwa, wydać by się mogła trochę schematyczną. Toteż by ją powiązać z życiem, trzeba przyznać, że wzrusze-nia te, nastawione na wysoką nutę, rekompenso-wane były bardziej ludzkimi. Mój towarzysz mimo skromnego wyglądu okazał się dobrym kompanem.

Zwiedzanie miasta i jego odbudowanych za-bytków przeplataliśmy odwiedzaniem przyza-bytków stołecznej gastronomii. Ciekawość ta doprowadziła nas do zgodnego wniosku, że czas pobytu w War-szawie trzeba skrócić o jeden dzień... No cóż. Wie-le instytucji chlubi się, że skróciły czas wykonania ułożonych planów, możemy skrócić i my;.. Podob-nie jak ja wtedy, szliśmy na Wschodni pieszo.

Zwiedzanie miasta i jego odbudowanych za-bytków przeplataliśmy odwiedzaniem przyza-bytków stołecznej gastronomii. Ciekawość ta doprowadziła nas do zgodnego wniosku, że czas pobytu w War-szawie trzeba skrócić o jeden dzień... No cóż. Wie-le instytucji chlubi się, że skróciły czas wykonania ułożonych planów, możemy skrócić i my;.. Podob-nie jak ja wtedy, szliśmy na Wschodni pieszo.

Powiązane dokumenty