• Nie Znaleziono Wyników

Kiedy Aleksander Bałasz przeczytał w gazecie, że kierownik szpitala w Siedliszczu poszukuje zastępstwa na okres miesiąca, nie był jeszcze le-karzem. Do zdobycia dyplomu brak mu było dwóch egzaminów. Student V-go roku medycyny Uni-wersytetu Jagiellońskiego miał już jednak pewną praktykę w przyszłym zawodzie. Po wojnie mało było lekarzy, Bałasz pracował więc z początku jako asystent, a potem samodzielnie na Stacji Pogoto-wia Ratunkowego. Na wyjazd do Siedliszcz zdecy-dował się szybko. — Tylko miesiąc — myślał — pojadę, spróbuję.

Zima roku 1947 była ciężka. Chłodny, nieoświet-lony pociąg wlókł się powoli przez zasypane tory.

Za ^oknami brudno-szarą monotonię śniegu prze-rywały od czasu do czasu światła z rzadka rozsia-nych stacyjek. Wreszcie, po którejś tam godzinie męczącej podróży, na oświetlonej mizernymi ża-rówkami tablicy zaczerniały litery napisu — Ka-nie. Stacja okazała się małą budką stojącą w szcze- * rym polu. Wokół było pusto — nikt więcej nie wy-siadł.

— A pan czego szukasz? — Ze smugi światła oderwała się okutana w kożuch postać.

— Niezbyt uprzejmi tu ludzie — pomyślał Ba-łasz i zapytał o drogę do Siedliszcza.

— Droga? A gdzież drogi po nocy szukać, za-sypana przecie... Człowiek w kożuchu machnął ręką i pytał uporczywie dalej. — A pan po co do tego Siedliszcza.

— Do szpitala.

— Do szpitala? — Latarka w ręku kolejarza zachybotała. — Pan ranny? — zainteresował się.

— Ależ skąd? — zdziwił się Bałasz — ja z poc i ą g u

-Kolejarz patrzył niedowierzająco. Z latarki są-czyło się na śnieg niepewne światło tworząc drga-jące żółtawe kręgi. Przez chwilę panowała cisza.

— „Żelaznego" pan spotkał? — kolejarz pochy-lił się i ściszył głos.

— Jakiego „Żelaznego"? — Bałasz zaczynał się niecierpliwić.

— A, to widać, że pan nietutejszy. Tu każdy wie, kto to „Żelazny". Z bandą chodzi. Z dużą bandą.

Trzeba uważać. Tu też czasem przychodzą. — Ko-lejarz rozglądał się odruchowo wokoło. Nie radzę tu zostawać;..

Szpital w Siedliszcżu mieści się w dawnej ple-banii. Ludzie opowiadają, że po pierwszej wojnie miejscowy proboszcz sprzedał na rozbiórkę stary kościół, a sam przeniósł się do nowej siedziby przy przerobionej na potrzeby katolików cerkwi.

Porzucona plebania przechodziła z rąk do rąk, aż w końcu została zamieniona na szpital. Żałosny

wygląd miał ten szpital, kiedy Bałasz, brnąc po kolana w śniegu dotarł wreszcie na miejsce. Opusz-szczony przez ostatniego lekarza budynek stał pusty. Szyby powybijane, przy drzwiach, pod oknami i wzdłuż ścian długimi, brudnymi pas-mami leżał śnieg Łóżek nie było, stały tylko bez-ładnie rozrzucone, zbite z desek koje. Apteka — pusta, po jakichkolwiek instrumentach — ani śla-du.

W pierwszej chwili Bałasz usiadł bezradnie na koi i zaczął niemal żałować, że przyjechał.

Anons w gazecie mówił przecież o dobrych wa-runkach... Wiatr jednak wciskający się przez dziury w oknach poruszył wreszcie i młodego lekarza.

Zrzucił marynarkę i zabrał się do pracy. Często trzeba było ścierać pot z czoła, ale zanim zapadł zmrok, w szpitalu nie było śniegu, okna zostały pozatykane, podłoga była czysta, w piecu dusiły się

dymem mokre świerki.

Późnym już wieczorem zachrzęścił przed do-mem śnieg i w drzwiach stanął niewysoki chłop z przechyloną na bok, owiniętą w szalik głową.

— A jest tu może znachor? — odezwał się od progu.

— Nie, znachora nie ma.

Chłop zaklął pod nosem i zawrócił do wyjścia.

— Czekajcie, a co. wam jest? — Bałasz postąpił kilka kroków naprzód — Jestem lekarzem.

Chłop rzucił przelotne spojrzenie, ale nie zatrzy-mał się. — T u znachora trzeba, róża — zamruczał jeszcze i zamknął drzwi.

Bałasz nie dał jednak za wygraną. Dogonił go i przyprowadził z powrotem. — Pokażcie co wam jest, może pomogę — mówił zachęcająco. Skąd

jesteście, jak się nazywacie?

— Seroczyński — rzucił chłop niechętnie — bez zamawiania nie da rady. Zamawiać pan umie?

Spod szalika ukazała się spuchnięta jak bania szyja. Lekarz uważnie obejrzał chore miejsce i za-czął szperać w swojej teczce. W kilka minut póź-niej spod noża spłynęła gęsta, ciemna ropa. Wyraz napięcia pomieszanego z bólem znikał stopniowo z twarzy pacjenta.

— No, jak? lżej?

— Lżej, lżej! — Seroczyński rozpogodził się zu-pełnie. — Ale jak to tak, bez zamawiania? — dzi-wił się.

— Ano, bez zamawiania, — choć ropień mieliś-cie potężny. Przyjdźmieliś-cie za dwa dni powiedzieć, jak się czujecie.

— Przyjdę, przyjdę na pewno! — Seroczyński mocno ściskał dłoń lekarza. — O, pan dobry dok-tór! — pochwalił.

Seroczyński wrócił zaraz następnego dnia. I nie sam. Wraz z nim przyjechało kilka furmanek

z chorymi. Od rana poszła po wsi wieść: przyje-chał doktór. W kilka dni mały szpitalik zapełnił się. Wkrótce zaczęło być ciasno. W dwóch

sal-kach nie można było pomieścić wszystkich. Między łóżkami lekarz ledwo się przeciskał. Ciasnota

lo-kalowa stała się jeszcze bardziej dotkliwa, gdy w jednym z pokojów trzeba było urządzić izbę po-rodową. Noworodki musiały tu leżeć razem z mat-kami: Za ścianą zaś zajmowali miejsca chorzy

o poważnych nieraz, ropnych przypadkach.' W szpitalu było ciężko, bardzo ciężko.

Rodzina Maciągów mieszka we wsi Zabitek,

"'ddalonej o kilka kilometrów od Siedliszcza. Kiedy Bałasz, zawiadomiony przez zapłakanego chłopca, pół idąc, pół biegnąc dotarł wreszcie do wsi, przed zagrodą czekał już na niego Maciąg. W izbie pod ścianą, na drewnianym łóżku leżała jego żona.

Le-karz nie zdążył jeszcze zbliżyć się do chorej, gdy z kąta odezwał się pewny siebie głos: — To nie moja wina. Ja zrobiłam wszystko dobrze. To było szóste dziecko, tamte ja też przyjmowałam.

— Cicho, ty... — Maciąg huknął przekleństwem w stronę kąta.

Maciągowa leżała nieruchomo. Wybladłą twarz pokryły gęste kropelki potu. Prześcieradło spur-purowiało od krwi. Przez mokry siennik spadały na

podłogę ciężkie, czerwone krople. Lekarz jednym spojrzeniem ogarnął sytuację — krwotok porodo-wy. Na ratunek było już za późno. Chora leżała

w tym stanie prawie dwie doby. Z kąta uparcie odzywał się głos „babki": ja nie winna, tyle dzieci przyjęłam...

Bałasz opuszczał Zabitek z ciężkim sercem. Tym razem bitwa przegrana.

Rada Gminna zebrała się prawie w komplecie.

Bałasz mówił długo. Wyliczał po kolei wszystkie kobiety, które zmarły przy porodzie. Podał przy-czyny tego stanu rzeczy. Szpital jest' za ciasny, nie może pomieścić wszystkich. Wiele kobiet mu-si pozostawać na okres rozwiązania w domu. Z tej sytuacji korzystają okoliczne „babki", których praktyki kończą się często tragicznie. Jedyna ra-da — zbudować obszerną izbę porodową. Takie izby nie mogą być wystawione przez państwo od razu we wszystkich wsiach. Dlatego musimy ją zbudować własnymi siłami. Materiał się znajdzie, ludzie chętni do pracy na pewno też...

Kiedy Bałasz skończył mówić, cisza trwała w dalszym ciągu. Wszyscy patrzyli na przewodni-czącego Okonia.

— Cak, co mówił nasz doktor — zaczął Okoń — to prawda. Dobrze by było mieć porodówkę, ale — Okoń rozłożył ręce — nie damy rady. Wiosna za pasem, ludzie wyjdą w pole. Niezwykli oni takiej roboty — społecznej. Będą żałować i koni i rąk.

— Kraczesz, przewodniczący — Matulewicz pod-niósł głowę. — Kraczesz — powtórzył. Będą ża-łować koni, mówisz, a kobiet to nie szkoda? — Nie widzisz dalej swego nosa. Tobie dobrze, bo nie było w domu nieszczęścia. Ja sam pojadę w pole i ka-mienie zwiozę. Suchanek też pojedzie. — nie tak?

— Wiadomo, że pojadę. I mój Władek też.

Ma-tulewicz dobrze mówi. Budować trzeba samemu.

Nijak inaczej nie możną.

. Suchanek popatrzył po zebranych. Kiwali z apro-batą głowami.

— A więc postanowione — podsumował sekre-tarz Komitetu Gminnego Partii, Borys. — A wam, przewodniczący — mówił dalej — dziwię się.

Za-miast poderwać ludzi, to wy ich gasicie.

Przez kilka następnych dni każdy z członków Rady rozmawiał z chłopami. Nie miał racji Okoń — większość chłopów zadeklarowała pomoc przy bu-dowie „porodówki". Kiedy kwietniowe słońce osu-szyło drogi, ciągnęły w stronę szpitala coraz licz-niej chłopskie furmanki. Z każdym dniem materia-łów na fundamenty było więcej.

W maju musiał Bałasz wyjechać do Krakowa, aby zdać brakujące mu do dyplomu egzaminy.

Trzy miesiące uporczywej pracy i wreszcie uro-czysty dzień wręczenia dyplomów. I wtedy nade-szły dni ciężkiej rozterki. Nikt z jego przyjaciół ani kolegów nie radził wracać do Siedliszcza. — Teraz, kiedy masz dyplom, chcesz się zakopać na wsi — mówili — zmarnujesz się, nie będziesz miał żadnych możliwości rozwoju. Jak można zamienić Kraków na głuchą wieś, nigdy się stamtąd nie wy dostaniesz. Najgorsze było to, że i Halina, o któ-rej Bałasz od dawna myślał jako o przyszłej żo-nie, również była przeciwna wyjazdowi. A tym-czasem nie było tygodnia, aby nie przyszedł z Siedliszcza list czy depesza. W każdym z nich proszono lekarza o powrót. Z listów tych, pisanych niewprawnymi rękami, dowiedział się Bałasz, że szpital marnieje. Od chwili jego wyjazdu przeby-wało tam już kilku lekarzy. Żaden z nich jednak nie zagrzał dłużej miejsca, niż trzy do pięciu ty-godni. — Nad kamieniami, co to z nich miały być fundamenty — donosi jeden z byłych pac-j e n t ó w — wyrosła wysoko trawa. Jeszcze trochę, a wcale ich nie będzie widać... Bałasz przeglądał te listy, aż pewnego dnia zaniósł je Halinie. Roz-mowa między dwojgiem młodych przeciągnęła się prawie do rana. W kilka dni później Bałasz wraz z żoną wsiadał do pociągu jadącego w kierunku Lublina.

Między Siedliszczem a Chojeńcem malowniczo położony wśród starych drzew bieleje z daleka obszerny dom nazwany przez okolicznych miesz-kańców pałacem. Dawniej obszarnicza siedziba,

dziś szkoła. Przy tym to pałacu odkrył Bałasz stary, zrujnowany spichrz. Cegła była jeszcze dobra. Można z niej zbudować izbę porodową. Czy znajdą się jednak chętni, którzy podejmą się

rozbiórki, a potem przewiozą cegłę na miejsce.

Stąd do Siedliszcza jest przecież dobrych parę kilometrów...

Zebranie gromadzkie było liczne. Okonia nie by-ło — wybrano już nowego przewodniczącego Ra-dy. Kilku tylko miało pewne wątpliwości — a czy

te cegły nie zarosną tak, jak tamte kamienie...

Chorzy leżący przy oknach liczyli przejeżdżają-ce furmanki. Nie było to proste, wozy

nałado-wane cegłą ciągnęły pojedyńczo i po kilka.

Z Choj eńca i Borowa, Dobromyśla i Mogielnicy, Kamionki i Dorohuczy. Słońce przechyliło się już mocno ku zachodowi, kiedy przechodzącego Ba-łasza zatrzymał na ścieżce dziewięcioletni synek jednej z pielęgniarek.

— Sto osiemdziesiąt, panie doktorze! — zawołał, zadzierając do góry rezolutną buzię.

— Co sto osiemdziesiąt? — zapytał lekarz.

Chłopiec spojrzał zdumiony: — Jak to co? Wia-domo — wozów.

Fundamenty położono jeszcze tego roku. Dalsze prace zahamowała zima. Materiały zabezpieczono i czekano wiosny. W pierwszych dniach marca na budowie znów był ruch. Pracowano w iście warszawskim tempie. W dwadzieścia jeden dni

bu-dynek podciągnięty został pod dach. I tutaj za-częły się trudności. Izba porodowa — to przecież

sprawa nie tylko cegieł, ale instalacji elektrycz-nych i kanalizacji, lamp, sterylizatorów, wag, łó-żek porodowych i łóżeezek dla niemowląt. Wypo-sażenia izby nie można było wyczarować

sposo-bem gospodarczym.

Bałasz pisze długi list do Warszawy, do Cen-tralnej Poradni Ochrony Miecierzyństwa i Zdro-wia Dziecka. Wraz z nim składa swoje podpisy

kilkunastu budowniczych izby. Przez następne dni mówi się na budowie tylko o Warszawie — pomogą, czy nie pomogą? Pomogli. Pewnego wie-czoru przed siedliski szpital zajechała cicho zielo-na „Warszawa". W świetle reflektorów samochodu

czerwieniły się świeże ściany. Trzyosobowa ko-misja obejrzała dokładnie budynek. W tydzień po-tem Bałasz wyjechał do Stalinogrodu, Krakowa i Warszawy po zakup potrzebnych instrumentów.

Dzień robotniczego święta w roku 1951 był szczególnie uroczysty. Błękitne, bezchmurne niebo zawisło olbrzymią kopułą nad lasami otaczającymi Siedliszcze. Szpital tonął w zapachu bzów. Od sa-mego rana ciągnęli tu zewsząd całymi rodzinami

odświętnie ubrani ludzie. Byli wzruszeni. Bielą ścian i okien jaśnieje wzniesiony ich zapałem i trudem nowy oddział szpitala. Narodziny dzieci nie będą okrywać żałobą ich domów. Nie będą umierać ich żony... Gwar tłumu cichnie. Przema-wia specjalnie tu przybyły z Warszawy minister zdrowia. Izba porodowa w Siedliszczu została otwarta.

Każdego prawie popołudnia „targowica"

w Siedliszczu zapełniała się młodzieżą. Koło LZS istniało tu już od dość dawna, jednakże zbyt wielkimi sukcesami młodzi sportowcy nie mogli się poszczycić. Zapału mieli dużo, talenty może by się znalazły, ale cóż — nie było warunków do

ćwi-czeń. Nie mówiąc już o boisku, brak było we wsi jakiegokolwiek równego, wolnego placu. Ci naj-bardziej uparci trenowali więc na placu targo-wym. Niewiele zalet miało to boisko. Często za-miast piłki pod nogi rozpędzonych chłopców tra-fiało prosię lub kura, często na głowy grających

sypały się wyrzekania poszkodowanych gospodyń.

Te sportowe kłopoty młodzieży nie uszły uwagi Bałasza. Przez kilka wieczorów długo paliło się światło w jego pokoju. Kiedy projekt był gotowy,

przedłożył go Gminnej Radzie. Wybrano Komitet Budowy stadionu, w skład którego weszli: prze-wodniczący Rady, nauczyciel Młynarczyk, prezes GS Ryszak, Seroczyński, Borys, jeszcze kilku chłopów i Bałasz.

Komitet zdecydował rozpocząć pracę od budowy baggńu. — Woda przyciąga ludzi — mówiono — większe będzie zainteresowanie, przyjdzie nie tyl-ko młodzież. Przewidywania okazały się słuszne.

W oznaczonym dniu na miejsce, gdzie miał po-wstać basen, ściągnęła cała wieś. Po kilku dniach

jednak zapał ostygł. Natrafiono na twardy margiel, praca stała się bardzo ciężka. Z każdym dniem przychodziło coraz mniej ludzi.

— Ludzie nie chcą przychodzić — mówił Bała-szowi jeden z nielicznych, którzy zostali, stary Józef Mączka — bo nie wierzą, że przyjdzie tu woda. ,

— Jak to, woda nie przyjdzie?

— A no tak, — ciągnął Mączka — mówią, że rzeka leży-niżej niż basen.

Basen miał być wypełniony wodą z małej, odda-lonej o półtora kilometra rzeczki Mogilanki.

W tym celu trzeba było zmienić jej bieg i puścić nowym korytem tak, aby przeszło przez basen.

W nowo wytworzonej sytuacji Bałasz postanowił przestawić kolejność prac. — Trzeba przekonać lu-dzi, że woda „przyjdzie", trzeba natychmiast przy-stąpić do przekopania nowego koryta rzeki.

Tak, jak w basenie twardy margiel, tak tu odwrotnie — największą przeszkodą był podmok-ły, bagnisty grunt. Młynarczyk, Seroczyński, Grze-siuk, Mączka, Bałasz i jeszcze kilku nie poddawali się. Pracowali po kolana nieraz w wodzie, ale ,z każdym dniem kanał posuwał się o kilka metrów

dalej. Nie wytrzymali siedliscy chłopi. Nie mogli zgodzić się, aby kanał był dziełem tylko tej naj-bardziej wytrwałej garstki entuzjastów. Jeszcze kilka dni, a kanał zaroił się ludźmi. - Jak okiem sięgnąć widać było różnobarwne koszule i dzie-siątki rąk odrzucających ciężką mokrą ziemię.

Tymczasem kanałem zainteresował się Urząd Wod-no-Melioracyjny w Chełmie i przysłał na teren budowy techników melioracyjnych Klubę i No-wackiego. Teraz praca pod fachowym kierunkiem poszła szybciej i sprawniej. Mijał właśnie czwarty tydzień od chwili rozpoczęcia robót, kiedy

Grze-siuk idący w czołówce wyprostował się i krzyk-nął: — Rzeka nasza! — Rzeczywiście niedokoń-czony basen był tuż, tuż. Wiadomo już było, że woda „przyjdzie"...

Nie koniec to jeszcze z basenowymi kłopolami.

Kiedy kilofy rozerwały wreszcie twarde, marglo-we dno basenu, na powierzchnię zaczęła się "wy-dostawać podskórna woda. Im głębiej kopano,

tym wody było więcej. Wkrótce uniemożliwiła ona dalsze prace. Bałasz zwrócił się o pomoc do WKKF w Lublinie. Tak jak kiedyś z Warszawy, tak teraz z Lublina przybyła komisja. Rezultatem tej wizyty była pomoc finansowa, dzięki której zakupiono pompę i inne potrzebne narzędzia. Trzeba było się spieszyć. Krótkie jesienne dni mijały szybko.

Przed zimą basen powinen być wybetonowany.

Mieszkańcy Siedliszcza to uparci ludzie. Kiedy słońce skracało im dzień pracy, oni przedłużali go pracując w zupełnym prawie mroku. — Na upór nie ma rady — mówili. I nie było. W

pierw-szych dniach grudnia na betonowe dno basenu z pluskiem wpadła Mogilanka. Powoli basen za-pełniał się wodą. Ludzie patrzyli. Nikt z nich nie przypuszczał przedtem, że powiększające się w oczach jeziorko sprawi im tyle radości, dostar-czy tylu wzruszeń... Do powojennych dziejów Siedliszcza przybył jeszcze jeden pamiętny dzień.

Działalność doktora Bałasza nie skończyła się wraz z budową basenu. W ciągu następnych lat czarna wstęga bieżni okoliła wymarzony przez

młodzież stadion. Z ulgą opuścili młodzi entuzja-ści sportu targowisko, gdzie zamiast bramek i ko-szy, żwirowanych wybiegów i równego jak stół boiska natykali się na kałuże i doły, na sterty na-wozu i śmieci. Rozrósł się również szpital. Obok izby porodowej stanął nowy budynek — pawilon chorób wewnętrznych. Z cegieł ze zrujnowanego młyna wyrósł nad basenem Dom Sportowca Wiej-skiego, który służy nie tylko celom sportowym, ale

także kulturalno-oświatowym. Świetlica Domu ściąga poza młodzieżą także i tych najstarszych, co choć przeżyli już dobrych parę dziesiątków lat, do niedawna nie słyszeli nawet słowa „kultura".

Zmienił się wygląd Siedliszcza, zmienili się ludzie.

Trudno opisać szczegółowo dzieje tych inwe-stycji. Inicjatywa i zapał lekarza porywały za sobą mieszkańców Siedliszcza i okolicznych wsi. Ludzie nauczyli się pokonywać trudności, uwierzyli, że

przy uporczywej pracy i pomocy ludowej władzy można dokonać rzeczy, o których przed wojną na wsi nikomu się jiie śniło. Dziś w Siedliszczu w każdym domu jest światło elektryczne i głośnik radiowy. Nikt w okolicy nie słucha porad „babek"

i znachorów. Do Domu Sportowca' prowadzi ulica Sportowa z latarniami i chodnikami, jakich nie powstydzi się miasto wojewódzkie. Młodzież z miejscowego koła LZS należy do czołówki wiej-skiego sportu na Lubelszczyźnie.

W pierwszych dniach listopada 1954 r. wybierano w Siedliszczu kandydatów na radnych Powiato-wej Rady NarodoPowiato-wej w Chełmie. Przewodniczący Gminnego Komitetu Frontu Narodowego, Witold Matulewicz, mówił o znaczeniu i roli rad w

pań-stwie iudowym. W wypełnionej szczelnie sali pa-nowała cisza. Ludzie słuchali uważnie. Mają wy-brać tych, którzy będą gospodarzami powiatu. Kie-dy Matulewicz prosił o wysuwanie kanKie-dydatur, kiedy mówił, że mają to być ludzie najlepsi, obda-rzeni pełnym Zaufaniem gromady, dobrzy obywa-tele i dobrzy pracownicy, na sali zerwały się oklas-ki. Nie padło jeszcze żadne nazwisko, ale oczy ze-branych zwrócone były w stronę trzeciego rzędu ławek, gdzie siedział dr Bałasz. Kiedy uciszyło

się trochę, wstał Józef Skrzycki i podał nazwis-ko: — Doktor Bałasz. Kiedy przewodniczący ogło-sił formalnie o jednomyślnym przyjęciu kandyda-tury Aleksandra Bałasza, podniósł się jeszcze sta-ry Józef Mączka i powiedział godnie: — Takiego

kandydata, to nie ma chyba w całym powiecie.

Tadeusz Chabros

J a n K o p r o w s k i

ZDARZENIE

Na poranek autorski do zakładu dla niewido-mych szedłem z dużym niepokojem w sercu.

Po raz pierwszy w moim życiu miałem przemawiać do ludzi, pozbawionych najcenniejszej rzeczy na świecie: wzroku. Przecież oni nie będą widzieć moich słów. Tak, właśnie tak myślałem: nie będą widzieć moich słów. Zdawało mi się, że aby mó-wiącego zrozumieć, trzeba koniecznie na niego patrzeć. Dopiero słowo poparte gestem i mimiką nabiera pełnego blasku, zwiększa się niejako jego treść i zawartość.

Nie wiedziałem zupełnie, od czego zacząć i jak zbudować moje przemówienie. Gdy przyszedłem na miejsce, niewidomi schodzili się właśnie do świetlicy. Szli w pojedynkę lub małymi grupkami, poruszali się pewnie, dopiero przy zajmowaniu miejsc ostukiwali laską krzesła i ze zwiększoną uwagą siadali obok siebie. Co mnie jednak

zasko-czyło, a nawet zdziwiło, to to, że byli pogodni.

Opowiadali sobie wesołe historyjki śmiejąc się dużo i szczerze. Czułem, że serce podchodzi mi do gardła. W miarę jak przybliżała się chwila występu, ogarniała mnie coraz większa trema.

Powiem, że czułem się jakby zawiedziony w swoich oczekiwaniach. Myślałem, że spotkam tu ludzi

Powiem, że czułem się jakby zawiedziony w swoich oczekiwaniach. Myślałem, że spotkam tu ludzi

Powiązane dokumenty