• Nie Znaleziono Wyników

— Co to się, mój Boże, dzieje na tym świecie — lamentowała matka Antka, stara, zgrzybiała

Wa-wrzyńcowa, zwracając się do tęgiej, czerwonej Martynki, zamieszkującej w tym samym czwora-ku — człowiekowi aż się we łbie kręci od tych ciągłych nowości, od plotek i dziwactw.. Dziedzic wziął nogi za pas i poszedł sobie na cztery wiatry, a ziemią jego podzielili się fornale i małorolni chłopi. Potem biedota zabrała się do rządów. Na

folwarku wszystko zmieniło się do niepoznania.

Do tego jeszcze mają budować nową, wspólną wieś.

— Zaklikówek!

— A gospodarzyć zamierzają kupą. I orać, i siać, i zbierać! Czy widział kto coś podobnego?

Ko-niec świata! Ale mojemu Antkowi nijak tego nie wybijesz ze łba. Nie wytłumaczysz. Ty swoje, a on, moj,a droga, swoje. Zmarszczy się, najeży i coś tam ino mruczy pod nosem. A Felek to niby inny?

Taki sam. A Jędrzej, a Alojz, Rataj! Powariowały chłopy!..

*) Wyjątek z powieści pt. „Ziemia bez skarg".

— Żeby tak żył mój Józef! — westchnęła Mar-tynka. — Na pewno poszedłby z nimi. Bo wciąż

ino gadał o tym, że czas już skończyć z wyzys-kiem i krzywdą. Trza tępić bogaczy! I jeszcze rozprawiał o rewolucji. A jak wojował z dziedzi-cem!

— I co, dużo zwojował? Pana już nie ma, a bie-da jak była tak jest. Na świecie, ty moja droga, nigdy nie było prawdziwej równości. To pewne.

Taki już jest porządek ustanowiony przez samego Boga. A my powinniśmy ino modlić się i słuchać!..

— A ja wam gadam, że będzie! — zaperzyła się Martynka.

— Pleciesz!

— A kto dzisiaj rządzi na folwarku, jak nie for-nale? Kto rozdaje ziemię? Antek! W pałacu uczą się nasze dzieci. I to wam się nie podoba? Oj, Wawrzyńcowo!

— Nie.

— Dlaczego?

— Tak.

Martynka zasępiła się. Była zła na Wawrzyń-cową, że ta nie rozumiała tych wszystkich prze-mian, jakie ostatnio zaszły w kraju i na folwarku.

Ją na przykład aż ponosiło. Nie mogła usiedzieć w miejscu. Toteż latała od chałupy do chałupy, roznosząc fantastyczne plotki. A że to, a że owo.

Klęła pańskie rządy i wychwalała nowe, lepsze czasy. Spodziewała się, że fornale lada dzień otrzymają złote góry.

Wawrzyńcowa była dzisiaj smutna i zakłopo-tana. Z niechęcią spoglądała na sąsiadkę, która latała tylko po czworakach gadając raz tak, raz inaczej.

— Zobaczycie co to będzie!— paplała Martynka.

— Bajki!

— Nie wierzycie?

— Nie.

— To zapytajcie Antka. On wie najlepiej!..

Wawrzyńcowa wróciła do pustej izby i przez cały czas myślała tylko o swoim Antku. Nie mogła go nijak zrozumieć, chociaż był dzieckiem. Znała

go na wylot. Ale od pewnego czasu budził w niej lęk. Nawet zmienił się zewnętrznie. Przedwcześ-nie zestarzał się, przygarbił, posiwiał. Jej syn za-miast czekać na dyspozycje, na rozkazy, teraz sam rozkazywał. I słuchano go, jak ekonoma. I to nie tylko na folwarku, lecz i w całej gminie. Bez niego nie odbyło się żadne ważniejsze zebranie, żadna narada czy sprawa. To czasy!

Na progu stanął Antek. Był wesoły, raźny, jak-by nagle odmłodniał, wyprostował się i złagodniał.

Spod białych, zawiesistych wąsów jaśniał uśmiech.

— Gdzie Franka? — zwrócił się do starej, sia-dając za stołem.

— W oborze — odparła Wawrzyńcowa.

— Prawda!

Antek był naprawdę ożywiony. Od pewnego cza-su czuł się daleko lepiej. Skrzepł, poweselał i od świtu do późnej nocy nie odrywał się od roboty.

W ostatnich dniach pochłonęła go sprawa wydo-bycia wapnia z pobliskich kamieniołomów. Zwie-ziono już sporo doskonałego materiału, ale pew-nego dnia Alojz odkrył przypadkiem jakiś nowy pokład. Dzisiaj miano rozpocząć jego eksploata-cję. Za oknem mignął Jędrzej Kosmala.

— Już? — spytał Antek, podnosząc się na wi-dok Jędrzeja.

— Jedziemy!

Przed stajnią czekały trzy drabiniaste wozy, zaprzężone w tęgie, dobrze utrzymane konie.

Chłopi wskoczyli na pierwszą z furmanek.. Alojz strzelił z bata. Spod kół podniósł się obłok kurzu, bijąc w pogodne, lazurowe niebo, spłókane po-ranną rosą. Stach Kosmala zaśpiewał skoczną, podrygującą piosenkę. „Oj da na!" — poderwali inni. Gwar i krzyk zmieszał się ze śmiechem i radosną melodią.

— W tych dniach przyjedzie do nas inżynier Łuczaj — mówił Antek do czarnego Jędrzeja Kosmałi — Zaczniemy budowę!

— To nasz człowiek — odparł Kosmala, — za-raz po opuszczeniu szpitala zajął się

wykończe-niem planu. Siedział po całych nocach aż dopiął swego. Projekt został zatwierdzony.

— I to jaki!

Z uznaniem mówili o projekcie spółdzielni stworzonym przez Łuczaj a. Wszystko w nim by-ło jasne, proste, piękne, bez zbędnej ornamentacji, bez najmniejszej przesady i niepotrzebnych budówek. Każdy kąt miał swój cel, swoje prze-znaczenie.

Ranek był śliczny. Na niebie nie widziało się ani chmurki. W Zaklikowie kwitły bzy, przelewa-jąc się fontannami bieli i fioletu przez chruś-ciane płoty. Nad rzeczką huczały siekiery, skrzy-piały piły, a w zieleni sadów wyrastały zręby no-wych, sosnowych chałup. Na miejscu niedawnych zgliszcz rosła bujna murawa. Z popiołów rodziło się młode, nieokiełznane życie.

— A ty o czym dumasz? — rzekł Rataj, zwra-cając się do szczerbatego Alojza, wywijającego batem.

— A bo co? — przecknął się Alojz.

— Ja ino tak sobie..

— A co cię to może obchodzić? Myślę i już, a przecież każdy ma do tego swoje prawa!

Zresztą wszyscy kręcimy się koło jednego.

— Koło czego?

— Koło budowy.

Rozmowa urwała się, bo dojeżdżali już do nadwiślańskich jaskiń, ciągnących się długim pa-sem nad rzeką. Alojz wysunął się na czoło, by pokazać towarzyszom nowoodkryty pokład. Cmok-nął na konie, zatoczył ogromny łuk i przystaCmok-nął przed wejściem do kopalni. Sprawnie zeskoczył z kozła i zbliżywszy się do przybyłych rzucił.

— Tutaj!

Kamieniołomy leżały nad samą Wisłą, pod stro-mą, nagą, pokrytą skąpą, z rzadka rosnącą trawą.

Ze zbocza sypał się biały pył, pomieszany z żółtą gliną. Z głębokich, ciemnych jam wiało wilgocią i chłodem. Tylko jeden z pokładów nadawał się do eksploatacji, zawierając pierwszorzędny budu-lec, ale tam właśnie kręcili się jacyś obcy ludzie.

W pobliżu stały ich okrągłe, wypasione konie.

— Kto to taki? — zaniepokoił się Alojz.

— Przyjechali tak, jak i my po kamień — po-wiedział Kosmala. — Trochę ubiegli nas! Trza z nimi pogadać..

— Nie poznajecie? — odezwał się Antek.

— Nie.

— Toż to ten bogacz Gzik z Ostrowca! Z sy-nem!..

— I parobek!

— Patrzcie! Wynajął sobie do pomocy trzech biedaków z kolonii. Będą harować na tego kutwę.

Antek znał Gzika. Był to najbogatszy chłop w okolicy. Do tego jeszcze zajmował się szabrem.

Majątek jego rozrósł się podczas wojny. Budynki miał piękne, pod blachą. Więc na co mu kamień?

Chyba na zapas?

Antek, mrucząc z irytacji, podszedł do starego Gzika, kręcącego się koło kamieniołomów.

Tam-ten przystanął, zmrużył czerwone, krótko widzące oczy i pochrząkując czekał. Był niski, szczupły i niepozorny, o dużej kędzierzawej głowie i świ-taijącycn oczach. W prawej garści trzymał sękaty kij.

— To pan, panie Gzik? — zaczął Antek.

— Ja.

— Po kamień?

— Tak.

— A kto panu pozwolił na wywóz wapniaka?

Chyba sam, co?

— Nigdy. Mamy tutaj jednakowe prawo. Toteż lepiej nie właźcie mi w drogę!

— Stul pysk, szabrowniku! — podniósł głos An-tek — Pokaż nam zezwolenie gminy.

— Wójt wie o wszystkim. To mój kum! — rzekł Gzik, nie myśląc wcale o odwrocie.

— Won!

— Co? To przecież napad, rozbój na równej dro-dze. Ale nie sądźcie, że ulęknę się waszych pogró-żek. Hej, Wałek! — zawołał na syna — Słyszysz?

Ludzie! — krzyknął na najemników — "Weźcie mnie w obronę. Nie dajcie mnie skrzywdzić!

Kosmala, aczkolwiek łagodny z usposobienia, stracił wreszcie zimną krew. Odsunąwszy na bok towarzyszy, stanął naprzeciwko czarnego Gzika.

Zmarszczył czoło.

— Wracajcie, Gzik, do domu, pókiście jeszcze zdrowi i cali — powiedział twardym, zdecydowa-nym tonem — bo kiedy biedota gnieździ się po ziemiankach i nędznych kuczach, to wy z Baranem zapomnieliście o wojnie, o nieszczęściu i pożarze.

A najgorsze jest jeszcze to, że łamiecie kamień „na zapas"! Jutro sprzedacie go na pewno najgorszym nędzarzom, tym co nie mają czym zwieźć materia-łu! Znam was!

Gzik posiniał z oburzenia. Podniósł swój sękaty kij i skradając się krok za krokiem powoli zbli-żył się do Jędrzeja. Przy nim plątał się syn, mło-dy, wystraszony chłopak. Starał się powstrzymać ojca, namówić go do powrotu.

— Ty, fornalu! — zacharczał Gzik — golcu je-den! Ja cię nauczę. Popamiętasz mnie jeszcze!

— Milcz! — krzyknął Jędrzej.

— Zabieraj swoich i wiej póki czas! — dorzucił Antek — bo dłużej nie będziemy się z tobą cackać..

— Dziadzie!

Ale jeszcze nie skończył, gdy szczerbaty Alojz porwał go za grdykę, podniósł, jak wór w górę i cisnął na ziemię. Gzik jęknął, wypuścił laskę i dopiero po chwili podniósł się z murawy.

— Bodaj was!

Otrzepał poły powalanej marynarki i złorzecząc, wycofał się pod opiekę swoich najemników. Kipiał cały z niewypowiedzianej nienawiści, wypluwał z siebie wściekłość. Zawsze pogardzał tą gołotą, tymi nędzarzami bez dachu nad głową i bez n a j -mniejszej przyszłości. I oto doczekał się tej chwili,

w której fornale podnieśli głowy, ba, poczuli się panami na własnej posiadłości, grożąc jemu, naj-zamożniejszemu gospodarzowi w okolicy.

Teraz Jędrzej zbliżył się do nowego kamienio-łomu, by rozmówić się z najemnikami sprowadzo-nymi przez starego sknerę. Podał im machorkę, a kiedy już zakurzyli, począł tłumaczyć komu słu-żą. Taką robotę znajdą w spółdzielni. I nikt ich tam nie wykorzysta.

— Dobrze — odezwał się jeden z robotników, człowiek o bladej, wymokłej twarzy i mocno wy-bałuszonych oczach — macie rację. Ale co będzie z naszym odrobkiem?

— Z jakim to odrobkiem?

— Bo wiecie, — mówił inny z komorników — Gzik dał nam po dwa zagony ziemi pod kartofle.

Za piętnaście dni odrobku. Teraz spłacamy tylko zaciągnięty dług.

— A mnie zaorał ogród!

— Za ile?

— Za dwa dni. To trzeba jakoś odrobić..

Antek poczerwieniał. Odsunął czarnego Jędrzeja.

Z prawdziwym współczuciem patrzył na tych bied-nych, sponiewieranych ludzi żyjących z wyrobku.

— Pluńcie na to wszystko, towarzysze! — po-wiedział z siłą — Przyłączcie się do nas. Pokryje-my wasze zobowiązania i daPokryje-my wam uczciwy, ludzki zarobek..

Komornicy spojrzeli po sobie. Jeden z nich coś szepnął do najbliższego towarzysza.

— I co, zgoda? — zagadnął Miś.

— Zgoda — odparli.

Gzik,widząc co się święci, pociągnął syna do oczekującego wozu. Obleciał go strach. Postanowił uniknąć wiszącej w powietrzu awantury. Wolał z nimi nie zaczynać. Bo kto wie, czy udałoby mu się wyjść cało? Prędko wdrapał się na furę i co sił ruszył z tego przeklętego miejsca. Za nimi roz-legł się łoskot kilofów, kruszących twardą, wa-pienną skałę.

Tak minął dzień.

Pod wieczór na zaklikowskiej drodze ukazały się trzy ciężkie wozy, pełne białego, doskonałego ka-mienia, wydobytego z nowoodkrytego pokładu.

Jechały wolno, kierując się na miejsce przeznacze-nia. Spod chałup i ziemianek spoglądali znajomi chłopi pozdrawiając znajomych.

— Chodźcie, sąsiedzi! — krzyknął do nich Jędrzej — Róbcie i budujcie z nami! Będzie nas więcej!

— Szczęść wam, Boże! — odpowiedział któryś — Tymczasem poczekamy. Zobaczymy co zwojujecie.

A potem pójdziemy w wasze ślady.

— To tacy z was tchórze?

Sąsiedzi naprawdę czekali, bojąc się wszelkich zmian i nowości. Woleli obserwować zza płotu po-czynania spółdzielców, ich ciężką codzienną harówkę, kłopoty i biedę. A trosk wciąż przy-bywało. Przednówek był przykry, a czasem

i głodny. Ale ludzie jakoś nie tracili ducha, po-cieszając się nadzieją lepszego jutra, jaśniejszej przyszłości. Do czworaków przynoszono różne

plotki, bajdy i zjadliwe oszczerstwa, mające zła-mać wiarę, zmącić spokój. Wrogom chodziło przede wszystkim o rozbicie braterskiej spójni łączącej małorolnych chłopów i byłych fornali. Toteż jed-nych nastawiono na drugich, grożono najokropniej-szą nędzą i karą z samego nieba. Baby pyskowały jedna przez drugą, starając się zbuntować chłopów.

Niejeden chwytał za kij, by zaprowadzić porządek.

Były jednak i inne. Takie, jak Franka, Niedbałka czy Alojzowa, dzielne, pracowite i opanowane, dla których nowy porządek dawał nadzieję na przy-szłość, niósł wolność i wyzwolenie z pęt jaśniepań-skiej służby, z pęt wiecznej biedy i poniewierki...

Franka po wypadku w Wielką Sobotę długo nie mogła przyjść do zdrowia. Ciągle bolała ją głowa, drżały ręce, a w duszy pozostał nieprzyjemny osad.

Już od tamtego czasu nie chodziła do kościoła.

W święto modliła się najczęściej w domu. Nieraz we śnie przeżywała tę straszną, niezapomnianą scenę. Z mroku wyciągały się do niej długie, za-krzywione szpony czarownic, a nad głową przela-tywały ostre kamienie, upadając, jak grad na goś-ciniec. „Boże, ratuj!" szeptała. A potem znów po-jawiał się Paweł. I zupełnie tak, jak wtedy, miał postać Chrystusa, płynącego nad tłumem z

czer-woną chorągiewką w ręce. Chciała o tym zapo-mnieć. Dlatego od wczesnego rana biegła do byle jakiej roboty. Przydzielono ją do obory. W milcze-niu dreptała koło krów, ścieliła, doiła, byle zabić

uparte, dręczące myśli. 'Kiedy ją chwalono, nie odzywała się ani słowem. Spełniała tylko swój obowiązek.

Pewnego dnia zjawił się znienacka w oborze jakiś dziennikarz, a spostrzegłszy Frankę przy .ściółce, podszedł do niej, by pogawędzić o pracy

i osiągnięciach spółdzielni. A przy tym gorąco wy-chwalał towarzyszy za ich hart i wyrobienie.

Antkowa, cierpliwie wysłuchawszy długiego wy-wodu gościa, rzekła:

— W tej chwili nie mamy tutaj nic szczególne-go, czym moglibyśmy się pochlubić. Dopiero za-częliśmy, proszę pana. A do końca jeszcze daleko.

Jeszcze niemało się naharujemy, zanim będzie le-piej. Ale nikt z nas, broń Boże, nie narzeka.

— I nie wyciąga ręki o _ pomoc! — dorzuciła Alojzowa.

— Racja.

W tej odpowiedzi Franki zamykała się jej cała dusza, spokój i skromność bez granic. Z rzadką cierpliwością potrafiła znosić ból i wszelki niedo-statek, a do tego jeszcze wciąż troszczyła się o mę-ża, za którym poszłaby w ogień. Nie miała do niego żalu nawet wtenczas, gdy za jego rzekome winy chciano ją niedawno ukamienować. Ale i on był dla niej dobry, wyrozumiały. Wprawdzie zaw-sze unikał ciepłych słów i czułości, to przecież po swojemu lubił ją i szanował. Śmierć Pawła zbli-żyła ich jeszcze więcej.

Tylko Jędrzej nijak nie mógł poradzić sobie ze swoją. Wikta wciąż narzekała na swój los, wy-tykając najrozmaitsze braki. Pachniał jej gospo-darski dobrobyt, kiedy tymczasem ze wszystkich

kątów wyzierała bieda. To doprowadzało ją do pasji.

— Żebym pozostała na swoim — wykrzykiwa-ła — bywykrzykiwa-łabym już panią całą gębą. A tak? Ino wieczna męka!

Kosmala najczęściej nie odpowiadał. Miał męską, mocną postawę, lecz miękkie jak wosk serce. Sło-wa żony paliły go jak ogień. Ale milczał, bojąc się piekła w domu. Pod byle pozorem wymykał się z chałupy i leciał do kancelarii. Tam zbierali się towarzysze, jedni czytali gazety, drudzy słuchali radia. W kącie, pod ścianą schylała się mad księgą Krystyna1.

Jedyną pociechą Jędrzeja był syn, Stach. Chło-pak przepadał za muzyką. Wieczorem siadał przed

czworakiem i długo wygrywał na skrzypkach.

A znał melodyj bez liku. Umiał też doskonale obchodzić się z maszyną. Po całych godzinach ślę-czał nad żniwiarką, naprawił rozklekotaną

mło-carnię i robił nową pompę do studni.

Stach zakochał się w Bronce Niedbałównie i dla niej grywał pod ścianą, zanim dziewczyna nie wy-jechała do Szkoły Rolniczej w Krasieninie. Potem pisał do niej sążniste listy, listy pełne zaklęć

i szczeniackiej miłości. Długo czekał na odpowiedź, a kiedy jednego dnia otrzymał kartę z widokiem Lublina, szczęście jego nie miało granic. Bronka namawiała go do nauki, która w Polsce Ludowej stała się dostępna dla wszystkich. „Weź się za sie-bie", czytał — „a będziesz człowiekiem!". „To prawda", pomyślał i od razu dojrzał w nim plan wyjazdu z Zaklikowa.

Włócząc się po okolicy, Stach dowiedział się, że w sąsiednim majątku znajduje się stary, zardze-wiały traktor przeznaczony na zniszczenie. Chłopak długo się nie namyślał. Po porozumieniu z ojcem wybrał się do Zagajska, by obejrzeć maszynę. Chy-ba z tydzień nie odrywał się od pracy, aż pewnego popołudnia na dziedziniec folwarku w Zaklikowie wtoczył się żelazny, dudniący potwór, budząc ogólne zdumienie. Z czworaków wysypał się rój dzieci. Jędrzej z dumą spojrzał na syna, ciemnego od dymu i smaru.

— To dopiero chwat! — powiedział.

— Chwat! — potwierdzili inni.

W ten sposób spółdzielnia zdobyła swój pierwszy traktor. Wszyscy podziwiali, że to tak nagle i zu-pełnie z niczego, a radość ich nie miała końca. Dłu-go kręcili się koło ^połyskującej, wyczyszczonej maszyny, dotykali chłodnego żelaza, podpatrywali każdy szczegół konstrukcji i kiwając głowami cmokali z ogromnym ukontentowaniem. Zdawało im

się, że są już zamożni i że w zasadzie nic im wię-cej nie trzeba. Jedni odchodzili, by zaraz ustąpić miejsca następnym, zwabionym aż z dolnego Za-klikowa.

Stasiek odpowiadał na liczne pytania, poka-zywał maszynę, wyjaśniał. A chociaż miał jeszcze mleko pod nosem, starał się mówić jak dojrzały człowiek. Był w brudnej, zasmarowanej bluzie i wojskowych spodniach. Miał podłużną, trochę dziecinną twarz i szerokie, uśmiechnięte usta.

Z oczu biła pewność siebie. Raz po raz odgarniał z czoła Wiechę bujnych, połyskujących, włosów.

Przez cały czas myślał o Bronce. Żałował., że jej nie może w tej chwili zaimponować. Potem znów zapalił motor. Traktor drgnął, zadudnił i z ogłu-szającym hukiem potoczył się, jak ciężki nie-zgrabny zwierz pa wydeptanej ziemi. Dzieci pró-bowały zagłuszyć terkot potwora. Biegły z ra-dosną wrzawą, z szumem i śmiechem. Chłopcy wywijali czapkami.

I nagle zrobiło się jasno, wesoło i świątecznie, jakby ludzie nie mieli już żadnych trosk i żad-nych kłopotów. A traktor parskał, huczał, sapał i wypluwając kłęby burego dymu paradował przed oczyma gromady.

Kobiety z uznaniem spoglądały na Stacha. Bo któż się spodziewał, że chłopak jest zdolny do takich rzeczy? Zawsze śmiano się z jego powol-ności i ślamazarnej zadumy. Jak kot łaził za Bronką wygrywając jej na skrzypcach tęskne, rzewne pieśni.

Nawet Krystyna na chwilę oderwała się od cyfr, by z tarasu rzucić okiem na gwarny dzie-dziniec. Podbiegły do niej dzieci, prosiły, zeby zechciała przyjrzeć się maszynie. Ale ona uśmiech-nęła się do małych berbeci i, głaszcząc dziewczęta

i chłopców po jasnych jak len włosach, cieszyła się razem z nimi jak dziecko. Od samego rana cze-kała na przyjazd Stefana i to właśnie napełniało ją taką radością. Człowiek ten był jej drogi, drogi nad wszystko. W czasie jego długiej, niemal trzy-dziestodniowej choroby nie opuszczała go ani na chwilę. Wtedy to poznali się jeszcze bardziej.

— Już jest pan Łuczaj? — zapytał Felek.

— "Nie.

— Ale przyjedzie?

— Myślę, że tak, skoro wam przyrzekł. A zresztą on zawsze pojawia się w porę.,

— To prawda.

Krystyna skończywszy codzienną pracę, wyszła do parku. Było tutaj zielono i pięknie. We wszyst-kich kątach kipiała zieleń. W powietrzu, przesy-conym blaskiem popołudniowego słońca unosił się mocny zapach bzów. W leszczynie świergotało ptactwo. Jedna ze ścieżek zaprowadziła ją do

„świątyni miłości". Zatrzymała się przed szczątka-mi białej, powiewnej jak mgła bogini, wykutej w marmurze. Pod gałęzią świeżo rozwiniętej lipy baraszkował swawolny, pyzaty amorek. Stojąc w tym mfejscu zawsze czuła w pobliżu obecność Stefana. Wyglądała jak zakochana pensjonarka, oczekująca z biciem serca na umówione spotka-nie. Wsłuchiwała się w każdy szmer, w każdy

szelest na drodze. Czasem przymykała oczy, by już zbudzić się w najmilszych ramionach.

Stefan przyjechał dopiero o zmierzchu. Ale za-ledwie przywitał się z Krystyną, już rozprawiał o spółdzielni, o materiale, o kamieniu, wapnie, cemencie i wkrótce rozpoczynającej się budowie.

Był pełen zapału, oczy mu błyszczały, a na czer-stwej, opalonej twarzy nie widziało się już ani śladu przebytej choroby.

Wieczór był cichy, pachnący i wygwieżdżony.

Łuczaj proponował Krystynie przechadzkę, gdyż chciał jeszcze dzisiaj zapoznać się z materiałem, wydobytym z miejscowych kamieniołomów. Droga prowadziła przez folwark albo przez „Zamarły strumień". Woleli jednak iść zupełnym polem, gdzie nie było w tej chwili ani -żywego ducha.

Szczęśliwymi oczyma wodzili po wysokich,

Szczęśliwymi oczyma wodzili po wysokich,

Powiązane dokumenty