• Nie Znaleziono Wyników

jest możliwe

W dokumencie Śląsk, 2012, R. 18, nr 1 (Stron 58-61)

- Kiedy zbliżały się moje 50-te urodziny, pomyślałem sobie, że fajnie byłoby je uczcić spotkaniem z Dalajlamą. Ludzie wymyślają różne imprezy na Abrahama, a ja poczułem potrzebę jakiegoś przeżycia mistycznego.

O

czywiście wszyscy wokół mnie pukali się palcem w czoło, „Co też ten hajer znów wymyślił!”. A ja pojecha-

^ łem do Indii, byłem tam nie raz. Znałem realia życia, ludzi. Wiedziałem, jak się

• w tym egzotycznym dla nas kraju zor- ganizować. Sprawnie więc dotarłem do Dharamsali. Kiedy powiedziałem, ja­

ki jest cel mojej podróży, wszyscy wo­

kół mnie patrzeli na mnie jak na waria­

ta. Mówili: „Co ty, takie spotkania trzeba załatwiać miesiącami, zacząć co najmniej rok wcześniej. Przede wszystkim jednak trzeba mieć specjal­

ne i przekonujące uzasadnienie. Nie każ­

dy może spotkać się z Dalajlamą. To nie jest kwestia jakiegoś „widzimisię” ! To były najłagodniejsze komentarze do mo­

jego zamiaru. Przeważały takie w sty­

lu: „Chłopie, tyś oszalał?!”, albo „Bije Ci chyba na dekel?”. Chodziłem, pyta­

łem i wychodziło na to, że wszyscy wo­

kół mnie mieli rację w ocenie sytuacji, pukając tym palcem w czoło... Prawdę mówiąc byłem załamany. Taka daleka droga, tyle pieniędzy na nic. Nawet mój entuzjazm, optymizm na nic się zdały.

Po kilku dniach walki spasowałem.

Poszedłem wieczorem do klasztoru, w którym nazajutrz miała odbyć się msza za bliskich Dalajlamy. Chociaż ty­

le, pomyślałem, że będę w tym samym miejscu, ale w innym czasie. Kiedy tak sobie siedziałem po turecku i rozmyśla­

łem, znajomy bocknął mnie w ramię:

„Patrz idzie! To on!”. Jak to piszą w książkach - „skoczyłem na równie no­

gi” i zanim pomyślałem już leżałem w pokłonie przed Dalajlamą. Nie było siły, musiał na mnie nie tylko spojrzeć, ale i zatrzymać się. Zobaczył białego człowieka, może to go zaintrygowało, bo zapytał mnie, co mnie sprowadza do Indii. Odpowiedziałem, że moim ma­

rzeniem było spotkanie z nim.

- Jesteś buddystą? - zapytał. Odpowie­

działem mu, że nie, że katolikiem.

- To dlaczego chciałeś się właśnie ze mną zobaczyć?

- Bo ty jesteś dobrym człow ie­

kiem - odparłem. Dostałem od niego zdjęcie ze słowami:

- Przyjdź jutro o 9.00..

Byłem oszołomiony ze szczęścia.

Z podniecenia nie mogłem spać. Rano przed 9.00 już byłem na miejscu i koniec.

Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Ta­

ka jakaś ściana zaporowa się zrobiła.

Tych ludzi, którzy decydują o tym, kto zobaczy Dalajlamę jest tylu, że aż trud­

no uwierzyć. Ja latam od jednej bram­

ki do drugiej. Wszędzie odprawiają mnie z kwitkiem. Przy którejś z rzędu już rozmowie przy kolejnej bramce w despe­

racji wyjmuję swoje zdjęcie w mundu­

rze górniczym, które już kiedyś uratowa­

ło mi życie i mówię, że jestem generałem. Pan wziął zdjęcie, zapytał się jak się nazywam. To mówię.

- To ty Polak jesteś? - zapytał. Po­

twierdziłem. A on na to:

- To ty przecież masz już załatwione wejście.

Okazało się, że wystarczyło się przed­

stawić i pokazać zdjęcie, które dostałem od Dalajlamy. Potem to już tylko musia­

łem rozebrać się do rosołu, zostawić pra­

wie wszystkie rzeczy, bo takie są zasa­

dy bezpieczeństwa. Za to siedziałem kilka metrów od Dalajlamy. Chłonąłem atmosferę mszy buddyjskiej. Zupełnie nieznanych modlitw w dziwnym, ale śpiewnym języku tybetańskim. Co jakiś czas ezgotyczne dla nas instrumenty, trą­

by, bębny swoim ostrym brzmieniem wytrącały mnie z monotonnego rytmu mantr. Nawet nie wiem kiedy minęło tych kilka godzin, podczas, których moje myśli szybowały gdzieś daleko od zwyczajnego życia. To, że marzenia się spełniają, a los zaskakuje - wiedzia­

łem jednak już wcześniej.

56

Jedno serce i dwie w ielkie pasje

nie i szybko, lekko przygarbiony. Kie­

dy jednak podniesie głowę i spojrzy na człowieka, to w oczach zapalają mu się dwa węgielki, jasne i bystre. Można w nich wyczytać przekorę, odwagę i po­

czucie humoru. Radosny uśmiech świad­

czy o łatwym nawiązywaniu sympatycz­

nych więzi. Taki śląski miglanc - można by rzec. Jednak kiedy uśmiech znika z twarzy, widać wyraźnie, że pan Mie­

czysław czasem zamyka się w sobie. Pa­

radoksalnie można by więc powiedzieć, że jest otwartym, życzliwym dla na lu­

dzi introwertykiem.

- W ostatnich latach zmieniłem się.

Podobnie jak moje życie. Miałem pasję, największą w życiu - pracę na kopalni.

To taki męski zawód. Trudny, wymaga­

jący odwagi. Bez patyczkowania się.

Niebezpieczny. Mocne przeżycia. Byłem dumny z tego, jestem górnikiem. - pan Mieczysław opowiada spokojnie, niemal beznamiętnie. - 27 lat przepracowałem na kopalni „Wujek” jako górnik strzało­

wy, aż pewnego dnia runęła ściana.

Miałem szczęście. Dostałem w tył gło­

wy. Straciłem przytomność. Obudzi­

łem się po sześciu dniach... - chwilę się zastanawia - ... można powiedzieć, że w nowym życiu. Bo poprzedni mój świat runął jak ta ściana. Moi koledzy nie wyjechali już na powierzchnię. Ich twa­

rze śniły mi się po nocach . Budziłem się mokry od potu, ale myśl, że już tam nie wrócę, na moją kopalnię, była nie do zniesienia. Nie będę już fedrować. Ni­

gdy! To dla mnie brzmiało jak wyrok.

Od tego czasu pan Mieczysław nie sły­

szy na prawe ucho i nie widzi na jedno oko. W płucach pylica, prawie 40%. Jest na emeryturze. Ma za sobą wiele opera­

cji. Właśnie przygotowuje się do kolejnej.

- Na początku snułem się z kąta w kąt. Aż raz idę sobie ulicą, wówczas jeszcze Wieczorka, i widzę taki wielki napis: „Bilety Lotnicze - Promocja.

Warszawa-Moslcwa-Delhi” . Miałem jeszcze pieniądze z odprawy. Poszedłem do banku, wypłaciłem, bilet kupiłem. Za­

gadałem dziewczyny z Orbisu i pomo­

gły mi zdobyć wizę. W domu mówię do żony:

- Iwonciu, tak mi źle, jakoś nie potra­

fię się pozbierać. To wszystko mnie zwa­

liło z nóg, te przeżycia zdołowały...

Nie potrafię sobie dać rady. Pojadę so­

bie na kilka dni w Beskidy. Odpocznę, pomyślę. Coś w głowie poukładam.

Nabiorę dystansu.

A mamy tam zaprzyjaźnionego góra­

la Władka, do którego jeździmy na wa­

kacje - pan Mietek uzupełnia swoje opo­

wiadanie. - Żona wie, że kocham góry, więc zrozumiała, że potrzebuję trochę sa­

motności, że pochodzę sobie na Przysłup, Malinową Górkę i poczuję się lepiej. Dla niepoznaki spakowałem tylko malutki

plecaczek. Wrzuciłem do niego boche­

nek chleba, dwie konserwy. Czasem le­

piej, żeby za dużo kobiecie nie tłuma­

czyć. Ona ciężko pojm uje męskie sprawy. Więc bardzo skromnie zaopa­

trzony ruszyłem w szeroki świat.

N arodziny H ajera W agabundy T ) _ „ Mieczysław nigdy wcześniej

I d l

In ie podróżował. Tyle, co z żo­

ną i córką w góry. Jakiś wyjazd w latach siedemdziesiątych do Szwecji. Z tej perspektywy była to brawurowa, a na­

wet szalona decyzja. Jak się miało oka­

zać karkołomna, na granicy szaleństwa.

- W Moskwie przypomniałem sobie język rosyjski, którego uczyłem się jeszcze w szkole. Wówczas był to język przymusowy i zdziwiłem się bardzo, że tak dużo zapamiętałem z tych lekcji, któ­

rych nikt nie lubił. Świetnie się bawiłem.

Zupełnie nowe doznania. W Delhi wy­

lądowałem i od razu osaczył mnie tłum ludzi, gadających każdy sobie, w dodat­

ku w dziwnym, kompletnie niezrozu­

miałym języku. Krzyki, szarpanie, na­

w oływ ania, jak ieś kartki ktoś mi wpychał do ręki. Zupełnie nie wie­

działem co robić. Szedłem bezmyślnie za innymi ludźmi. W pewnym miejscu stanąłem i pomyślałem sobie: „Głupo- lu! I coś ty zrobił?!”. Próbowałem po­

kazywać na migi, że jestem głodny i śpiący. Wreszcie ktoś mi krzyknął do ucha: „Paharganj!!!”. Też zacząłem literować PAHARGANJ, i tak ludzie po­

kazując palcami doprowadzili mnie do ulicy na której kłębił się wszelaki ruch. Tłum ludzi, między nimi motorik- sze, rowery, nawołujący sklepikarze ze swoimi kramami, mnóstwo jakiś sprzętów, rzeczy, owoców, smrodu roz­

kładających się resztek i odchodów, spa­

lin, gapiów, kupujących i krów, które są święte i mogą wszystko. Przelewałem się razem z tym ulicznym ruchem. Raz w jedną, raz w przeciwną stronę. I tak trzy dni. Bałem się, że zabłądzę, że już żadnego hotelu nie znajdę. Trzyma­

łem się tej Main Bazaar, włóczyłem się, wypatrywałem i wsłuchiwałem się, że­

by wreszcie polską mowę usłyszeć.

B ezskutecznie. Więc pom yślałem :

„Czas, żeby zadzwonić do domu”.

Wszedłem do budki telefonicznej, wy­

kręciłem numer, a tam w słuchawce spo­

kojny głoś mojej żonki.

- Iwoniu - mówię do niej - muszę ci się do czegoś przyznać, ale nie gniewej się, dziołszka, ja nie jestem w Beskidach tylko w Indiach.

I taka cisza zrobiła się w tym telefo­

nie. Za chwilę słyszę jej zmartwiony, de­

likatny głos:

-W racaj do domu, tabletki bierzesz...

ja ci załatwię dobrego psychiatrę, ale nie pij już alkoholu...

Przechodził obok jakiś młody Hindus, wciągnąłem go do budki, dałem słu­

Następny raz żonę usłyszałem w słu­

chawce po sześciu miesięcach.

Pan Mieczysław przypomina sobie zdarzenia sprzed 15 lat. Sam do siebie się uśmiecha. Opowiada z autoironią.

No, bo jak można podróżować z taką na­

iwnością.

- Znałem wtedy dwa słowa związane z Indiami: Bombaj i Kalkuta. Kupiłem więc sobie bilet do Bambaju, wylądowa­

łem w Maduraju. Każdy podróżnik wie, że jak się zapyta Hindusa o trasę, to od ra­

zu wskaże kierunek. Jeżeli dwóch na dzie­

sięciu pokaże ten sam, to jest szansa, że to właściwa droga. Hindus nigdy się nie przyzna, że czegoś nie wie. Tak podróżo­

wałem, a właściwie błądziłem przez miesiąc. Tylko z dworca na dworzec. Ba­

łem się dalej ruszyć, żeby nie zabłądzić już kompletnie i stracić się gdzieś.

Po dwóch tygodniach skończyły mi się pieniądze. Brak znajomości języka i orien­

tacji. Za herbatkę, która kosztowała 5 ru­

pii - płaciłem 100. Za zupkę za 10 ru­

pii - 500 albo nawet 600. Nie znałem wartości pieniądza, nie potrafiłem się do­

gadać. No i wszystko się posypało. Świat mi się zawalił. Usiadłem pod ścianą na jakimś dworcu, z okien było w oddali widać Himalaje. Oparłem głowę na rę­

kach i nonnalnie zacząłem płakać. Kom­

pletnie nie wiedziałem, co z sobą zrobić.

Jak się stąd wyrwać. Łzy leciały po twa­

rzy. Mijali mnie jacyś ludzie. Nagle usłyszałem siarczystego „Fredrę”, pięk­

nie brzmiącego w polskiej mowie. To by­

ła kobieta, która sypnęła „wiązankę” jak z rękawa! To ja tylko:

- Ratunku, na pomoc.

- W dodatku Polak - dopowiedziała.

Oczywiście padły pytania:, co się stało, skąd tutaj itd. Okazało się, że to była Ania Czerwińska, nasza wybitna himalaistka.

Aktualnie moja wielka przyjaciółka.

Wtedy najpierw sprowadziła mnie do parteru, potem do pionu. I wróciliśmy razem do Delhi. Już prawie miałem ku­

piony bilet powrotny, ale spotkaliśmy grupę sześciu dziewcząt z Krakowa, które właśnie rozpoczynały swoją waka­

cyjną podróż po Indiach. Przyłączyłem się do nich. Warunek był tylko jeden, bę­

dę się uczył angielskiego. Więc każdy dzień rozpoczynałem od one, two, tliree, four, five... I tak rozpoczęła się moja wiel­

ka przygoda, nowa życiowa pasja - po­

dróżowanie po świecie.

Św iat jest piękny, a N ikisz najpiękniejszy J karkołomnej podróży do Indii V_y Llm inelo ponad 15 lat. W tym czasie Mieczysław Bieniek przemie­

rzył tysiące kilometrów, zwiedził pra­

wie 90 krajów. Chociaż słowo zwiedza­

nie nie jest odpowiednie do stylu wędrówek pana Mieczysława. On prze­

mierza świat. Niemal na piechotę. Podró­

żuje najtaniej jak tylko się da, często au­

tostopem. Prawie zawsze samotnie.

- Jak jechałem do Dalajlamy, wysze­

dłem z domu z plecakiem na Dolinę

mm

Trzech Stawów, nasze „Sztauwajery”

z kartką, taką dużą w ręce: „INDIE, DA­

LAJLAMA”. Pierwszy, który przejechał pukał się w głowę, drugi pokazał mi su­

gestywnie, że „mom hopla, jeszcze z prze- rzutkami”. Trzeci zatrzymał się i pyta:

- Pan to tak naprawdę? Do Dalajlamy?

Mówię mu, że tak. A on:

- O ku...! Ale do Rzeszowa zabiorę, siadaj pan!

Pan Mieczysław kontynuuje swoje wspomnienia. Widać, że uwielbia opo­

wiadać. Ma dar gawędziarza. Po kilka minutach mówienia jego słuchacz jest już w podróży. Przeżywa wszystkie pe­

rypetie, poznaje ludzi, boi się lub fascy­

nuje, zupełnie tak, jak by był z narrato­

rem na miejscu.

- Moim odkryciem jest. że ludzie są w większości fajni. Ja podzieliłem wszystkich na dwie grupy: na ludzi mą­

drych i głupich. Tych drugich, niecieka­

wych jakoś mniej Pan Bóg rozsiał po świecie. Z tego względu mam też swój sposób podróżowania. Na nic się nie na­

stawiam. Idę, pukam do drzwi domów.

Przedstawiam się. Ludzie są ciekawi co najmniej tak jale my, podróżnicy. Więc za­

praszają. Rozmawiają, chętnie goszczą.

Czasem możemy porozumiewać się tyl­

ko na migi. A leja zaczynam żyć ich ży­

ciem. Wstają do pracy o 4 rano, ja też.

Wychodzą w pole, albo na ryżowisko, idę z nimi. Pracuję. Krzątają się w domu, go­

tują, to ja jestem przy nich, pomagam.

Po kilku dniach rozumiemy się bez słów. Opowiadają o swoim życiu, o swo­

im kraju. Słucham. Robię zdjęcia. Wie­

czorami otwieram swój dzienniczek wpisuję datę, a pod nią opisuję to, co wi­

działem, co przeżyłem. Nie wyobra­

żam sobie życia bez podróżowania. To tak jakbym nie oddychał. Musze podró­

żować, żeby żyć.

W połowie listopada w Szczyrku odby­

wają się już od 18 lat Ogólnopolskie Spo­

tkania Obieżyświatów, Trampów i Tury­

stów. Spotkałam tam pana Mietka Bieńka.

Otoczony gromadką młodych ludzi opo­

wiadał, czarował. Wpisywał dedykacje do swoich książek. Jego książki są jak opowieści: barwne, pisane z poczuciem humoru i brawurą. Otwieram na chybił tra­

fił „Hajera na kraju Indii”:

...w Riszikeszu, w świętym mieście przebywało od 3 do 4 milionów pielgrzy­

mów’. Nie mogłem znaleźć miejsca do spania. Każdy na swój sposób pró­

bował zorganizować sobie dach nad gło­

wą. Podczepiłem się pod rodzinę, która przyjechała traktorem z przyczepą po brzegi wypełnioną pielgrzymami.

Spytałem wtedy na migi właściciela, czy mogę pod nią spać. Moja propozycja ucieszyła go chyba bardziej niż mnie je ­ go zgoda.

Przewracam kilka kartek i czytam anegdotę o puklatym Zefliku, który spo-

^ tkoł diabła, o łysiejącym Jurku, co na kneflu robił. Święte miasto Riszikesz przypomina hajerowi karczmę piwną, którą ze szczegółami opisuje. Między zdjęciami kolorowych, groźnych Maha- kali, pięknych Hindusek, zachwycających

widoków Ladakhu opis życia w Gi- szowcu i Nikiszowcu. Pan Mietek pisze, że często wraca myślami do swojego fa­

miloka. Widzi w tym śląskim miejscu po­

dobieństwo do życia w Tybecie.

- Giszowiec, Nikiszowiec to jest dla mnie taka magiczna kraina, do której za­

wsze się wraca. Jak nie opisać tak

me wice i śmieją się chętnie. Zawsze bio­

rę na wyprawę widokówki z Katowic i rozdaję je. Oto moje rodzinne miasto.

Czasem nimi płacę, bywa, że stają się moją wizytówką, towarem w handlu wy­

miennym. Jeżeli ktoś zauważy kiedyś podczas swojej podróży w egzotycznym kraju widokówkę z Katowic zatkniętą w małym hoteliku w Papui Nowej Gwi­

nei, albo w domostwach na Borneo, w Bogocie, czy gdziekolwiek indziej - to znaczy, że hajerek tam był. Mam w ser­

cu też Wełnowiec. Tam się urodziłem.

Alpy Wełnowieckie, to moje pierwsze góry. Pamiętam z dzieciństwa, jak sta­

rzyk opowiadał po powrocie z Francji, gdzie pracował jako górnik, jak tam by­

ło. Jak widział Lazurowe Wybrzeże, gó­

ry, piękne różne miejsca. My jako ma­

łe bajtle, zawsze tam siedzieliśmy pod ławką i podsłuchiwali. Aż pewne­

go dnia z kumplem Rudzikiem postano­

wiliśmy taką wyprawę na Lazurowe Wy­

brzeża zrobić. Najpierw zbieraliśmy pieniądze na trampki. I kupiliśmy je so­

bie. Potem spakowaliśmy prowiant, ja ­ kieś klapsznity, za resztę pieniędzy ku­

piliśmy bezy i poszliśmy w góry, w nasze Alpy. Ja miałem może 6 lat. Tak żeśmy szli i szli przez te hałdy aż doszliśmy do Dąbrowy Górniczej. Tam zatrzy­

mała nas milicja obywatelska i doprowa­

dziła do domu. Ale do dzisiaj nie zapo­

mnę, jak wypatrywaliśmy, co będzie za tą górą przed nami, wysoką. Zdoby­

waliśmy ją pomału, w mozole, żeby się dowiedzieć na szczycie, że za nią jest ko­

lejna góra, taka sama. A za nią następ­

na i następna. Tak jest do dzisiaj, ciągle widzę przed sobą wyzwania. Kiedy je pokonam, już zbieram siły do kolejnej eskapady. Napisali o mnie kiedyś, że je­

stem wagabundą włóczącym się po świe­

cie do najdalszych jego zakątków, gdzie inni podróżnicy nie docierają, że wta­

piam się w tłum, w życie mieszkańców na tych rubieżach świata. Ładnie napi­

sane, ale ja naprawdę tak się czuję.

Tajem nica górniczego m unduru T ^ „ .i- w tym jakaś magia, że w naj-

J

v j

L

trudniejszych chwilach gór­

niczy mundur hajerowi z Nikisza albo otwierał drzwi albo ratował życie.

- Nie minąłem się z powołaniem idąc do pracy w kopalni. U mnie w ro­

dzinie to była chluba. Teraz, kiedy nie mogę pracować na kopalni, zawsze no­

szę przy sobie zdjęcie w mundurze gór­

niczym. Ono przypomina mi kim jestem.

A czasem czyni cuda. Na jednej z wysp indonezyjskich dopadła mnie denga.

To tropikalna choroba, przenoszona przez komary jak malaria. Objawia się silnymi bólami głowy, wysoką gorącz­

ką, febrą, wysypką, komplikacjami krwotocznym i. Często prowadzi do śmierci. Kiedy leżałem w malignie i czułem, że odchodzę, widziałem przed sobą statek wojskowy na redzie.

W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że tylko on może uratować mi ży­

cie. Poprosiłem miejscowych żeby pod­

płynęli ze mną pod ten statek. Żołnierze nie chcieli nawet z nami rozmawiać. Mó­

wili, że tajemnica państwowa, tylko wojskowi mają wstęp. No to im mówię:

- Ja jestem generałem na urlopie.

Poprosili o legitymację. To ja, że nie zabieram legitymacji na urlop, ale mam zdjęcie w mundurze. Pokazałem im to zdjęcie w galowym górniczym stroju.

Z orderami na klapie, złotymi guzikami, pagonami, czako i szablą. Widziałem, j ale kiwają z uznaniem głowami. Bez żad­

nych wątpliwości nie tylko wpuścili mnie na pokład, ale też udzielili pomo­

cy. Słowem, uratowali życie. Magia górniczego munduru. Ale też to wszyst­

ko, czego nauczyłem się pracując pod ziemią jako górnik: szacunku dla ży­

cia, dla człowieka, braterstwa i solidar­

ności, to teraz odnajduję szukając poro­

zumienia z ludźmi na całym świecie.

Z pracy na kopalni została też pylica.

Pan Mieczysław powinien zmienić tryb życia. Bardziej dbać o siebie, nie nara­

żać zdrowia na ekstremalne przeżycia.

- Kiedy usłyszałem takie słowa od le­

karza, od razu kupiłem sobie rower. Po­

myślałem, że będę naciągać te płuca, pra­

cować nad ich wydolnością. Mam takiego przyjaciela od rowera, fana kolarstwa. Jeź­

dziliśmy razem: w Beskidy, do Wisły, przez przełęcz Salmopolską do Katowic z powrotem. Razem ponad 200 km w cią­

gu dnia. Wtedy pomyślałem sobie, że jest to fajny sposób na wyprawę. Pojechaliśmy z kolegami do Konstancy, do Rumunii, przez Mołdawię do Polski. Daliśmy radę.

Więc ambicje nam urosły. W tym roku by­

łem w Ameryce Południowej. Robiłem au­

tostop od Bogoty w Kolumbii aż po pu­

stynię Atakama. Wszedłem też na szczyt wulkanu Cotopaxi, 5897 m n. p. m. Du­

żo mnie to kosztowało, ale to moje naj­

większe osiągnięcie w górach. No i tak mnie nosi. Mam teraz takie marzenie, że­

by z rowerem pojechać do Afiylci i obje­

by z rowerem pojechać do Afiylci i obje­

W dokumencie Śląsk, 2012, R. 18, nr 1 (Stron 58-61)

Powiązane dokumenty