- Kiedy zbliżały się moje 50-te urodziny, pomyślałem sobie, że fajnie byłoby je uczcić spotkaniem z Dalajlamą. Ludzie wymyślają różne imprezy na Abrahama, a ja poczułem potrzebę jakiegoś przeżycia mistycznego.
O
czywiście wszyscy wokół mnie pukali się palcem w czoło, „Co też ten hajer znów wymyślił!”. A ja pojecha-^ łem do Indii, byłem tam nie raz. Znałem realia życia, ludzi. Wiedziałem, jak się
• w tym egzotycznym dla nas kraju zor- ganizować. Sprawnie więc dotarłem do Dharamsali. Kiedy powiedziałem, ja
ki jest cel mojej podróży, wszyscy wo
kół mnie patrzeli na mnie jak na waria
ta. Mówili: „Co ty, takie spotkania trzeba załatwiać miesiącami, zacząć co najmniej rok wcześniej. Przede wszystkim jednak trzeba mieć specjal
ne i przekonujące uzasadnienie. Nie każ
dy może spotkać się z Dalajlamą. To nie jest kwestia jakiegoś „widzimisię” ! To były najłagodniejsze komentarze do mo
jego zamiaru. Przeważały takie w sty
lu: „Chłopie, tyś oszalał?!”, albo „Bije Ci chyba na dekel?”. Chodziłem, pyta
łem i wychodziło na to, że wszyscy wo
kół mnie mieli rację w ocenie sytuacji, pukając tym palcem w czoło... Prawdę mówiąc byłem załamany. Taka daleka droga, tyle pieniędzy na nic. Nawet mój entuzjazm, optymizm na nic się zdały.
Po kilku dniach walki spasowałem.
Poszedłem wieczorem do klasztoru, w którym nazajutrz miała odbyć się msza za bliskich Dalajlamy. Chociaż ty
le, pomyślałem, że będę w tym samym miejscu, ale w innym czasie. Kiedy tak sobie siedziałem po turecku i rozmyśla
łem, znajomy bocknął mnie w ramię:
„Patrz idzie! To on!”. Jak to piszą w książkach - „skoczyłem na równie no
gi” i zanim pomyślałem już leżałem w pokłonie przed Dalajlamą. Nie było siły, musiał na mnie nie tylko spojrzeć, ale i zatrzymać się. Zobaczył białego człowieka, może to go zaintrygowało, bo zapytał mnie, co mnie sprowadza do Indii. Odpowiedziałem, że moim ma
rzeniem było spotkanie z nim.
- Jesteś buddystą? - zapytał. Odpowie
działem mu, że nie, że katolikiem.
- To dlaczego chciałeś się właśnie ze mną zobaczyć?
- Bo ty jesteś dobrym człow ie
kiem - odparłem. Dostałem od niego zdjęcie ze słowami:
- Przyjdź jutro o 9.00..
Byłem oszołomiony ze szczęścia.
Z podniecenia nie mogłem spać. Rano przed 9.00 już byłem na miejscu i koniec.
Nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Ta
ka jakaś ściana zaporowa się zrobiła.
Tych ludzi, którzy decydują o tym, kto zobaczy Dalajlamę jest tylu, że aż trud
no uwierzyć. Ja latam od jednej bram
ki do drugiej. Wszędzie odprawiają mnie z kwitkiem. Przy którejś z rzędu już rozmowie przy kolejnej bramce w despe
racji wyjmuję swoje zdjęcie w mundu
rze górniczym, które już kiedyś uratowa
ło mi życie i mówię, że jestem generałem. Pan wziął zdjęcie, zapytał się jak się nazywam. To mówię.
- To ty Polak jesteś? - zapytał. Po
twierdziłem. A on na to:
- To ty przecież masz już załatwione wejście.
Okazało się, że wystarczyło się przed
stawić i pokazać zdjęcie, które dostałem od Dalajlamy. Potem to już tylko musia
łem rozebrać się do rosołu, zostawić pra
wie wszystkie rzeczy, bo takie są zasa
dy bezpieczeństwa. Za to siedziałem kilka metrów od Dalajlamy. Chłonąłem atmosferę mszy buddyjskiej. Zupełnie nieznanych modlitw w dziwnym, ale śpiewnym języku tybetańskim. Co jakiś czas ezgotyczne dla nas instrumenty, trą
by, bębny swoim ostrym brzmieniem wytrącały mnie z monotonnego rytmu mantr. Nawet nie wiem kiedy minęło tych kilka godzin, podczas, których moje myśli szybowały gdzieś daleko od zwyczajnego życia. To, że marzenia się spełniają, a los zaskakuje - wiedzia
łem jednak już wcześniej.
56
Jedno serce i dwie w ielkie pasje
nie i szybko, lekko przygarbiony. Kie
dy jednak podniesie głowę i spojrzy na człowieka, to w oczach zapalają mu się dwa węgielki, jasne i bystre. Można w nich wyczytać przekorę, odwagę i po
czucie humoru. Radosny uśmiech świad
czy o łatwym nawiązywaniu sympatycz
nych więzi. Taki śląski miglanc - można by rzec. Jednak kiedy uśmiech znika z twarzy, widać wyraźnie, że pan Mie
czysław czasem zamyka się w sobie. Pa
radoksalnie można by więc powiedzieć, że jest otwartym, życzliwym dla na lu
dzi introwertykiem.
- W ostatnich latach zmieniłem się.
Podobnie jak moje życie. Miałem pasję, największą w życiu - pracę na kopalni.
To taki męski zawód. Trudny, wymaga
jący odwagi. Bez patyczkowania się.
Niebezpieczny. Mocne przeżycia. Byłem dumny z tego, jestem górnikiem. - pan Mieczysław opowiada spokojnie, niemal beznamiętnie. - 27 lat przepracowałem na kopalni „Wujek” jako górnik strzało
wy, aż pewnego dnia runęła ściana.
Miałem szczęście. Dostałem w tył gło
wy. Straciłem przytomność. Obudzi
łem się po sześciu dniach... - chwilę się zastanawia - ... można powiedzieć, że w nowym życiu. Bo poprzedni mój świat runął jak ta ściana. Moi koledzy nie wyjechali już na powierzchnię. Ich twa
rze śniły mi się po nocach . Budziłem się mokry od potu, ale myśl, że już tam nie wrócę, na moją kopalnię, była nie do zniesienia. Nie będę już fedrować. Ni
gdy! To dla mnie brzmiało jak wyrok.
Od tego czasu pan Mieczysław nie sły
szy na prawe ucho i nie widzi na jedno oko. W płucach pylica, prawie 40%. Jest na emeryturze. Ma za sobą wiele opera
cji. Właśnie przygotowuje się do kolejnej.
- Na początku snułem się z kąta w kąt. Aż raz idę sobie ulicą, wówczas jeszcze Wieczorka, i widzę taki wielki napis: „Bilety Lotnicze - Promocja.
Warszawa-Moslcwa-Delhi” . Miałem jeszcze pieniądze z odprawy. Poszedłem do banku, wypłaciłem, bilet kupiłem. Za
gadałem dziewczyny z Orbisu i pomo
gły mi zdobyć wizę. W domu mówię do żony:
- Iwonciu, tak mi źle, jakoś nie potra
fię się pozbierać. To wszystko mnie zwa
liło z nóg, te przeżycia zdołowały...
Nie potrafię sobie dać rady. Pojadę so
bie na kilka dni w Beskidy. Odpocznę, pomyślę. Coś w głowie poukładam.
Nabiorę dystansu.
A mamy tam zaprzyjaźnionego góra
la Władka, do którego jeździmy na wa
kacje - pan Mietek uzupełnia swoje opo
wiadanie. - Żona wie, że kocham góry, więc zrozumiała, że potrzebuję trochę sa
motności, że pochodzę sobie na Przysłup, Malinową Górkę i poczuję się lepiej. Dla niepoznaki spakowałem tylko malutki
plecaczek. Wrzuciłem do niego boche
nek chleba, dwie konserwy. Czasem le
piej, żeby za dużo kobiecie nie tłuma
czyć. Ona ciężko pojm uje męskie sprawy. Więc bardzo skromnie zaopa
trzony ruszyłem w szeroki świat.
N arodziny H ajera W agabundy T ) _ „ Mieczysław nigdy wcześniej
I d l
In ie podróżował. Tyle, co z żoną i córką w góry. Jakiś wyjazd w latach siedemdziesiątych do Szwecji. Z tej perspektywy była to brawurowa, a na
wet szalona decyzja. Jak się miało oka
zać karkołomna, na granicy szaleństwa.
- W Moskwie przypomniałem sobie język rosyjski, którego uczyłem się jeszcze w szkole. Wówczas był to język przymusowy i zdziwiłem się bardzo, że tak dużo zapamiętałem z tych lekcji, któ
rych nikt nie lubił. Świetnie się bawiłem.
Zupełnie nowe doznania. W Delhi wy
lądowałem i od razu osaczył mnie tłum ludzi, gadających każdy sobie, w dodat
ku w dziwnym, kompletnie niezrozu
miałym języku. Krzyki, szarpanie, na
w oływ ania, jak ieś kartki ktoś mi wpychał do ręki. Zupełnie nie wie
działem co robić. Szedłem bezmyślnie za innymi ludźmi. W pewnym miejscu stanąłem i pomyślałem sobie: „Głupo- lu! I coś ty zrobił?!”. Próbowałem po
kazywać na migi, że jestem głodny i śpiący. Wreszcie ktoś mi krzyknął do ucha: „Paharganj!!!”. Też zacząłem literować PAHARGANJ, i tak ludzie po
kazując palcami doprowadzili mnie do ulicy na której kłębił się wszelaki ruch. Tłum ludzi, między nimi motorik- sze, rowery, nawołujący sklepikarze ze swoimi kramami, mnóstwo jakiś sprzętów, rzeczy, owoców, smrodu roz
kładających się resztek i odchodów, spa
lin, gapiów, kupujących i krów, które są święte i mogą wszystko. Przelewałem się razem z tym ulicznym ruchem. Raz w jedną, raz w przeciwną stronę. I tak trzy dni. Bałem się, że zabłądzę, że już żadnego hotelu nie znajdę. Trzyma
łem się tej Main Bazaar, włóczyłem się, wypatrywałem i wsłuchiwałem się, że
by wreszcie polską mowę usłyszeć.
B ezskutecznie. Więc pom yślałem :
„Czas, żeby zadzwonić do domu”.
Wszedłem do budki telefonicznej, wy
kręciłem numer, a tam w słuchawce spo
kojny głoś mojej żonki.
- Iwoniu - mówię do niej - muszę ci się do czegoś przyznać, ale nie gniewej się, dziołszka, ja nie jestem w Beskidach tylko w Indiach.
I taka cisza zrobiła się w tym telefo
nie. Za chwilę słyszę jej zmartwiony, de
likatny głos:
-W racaj do domu, tabletki bierzesz...
ja ci załatwię dobrego psychiatrę, ale nie pij już alkoholu...
Przechodził obok jakiś młody Hindus, wciągnąłem go do budki, dałem słu
Następny raz żonę usłyszałem w słu
chawce po sześciu miesięcach.
Pan Mieczysław przypomina sobie zdarzenia sprzed 15 lat. Sam do siebie się uśmiecha. Opowiada z autoironią.
No, bo jak można podróżować z taką na
iwnością.
- Znałem wtedy dwa słowa związane z Indiami: Bombaj i Kalkuta. Kupiłem więc sobie bilet do Bambaju, wylądowa
łem w Maduraju. Każdy podróżnik wie, że jak się zapyta Hindusa o trasę, to od ra
zu wskaże kierunek. Jeżeli dwóch na dzie
sięciu pokaże ten sam, to jest szansa, że to właściwa droga. Hindus nigdy się nie przyzna, że czegoś nie wie. Tak podróżo
wałem, a właściwie błądziłem przez miesiąc. Tylko z dworca na dworzec. Ba
łem się dalej ruszyć, żeby nie zabłądzić już kompletnie i stracić się gdzieś.
Po dwóch tygodniach skończyły mi się pieniądze. Brak znajomości języka i orien
tacji. Za herbatkę, która kosztowała 5 ru
pii - płaciłem 100. Za zupkę za 10 ru
pii - 500 albo nawet 600. Nie znałem wartości pieniądza, nie potrafiłem się do
gadać. No i wszystko się posypało. Świat mi się zawalił. Usiadłem pod ścianą na jakimś dworcu, z okien było w oddali widać Himalaje. Oparłem głowę na rę
kach i nonnalnie zacząłem płakać. Kom
pletnie nie wiedziałem, co z sobą zrobić.
Jak się stąd wyrwać. Łzy leciały po twa
rzy. Mijali mnie jacyś ludzie. Nagle usłyszałem siarczystego „Fredrę”, pięk
nie brzmiącego w polskiej mowie. To by
ła kobieta, która sypnęła „wiązankę” jak z rękawa! To ja tylko:
- Ratunku, na pomoc.
- W dodatku Polak - dopowiedziała.
Oczywiście padły pytania:, co się stało, skąd tutaj itd. Okazało się, że to była Ania Czerwińska, nasza wybitna himalaistka.
Aktualnie moja wielka przyjaciółka.
Wtedy najpierw sprowadziła mnie do parteru, potem do pionu. I wróciliśmy razem do Delhi. Już prawie miałem ku
piony bilet powrotny, ale spotkaliśmy grupę sześciu dziewcząt z Krakowa, które właśnie rozpoczynały swoją waka
cyjną podróż po Indiach. Przyłączyłem się do nich. Warunek był tylko jeden, bę
dę się uczył angielskiego. Więc każdy dzień rozpoczynałem od one, two, tliree, four, five... I tak rozpoczęła się moja wiel
ka przygoda, nowa życiowa pasja - po
dróżowanie po świecie.
Św iat jest piękny, a N ikisz najpiękniejszy J karkołomnej podróży do Indii V_y Llm inelo ponad 15 lat. W tym czasie Mieczysław Bieniek przemie
rzył tysiące kilometrów, zwiedził pra
wie 90 krajów. Chociaż słowo zwiedza
nie nie jest odpowiednie do stylu wędrówek pana Mieczysława. On prze
mierza świat. Niemal na piechotę. Podró
żuje najtaniej jak tylko się da, często au
tostopem. Prawie zawsze samotnie.
- Jak jechałem do Dalajlamy, wysze
dłem z domu z plecakiem na Dolinę
mm
Trzech Stawów, nasze „Sztauwajery”
z kartką, taką dużą w ręce: „INDIE, DA
LAJLAMA”. Pierwszy, który przejechał pukał się w głowę, drugi pokazał mi su
gestywnie, że „mom hopla, jeszcze z prze- rzutkami”. Trzeci zatrzymał się i pyta:
- Pan to tak naprawdę? Do Dalajlamy?
Mówię mu, że tak. A on:
- O ku...! Ale do Rzeszowa zabiorę, siadaj pan!
Pan Mieczysław kontynuuje swoje wspomnienia. Widać, że uwielbia opo
wiadać. Ma dar gawędziarza. Po kilka minutach mówienia jego słuchacz jest już w podróży. Przeżywa wszystkie pe
rypetie, poznaje ludzi, boi się lub fascy
nuje, zupełnie tak, jak by był z narrato
rem na miejscu.
- Moim odkryciem jest. że ludzie są w większości fajni. Ja podzieliłem wszystkich na dwie grupy: na ludzi mą
drych i głupich. Tych drugich, niecieka
wych jakoś mniej Pan Bóg rozsiał po świecie. Z tego względu mam też swój sposób podróżowania. Na nic się nie na
stawiam. Idę, pukam do drzwi domów.
Przedstawiam się. Ludzie są ciekawi co najmniej tak jale my, podróżnicy. Więc za
praszają. Rozmawiają, chętnie goszczą.
Czasem możemy porozumiewać się tyl
ko na migi. A leja zaczynam żyć ich ży
ciem. Wstają do pracy o 4 rano, ja też.
Wychodzą w pole, albo na ryżowisko, idę z nimi. Pracuję. Krzątają się w domu, go
tują, to ja jestem przy nich, pomagam.
Po kilku dniach rozumiemy się bez słów. Opowiadają o swoim życiu, o swo
im kraju. Słucham. Robię zdjęcia. Wie
czorami otwieram swój dzienniczek wpisuję datę, a pod nią opisuję to, co wi
działem, co przeżyłem. Nie wyobra
żam sobie życia bez podróżowania. To tak jakbym nie oddychał. Musze podró
żować, żeby żyć.
W połowie listopada w Szczyrku odby
wają się już od 18 lat Ogólnopolskie Spo
tkania Obieżyświatów, Trampów i Tury
stów. Spotkałam tam pana Mietka Bieńka.
Otoczony gromadką młodych ludzi opo
wiadał, czarował. Wpisywał dedykacje do swoich książek. Jego książki są jak opowieści: barwne, pisane z poczuciem humoru i brawurą. Otwieram na chybił tra
fił „Hajera na kraju Indii”:
...w Riszikeszu, w świętym mieście przebywało od 3 do 4 milionów pielgrzy
mów’. Nie mogłem znaleźć miejsca do spania. Każdy na swój sposób pró
bował zorganizować sobie dach nad gło
wą. Podczepiłem się pod rodzinę, która przyjechała traktorem z przyczepą po brzegi wypełnioną pielgrzymami.
Spytałem wtedy na migi właściciela, czy mogę pod nią spać. Moja propozycja ucieszyła go chyba bardziej niż mnie je go zgoda.
Przewracam kilka kartek i czytam anegdotę o puklatym Zefliku, który spo-
^ tkoł diabła, o łysiejącym Jurku, co na kneflu robił. Święte miasto Riszikesz przypomina hajerowi karczmę piwną, którą ze szczegółami opisuje. Między zdjęciami kolorowych, groźnych Maha- kali, pięknych Hindusek, zachwycających
widoków Ladakhu opis życia w Gi- szowcu i Nikiszowcu. Pan Mietek pisze, że często wraca myślami do swojego fa
miloka. Widzi w tym śląskim miejscu po
dobieństwo do życia w Tybecie.
- Giszowiec, Nikiszowiec to jest dla mnie taka magiczna kraina, do której za
wsze się wraca. Jak nie opisać tak
me wice i śmieją się chętnie. Zawsze bio
rę na wyprawę widokówki z Katowic i rozdaję je. Oto moje rodzinne miasto.
Czasem nimi płacę, bywa, że stają się moją wizytówką, towarem w handlu wy
miennym. Jeżeli ktoś zauważy kiedyś podczas swojej podróży w egzotycznym kraju widokówkę z Katowic zatkniętą w małym hoteliku w Papui Nowej Gwi
nei, albo w domostwach na Borneo, w Bogocie, czy gdziekolwiek indziej - to znaczy, że hajerek tam był. Mam w ser
cu też Wełnowiec. Tam się urodziłem.
Alpy Wełnowieckie, to moje pierwsze góry. Pamiętam z dzieciństwa, jak sta
rzyk opowiadał po powrocie z Francji, gdzie pracował jako górnik, jak tam by
ło. Jak widział Lazurowe Wybrzeże, gó
ry, piękne różne miejsca. My jako ma
łe bajtle, zawsze tam siedzieliśmy pod ławką i podsłuchiwali. Aż pewne
go dnia z kumplem Rudzikiem postano
wiliśmy taką wyprawę na Lazurowe Wy
brzeża zrobić. Najpierw zbieraliśmy pieniądze na trampki. I kupiliśmy je so
bie. Potem spakowaliśmy prowiant, ja kieś klapsznity, za resztę pieniędzy ku
piliśmy bezy i poszliśmy w góry, w nasze Alpy. Ja miałem może 6 lat. Tak żeśmy szli i szli przez te hałdy aż doszliśmy do Dąbrowy Górniczej. Tam zatrzy
mała nas milicja obywatelska i doprowa
dziła do domu. Ale do dzisiaj nie zapo
mnę, jak wypatrywaliśmy, co będzie za tą górą przed nami, wysoką. Zdoby
waliśmy ją pomału, w mozole, żeby się dowiedzieć na szczycie, że za nią jest ko
lejna góra, taka sama. A za nią następ
na i następna. Tak jest do dzisiaj, ciągle widzę przed sobą wyzwania. Kiedy je pokonam, już zbieram siły do kolejnej eskapady. Napisali o mnie kiedyś, że je
stem wagabundą włóczącym się po świe
cie do najdalszych jego zakątków, gdzie inni podróżnicy nie docierają, że wta
piam się w tłum, w życie mieszkańców na tych rubieżach świata. Ładnie napi
sane, ale ja naprawdę tak się czuję.
Tajem nica górniczego m unduru T ^ „ .i- w tym jakaś magia, że w naj-
J
v jL
trudniejszych chwilach górniczy mundur hajerowi z Nikisza albo otwierał drzwi albo ratował życie.
- Nie minąłem się z powołaniem idąc do pracy w kopalni. U mnie w ro
dzinie to była chluba. Teraz, kiedy nie mogę pracować na kopalni, zawsze no
szę przy sobie zdjęcie w mundurze gór
niczym. Ono przypomina mi kim jestem.
A czasem czyni cuda. Na jednej z wysp indonezyjskich dopadła mnie denga.
To tropikalna choroba, przenoszona przez komary jak malaria. Objawia się silnymi bólami głowy, wysoką gorącz
ką, febrą, wysypką, komplikacjami krwotocznym i. Często prowadzi do śmierci. Kiedy leżałem w malignie i czułem, że odchodzę, widziałem przed sobą statek wojskowy na redzie.
W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że tylko on może uratować mi ży
cie. Poprosiłem miejscowych żeby pod
płynęli ze mną pod ten statek. Żołnierze nie chcieli nawet z nami rozmawiać. Mó
wili, że tajemnica państwowa, tylko wojskowi mają wstęp. No to im mówię:
- Ja jestem generałem na urlopie.
Poprosili o legitymację. To ja, że nie zabieram legitymacji na urlop, ale mam zdjęcie w mundurze. Pokazałem im to zdjęcie w galowym górniczym stroju.
Z orderami na klapie, złotymi guzikami, pagonami, czako i szablą. Widziałem, j ale kiwają z uznaniem głowami. Bez żad
nych wątpliwości nie tylko wpuścili mnie na pokład, ale też udzielili pomo
cy. Słowem, uratowali życie. Magia górniczego munduru. Ale też to wszyst
ko, czego nauczyłem się pracując pod ziemią jako górnik: szacunku dla ży
cia, dla człowieka, braterstwa i solidar
ności, to teraz odnajduję szukając poro
zumienia z ludźmi na całym świecie.
Z pracy na kopalni została też pylica.
Pan Mieczysław powinien zmienić tryb życia. Bardziej dbać o siebie, nie nara
żać zdrowia na ekstremalne przeżycia.
- Kiedy usłyszałem takie słowa od le
karza, od razu kupiłem sobie rower. Po
myślałem, że będę naciągać te płuca, pra
cować nad ich wydolnością. Mam takiego przyjaciela od rowera, fana kolarstwa. Jeź
dziliśmy razem: w Beskidy, do Wisły, przez przełęcz Salmopolską do Katowic z powrotem. Razem ponad 200 km w cią
gu dnia. Wtedy pomyślałem sobie, że jest to fajny sposób na wyprawę. Pojechaliśmy z kolegami do Konstancy, do Rumunii, przez Mołdawię do Polski. Daliśmy radę.
Więc ambicje nam urosły. W tym roku by
łem w Ameryce Południowej. Robiłem au
tostop od Bogoty w Kolumbii aż po pu
stynię Atakama. Wszedłem też na szczyt wulkanu Cotopaxi, 5897 m n. p. m. Du
żo mnie to kosztowało, ale to moje naj
większe osiągnięcie w górach. No i tak mnie nosi. Mam teraz takie marzenie, że
by z rowerem pojechać do Afiylci i obje
by z rowerem pojechać do Afiylci i obje