myśliwskie przygody, z których dwie bardziej zajmu
jące spróbuję opisać.
sza sztuka zwierzyny upolowana.
Skuszony tak widocznemi powabami tego wio
sennego sportu, dałem się kilka razy „naciągnąć" na
„ciągi". Dla mnie specjalnie największą tego polo
wania przyjemnością było względnie krótkie jego trwanie. Ustawiony na „stanowisku", pośród drzew świeżemi liśćmi pokrytych, rachowałem z początku strzały, a potem jak tylko schowało się słońce, za
cząłem liczyć pojawiające się nad lasem gwiazdy;
wiedziałem bowiem z doświadczenia, że kiedy ich dwudziestka na niebie zabłyśnie, wtedy najzagorzal
szy słomkobójca żegna się z nadzieją, że jeszcze coś upoluje — i myśliwi dają hasło do powrotu.
Prawda, że nieraz zamiast słomek przeciągają chmury i często zamiast zwierzyny w torbie, niesie się wodę deszczową we wszystkich kieszeniach, ale te drobne nadprogramowe niespodzianki nie warte wspomnienia. Powróćmy do słomek.
Otóż pewnego razu wybraliśmy się na słomki. Pan strzale, zwano powszechnie „harmatą".
Była .to pierwsza tej wiosny wycieczka na słomki. strzelcy lichszego kalibru, stanęliśmy w pierwszej linii, ażeby przewidywane „pudła" było komu po
prawiać.
Ale stała się rzecz ,najprzykrzejsza, jaka wogóle na tego rodzaju polowaniach zdarzyć się może. Miejsce, któreśmy zajęli, odznaczało się w roku poprzedzają
cym szczególnie obfitemi „ciągami": mnóstwo tu sło
mek ubito, co widocznie mając na pamięci, rozumne nie oddalałem się nadmiernie od towarzyszy.
W tern słyszę wystrzał jeden, potem drugi...
po nim okrzyk: „wilk! wilk! pilnuj!"... Wyskakuję tedy na polankę: widzę sadzi przez nią zwierz czar- no-rudy, z najeżoną na grzbiecie szczeciną, z głową
— 24 —
— 25 —
o moje uszy. Patrzę, tuż przedemną, po nad głową, na sztych, ciągnie pyszna słomka, ale cóż, nim zer
wałem broń z pleców, nim odwiodłem kurki, — ptak przeciągnął a ja tylko dla honoru strzeliłem za nim w powietrze.
•— Źle! pierwsze pudło... — zauważył Eoman.
Ale to nic, poprawimy się!... Dziś doskonały ciąg być powinien, kiedy tak wcześnie się rozpoczął.
Strzałów niemało dziś padnie.
Jakby na potwierdzenie tych słów, w pewnej odległości przed nami dały się słyszeć raz po raz trzy strzały. Uśmiechnięta twarz Niechybnego nagle się zasępiła...
-— Do licha! — rzekł — stamtąd właśnie słomki ciągną. Jakaś kompania myśliwych ustawiła się przed nami i gotowa przejąć nam wszystką zwierzynę.
Próbowałem go pocieszyć. Może to nie do sło
mek, — może tak strzelał kto w sąsiednim lesie do cietrzewi lub jarząbków.
Po chwili padł znowu strzał jeden.
— Nie, to słomki biją — rzekł pan Eoman stanowczo. Ale — przestańmy rozmawiać.
Zamilkliśmy i ze zdwojoną uwagą wyglądaliśmy słomek. Stanowczo ja nie mam szczęścia do polowa
nia, bo żadna już się nie pokazała. Za to z lasu przed nami położonego odzywały się w dość krótkich prze
stankach wystrzały, przyczem mnie się wydawało, że odgłos dochodził nas z mniejszej, to znów z większej odległości, to na prost nas, to znowu więcej z boku.
Pan Eoman, myśliwskim obyczajem, rachował strzały i — widziałem to — coraz bardziej się niecier
pliwił. Przeszła godzina. Wystrzały stały się rzadsze,—
pora ciągów zbliżała się do końca. W tern w krót
kich bardzo przerwach dały się słyszeć trzy czy
cztery strzały i to tak głośne, że musiały paść w bar
dzo małej od nas odległości. Niechybny z gestem irytacyi zarzucił strzelbę na ramię i zbliżył się do mnie...
— Nie — rzekł gniewnie — dzisiejsze słomki nie nam się dostały. Szesnaście razy strzelali!... Wspa
niały ciąg! — Musieli z dziesięć sztuk ubić. Niema co — jedźmy do domu...
I zabraliśmy się do powrotu.
Około południa nazajutrz, zauważyłem na dro
dze gromadę bab i dzieciaków, otaczającą wóz jakiś, powoli naprzód się posuwający. Na wozie tym leżało coś dużym płaszczem nakrytego, a przy nim czterech strażników rządowych z bronią w ręku. Eskortowano rannego rabusia do powńatowego więzienia. Zacieka
wiony, gdym zaczął pytać o szczegóły, — okazało się, że był to niejaki Krukowski, herszt szajki zło
dziei końskich, słynny na całą okolicę. Mnóstwo opowiadano o nim historyjek, podziwiając przebie
głość z jaką umiał unikać schwytania. Dopiero wczoraj strażnikowi Soroce, człowiekowi ogromnego wzrostu i siły, udało się ująć rabusia, po całogodzinnej mę
czącej gonitwie po lesie — i to dopiero kiedy go zranił w nogę, dawszy za uciekającym s z e s n a ś c i e strzałów z rewolweru. (Strzelec nie tęgi albo rewol
wer lichy!...) Zapytałem zaraz, gdzie to się zdarzyło — i z odpowiedzi dowiedziałem się, że w lesie nadgra
nicznym, przylegającym do naszego wczorajszego sta
nowiska...
Pośpieszyłem podzielić się z panem Bomanem tą nowiną — i długo nad butelką starego wiśniaku roztrząsaliśmy o ile to niezwykłe zdarzenie było przy
czyną naszego wczorajszego zawodu.
B r. Friedrichson.
4
D W A S K A R B Y .
I fartuszkiem Izy ociera...Gdy odejmie z tw arzy rękę, — Przez Izy świecą oczy duże I rum ienią się policzki, Jak czerwone w polu róże...
Duże kosy, wstążką zdobne, Świadczą, że dziewczyna jeszcze, Ale w bujnych formach ciała, Kobiecości czuć już dreszcze...
— »Jantku, Jantku, zatracony —
I. Niezmęczona pługiem ziemia
Za trud krótki da bogactw a Cel szyderstwa całej wioski, Omal że nie zachoruje Dużej, nawpól wyschłej rzeki, Antek w pracy traci siły
— 27 — Antek Ziemba dzisiaj oto
Raz ostatni w szacht swój schodzi, Upragniony skarb mu daje...
Już nie rekrut, ale bogacz Czarodziejskiej swojej mocy — Przytulili się do siebie
Żarem młodej krwi paleni...
W miesiąc później Antek wrócił Z wielkim skarbem swym, w kieszeni.