• Nie Znaleziono Wyników

Wspomnienia z nadbużańskiego Podlasia

ok 2014 był szczególny w moim życiu, bowiem w maju ukończyłam 70 lat. Uznałam więc tę rocznicę za odpowiednią by spisać to, co ważnego zdarzyło się w moim życiu, co powinnam pozostawić moim czworgu dzie-ciom i wnukom.

Był 29 maja 1944 r., kiedy przyszłam na świat w Mokranach Starych.

Moi rodzice, to Franciszka i Karol Litwiniuk. Po babci, matce Mamy, otrzy-małam imię Anna. W tymże 1944 r., w lipcu, toczyły się walki o wyzwolenie terenów polskich od Niemców, a front przebiegał niedaleko. Z opowiadań ro-dziców wiem, że cała rodzina przez szereg dni ukrywała się w schronie (pod ziemią), a ojciec donosił mleko od krów, by popijać przygotowane wcześniej suchary. Naszą rodzinę stanowili: dziadkowie, rodzice, starsza siostra i ja … chyba jeszcze prababcia, mama Babci.

Urodziłam się ze zwichniętym stawem biodrowym. Miałam niespełna rok, kiedy zauważono tę wadę, już w początkach mojego samodzielnego cho-dzenia. Zauważył ją przede wszystkim Ojciec, toteż wkrótce rozpoczął kon-sultacje z najbliżej mieszkającym felczerem, a potem lekarzem z Terespolu.

Następne były już w Białej Podlaskiej. Wada okazała się znaczna, więc trzeba było podjąć leczenie w odległym Lublinie. Był rok 1945, trwał powojenny chaos, tabor kolejowy był zniszczony. Mimo to Ojciec uparł się, aby dziecko leczyć. Wiązało się to z niewiarygodnym poświęceniem rodziców, gdyż po-dróże do Lublina były bardzo skomplikowane. Przesiadki, tłumy podróżują-cych, wagony bez szyb, były jednymi z wielu utrudnień w dotarciu do Lubli-na. Początkowe moje leczenie polegało na unieruchomieniu nogi w gipsie, przy czym aż na pół roku. Trudno mi pojąć, jak radzili sobie rodzice z pielę-gnacją i troską o dziecko, przy jednoczesnym ogromie prac w gospodarstwie.

W Lublinie, dzięki autorytetowi stryjenki ojca dr Kazimiery Litwiniuk, dostęp do leczenia okazał się ułatwiony. Kuzynka wprawdzie przebywała w tym cza-sie w Rosji, wywieziona przez sowietów wraz z synem Jerzym z Lublina (za działalność w AK), ale jej osoba w lubelskiej służbie zdrowia była znana i znacząca. Pamięć moja zarejestrowała kolejną z wizyt i pobyt w lubelskim szpitalu: postacie sióstr zakonnych w szerokich kornetach oraz leżenie z nogą na wyciągu. Miałam wówczas kilka lat.

R

O wynikach leczenia w znacznym stopniu zdecydowały wysokie umie-jętności kadry lekarskiej, w tym profesora Adama Grucy. Zostałam wyleczo-na, dzięki czemu uniknęłam kalectwa. Przez długie lata nosiłam jeszcze pas ortopedyczny na biodrach – ze skóry, z okuciami, podszyty płótnem, sznuro-wany. Odciski metalowych okuć pozostały na moich biodrach aż do dorosłe-go życia; dopiero kolejne ciąże spowodowały ich zanik.

Po ukończeniu sześciu lat, a było to w 1950 r., rozpoczęłam naukę w szko-le podstawowej w Mokranach Starych. Mieściła się ona w prywatnym budyn-ku, niedaleko naszego domu, wybudowanego przez pradziadka w 1920 r.

Dwie klasy i szatnia (w kuchni dawniejszych mieszkańców) były pomiesz-czeniami do nauki dla dzieciarni z naszej wsi. Szafa z książkami stanowiła bi-blioteczkę. Nauczycielami byli Jakuszkowie – Zofia i Józef.

Wczesne dzieciństwo

Mieszkaliśmy w środku wsi, która liczyła wówczas około 50 domostw, pobudowanych przy wiejskiej drodze, biegnącej od wschodu na zachód. Nu-meracja zabudowań była przeciwna biegowi rzeki Krzny, płynącej z zachodu na wschód, ku niezbyt odległej rzece Bug. Ogrody i łąki oddzielały wieś od rzeki. W części zachodniej znajdowały się pozostałości majątku ziemskiego:

czworaki fornali dworskich, fundamenty zabudowań, drzewa i alejki zdewa-stowanego parku, zaniedbane stawy. W jakiś naturalny sposób oddzielała się ta część od reszty wsi, mówiło się nawet, że tamci mieszkańcy przebywają

„we dworze”. Istniała też pusta przestrzeń, oddzielająca wieś od „dworu”.

Rodziny były wówczas liczne. Nas było pięcioro, ale wiele rodzin mia-ło również większą liczbę dzieci. W kolejności przychodzenia na świat byłam druga. Miałam starszą siostrę Zofię, młodszą Helenę i dwóch młodszych braci – Józefa i Jana. W połowie domu, który zbudował pradziadek z synami, mie-szkało nas dziewięcioro: dziadkowie – Dominika i Józef, rodzice – Franciszka i Karol … oraz pięcioro dzieci. Przez jakiś czas mieszkała z nami prababcia, mama babci Dominiki, ale nie długo zmarła. A wkrótce po niej umarła także babcia. Rok 1952 zapisał się w mej pamięci jako rok narodzin brata Jana – w kwietniu), w listopadzie natomiast zmarła babcia. Bardzo przeżyłam śmierć babci, będąc wówczas ośmioletnim dzieckiem, gdyż była bardzo dobrą i cie-płą osobą. Szczególnie zapamiętałam pielenie z nią lnu na polu, oddalonym nieco od naszej wsi. Uczyła mnie wyrywania chwastów spośród wiotkich ło-dyg roślin. Kładła len na ziemi oczyszczonej z chwastów. Bałam się, że łody-gi lnu nie będą miały sił by się podnieść, ale po jakimś czasie podnosiły się, wstawały.

Dzieci od wczesnych lat były przyuczane do pracy, oczywiście w miarę swoich sił i możliwości. Były pomocą w domu i przy domu, w ogrodzie, na łące, przy sianie. Uprawiano wtedy konopie, potrzebne do wyrobu włókna na

worki i sienniki. Dzieci pomagały w przerywaniu roślin, m.in. w formie ście-żek pomiędzy roślinami. Stwarzało to okazję do zabaw, biegania po tych ścieżkach, chowania się.

Zabawy z tamtych lat, to zabawy w chowanego, w klasy, gry z piłką (niekiedy uszytą przez mamę czy babcię), w dwa ognie, palanta, pikra, a w zi-mie jazdy na sankach i łyżwach. Miałyśmy z siostrą tylko jedną parę łyżew, więc bywało tak, że jeździło się tylko na jednej. Najserdeczniejszą moją kole-żanką, przyjaciółką, była Weronika Staszewska. Mieszkała blisko, no i cho-dziłyśmy do jednej klasy. Rodzice jej byli wyznania prawosławnego, ale nie miało to dla nas żadnego znaczenia. Religii uczyła się wraz z nami w szkole.

Chata w której mieszkała, wraz z rodzicami i pięciorgiem starszego rodzeń-stwa, była kryta strzechą i składała się z maleńkiej kuchni i pokoju. Nasze mieszkanie była o wiele większe, miało kuchnię i dwa pokoje. Jej starsza sio-stra, krawcowa, potrafiła jednak utrzymać taki ład i porządek, że było to wręcz zdumiewające. Podłogę stanowiło klepisko z ubitej gliny. Często bielo-ne i przykryte chodnikami czyniło pokój bardzo przytulnym. Między okien-kami wisiały obrazy, przystrojone ręczniokien-kami z płótna, wyszywanymi i ha-ftowanymi. Bywałyśmy u siebie codziennie. Pomagała mi w pilnowaniu młodszych braci, bo sama była najmłodsza. Druga koleżanka z klasy nazywa-ła się Ala Sebastianiuk. Także i ona obarczona bynazywa-ła młodszym rodzeństwem, to na zabawy nie miała wiele czasu. W klasie było nas pięcioro (jeszcze dwóch chłopców). Nauka odbywała się w klasach łączonych.

Dom rodzinny

Nasze mieszkanie stanowiła połowa domu, postawionego w 1920 r.

jeszcze przez pradziadka Łukasza. Druga połowa należała do brata mojego dziadka Józefa – Feliksa. Mieszkaliśmy w kuchni i dwóch pokojach; z czasem została dobudowana tzw. letnia kuchnia, spełniająca zimą funkcję komory.

Bardzo ważną postacią w rodzinie był dziadek Józef, który żył jeszcze trzy lata po śmierci babci. Dziadek, swojego czasu nauczyciel w szkole w Mokra-nach, za nauczanie w języku polskim był aresztowany i więziony. Po powro-cie ze szkoły trzeba mu było zdawać relacje czego się nauczyło i jakie otrzy-mało stopnie. Jako zdolna i pojętna uczennica z radością meldowałam mu o kolejnych piątkach i czwórkach.

Dziadek śpiewał w chórze kościelnym, a i śpiewanie to przenosił na grunt rodzinny. Dotyczyło to głównie śpiewu kolęd z kantyczki oraz Gorzkich Żali w okresie Wielkiego Postu. W kuchni, przy naftowej lampie, śpiewa-liśmy w każdy piątek Wielkiego Postu Gorzkie Żale. Babcia w tym czasie przędła na kołowrotku, mama dziergała na drutach, czy szydełku, a dziadek przewodził śpiewom. Moja starsza siostra Zosia odczytywała wstępy do każ-dej z części. Bywały też wieczory głośnego czytania książek.

Odpust Przemienienia Pańskiego w Malowej Górze – rodzina Litwiniuków przed domem w Mokranach Starych (6 sierpnia 1932 r.)

Rodzina Litwiniuków (babcia Dominika

z dziećmi – Karolem i Eugenią) Karol Litwiniuk – ojciec autorki.

Fot ok. 1940 r.

Życie rodzinne koncentrowało się w kuchni. Duży stół służył do spo-żywania posiłków, odrabiania lekcji, maglowania i prasowania upranej bieli-zny. Pranie odbywało się w kuchni. Wielka balia zajmowała wtedy poczesne miejsce. Mycie w okresie zimowym było bardzo utrudnione, gdyż musiało odbywać się w kuchni. Długie, śnieżne i mroźne zimy, dawały się mocno we znaki. Zasypywało naszą wieś, szczególnie od wschodniej strony – od Nepli tworzyły się ogromne zaspy. Wyjazd saniami ze wsi był możliwy tylko ob-jazdem – przez ogrody. Aby utrzymać ciepło w domach uciekano się do „ga-cenia” chat, szczególnie tych słabszych, tj. okładania ścian od dołu po okna słomą lub zgrabionymi jesienią liśćmi. Upychało się je za specjalną konstruk-cją z palików i desek.

Nadejście wiosny witane było ze szczególną radością. Kończyło się marznięcie, powiewy ciepłego powietrza przyjmowało się jak zbawienie. To-pniały śniegi, przynosząc okres prawdziwego „potopu”, ale wiadomo było, że rwące potoki szybko spłyną, a drogi i ścieżki obeschną. Likwidowano „zaga-ty” przy domach, wyjmowano wewnętrzne okna, mieszkania otwierały się na świat. Bielono ściany mieszkań, sienniki do łózek napychano świeżą słomą, wszystko jaśniało i pachniało. Nadchodziła Wielka Sobota. Święto to wiązało się z farbowaniem jaj oraz zabawami w „taczanki” i „wybitki”. Obeschnięte podwórza stwarzały możność gry w klasy. Wyszukiwało się najpiękniejsze szkiełka do zabawy.

W upalne letnie dni przed nadmiernym słońcem chroniły okiennice do-mu. Bliskość zabudowań gospodarskich powodowała latem plagę much, którą likwidowało się na różne sposoby. Rzeka Krzna, płynąca niedaleko, dawała wytchnienie w upalne dni. Możliwa była kąpiel i nabywanie umiejętności pły-wania, a także płukania w czystej wodzie upranej w domu bielizny oraz su-szenie jej na łące. Na łąkach były także suszone, moczone wcześniej w rzece, łodygi lnu i konopi. Przeznaczone były wówczas do dalszej obróbki.

Jesień, okres zbierania płodów ziemi, zapisał się w mojej pamięci zapa-chem jabłek z sadu rosnącego za stodołą i zapazapa-chem zbieranych ziemniaków.

Pomagaliśmy jako dzieci w zrywaniu jabłek, wdrapując się m.in. na drzewa.

Były to głównie antonówki, kosztele i malinówki. Przechowywane zimą na półkach w piwnicy – pod oborą – bardzo smakowały. Najpierw dziadek, a po-tem ojciec, przynosili je w koszyku podczas zimowych wieczorów. Zbierało się dynie, rozbijało i wydobywało pestki, które po wysuszeniu stanowiły nie lada przysmak. W pobliżu domu rósł włoski orzech, z którego orzechy wie-szaliśmy w Boże Narodzenie na choince. Święta Bożego Narodzenia przyspa-rzały wiele radości, gdyż wcześniej trzeba było wykonać zabawki do przy-strojenia drzewka. Emocje związane ze strojeniem choinki to niezapomniane przeżycia szczęśliwego dzieciństwa, choć wcale nie bogatego.

Dziadkowie

Rodzice ojca, mieszkający z nami, to babcia Dominika i dziadek Józef Litwiniuk. Babcię zapamiętałam jako troskliwą i bardzo serdeczną osobę. Po-magała w pielęgnowaniu i wychowywaniu nas. Była dość słabego zdrowia;

zmarła na zapalenie płuc w wieku 66 lat. Pogrzeb babci, w listopadowy zimny dzień, pozostawił we mnie, ośmioletniej wówczas dziewczynce, niezatarte wspomnienie. Nad czeluścią grobu bardzo rozpaczała jej córka, ciocia Hela.

Dziadek Józef był osobą światłą, tzw. chłopskim arystokratą, człowiekiem su-rowym i wymagającym. Wymagał karności i posłuszeństwa, prawdomówno-ści i obowiązkowoprawdomówno-ści. Cieszył się we wsi niekwestionowanym autorytetem;

łączyły go bliskie więzi z księdzem i nauczycielami. Należał do chóru ko-ścielnego oraz rady parafialnej. Zaszczepił w nas, swoich wnuczkach, umiło-wanie nauki, wiedzy, muzyki i śpiewu. Wielką bolączką dziadka było to, że przez długie lata nie mógł się doczekać wnuka. Urodziło się dziewięć wnu-czek, a wnuka nie było. W czerwcu 1950 r. nareszcie urodził się wnuk, mój brat, któremu oczywiście dano na imię Józef. Krążyła potem we wsi opowieść o dziadku, że na wiadomość o urodzeniu się chłopca wyruszył na łąkę do ko-szenia trawy nie z kosą, a z grabiami. Po śmierci babci dziadek nie bardzo wierzył w sens dalszego życia. Toteż, gdy zachorował poważnie i zaistniała konieczność operacji, świadomie z niej zrezygnował. Umarł w końcu paź-dziernika 1955 r., trzy lata po babci.

Rodzice mamy, babcia Anna i dziadek Andrzej Antoniukowie, miesz-kali w sąsiedniej wsi – Malowej Górze. Babcia żyła długo, natomiast dziadek zmarł w 1954 r. Dotknięty chorobą Parkinsona przez dłuższy czas był nie-zdolny do pracy. Pamiętam jego trzęsącą się rękę, pamiętam go wyniszczone-go chorobą. W ciągu trzech lat utraciliśmy babcię i dwóch dziadków. W Ma-lowej Górze pozostała babcia Anna. Bardzo lubiłyśmy z siostrą ją odwiedzać.

W jej obejściu, które potem przejęli wujkowie, rosły drzewa wiśni, bardzo wysokie i dorodne. W lipcu chodziłyśmy na zrywnie tych wiśni. Potem było drylowanie, spinkami do włosów … i smażenie konfitur. Bardzo to lubiłyśmy.

Babcia wcześnie owdowiała, to i musiała sobie radzić w każdej sytuacji. Wy-platała koszyki, umiała rąbać drzewo i wykonywać wiele prac tradycyjnie przynależnych mężczyznom. Mieszkała za cmentarzem. Bałyśmy się nie raz przechodzić obok cmentarza.

Szkoła w Mokranach Starych

Naukę w szkole rozpoczęłam w 1950 r., jako sześciolatka. Zostałam przyjęta do pierwszej klasy, ponieważ już umiałam czytać i pisać. Umiejętno-ści te nabyłam przy siostrze, starszej o dwa lata. Nudziłam się trochę, gdy in-ne dzieci składały wyrazy po literach, a ja już znałam na pamięć prawie wszystkie czytanki z „Elementarza” Falskiego. Prenumerowany i dostarczany

przez listonosza „Świerszczyk”, pachnący farbą drukarską, czytałam wielo-krotnie, podobnie zresztą jak książki ze szkolnej biblioteki. Później był „Pło-myczek”, zawsze oczekiwany z niecierpliwością, a następnie „Płomyk”. Idą za mną we wspomnieniach zapachy czasopism, połączone z zapachem skó-rzanej torby listonosza. Nauczyciele byli wszystkim, bo to oni wprowadzali nas w świat książek, liczb i wiedzy. Zofia Jakuszko, wytworna pani, nauczy-cielka klas początkowych, ze znawstwem i zrozumieniem przekazywała naj-młodszym wiedzę i umiejętności. Jej mąż – Józef Jakuszko – w sposób bardzo przyjacielski, a jednocześnie wymagający, uczył w starszych klasach.

Po dwóch latach chodzenia do szkoły, mieszczącej się w domu prywat-nym, klasę trzecią rozpoczęłam w nowo wybudowanej szkole (w części za-chodniej wsi, między wsią i „dworem”). W budynku tym były dwie klasy lek-cyjne i kancelaria dla nauczycieli, a uczniami dzieci z dwóch wsi – Mokran Starych i Nowych. Na lekcje religii przychodził ksiądz proboszcz z Malowej Góry – Ładysław Krzyżanowski. Bardzo często lekcja religii przebiegała tak, że ksiądz polecał mi czytać jakieś religijne opowieści. Klasa słuchała, z mniej-szą lub więkmniej-szą uwagą, a ksiądz drzemał. Przy szkole znajdowało się boisko, na którym grało się w piłkę, skakało, biegało – jesienią i wiosną, a w zimie odbywały się zabawy na śniegu.

Bardzo ważnym świętem w latach pięćdziesiątych było święto 1-ma-jowe. Wożono uczniów furmanką na to święto do Bohukał, gdzie władze gminne urządzały wiec. Z trybun przed szkołą wygłaszano przemówienia, uczniowie prezentowali wiersze i piosenki o treści patriotyczno-partyjnej, a na koniec odbywała się defilada. Wracaliśmy drogą przez las, pełen zapachów i śpiewu ptaków, który czarował nas swoim urokiem. Kilkukilometrowa wy-cieczka, w obie strony furmanką, była lepsza od najprzyjemniejszych zajęć w szkole.

Pamiętam 5 marca 1953 r. w szkole, w dzień śmierci Stalina. Nauczy-ciel Józef Jakuszko oznajmił, że zmarł Stalin i że uczcimy to minutą ciszy.

Chłopcy próbowali nas rozśmieszyć, ale zachowałyśmy powagę. W domu dziadek oczywiście wypytywał o to, co było w szkole. Na odpowiedź tego, co się wydarzyło, zareagował epitetem „sowiety”. Nie mogłam wówczas tego pojąć. W szkole mówiło się o ludziach radzieckich, a Stalin to był „Soso”.

Bardzo lubiłam szkolne zajęcia z muzyki. Nauczyciel przynosił od czasu do czasu na lekcje skrzypce i grał nam powszechnie znane melodie. Kolega Edzio pod pulpitem ławki zamontował jakieś druciki, podobne do strun skrzy-piec … i pobrzękiwał nimi. Czasami zakłócał tok lekcji. Klasy były łączone, więc kiedy nauczyciel zajmował się jedną klasą, druga w ciszy wykonywała zadaną pracę.

Kościół i religia

Ochrzczona zostałam w kościele parafialnym pw. Przemienienia Pań-skiego w Malowej Górze. Rodzicami chrzestnymi byli: siostra mamy Jadwiga i szwagier ojca – Wacław Fal z Dobrynia. Tam też miała miejsce moja I ko-munia święta (12 czerwca 1952 r.). Pamiątką tego wydarzenia jest obrazek wiszący w moim pokoju do dzisiaj. Z powodu odry, ciężkiej choroby z wy-sypką, przystąpiłam do I komunii dwa tygodnie później niż inne dzieci. Było nas w tym terminie czworo – pozostali też po chorobie. Odra w moim przy-padku miała niezwykle ciężki przebieg. Przy temperaturze powyżej 40˚C tra-ciłam przytomność, więc ojciec powiózł mnie furmanką do lekarza w Tere-spolu, odległego o 12 km. Owiniętą w pierzynę dowiózł do lekarza, który orzekł, że niezbędna jest penicylina – w postaci zastrzyków. W aptece jej nie było. Ojciec dowiedział się, że lek ten posiada kolejarz w Małaszewiczach.

Pojechał tam pociągiem, zostawiając mnie w Błotkowie u swojej siostry, cioci Gieni. Wrócił z penicyliną, zrobiono mi zastrzyk i pojechaliśmy do domu.

W Mokranach zastrzyki wykonywał co trzy godziny, niezależnie od pory dnia i nocy, pan Stefan Dąbrowski. Temperatura zaczęła spadać, powoli wracałam do zdrowia. Jeszcze raz stanął Ojciec na wysokości zadania, ratując mi życie.

Niedziela w naszym domu była dniem szczególnym. Świętym! Po-przedzało ją sobotnie dokładne mycie, sprzątanie, a w niedzielę obowiązkowo szło się do kościoła. Dzieci wysyłano na wcześniejszą mszę, dorośli udawali się na sumę. Obowiązkowo na sumie bywali również dziadkowie. Babcia miała w pobliżu ambony swoją ławkę, dziadek śpiewał w chórze. Po powro-cie z kościoła, zwykle podczas obiadu, komentowali głoszone przez księdza kazanie, niekiedy przy tym się sprzeczając. Dziadek wspominał jak przed ukazem o tolerancji religijnej, kiedy kościoła w Malowej Górze nie było, cho-dził w niedzielę do kościoła w Janowie Podlaskim, odległym o kilkanaście kilometrów. Przysłuchiwaliśmy się temu, dziwiąc się jednocześnie, że tak da-leko wędrował.

Poza niedzielną mszą św. wymagano od nas chodzenia również na

„majowe”. Biegało się więc i na te nabożeństwa. Droga wiodła przez dwa mosty: kładkę i szeroki most na Krznie. Kładka była przerzucona przez odno-gę Krzny. Między mostami rozciągało się pastwisko zwane „kępiną”, gdzie pasło się bydło mieszkańców Malowej Góry. Most na Krznie był sezonowy, dostosowany do wypasu krów na pastwisku. Jego konstrukcję rozbierano przed zimą, aby nie popłynął podczas roztopów. Zimą chodziło się do kościo-ła po lodzie, gdyż podczas srogich mrozów rzeka zamarzakościo-ła. W czerwcu 1974 r.

miały miejsce ogromne opady deszczu, w wyniku których rzeka przybrała do takiego stopnia, że most popłynął. Odtąd nie montowano już mostu, to i droga do kościoła znacznie się wydłużyła.

Chodziliśmy też na październikowe nabożeństwa różańcowe. Do ko-ścioła wychodziło się o zmroku, a powrót następował wieczorem, to drodze powrotnej potrzebna była więc latarka. Sporo było uciechy z tymi powrotami, no i trochę strachu, gdy wykorzystując ciemności chłopcy czasami nas stra-szyli. Uczestnictwo w nabożeństwach dawało możliwość poznania różnych modlitw oraz śpiewów. Około 1950 r. z inicjatywy ks. proboszcza zaczęło się tworzenie dziecięcego chóru. Organizował go Kazimierz Semeniuk z Łanów, położonych między Mokranami Starymi a Neplami. W rodzinach Litwiniu-ków z Mokran tradycje śpiewacze były zawsze bardzo żywe, nic też dziwne-go, że K. Semeniukowi szybko się udało zebrać dzieci do chóru. Zaczęły się próby z dziećmi (dziewczętami) – z Mokran i Malowej Góry. To co zapocząt-kował K. Semeniuk kontynuował świetny organista Józef Danielewicz. Chór dorosłych istniał w Malowej Górze od dawna; prowadzony był wcześniej przez organistę Klemensa Kuzaka. Kiedy dziadek wycofał się z chóru, zastą-piły go wnuczki – córki Karola. Członkami chóru dziecięcego były też córki Kazimierza Litwiniuka z Mokran: Irena, Teresa i Anna. Chór dorosłych śpie-wał na cztery głosy, a repertuar miał bardzo ambitny, śpiewano m.in. „Mszę Polską” Jana Maklakiewicza. Pozostało mi w pamięci wykonanie tej mszy podczas odpustu Przemienienia Pańskiego – 6 sierpnia 1953 r. 11 listopada 2000 r. słyszałam wykonanie tej mszy przez Towarzystwo Śpiewacze na Sa-skiej Kępie w Warszawie. Muszę przyznać, że amatorskie wykonanie w ni-czym nie odbiegało od tego profesjonalnego.

Chodziliśmy też na październikowe nabożeństwa różańcowe. Do ko-ścioła wychodziło się o zmroku, a powrót następował wieczorem, to drodze powrotnej potrzebna była więc latarka. Sporo było uciechy z tymi powrotami, no i trochę strachu, gdy wykorzystując ciemności chłopcy czasami nas stra-szyli. Uczestnictwo w nabożeństwach dawało możliwość poznania różnych modlitw oraz śpiewów. Około 1950 r. z inicjatywy ks. proboszcza zaczęło się tworzenie dziecięcego chóru. Organizował go Kazimierz Semeniuk z Łanów, położonych między Mokranami Starymi a Neplami. W rodzinach Litwiniu-ków z Mokran tradycje śpiewacze były zawsze bardzo żywe, nic też dziwne-go, że K. Semeniukowi szybko się udało zebrać dzieci do chóru. Zaczęły się próby z dziećmi (dziewczętami) – z Mokran i Malowej Góry. To co zapocząt-kował K. Semeniuk kontynuował świetny organista Józef Danielewicz. Chór dorosłych istniał w Malowej Górze od dawna; prowadzony był wcześniej przez organistę Klemensa Kuzaka. Kiedy dziadek wycofał się z chóru, zastą-piły go wnuczki – córki Karola. Członkami chóru dziecięcego były też córki Kazimierza Litwiniuka z Mokran: Irena, Teresa i Anna. Chór dorosłych śpie-wał na cztery głosy, a repertuar miał bardzo ambitny, śpiewano m.in. „Mszę Polską” Jana Maklakiewicza. Pozostało mi w pamięci wykonanie tej mszy podczas odpustu Przemienienia Pańskiego – 6 sierpnia 1953 r. 11 listopada 2000 r. słyszałam wykonanie tej mszy przez Towarzystwo Śpiewacze na Sa-skiej Kępie w Warszawie. Muszę przyznać, że amatorskie wykonanie w ni-czym nie odbiegało od tego profesjonalnego.