mentalność chałtury i wyścigu dorabiania się w każdej sytuacji
40 H. A. Giroux: Public Spaces, Private Lives. Beyond the Culture of Cynicism. New York, Oxford: Rowman & Littlefield, 2001, s. 58.
~ 61
i za każą cenę.
Zjawisko to zawsze niebezpieczne, wedukacji, sztuce, nauce — zabójcze, przynosi bowiem zagładę rzetelności pracy, zubaża kontakt nauczyciela z adeptem, zamienia wynagradzające trudności indywidualnego stylu uniwersyteckiej katedry na złudne korzyści powszechnie dostępnej stylistyki estrady. Otwierając nowy rozdział w historii polskiej edukacji, należałojednocześnie zadbać o to, by rozwój jej instytucji odbywał się wedługjasnych reguł. Nieodzowne były dwaruchy: radykalnepodwyższenie, nawetzwielokrotnienie pensji oraz zwiększenie pensum dydaktycznego. W ten sposób powiększylibyśmy liczbę studentów w szkołach publicznych i jednocześnie ograniczyliby śmy tendencję do powstawania coraz tonowychszkółprywatnych o coraz bardziejwątpliwym poziomie.
Po trzecie, ponieważniedoszło do owej znaczącej przemiany, wśród narastającej publicity na rzecz przedsiębiorczości, jako naczelnej cechy osobowości człowieka, i wzmagającej siępresji bogacenia się,jako azy
mutu wszelkich poczynań jednostki, Akademia stworzyła, lub przy
najmniej walnie pomogła stworzyć, Golema niezliczonej ilości szkół wyższych, Golema który miał wspaniałą cechę obracania w banknoty wszystkiego, czego dotknęły jego palce. To oczywiste, iż twórcy nie uchodzi protestować przeciwko swojemu dziełu, zwłaszcza wtedy, gdy jest ono źródłem jegoutrzymania.
Po czwarte, milczenie owo wyniknęło także z poczucia nieczystego sumienia. Akademianieoponowała po pierwsze dlatego, że sama two
rzyła zjawisko mającebyćprzedmiotem jej sprzeciwu i czerpała z niego korzyści, a po wtóre w obrębie samych państwowych szkół wyższych pojawił się student „komercyjny", fenomen pozwalający uczelni funk cjonować w sytuacji rosnącegodesinteressement ze strony państwa.
Rzeczywiście, protest musiałby wydawać się nieskuteczny, skoro wystawiony byłby na sztych dziecinnie prosty: to, co ganicie u nas, sami praktykujecie we własnym gronie. Gorzej, prowadziłbywistocie do sytuacji schizofrenicznej, w której profesor X nie tylko potępiałby sam siebie za to, iż prowadzi płatne zajęcia w szkole niepaństwowej, ale co więcej— czyniłby to,być może, wróciwszy z wieczornych zajęć, które w swoim uniwersytecie prowadził dla studentów zaocznych wnoszących do finansów jego uczelni około 25% rocznego budżetu.
Hipokryzja polityków upamiętniona zapisem art. 70. Konstytucji do
pełniłareszty.
62
-Po piąte, Akademia milczała, w jej bowiem gremiach zadziałało prawo Kopernika—Greshama: zaradny profesor finansowego sukcesu wyparł profesorażmudnej i cierpliwej pracy. Itak powolidopełniało się dzieło triumfu sfery prywatnego powodzenia nad społecznym zobowią zaniem; przymiotnik „prywatna" poprzedzający tyle wyższych uczelni określa wszak nie tylko ich administracyjno-legislacyjno-ekonomiczną strukturę,ale przede wszystkimjest wyrazem ideologii „indywidualnego", prywatnego sukcesu. Wraz z triumfem zaradności nad rzetelnością, któremu spokojnie przyglądało się Ministerstwo Edukacji Narodowej, dokonujące rejestracji coraz to nowych niepaństwowych szkół wyższych o coraz bardziej wątpliwych rekomendacjach i na coraz wątlejszych podstawach, zanikał etos uczonego, nauczyciela, artysty. Zapanowało milczenie. W tej ciszy, do której przerwania nie udaje się namówić na wet luminarzy środowisk naukowych, nikogo nie dziwi już to, że ten sam profesor bywa dziekanem czy dyrektorem instytutu w uniwersyte
cie, pełniąc zbliżoną funkcję w szkole prywatnej. Zapobiegliwie i kon
kurencyjnie działa szkoła prywatna, gdzie jest rektorem, prorektorem, dziekanem, a być może szefem takiego samego instytutu, jaki najczę
ściej „dożywotnio" prowadzi w uniwersytecie.
Zarówno inflacja tytułów rozmaitych szczebli administracyjnej struktury szkół wyższych (już nikt chyba niewie, ilu dokładnie mamy w Polsce rektorów), jak i kurczowe trzymanie się swoich stanowisk
(w większości szkół prywatnych nie obowiązuje zasada kadencyjności) doprowadziłydo nadwyrężenia autorytetu pewnych funkcji uniwersy
teckich. Zostały one właściwie w znacznej mierze odarte z autorytetu, to bowiem, co liczy się w nich teraz, to głównie zewnętrzne atrybuty władzy, regalia funkcyjne będące odzwierciedleniem odpowiednio wy
sokiego wynagrodzenia. Kazimierz Władysław Kumaniecki, prawnik, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz w 1922 roku minister oświecenia publicznego, zostawił nam niewielki druk, mało dzisiaj znany, a jednak o uderzającej aktualności. W wydanej w księgarni Krzyżanowskiego w Krakowie w 1937 roku broszurze Praecepta Praefecti, w której przedstawił osobistą wizję pełnienia publicznego urzędu, autor kończył swój wywód rozdziałem poświęconym „moralnemu sensowi
~ 63
-autorytetu". Czytając Kumanieckiego, dostrzegamy, iż we wszystkich sferach życia publicznego, w tym także wszkołach wyższych, nastąpiło znamienne przesunięcie:
wewnętrzna, cicha powaga urzędu ustą
piła przed ostentacyjnym obnoszeniem go po rynku.
Skupiając się nad tajemnicą autorytetu, Kumaniecki przestrzega, że „nie jest to władza, ani żaden z jej zewnętrznych objawów, ani żaden ze środków, którymi się posługuje. Jest to raczej pełnapowaga szacunku, wcielona w pewne funkcje służby publicznej i z nich promieniująca na ze wnątrz". Nie możemy nie zauważyć z goryczą, że sposób pełnienia funkcji publicznych w Polsce stał się właściwie już tylko stylem najpierw zabiegania o władzę, a następnie obnoszeniasię z nią.
Uniwersytet nie jest wolny od tego schorzenia. Odeszliśmy od wzoru profesora będącego nie tylko urzędnikiem swojej dyscyplinywiedzy, ale przede wszystkim urzędnikiem działającym na rzecz społeczności;
wszelkiego rodzaju funkcje pełnionew uczelni stały się przedmiotem nie
„piastowania", lecz„posiadania". Może dlatego podejrzenie o plagiat nie przeszkadza nikomu w administracyjnej karierze, ba, może stanowić nawet specyficzną rekomendację („patrzcie, daje sobie radę, sprytny").
Kumaniecki w swych rozważanich nie bez powodu odsyła nas do cza
sownika „piastować". Stwierdziwszy, że autorytet moralny polega mię dzy innymi na tym, że „publiczna funkcja wchłania dopewnego stopnia prywatnego człowieka, tkwiącegow jej piastunie",powie wręcz, żemar
ne to czasy, wktórychpublicznie popełniane czyny szpetneusprawiedli wiamy prywatną„porządnością" (historianaszego parlamentu dostarcza ażnadto przykładów takiego postępowania).
Człowiekjest więc „piastunem", a nie „posiadaczem" funkcji. Bycie
„piastunem" oznacza wypełnianie obowiązków z koniecznym nadmia rem ofiarności, nędzny wszak byłby to „piastun", który swoją opiekę nad dzieckiem (bo takie przecież jest oryginalne znaczenie tego słowa) ograniczyłby ściśle do litery ustnego choćby tylko kontraktu. „Pia
stować" to troszczyć się o kogoś z odsunięciem siebie na plan daleki.
„Posiadanie", w którym wydobywam przede wszystkim siebie, musi stać wopozycji do „piastowania".
Ewolucja przebiegającajednak w odwrotnym kierunku, mnożąc — także w szkołachwyższych—przykłady „posiadania", a nie „piasto
wania"urzędu, znalazła odbicie w stanie języka. Znamienne, że Słow nik języka polskiego odnotowuje czasownik „piastować" w znaczeniu
~ 64 ~
otaczania troską już tylko jako „książkowy", czyli rażący swoją za-mierzchłością. Pozostało już tylko „piastowanie" w znaczeniu spra
wowania urzędu, a nić językowa, która połączyłaby „urząd" z „tro ską", „mnie" z „drugim", została już przecięta.
Uniwersytet musi odnaleźć w sobie siłę, aby odtworzyć dar troszczenia się i tak też kształtować swoich studentów, aby potrafili pełnić swoje obowiązki w owym „książkowym" znaczeniu „piastowania".
Już tylko milczeniem możemy skwitowaćfakt, że ludziewykształceni i obyci w świecie akceptują sytuację odpowiadającą mniej więcej takiej, w której możliwe byłoby zajmowanie kierowniczego stanowiska na przykład w Pepsi-Coli i w Coca-Coli równocześnie, albo jednoczesne trenowanie wtym samym sezonie RealuMadryt i Barcelony. Uniwersytety znalazły sięna rozdrożu między wiernością swojej misji (czego żąda od nich społeczeństwo, dając wyraz swoim zawodowymi życiowym aspira
cjomwyznaczonymstandardamieuropejskości) a narastającą konieczno ścią zachowywania się jak każda inna firma funkcjonująca na rynku (czego wymaga państwo sukcesywnie obniżające dotacjena naukę i edu kację). Niezależnie jednak od tego,wktórą stronępopatrzymy, Akademia w Polsce corazbardziejpogłębiakryzys,wktórym przyszło jej sięznaleźć.
Wwypełnianiu misji uczonego i mistrza przeszkadza —poprzekroczeniu pewnych zdroworozsądkowych granic — zwielokrotnionezatrudnienie;
identyfikowanie sięzzachowaniem rynkowym w istocie rzeczy utrudnia zapał neofity izachwyt, zjakim oddaliśmy się rynkowym gromeduka
cyjnym. Tak ochoczobowiem skorzystaliśmy z możliwości urynkowienia edukacji, że zapominamy o regułach, jakie z owego urynkowienia wypływają. Przypomnijmy iż gdyby skrupulatnie zastosować zasady wytyczające horyzont uczciwej konkurencyjności, znaczna część Aka demii znalazłaby się w kłopocie: jej uwikłanie w działalność szkół prywatnych kształcących na tych samych kierunkach, w których koledzy zaangażowani są w macierzystych uniwersytetach, mogłoby podpaść w konflikt z pryncypiami prawa. Nie jest moim zadaniem szczegółowa analiza stanu prawnego; przedmiot niniejszych rozważań stanowi raczej stan ducha środowiska akademickiego. Wiele jednak daje do myślenia umieszczona w ramce z adnotacją „ważne" opinia, którą
~ 65 ~
5 Antygona...
znajdujęw dwutygodniku „Ubezpieczenia i Prawo Pracy" (nr 2 z 10 stycz nia 2002 roku):