• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 49 (8 grudnia)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 49 (8 grudnia)"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

M oje Credo.

Nie chcę, by duch mój płonął, jak lodowe szczyty, Co z jałowych pustkowisk kłamną biją łuną!...

Nie chcę żaru mych myśli zatapiać w niebyty I beznadziejnych bólów dźwięczyć rdzawą struną.

Chcę czuć tętno serc bratnich serca mego tętnem, Znać dreszcz pragnień, nadziei, co tłum wstrząsa szary;

Chcę być rosą ożywczą w każdem sercu smętnem 1 wierzyć, że zwycięstwa niosą dni ofiary...

Chcę czuć—żyć—pragnąć— kochać: ludzi—świat, błękity, Niech ukochać słoneczność wszędy idzie za mną, Lecz mi wiecznie obcymi będą lodów szczyty, Co z jałowych pustkowisk świecą łuną kłamną!...

Jerzy Orwicz.

Fragment.

Chciałbym w każdy ruch, w najmniejsze słowo Przelać tę burzę, co wre mi nad głową, — Wszystek mej piersi żar i całą duszę, A tu w milczeniu omijać cię muszę,

Chciałbym z serca rzucić ci pod nogi To, za czem tęskni duch i we łzach czeka, A muszę ciągle cofać się z półdrogi I, jak obcego, witać cię zdaleka.

Stefania Podhorska-Okołmc.

Gabryela Zapolska

Zaszumi Las

(49) uż kilkakrotnie spo­

strzegł ten nieporzą­

dek, lecz nie zwra­

cał na to uwagi. Od wczoraj jednak stał się podejrzliwy i os­

trożny. Zaczął zbie­

rać wszystkie świstki i podszedł do kuferka, w którym chował swe papiery. Ze zdziwieniem dostrzegł, iż kuferek jest otwarty. Papierów jednak nie brakowało. Widocznie zapomniał zamknąć, nic innego.

Nagle—na podłodze dostrzegł świstek i schyliwszy się po nie­

go, przekonał się, iż był to jeden z listów, odebranych z kraju za pośrednictwem Londynu. Ktoś więc przewracał w jego papie­

rach, skoro jeden świstek wyrzu­

cił na ziemię. Ogarnęła go wście­

kłość i trwoga.

Czyż nawet w domu był oto­

czony szpiegami?

Wzrok jego padł na Chodzi- ka i Farbacha i mimo wszystko, nie mógł i nie chciał podejrze­

wać ich o ten brudny postępek.—

Byli to głupcy i późniący, ale nie ludzie podli. Ktoś jednak był blisko niego, który go tropił na­

wet w domu.

Kto jednak, kto?

Leon podbiegł dó łóżka i na stoliku za książkami zaczął szu­

kać rewolweru. Wiedział, iż miał tam rewolwer ukryty i ćhyba nikt, oprócz niego samego, o tem ukryciu nie wiedział. Lecz i re­

wolweru nie było w skrytce, urzą­

dzonej z kilku książek. Widocz­

nie osoba plądrująca po domu ukradła i rewolwer.

Drzwi wchodowe otwarły się cicho.

Stanął w nich Władek, bar­

dzo blady i bardzo zmieniony.

Leon bez zastanowienia dłuż­

szego poskóczył ku chłopcu i por­

wał go za rękę.

— Słuchaj! — zawołał — kto przewracał mi w moich papie­

rach?

Władek nie zmieszał się, tyl­

ko odparł:

— A... pan wie... wreszcie, że pan spostrzegł!

Lecz Leon nie chciał znów uchodzić za głupca.

— Nie mów... wreszcie — krzyknął—ja dawno wiedziałem, co się święci, ja dawno to już spostrzegłem, ale chciałem się do­

wodnie przekonać. Dziś mam do­

wód!

Nagle z siennika podniósł się Farbach i zaczął ku drzwiom zmie­

rzać—lecz Władek mu drzwi za­

stąpił.

— Proszę nie uciekać— za­

wołał—teraz się wszystko wyja­

śni. Pan Leon się przekona, z kim właściwie ma do czynienia.

Lecz Farbach porwał swój kapelusz i odtrąciwszy na bok W ładka, w yrzekł wyniośle:

— Dajcie mi pokój! j a mam dosyć tego wszystkiego!

W yszedł spiesznie,' trzasnąw ­ szy drzwiami.

W ładek poskoczył ku Le­

onowi.

— Dlaczego pan go puszcza—

zawołał—dlaczego? przecież to on plądrował w pana papierach. J a nieraz to widziałem...

— Milcz... ' nie skowycz — krzyknął Leon—ja wiem, co mó­

wię. Tyś mi rozrzucił papiery, tyś mi ukradł rewolwer...

Posłyszawszy ostatnie słowo, W ładek podniósł głowę.

— Papierów nie dotknąłem, na to przysiądz mogę. Papiery pańskie przeglądał pan Farbach często, pan Ćhodzik także to wi­

dział. Rewolwer zaś. .ja... wziąłem.

— Ty? po co? aby mnie za­

strzelić?

W ładek uśmiechnął się przez łzy- — Pana? j a panu zrobić j a ­ ką krzywdę!... j a przecież pana tak kocham.

— Że aż mnie okradasz i szpie­

gujesz! W ynoś się stąd... wynoś, słyszysz!...

Twarz W ładka pobladła tru ­ pio. Oczy z błękitnych stały się praw ie ciemnemi.

(2)

— Pan mnie wypędza, ja k szpiega i złodzieja...

Zapanowała chwila ciszy. Sły­

chać było tylko przyśpieszony od­

dech W ładka. Leonowi było ja­

koś nieswojo, jakby popełniał bardzo zły uczynek.

— Oddaj mi rewolwer... — wyrzelcł wreszcie, odwracając się od okna—oddaj mi rewolwer i Wy­

noś się. na cztery wiatry.

— Ja panu oddam pański re ­ wolwer—odpowiedział cicho W ła­

dek i wysunął się z pokoju.

Leon podszedł do kufra i przy­

klęknął na ziemi, aby go otwo­

rzyć.

Nagle, pod samenii drzw ia­

mi, dal się słyszeć w ystrzał i ró­

wnocześnie prawie ktoś oparł się silnie o drzwi z głuchym jękiem.

Leon zmartwiał z przerażenia i chwilę pozostał nieruchomy, wreszcie porwał się i do drzwi pobiegł. Otworzył je z trudnością i po za niemi znalazł leżącego na ziemi Władka.

Chłopak był nieprzytomny.

Gdy Leon podnosił go z ziemi, z fałdów kurtki wyleciał rewolwer.

Leon zrozumiał, że W ładek chciał się zabić pod progiem jego mieszkania.

Leon porwał za karafkę zlał wodą tw arz Władka, który nie odzyskiwał przytomności. W resz­

cie postawił karafkę i zaczął roz­

pinać odzież na szyi chłopca.

Władek był bardzo lekko ubrany w koszulę ruską, zapiętą na bo­

ku szyi. Krwi nie było widać nigdzie, ale kurtka była prze­

strzelona na lewem ramieniu.

Leon zaczął nabierać przeko­

nania, że kula musiała uwięznąć w ramieniu i pragnął się przeko­

nać. Odpiął guzik koszuli i nagle cofnął się zdumiony.

Dziewczyna!

Potok słonecznego światła padł na pierś dziewczęcą, lekko zaróżowioną, nieśmiałą i piękną.

Leon cofnął się i ręce bez­

wiednie złożył, jak b y prosiło prze­

baczenie. Wczoraj uderzył tę ko­

bietę, dziś ją maltretował, zawsze był dla niej złym, podłym, nie­

godziwym...

Nagle Leon ujrzał, jak przed nim zaświeciły dwie duże modre źrenice.

W ładka przychodziła do przy­

tomności i otworzyła oczy a błę­

k it ich teraz był tak piękny, tak jasny, tak czysty, że Leon aż

doznał olśnienia.

— Co mi... co to?— wyszep­

tała.

Lecz Leon uśmiechnął się zakłopotany i odsunął się kilka kroków od łóżka.

— Nic... nic... panna Mazia zaraz przyjdzie.

Dziewczyna chwilę leżała w milczeniu, jakby przypom ina­

ją c sobie wszystko, i nagle z wiel­

kim bólem wymówiła:

— Ach!... tak... już wiem, wiem!

I dwie strugi łez puściły się z jej oczów.

Leona łzy te zabolały, ja k ostrze sztyletu.

- Proszę nie płakać!...—wy- rzekł błagalnie—proszę, to wszy­

stko minęło. Ja p a n i wierzę.!, niech pani będzie spokojna!

— Pa... ni?...

Dziewczyna uniosła z wysił­

kiem głowę i spojrzała w oczy Leona.

Zrozumiała i spłonęła tak wielkim wstydem, że cała była, ja k zorza poranna.

— Och! — wyrzekła — pan...

wie...

I instynktownie chciała za­

cisnąć na piersi koszulę, lecz ró­

wnocześnie wydała straszny jęk, strzaskane ramię odmówiło po­

słuszeństwa i W ładka wśród łez i rumieńców powtórnie zemdlała.

Dojeżdżając do domu, zamie­

szkanego przez pułkownika, go­

rączka Leona coraz bardziej się wzmagała.

— Bylebym go tylko za­

stał!—myślał, ściskając trzym any w kieszeni rewolwer.

Chciał na tym płatnym słu­

dze pomścić się za wszystko, co mogło go przez rozkazy „tych z góry" teraz spotkać. Serce biło mu gwałtownie, ' gdy wbiegł na schody, nie pytając się konsierż- lci, czy pułkownik je s t w domu.

Przypadek posłużył mu jednak.

W łaśnie Montalembert ubrany w stare i zniszczone palto, bez wstążeczki w butonierce, wycho­

dził za drzwi swego mieszkania.

W ręku trzym ał niedużą waliz­

kę. W yglądał ja k człowiek, wy­

bierający się w podróż. Zoba­

czywszy Leona, cofnął się, zmie­

szał, lecz to trwało krótką chwi­

lę. Natychm iast odzyskał zimną krew i powracając do dawnego tonu, zawołał ze zwykłą serdecz­

nością w głosie:

— Dzień dobry młody czło­

wieku! cóż cię sprowadza naza­

ju trz po balu do papy Montalem- berta!

Leon drżał cały, tak go ten widok i głos dręczyły.

— Ja muszę z panem pomó­

wić!—wyrzelcł głucho.

— Proszę... proszę... jestem gotów zawsze na rozkazy! — wy- rzekł Montalembert, usuwając się

i wskazując kurtuazyjnie na drzwi wejściowe.

Leon przeszedł próg—gdy go przestąpił jednak, poczuł zimny dreszcz, jak b y poza plecami miał całą sforę agentów policyj­

nych francuskich. Czuł, iż gra ta jest nierówna, i że on jest śmie­

sznie mały i żaden wobec potężnej instytucyi, której reprezentantem był Montalembert. Lecz cofać się nie mógł, nie chciał. Pragnął na­

w et choćby poledz z ręki Monta- lemberta. Jadąc, ułożył sobie plan wydarcia pułkownikowi owej książeczki policyjnej. Tym od­

ważnym czynem zrehabilitowałby swą przyjaźń z tym człowiekiem w oczach całej kolonii.

Tak—tylko to pozostało mu do uczynienia.

— Proszę cię... młody czło­

wieku, wejdź, do salonu—j a za­

raz ci służę!

W szedł jednak z Leonem ra ­ zem i patrząc się ukośnie z pod brwi zsuniętych, widocznie sta­

rał się zbadać wyraz tw arzy Le­

ona.

Gdy weszli,— Leona od razu uderzyła pustka tego mieszkania.

Kurz leżał całemi warstwami, za­

duch panował ja k w piwnicy.

Montalembert prosił grzecznym giestem, wskazując fotel.

— Usiądź, mój miody przy­

jacielu, zdejmę palto i jestem na twoje rozkazy.

Ton jego mowy oprzytomnił Leona i podniecił jego rozdraż­

nienie. Twarz Montalemherta wy­

dała mu się w tej chwili twarzą jakiegoś potwora, czyhającego ua zgubę całej partyi. Krew nabie- gła mu do głowy. Miał wreszcie przed sobą, oko w oko, sam na sam jednego z tych, co za pie­

niądze sprzedają, szpiegują, tro­

pią... Och!... ta cała sfora skoczy­

ła mu teraz na k a rk i podnieca­

ła do zemsty.

W yciągnął drżące ręce, po­

chwycił szpicla za klapy palta i potrząsł nim gwałtownie.

— Ty... szpiegu!—wyharczał Montalembert szybkim ruchem lewą stronę odzieży zasłonił, przy­

ciskając j ą do siebie.

Był to instynktow ny ruch agenta, broniącego swej „książki", praw ą rękę chciał zanurzyć w kie­

szeni palta. Lecz Leon ruch je­

go uprzedził i porw ał go całą si­

łą za tę rękę, która szukała mor­

derczej broni, tak że ruchy mu zupełnie sparaliżował. Miał w tej chwili ogromną siłę w aryata, któ­

ry jest w stanie stawić czoło dziesięciu ludziom naraz.

Montalembert brwi zmar­

szczył, usta przygryzł i badawczo

10

(3)

jeszcze raz w twarz Leona spoj­

rzał. Widocznie wyczytał w niej tyle szału, tyle determinacyi, iż nie mógł uczynić nic innego, jak tylko salwować się ucieczką.

Spokojnie, bez śladu trwogi w głosie zapytał:

— Młody człowieku! co ci o mnie nagadano?

— Szpiegu!—powtórzył Leon.

Montalembert uśmiechnął się smutnie.

— Byłem pewien, widząc cię wczoraj w tem otoczeniu, że ja ­ kaś nowa nikczemność zostanie przeciw mnie uknuta. Powiedzia­

no ci zapewne, że ja jestem szpie­

giem—że ja działam podstępnie na waszą zgubę... co?

— Tak!—krzyknął Leon—po­

wiedziano mi całą prawdę. Wiem, kto jesteś... wiem i wszystkim to dowiodę.

Rzucił się ku Montalemberto- wi, lecz ten skrzyżował ręce na piersiach i o te skrzyżowane rę­

ce, które niby zdawały się wy­

czekiwać z rezygnacyą ciosu, a w gruncie rzeczy broniły do­

stępu do kieszeni surduta, obił się Leon jak o mur niedostępny.

— Młody człowieku! — wy- rzekł Montalembert z nadzwyczaj zimną krwią—zastanów się... co ty robisz!

Leon chciał wyciągnąć z kie­

szeni rewolwer, lecz błyskawicz­

nie przyszła mu myśl, iż broń wyzwie broń, a wtedy cel jego nie zostanie dopięty. Rzucił się więc na Montalemberta, charcząc:

— Ja cię... ja cię...

Lecz agent stał ciągle nie­

wzruszony, silny, chłodnie swemi siwemi oczami patrząc na szale­

jącego chłopca. Nie drgnął nawet, gdy Leon starał się odciągnąć jego ręce od piersi, tylko twarz jego przybrała wyraz wielkiego smutku.

— Och! młody człowieku! — wyrzekł—jak mnie to boli, że mo­

je dowody życzliwości są niczem w twoich oczach. Jestem obecnie bezbronnym starcem. Możesz mnie nawet zabić. Nie sądź, że będę się bronił. Jeżeli masz broń--strze­

laj! Może cię w ten sposób prze­

konam, jak jesteś względem mnie niesprawiedliwy.

Ręce Leona opadły. Ten czło­

wiek imponował mu swoim spo­

kojem.

— Ja wiem... wiem... kto mnie oczernił przed tobą—mówił nieznacznie cofaj ąc się ku drzwiom, prowadzącym do dalszych pokoi.

To... Leszcz... Ale ja udowodnię...

ja ci przyniosę list, pokaże...

Był już teraz w progu drzwi i bez pośpiechu nacisnął klamkę i uszedł.

Nastąpiła cisza.

Leon przez długą chwilę nie zdawał sobie nawet i z ciszy tej sprawy.

Nagle przypomniał sobie wszyst­

ko i wrócił do równowagi.

Gdzież je s t Montalembert? co robi tak długo w tamtym poko­

ju? Podbiegł ku drzwiom zdecy­

dowany na wszystko—przekroczył próg i stanął zdumiony.

Pokój był zupełnie pusty, bez mebli—i w nim nie było ni­

kogo. Na pozór nie było z tego pokoju żadnego wyjścia, lecz wzrok Leona padł na niewielką złotą plamę, świecącą się na pu­

stej ścianie. Była to klam ka od ukrytych w obiciu małych drzwi­

czek. Leon drzwiczki te pocisnął—

ustąpiły. Po za niemi była ciemna alkowa. Z alkowy Leon wydostał się do kuchni maluchnej, także pustej i widocznie nigdy nie za­

mieszkałej. Drzwi prowadziły na schody. Leon chciał je otworzyć, lecz nap różno. Zamknięto je z prze­

ciwnej strony.

Był złapany, ja k p tak w sa- motrzasku.

Ogarniała go złość, gniew, upokorzenie. Czuł, iż Montalem­

bert go wywiódł w pole—iż on teraz oddala się z Passy, drwiąc sobie w duszy z niedoświadczone­

go i głupiego polaka. O! jakże żałował, iż nie miał dość energii, aby odrazu zastrzelić tę podłą gadzinę i w ten sposób choć pomścić się za to zło, jakie ona społeczeństwu wyświadczyć mo­

gła.—Teraz już było zapóźno. Na­

leżało tylko wydostać się z samo- trzasku i wracać na Glacierę. To było wszystko.

Leon otworzył okno i wychy­

lił się na ulicę. Zaczął czatować na pojawienie się odźwiernej.

W stydził się wołać na pomoc obcych ludzi, którzy mogliby żą­

dać od niego wyjaśnień. Wreszcie zdawało mu się, iż wszyscy wie­

dzieć muszą, że to mieszkanie je s t gniazdem szpiega i że płaci

je prefektura policyi.

Czekał długo, nareszcie odź­

wierna zdecydowała się. wyjść z sieni. Wyszedłszy, od razu spoj­

rzała w okna mieszkania pułko­

wnika i zobaczywszy Leona, z tru ­ dnością wstrzym ała się od uśmie­

chu.—Na ciche wołanie Leona od­

powiedziała, ja k osoba wtajem ni­

czona w całą sprawę:

— Bień, bien, j ’y vais!...

Widocznie pułkownik i stróż­

ka trzym ali się moralnie za ręce.

Wprędce drugi klucz, który może już służył nieraz w tych wypadkach, uwolnił Leona z pu­

łapki.

Gdy przyjechał na Glacierę, zastał W ładkę śpiącą i niezm ier­

nie wycieńczoną przebytym opa­

trunkiem. Przy oknie z książką siedziała Mazia.

Gdy Leon wszedł, Mazia przywołała go skinieniem ku so­

bie. Cicho podała mu list, który odebrała rano. Transport prokla- macyi potrzebnych na oznaczoną datę do rozrzucenia w kraju, już szczęśliwie przeszedł granicę. Te­

raz należało podnieść go z wia­

domego miejsca i rozwieźć po kraju. Na to partya paryska mu- siała wydelegować emisaryusza.

Los padł tym razem na Paryż roz­

kaz przyszedł do Leona o wybór kogoś z partyi, który miał udać się do kraju.

Leon zastanowił się długą chwilę.

Kogo miał posłać na tę możli­

wą śmierć, na tę zatratę, na tę przyszłość w Sybirskiej lodowni?—

Przebiegł myślą swe otoczenie i każdego mu się żal zrobiło: nad każdą głową zawahał się niepewny i niezdecydowany.

Zwłaszcza teraz, gdy Morita- lembert wykradając, a może foto­

grafując rękopisy, znał poniekąd wszystkich i wszystkie, czyż ta zagłada emisaryusza niebyła p ra ­ wie pewnością?

I nagłe usłyszał głos Mazi, cichy, lecz pełen prośby:

— J a pojadę... pozwól mi pan poi 6C łl< lć!...

— Pani?

— Ja dawno chciałam pana o to prosić. Chyba zasłużyłam so­

bie na tę wielką nagrodę...

Leon pochwycił drobną rękę dziewczyny w swe ręce.

— Ale... pani nie wiesz, że jesteśm y otoczeni szpiegami. Je ­ chać teraz, to wielkie, wielkie, niebezpi eczeństwo.

Mazia podniosła na niego swe wielkie, piękne, szlachetne oczy.

— A czy pan wiesz, że pro- klamacye nie mogą się znajdo­

wać długo w miejscu, gdzie są ukryte. Wszakże ci ludzie, któ­

rzy je przechowują nie wiedzą, co mają u siebie. Należy ja k naj­

spieszniej uwolnić ich od tego niebezpieczeństwa. Inaczej... oni padną ofiarą...

— Więc pani chcesz iść na możliwą zgubę?

— Co znaczy moje jedno m arne życie! Zresztą pan nie wie... pan nie ma pojęcia, co się w mej duszy dzieje... Czasem śmierć bywa wielką ulgą...

Milczeli oboje, przed nimi, przez okno było dużo słońca i du­

żo jesiennego złota.

(4)

— Czy mogę jechać?—spy­

tała wreszcie dziewczyna.

— Jedź pani — odparł Leon z westchnieniem.

Na łóżku z cichym jękiem poruszyła się W ładka. Leon spoj­

rzał na ranną.

— Kto... ona?—zapytał.

Lecz Mazia wzruszyła ramio­

nami.

— Przysłano nam ją z Lon­

dynu. Wiem, że długi czas cho­

dziła po kraju, przebrana za chłopca. Zapalona głowa... nie chce nigdy powiedzieć kim je s t w rzeczywistości. Podobno córka jakiegoś rosyjskiego oficera i pol­

ki. Nie badajmy... to bardzo ładna i szlachetna dusza...

Potem przyszła Wilhelminka i oświadczyła Leonowi, że wy­

jeżdża do Meudon.

— Chciałem zajść do ciebie wieczorem—rzekł Leon.

W ilhelminka śpieszyła się już ku wyjściu.

— Ja nie wiem dokładnie, kiedy wrócę.

Leon przytrzym ał ją za rękę.

— Chyba wieczoru w Meu­

don spędzać nie będziesz.

Ona dość zuchwale spojrzała mu w oczy.

— Dlaczego! cóż to ciebie obchodzić może?

— Daruj, moja droga... ale...

— Ja się nie pytam, co ro­

bisz—ty.—Dlaczego więc mam ja być niewolnicą, skoro ty bynaj­

mniej w postępowaniu swem się nie krępujesz... Wczoraj mi dałeś tego dowód.

Leon był rad, iż wreszcie W ilhelminka dotknęła tej kwe- styi.

— Wczoraj!—wyrzekł—byłaś niesprawiedliwa... chcialaś, aże­

bym postąpił niegrzecznie dla za­

dowolenia twej fantazyi, dla ni­

czego więcej.

W ilhelminka zmrużyła oczy, obrzuciła Leona chłodnem spoj­

rzeniem i rzuciła mu przez ra ­ mię:

— A więc tak... nie chciałeś słuchać mej fantazyi—teraz po­

zwól, że ja nie będę słuchać two­

jej... Bądź zdrów,

I z szyderstwem wyszła z po­

koju.

— Dlaczego pan za nią nie idzie?—spytała zdziwiona Mazia.

— Po co!

— Jakto—po co—pozwala pan je j odeść w tak nieprzychylnem do siebie usposobieniu. To źle, to bardzo źle...

Widok Solothurnu od rzeki Bar.

Pamiątki Kościuszkowskie.

Polak, zw ied zający p ię k n ą i w ol­

n ą ojczyznę T elia, nie pow inien om i­

n ą ć S o lo th u rn , g d zie ja k wiadom o, T ad eu sz K ościuszko sp ę d z ił o sta tn ie la ta ży w o ta p e łn e g o c h w a ły i sła w y i gdzie drogie naszy m sercom pozo­

s ta ły po nim pam iątk i. P o sta ć boha­

te r a z pod R acław ic s ta ła się le g e n ­ dow ą w śró d m iejscow ego lu d u sz w a j­

carskiego. „M ężnego w odza p o lsk ie­

go n aczeln eg o " („den ta p feren pol- nischen O berjeldherrn") zn a każd y w okolicy całej z opow iadań s ta r ­ szych, z podania

przechodzącego z pokolenia n a po­

kolenie. W p a ­ m ięci lu d u ży je sz la c h e tn a p o stać sędziw ego w odza

— sze rm ie rz a w ol­

ności n a obydw óch p ó łk u lach ziem ­ skich, k tó ry , j e ż ­ dżąc n a białym koniu w okolicach S o lo th u rn u obda­

ro w y w a ł s z c z o ­ d r z e ubogich i dzieci, lu d n o ść zaś

„dobrodzieja bied­

n y ch " obrzucała kw iatam i.

Z lu d zi s ta r ­ szych, k tó rz y go znali, n ik t ju ż nie żyje. R ów nież ro ­ dzina Z eltnerów , k tó ra po nim odzie- dziczyła g łó w n ą część pozostałego ruchom ego m a ją t­

ku, a u k tó rej m ieszkał,w ym arła zupełnie.

„Dom K ościuszki" w S o lo th u rn ie z n a jd u je się p rzy G u rz e ln g a sse p. 1.

12, obecnie j e s t w ła sn o śc ią p an i Gas- sm ann. Dom trz y p ię tro w y n a Wyso­

□om, w którym zmarł Tadeusz Kościuszko, z 2 tablicami pamiątkowemi.

k iem p o d m u ro w an iu w y g lą d a okazale.

N aro żn ik iem o d ac h u w ieżow ym w y- s ta je w u lic ę —r e s z ta tr a k tu frontow e­

go w s u n ię ta g łę b ie j pod p ro sty m kątem ; n a d oknam i p a rte ro w e m i n aro żn ik a w id n ie je p ięk n ie rz e źb io n a ta b lic a pa­

m iątk o w a z czerw onego m a rm u ru z w iz e ru n k ie m K ościuszki i je g o em ­ b lem atam i w ojen n y m i. N a p is opiew a:

I n m e m o r ia T h a d d a ei K o­

śc iu szk o S im n n i P olonoritm du cis, q u i h a c dom o idibits octobris a n n i M D C C C X V I I a n im a m tx p ir a v it.

Poloni ex u les 1865.

D ół tablicy zdo­

b ią h e rb y Polski, Li­

tw y i R usi.

Z d ru g ie j stro n y n aro żn ik a z n ajd u je się in n a tab lica, rów­

n ie z c z e r w o n e g o m a rm u ru , z napisem z ł o t e m i głoskam i:

„K ościuszko-H aus“.

C ały dom od fron­

t u posiada p ięć okien.

K ościuszko zaj m ow ał całe p ie rw s z e piętro, a z m a rł w pokoju, zn aj duj ącym si ę w n a ­ rożniku.

W e w n ą trz z da­

w nego u rz ą d z e n ia p ra w ie n ic n ie pozo­

stało , prócz je d n e g o k rz e s ła , n a którem K ościuszko siad y w ał p rz y oknie.

Dom bard zo czy­

sto i p o rząd n ie u tr z y ­ m an y . Z z e w n ą trz p okostow any ja s n o b ru n a tn ą fa rb ą ole j­

n ą i ozdobiony m alo w an iem w k w iaty . G dym go o g lą d a ł z uczuciem czci i p iety zm u , n a s u n ę ła mi się m yśl, iż z dom u teg o n a le ż a ło b y zrobić ro-

12

(5)

Jedna z bram dawniejszych murów warownych wraz z widokiem kościoła

katedralnego w Solothurnie.

dzaj muzeum Kościuszkowskiego. Nie -powinien on pozostawać w obcem rę- -ku. W drodze składek łatwo zebrać sumę potrzebną dla jego zakupna.

-Dowiadywałem się na miejscu, jak ą może przedstawiać wartość. Powszech­

nie cenią go na 70.000—80.000 fran­

ków, zaiste kwota minimalna -wo- -bec olbrzymiego długu wdzięczności i uwielbienia, jaki na nas cięży pod względem narodo­

wym wobec boha­

tera.

- Rzucam m yśl

— oby w dobrą go­

dzinę!

- • Następnie zwie­

dziłem Zuchwil.

zaciszną wieś, od­

daloną od nowego Sólothurnu około dwóch kilometrów.

Tu na cmentarzy­

ku koło kościoła spoczywa c z ę ś ć zwłok bohatera ra­

cławickiego. Grób jego ozdobili roda­

cy pomnikiem wy­

stawionym w r.

1844. Znajduje on się po prawej stro­

nie od wejścia i p i e d e s t a ł jego wznosi się nad mu­

rem obwodowym cmentarza, na nim wizerunek medalionowy Kościuszki z napisem wokoło:

Fratres Patri suo die X V octobris M D C C C X LIV . Pod medalionem zaś:

„ Viscera Thadaei Kościu­

szko deposita die X V I I octo­

bris M D C C C XVI1.“

Pi] Wszedłszy na cmentarzyk trudno z razu odnaleźć pomnik wysunięty pod sam mur, a osłoniony cyprysami cienistymi z obydwóch stron, Pomnik znajduje się w dobrym stanie, nato­

miast drugi pomnik polski na tym cmentarzu, biust duży Tadeusza Rej­

tana, na wysokiej podstawie wznoszą­

cy się za kościołem od strony przeciw­

nej, uległ znacznemu uszkodzeniu.

W ystawił go W ładysław hr. Broel P later w r. 1873. Na skromnej bla­

szanej tablicy napis czarnemi gło­

skami:

„In Memoriam Catonis Po- loni Thadaei Eejtan vindicis inpaińdi integritatis patriae, nati X X A ugusti MD C C X L U mortui V III A ugusti MD CC L X X X sepulti in pago Lithu- aniae Lachowice.

Prawdziwie sielankowa, uroczy­

sta cisza zalega wiejski cmentarzyk, okalający kościółek skromny opatrzo­

ny od głównego wejścia, na przeciw którego stoi pomnik Kościuszki, ot­

w artą drewnianą werendą. Posadzka werenda i również ja k ściana fronto­

wa kościelna, wyłożona samemi sta- remi płytami grobowemi. Liczba MDLXXX1 umieszczona na froncie ko­

ściółka wskazuj e j ego na wiek sędziwy.

Pełno tu kwiecia i barw. Piede­

stał pomnika Kościuszki osłania pięk­

ną zielenią bluszcz bujnie ros­

nący. Miłośnik kwiatów spo­

czywa wśród ich woni, na cmentarzu wioski, którą mi­

łował i codziennie na białym koniu odwiedzał, wioski, któ­

ra wielbiąc „dobrodzieja ubo­

gich" mianowała go swoim obywatelem.

W gospodzie

„sum Birchi'-, któ-

rej ogród graniczy z c m e n ta rz e m ,, przechowuje .się księga pamiątko­

wa do wpisywa­

nia nazwisk dla osób zwiedzają­

cych g ro b o w ie c bohatera narodo­

wego.

Stary gospodarz Jakób Stader przedstawiając mi j ą potrząsał smutnie głową.

— Mało podpisów, bar­

dzo mało—mówił. — Za da­

wnych czasów, gdym był jeszcze chłopcem, pamię­

tam, jak tu przybywały tłu­

my polskich oficerów w ro­

zmaitych pięknych mundu­

Szkolny system pruski.

Jak władze pruskie zachęcają dzieci polskie do nauki ję zyka niem ieckiego.

Zbrojownia miejska, gdzie się znaj- duje siodło Kościuszki, darowane

miastu.

rach a także mnóstwo innych osób—te ­ raz rzadko kto z Polski tu zajrzy.

Bywają lata, w których nikt zgoła nie przybywa. Mia- noby z a p o m in a ć w kraju o wielkim mężu narodowym?

Na to polski Tell nie zasłużył...

Następnie opo­

wiadał mi, że je ­ go rodzice, znali osobiście Kościu­

szkę. Mówili o nim zawsze z najwię­

kszą czcią i uwiel­

bieniem.

— Tu, gdzie Pan siedzi — pra­

wił dalej — w tej altanie, siedział nieraz polski wódz naczelny z moim ojcem i stąd obda­

rowywał ubogich, którzy zwali go swo­

im ojcem. Wielkie serce płonęło gorą­

cą miłością dla ojczyzny i równą miło­

ścią tętniło do ubogich dzieci, a dlatego my, szwajcarowie, zachowamy wdzięcz­

ną pamięć dla niego na wieki, stawia­

jąc go na równi z naszym Tellem.

Soloturnw lipcu. ćr. Sm ólski.

(6)

Na niwie oświaty ludowej.

Gdyby ktoś chciał napisać książkę w którejby przykładami wykazał, cze­

go dokonać może dla swego rozwoju przy usilnej pracy nawet tak skrę­

powane i w niekorzystnych warun­

kach postawione społeczeństwo, jak nasze, toby w niej mógł jeden roz­

dział poświęcić skromnemu stowarzy­

szeniu istniejącemu w Galicy i pod nazwą Koła Towarzystwa Szkoły lu­

dowej w Tarnopolu. Stowarzyszeń takich istnieją setki, może nawet ty­

siące, lecz tarnopolskie potrafiło wzbić się nad inne tak wysoko, dojść do wyników tak świetnych, że należy je za wzór postawić całej Polsce.

I to też jest celem niniejszej notatki.

Przedewszystkiem: warunki, w ja ­ kich działa. Są to typowe warunki prowincyi polskiej, tak dobrze znane i tyle wywołujące słusznych narze­

kań. Mała ilość wielkich miast na dużych stosunkowo przestrzeniach utrudnia u nas równomierne szerze­

nie się kultury. W pobliżu głównych ognisk życia umysłowego postępy jej są łatwiejsze i szybsze, w miarę od­

dalania się od centrów siła oddziały­

wania jej słabnie, aby wreszcie w za­

padłych kątach zejść prawie do zera i zostawić miejsca lichym surogatom cywilizacyi, a często i barbarzyńskim stosunkom. Tarnopol, położony da­

leko od Lwowa, na pograniczu mię­

dzy austryackiem i rosyjskiem Podo­

lem jest małem, trzydziestotysięcz- nem miastem. Życie nie jest tu do zbytku ożywione. Ruch umysłowy, zdany na prywatną inieyatywę, po­

zbawiony opieki państwa, z jakiej tak obficie korzystają nawet mniejsze miasta za granicą, jest nikły. Nie­

ma tu zasobnych instytucyi kultural­

nych, czerpiących zasiłki z publicz­

nych funduszów, niema pracowni naukowych, muzeów, teatrów, szkół wyższych. Warstwę wykształconą two­

rzą w trzech czwartych urzędnicy, żywioł najmniej uzdolniony do jakie­

gokolwiek twórczego działania. Te charakterystyczne rysy partykularza prowincyonalnego składają się na atmosferę, w której wszelkie aspi- racye ludzkie zniżają swój lot, spa­

dają do poziomu przeciętności, jeśli nie zanikają zupełnie. Lepsze, ży­

wotniejsze jednostki, dostawszy się w obręb takiego środowiska, ulegają u nas zwykle spiżowemu prawu ni- welacyi: po kilku bezskutecznych od­

ruchach upodobniają się do otoczenia, rezygnują szybko z wszystkiego, co tchnie wyższym porywem i rozpoczy­

nają to znane aż do zbytku życie pół- ińteligencyi naszej, podzielone między dom, pracę zawodową i tanią, często upadlającą rozrywkę, życie filistra, które jest beznadziejną wegetacyą, urozmaiconą w najlepszym razie uty­

skiwaniem na próżnię i jałowość sto­

sunków. Rys ten, jednakowo smutny ze stanowiska interesów narodowych i ogólno-kulturalnych, jestjedną zkon- sekwencyi naszego charakteru, nie- nawykłego płynąć przeciw prądowi,

przenoszącego wygodę i choćby mar­

twy spokój nad walkę, która wyma­

ga ciągłych, systematycznych wysił­

ków. Człowiek innej rasy, obdarzo­

nej większą dozą twórczej inieyatywy, gdy dostanie się w marne środowi­

sko, będzie je próbował uszlachetnić, polak, narzekając, utonie w niem bez reszty. Umiemy i lubimy korzystać z kultury, o wiele niechętniej bierze- my na siebie brzemię podniesienia jej poziomu.

A teraz—co uczyniła garstka dziel­

nych ludzi na polskim partykularzu prowincyonalnym w Tarnopolu. Do­

koła miasta w wielomilowym promie­

niu rozsiadły się wieńcem odwieczne osady polskie, pomięszane z przewa­

żającym liczebnie żywiołem ruskim, pozbawione należytej oświaty i ule­

gające zwolna wynarodowieniu. Kil­

kanaście osób z inteligencyi tarnopol­

skiej postanawia podjąć dzieło ucy-.

wilizowania i zachowania dla polsko­

ści tej kilkunastotysięcznej masy;

w tym celu wiąże się w koło To­

warzystwa Szkoły ludowej i doko­

nywa rzeczy następujących:

W przeciągu kilku lat zakłada w gminach, w których groziło naj­

większe niebezpieczeństwo wynarodo­

wienia, 12 szkół ludowych i 104 czy­

telń wiejskich. Szkółki zaopatruje w sprzęty i przybory naukowe, opła­

ca lokal i nauczycieli. Czytelniom dostarcza pism i książek, urządza w nich odczyty, czyni je miejscami wymiany społecznej i narodowej my­

śli. Organizuje wędrowne kursy nau­

ki śpiewu, szerząc podstawy znajo­

mości muzyki i popularyzując pieśń polską. Wprowadza na wieś obchody rocznic narodowych, daje impuls do przedstawień teatralnych, urządza zbiorowe wycieczki włościan do Kra­

kowa, tworzy biuro bezpłatnej porady prawnej. Wreszcie, dla pomieszcze­

nia instytucyi już istniejących oraz takich, które w najbliższej przyszło­

ści postanowiono powołać do życia, dla zogniskowania całej rozległej działalności, postanawia nabyć dom własny i nabywa go za pokaźną kwo­

tę 55,000 koron. Od maja b. r. „Dom

,D om polski0 w Tarnopolu.

polski Towarzystwa Szkoły ludowej"

w Tarnopolu staje się rzeczywisto­

ścią i inauguruje nowy okres w roz­

woju tej pięknej, doskonale prosperu­

jącej instytucyi. I teraz, na wzmoc­

nionym w ten sposób fundamencie, w ramach skromnego, ale własnego gmachu snują się i urzeczywistniają dalsze plany, dalsze ogniwa cywili­

zacyjnej pracy. Przedewszystkiem znajduje w „domu polskim" schronie­

nie czytelnia ludowa. Jest to obszer­

na widna sala, wieczorami oświetlo­

na elektrycznie, zaopatrzona w przy­

rządy wentylacyjne. Środkiem prze­

ciągają duże słoły, na których leżą czasopisma. Stoły dają się łatwo roz­

bierać i ustawiać w rzędy, tworząc pulpity sali prelekcyjnej. Prelekcye, objaśnione mapami, rycinami i skiop- tikonem, odbywają się każdej nie­

dzieli w porze popołudniowej, codzien­

nie zaś w sali mniejszej odbywają się wykłady innego rodzaju, wyczer­

pujące, o ile możności, pewne grupy przedmiotów. Przy czytelni znajduje się księgozbiór, a nadto muzeum, któ­

rego zadaniem jest dostarczanie do prelekcyi okazów z dziedziny przyro­

dy, przemysłu i nauk historycznych.

W murach „domu" mieści się dalej szkoła dla dorosłych analfabetów, biuro zarządu Towarzystwa, biuro po­

rady prawnej, biuro pośrednictwa pracy, a w dalszej perspektywie ko­

mitet wydawnictw ludowych z małą własną drukarnią, bank ludowy, mała bursa polska i ogródek freblowski.

Posiadłość obejmuje, spory kawałek ziemi, na którym dom w miarę roz­

woju Towarzystwa rozszerzać się bę­

dzie. A rozwój ten, okupiony wy­

trwałą, niesłabnącą ani na chwilę pracą, jest zapewniony. Budżet te­

goroczny Towarzystwa tarnopolskiego osiągnie w przychodach blisko 100,000 koron, — cyfrę, godną niejednej cen­

tralnej stołecznej instytucyi.

Są to wyniki, zasługujące ,by stały się znanemi całej Polsce i świeciły jako przykład do naśladowania wy­

kształconym mieszkańcom naszych mniejszych miast, których życie upły­

wa tak często bez myśli wyższej, których enórgia marnieje w grząskich ostępach prowincyonalnego marazmu.

Kraków. Lubicz.

14

(7)

Kobiety rewolucyi francuskiej.

Sprawozdanie z książki.

Wielka francuska rewolucya sta­

ła się tematem u nas aktualnym.

Poczęto bowiem szukać analogii po­

między naszymi a owymi czasami i, poszukując dobrze, coś nie coś istotnie odnaleziono.

Mówiono więc:

— Kadeci to Żyrondziści.

I dodawano:

— A trudowiki toć to Góra!...

I byli ludzie, którym te dwa punkty aż nadto wystarczały, aby wyprowadzić galopem wniosek, że historya się powtarza.

Głębsi, którym to nie wystar­

czyło, poczęli upatrywać— Napoleona.

Ale jakoś ich wzrok, w horyzonty wlepiony, gubi się dotychczas.

Te analogie, istniejące i nieist­

niejące, musiały znaleźć swój wyraz w wydawniczym ruchu. 1 rzeczywi­

ście znalazły. A jednym z pierw­

szych, który te tematy począł eks­

ploatować, jest Teodor Jeske-Choiński, niegdyś bardzo surowy i wymagają­

cy krytyk, dziś powieściopisarz, do­

bierający sobie wielkich historycz­

nych tematów.

Czytelnicy znają z pewnością jego powieści z czasów Rzymu upa­

dającego i z epoki walk władzy świeckiej i duchownej o supremacyę nad światem i z czasów trubadurów.

Żywe to dostatecznie, interesujące przez samą sumę faktów, zdarzeń i postaci, jakie powieściopisarz z mo­

gił dalekich wywołuje i przed oczy stawia, ożywione bardzo wysokiemi i szlachetnemi ambicyami

Obecnie Teodor Jeske-Choiński zajął się Wielką Rewolucyą. Pisze na tle jej dziejów trylogię, której część pierwsza, drukowana w „Sło­

wie", jest już ukoń­

czona. Tytuł jej

„Błyskawice".

Część druga:

„Burza" znajdu­

je się na warszta­

cie pisarza. Część trzecia istnieje tym­

czasem w wyobra­

źni i nosić będzie tytuł „Tęcza". Ta tęcza to oczywiście młody korsykanin, mianowany konsu­

lem a wkrótce mia­

nujący się cesarzem francuzów.B

Robiąc studya do tego na wielką skalę 4 zakrojonego dzieła beletrysty­

cznego, Choiński czyniPna boku róż­

ne notatki.

Z tych notatek może powstanie parę książek popularnie i bez pre­

tensyi opowiadających wielkie wy­

padki, o których sąd pewnie i dziś jeszcze nie je st całkowicie usta­

lony.

Jedną z nich to „Kobiety Wiel­

kiej Rewolucyi".

Karolina Corday d’Armont.

O nich coś nie coś chcę czytel­

nikom powiedzieć, równie popularnie i bez pretensyi opowiadając książkę Choińskiego, jak on opowiada mate- ryały, jakie do swej trylogii zebrał.

W każdym razie zaś bez jego sy­

stematyczności.

O kobietach Wielkiej Rewolucyi można przedewszystkiem to powie­

Lucylla Desmoulins. Theroigne de M ćricourt.

dzieć, że ich poprzedniczki, kobiety z przed Rewolucyi były o wiele od nich ciekawsze.

Na jedną bohaterkę, Karolinę Corday— ileż intrygantek, dość po­

spolitych, jak Madam Roland, ileż wszetecznic zamienionych na krwawe furye, jak Teroigne de Mericourt, ileż elegantek,, torujących sobie dro­

gę do karyery pięknością, sprytem, bezwzględnością, jak Teresa Tallien...

Przedrewolucyjne kobiety nie wydały bohaterki z pośród siebie.

To prawda. Ale i czasy do boha­

terstw a nie nastręczały żadnej oka- zyi. Zwykłego brudu i ordynarnej zgnilizny było śród tycb pań, które głośnemi się stały i nawet do histo- ryi przeszły, masa. Cnota wcale nie stanowiła klejnotu w dyademie ich zalet (ale w rzymskich czasach re­

wolucyi niecnota tak samo była roz­

powszechnioną, a mężczyźni i kobie­

ty jednakowo byli przedajni). Te z kobiet, które dostąpiły karyery królewskiej kochanki: Pompadour i Dubarry, były najmarniejszemi kreaturami, hańbiącemi płeć, do któ­

rej należały

Ale cały szereg kobiet, jak Du- deffant, Lespinasse, Tencin, Geoffrin i tyle innych odegrały rolę cywiliza­

cyjną: i w pewnej mierze twórczą, stworzyły instytucyę „salonu", wy­

szkoliły i wypolerowały towarzyskie obyczaje, wytworzyły tę swobodę pełną panowania nad sobą i to skrę­

powanie pełne szlachetności, które stały się kanonem dobrego wycho­

wania.

Podczas rewolucyi plwano na nie, ho były to „arystokratki".

A wtedy „arystokratyzm" był przestępstwem i zbrodnią. Ale temi arystokratkami wiele z nich same siebie uczyniły. Niektóre pochodziły z mieszczaństwa, jest pani Geoffrin, która była córką fabrykanta luster;

inne były sierota­

mi, ubogiemi pro- wincyonałkami,jak Julia Lespinasse, która przyjechała do Paryża, bo tu jej dano miejsce le- ktorki. Stały się te panie głośnemi nie przez skandale swoje, ani pięk­

ność swoją, ani bo­

gactwa swoje,— ale dzięki ro z u m o w i wielkiemu, a zara­

zem czysto kobie­

cemu, dobroci w ja ­ kiejś mierze, ży­

wemu a inteligent­

nemu interesowa­

niu się sprawami kulturalnemi, umie-

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zaczynając układać mowę, sądził, że zdoła zaledwie skleić kilka wierszy—teraz zaś snuł mu się cały poemat, który zdawał się oddawna drzemać na dnie

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

nie * się swem postanowieniem z Kręckim.—Leon ciągle jeszcze pozostawał pod wpływem Julisia. Bał się jego szyderstw, drwin i przycinków. spodziewałem się

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu

Gdyby się udało uniknąć tego wydatku.... Pritsche,

czaiłeś się do pracy, zdaje mi się nawet, że polubiłeś ją i tylko przez.. dziecinny upór nie chcesz