J l £ 4 .
Warszawa, d. 25 Stycznia 1891 r. T o m X .
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
PRENUM ERATA „W SZEC H ŚW IA TA ."
W W arszaw ie: ro c zn ie rs. 8 k w a rta ln ie „ 2 Z prze syłką pocztową: ro c zn ie „ 10 p ó łro cz n ie „ 6
P re n u m e ro w a ć m o żn a w R e d a k c y i W sz ec h św ia ta i w e w s z y s tk ic h k s ię g a rn ia c h w k r a ju i z ag ran icą .
Komitet Redakcyjny W szechśw iata stanowią panowie.
A leksandrow icz J ., D eike K., Dickstoin S., H oyer H,, Jurkiew icz K., K w ietniewski W ł., ICramsztyk 8.,
N atanson J ., P rauss St. i W róblew ski W.__
„W s ze ch ś w iat11 p rz y jm u je o g ło szen ia, k tó ry c h tre ś ć m a ja k ik o lw ie k z w iąz ek z n a u k ą , n a n a stę p u ją c y c h w a ru n k a c h : Z a 1 w iersz zw y k łeg o d ru k u w szpaloie alb o je g o m ie jsc e p o b ie ra się za p ierw szy ra z kop. 7 '/j,
za sześć n a s tę p n y c h ra z y k o p . 6, za d alsze kop. 6.
uftk.cłres I R e d - a l s c y i : K l r a k c w s k i e - P r z e d m i e ś c i e , 3STr © © .
WYCIECZKI
W DZIEDZINĘ ETNOLOGII,
ŚWIAT AZYJATYCKI.
N iezawsze nazw y u ta rte odpow iadają istocie rzeczy. A zyją i A frykę do starego zaliczam y św iata, tymczasem europejczycy o pół w ieku wcześniej dotarli do wysp, oka
lających wschodni brzeg A m eryki (1492), niż do Japonii, leżącej przy wsehodnich brzegach A zyi (1545). M agellan o trzy w ieki wcześniej o d k ry ł cieśninę, nazw aną następnie od jego nazwiska (1520), niż Ma- mia R inzo cieśninę T atarsk ą (1808). Spór pom iędzy narodam i europejskiem i o w łada
nie Nowym Światem oddaw na ju ż został za
łatw iony; spór o w ładanie A fryką dopiero pom iędzy niem i wszczyna się i rozżarza.
T ak samo na polu nauki.
Ludność S tarego Św iata niemniej niż lu
dność Nowego, przynajm niej dotychczas, przedstaw ia trudnych a ważnych do ro z
w iązania zagadnień.
A j n o w i e.
Na czele ludów Ś w iata Starego, zacieka
w iających stale w szystkich podróżników , a za nim i badaczów naukow ych, postawić możemy A jnów ').
Zam ieszkują oni: 1) wyspę Jesso, składa
jącą w raz z innem i, na południe od niej le- żącemi, archipelag Japoński; 2) wyspę Sa- chalin, przez Jap o n iją w 1875 roku Rossy i odstąpioną i 3) łańcuch wysp K urylskich, od roku 1875 w yłącznie do Jap o n ii nale
żący.
Lecz A jnow ie nie stanowią wyłącznej lu dności tych krajów . Na wyspie Jesso z a j
m ują oni głównie wybrzeża, z w yjątkiem południow ego cypla; n a Sachalinie połu
dniową część wyspy, do 49° szerokości;
z wysp K urylskich zam ieszkują wyłącznie tylko południow e i środkowe. Na Jesso
') N azw a t a pochodzi o d w y razu A jno, czy też A ino, k tó r y oznacza w ję z y k u tego lu d u „ czło w ie k 11.
A jn am i p rz eto o ni sam i sa m i siebie przed ew szy st- k iem m ia n u ją .
L ic z b a m noga w e fran c u sk im i a n g ie lsk im jg*
zyku bgdzie: A inos, A inos. Od te j fo rm y p o w sta ła u ży w an a p olska A inos i A inosi.
5 0 W SZECH ŚW IAT. Nr 4.
w pośród Aj nów wchodzą japończycy; na S achalin ie oprócz japończyków sąsiadują z nim i G ilacy i O rokow ie; n a w yspach K u- ry lsk ich bardzićj północnych łączą się A j- nowie z K am czadałam i.
Ilość A j nów w każdem siedlisku je s t róż
na. N a Jesso wynosić może do 30000. Na Sachalinie je s t ich przeszło 2 0 0 0. T ylko na wyspach K u ry lsk ich stanow ią m ałe g ro m adki, nieprzew yższające w ogólnćj cyfrze jednćj setki.
I.
O dkrycie siedlisk A j nów, będące zarazem dziejam i poznaw ania tego ludu, należy do ciekaw szych, aczkolw iek ju ż późniejszych k a rt z historyi odkryć gieograficznych wo- góle.
Jesso wchodzi do składu archipelagu J a pońskiego. N ajw cześniej przeto doszły do E u ro p y wieści o istnieniu A jnów n a tćj wyspie, a dochodziły one równocześnie z wiadom ościami, dostającem i się z Jap o n ii o Japo nii.
Skoro w ro k u 1545 (w edług innych w ro ku 1543)’ zbłąkany o k rę t portug alsk i, zosta
jący pod roskazam i F e rn a n d a M endeza Pin- to, d o tarł do brzegów T anegi, m ałćj w ysep
ki leżącćj na p o łudnie od K iu -S iu , a wieść 0 istn ien iu now ych k rajó w obiła się o E u ropę, w net do Ja p o n ii podążyli m isyjonarze chrześcijańscy. O ni to stali się pierw szym i etnografam i tego k ra ju . Je d e n z m isyjona- rzów, L u d w ik F roes w L istach Japońskich pierw szy podaje opis J a p o n ii (1565), a w nim przytacza co się o A jnach, m ieszkających na Jesso, dow iedział przeb y w ając na Nipo- nie. D rugi, H ieronim D e A ngelis, w k ilk a dziesiąt la t późnićj (1622) sam dociera do Jesso i opisuje A jnów ju ż na podstaw ie w łasnych spostrzeżeń.
W yrżn ięcie w Jap o n ii chrześcijan m iej
scow ych i srogie w zbronienie przez rząd w ylądow yw ania obcym (1638 ) przecinają ostatecznie możność dalszego badania k ra ju tą drogą.
N astąp iła kolśj w ypraw eksploracyjnych 1 naukow ych.
Ó w czesny w ielkorządca holenderski na Jaw ie , Y an D iem en, w ypraw ił (1643 roku) z B ataw ii dwa okręty, B reskens, pod ro sk a zami kapitana Shepa i C astricum , pod ros
kazam i k ap itan a V riesa, na północne wody oceanu Spokojnego w celu poszukiw ania wysp złotych i srebrnych, które podania m ieściły n a wschód Japon ii. H o lendrzy nie znaleźli tych wysp, lecz pierw si z eu ropej
czyków d o tarli na tych przestw orzach ocea
nu do ziem jeszcze nieznanych.
B u rza rospędziła okręty. Shep i Y ries odbyw ali więc poszukiw ania każdy oddziel
nie. M ając jed n ak ż e w ytknięty jed en cel i w skazany je d e n k ierunek, obaj dopłynęli do wysp K u ry lsk ich , Shep do Sim uszyru, Vries po kolei do trzech: U rup u, Itu ru p u i K unaszyru. O ba przy jęli te w yspy za czę
ści lądu am erykańskiego, więc nadaw szy iin nazw y okolicznościowe, oba je niezbadane opuścili i zw rócili się na zachód.
Shep, płynąc z powrotem w zdłuż wscho
dnich brzegów Niponu, wylądow ał na brzeg z kilku m arynarzam i, został przez ja p o ń czyków schw ytany i uw ięziony. Załoga okrętu, niedoczekaw szy się swego k apitana, od brzegu, ja k było um ówionem , odbiła i ku Jaw ie popłynęła.
Yries, płynąc bardziej na zachód, dostał się do zatoki A niw a, na południow ym b rze
gu Sachalinu. N astępnie, udaw szy się w kie
ru n k u północnym , d o tarł na wschodnim brzegu S achalinu do zatoki nazw anój przez siebie zatoką C ierpienia. Lecz znow u n a stą p iła pom yłka. S achalin w ydał się Yriesowi przedłużeniem Jesso. Cofnął się więc z za
toki C ierpienia ku południow i i podążył z pow rotem na Jaw ę.
W sk utek w skazanych pom yłek rezultaty w ypraw y holenderskiej wogóle były n ie
znaczne. W każdym atoli razie przyczyniły
j się do poznania A jnów . Y ries k ilk ak ro tn ie
| się z nim i zetk n ął na S achalinie i Jesso i to, I co podaje, potw ierdza i uzupełnia w iado
mości przesłane o nich do E u ro p y przez j dw u m isyjonarzów .
N astępna w ypraw a w te odległe i zu p e ł
nie n a uboczu leżące strony odbyła się d o piero w p ółto ra stulecia później: była to w y
praw a wsławionego zgonem L a Pćrousea.
Tym czasem do wysp K urylskich rospo- częły się w ypraw y z przeciw ległego k ieru n ku. Ł ańcuch ich sięga K am czatki. R ossyja- nie zająw szy ten półw ysep pod koniec X V I I stulecia, wieściami o krajach na po
łudnie leżących i nieznanych sobie ludach
N r 4. W SZECHŚW IAT. 51 nęceni, zaczęli urządzać w ypraw y zdobyw
cze na wyspy. O dbyło się ich w ciągu X V I II stulecia kilkanaście. R ezultatem tego było przyłączenie całego łańcucha z w yjąt
kiem dw u wysp, K unaszyru i Itu ru p u , ku po
łudniow i najbardziej posuniętych, do okrę
gu K amczackiego oraz zetknięcie się bes- pośrednie rossyjan z ludnością w yspiarską.
Z K am czatki wieści o A jnach przedostaw a
ły się do E uropy. Opisy A jnów kurylskich, nazyw anych k urylam i kosmatym i, wchodzi
ły do prac naukow ych.
L a P śro u se na początku 1787 r. w pły
nąwszy na morze Japońskie, posuw ał się na północ w zdłuż zachodnich brzegów Sa- chalinu. Często przybijając do lądu, poraź pierw szy u jrza ł A jnów , zatrzym aw szy się w zatoce, którą nazw ał de L angle. N astę
pnie rów nież się z nimi zetknął w ylądow aw szy w d ru g iśj, bardziej na północ leżącej, a nazw anej przez siebie D ’Edtaing.
Poniew aż cel głów ny w ypraw y leżał ! w zbadaniu w ybrzeży wschodnich Azyi i wysp sąsiednich, dotąd jeszcze nieznanych i nieopisanych, L a P erouse zatrzym ał się na przeciw ległym Sachalinow i brzegu Man- dżuryi, w zatoce nazw anej przez siebie De C astrie. T am poznał Oroków . P orów nanie A jnów z O rokam i uw ydatniło wiele cech właściwych każdem u z tych ludów.
C ieśninę T ata rsk ą L a Pórouse poczyty
wał za głęboko w ląd A zyi wchodzącą za
tokę, przypuszczając zarazem połączenie się S achalinu z lądem stałym bardziej k u pó ł
nocy. C ofnął się więc z obawy mielizny i płynąc z pow rotem tąż drogą, odkrył po
łudniow o-zachodni cypel Sachalinu, p rzy lądek na nim nazw ał C rillon, okrążył go, p rzep ły n ął cieśninę oddzielającą Sachalin od Jesso, k tó ra obecnie nosi jeg o nazwisko, w płynął do zatoki A niw a, gdzie przed pół- torasta laty zatrzym yw ał się Castricum , a w ydostaw szy się z niej na wody oceanu, podążył do K am czatki.
P am iętn ik podróży L a P erousea i mapy przez niego nakreślone zostały wydane w 1798 r.
W 1795 r. w ypłynęła na te wody angiel
ska w ypraw a pod dowództwem W .B ro u g h - tona. T ylko nieświadomością losów wy
praw y L a Perousea objaśnić m ożna, że B roughton ponow nie tą drogą, ja k ą i jego
poprzednik, po cieśninie T atarskiej p rzeje
chał i tak samo, dla tychże przyczyD, tylko z bardziej na północ leżącego p u nktu (do
jech a ł bowiem do 57° 45' szerokości; zatoka De C astrie leży pod 51° 29') cofnął się.
R ezultatem podróży B roughtona jest jesz
cze jed en opis A jnów z Jesso.
Na początku X I X w ieku odbyła się (1803 do 1806) podróż naokoło św iata K rusen- sterna. W 1805 r. K ru sen stern d o ta rł do Sachalinu i zatrzym ał się w znanej zatoce A niw a. T u częste odwiedziny lądu pozwo
liły mu dokładnie przypatrzeć się Ajnom i porównać ich z sąsiadam i północnym i oraz mieszkańcami krajó w sąsiednich. Dochodzi on przeto pierw szy do wniosku, że A jnow ie z Sachalinu, A jnow ie z Jesso oraz K urylo- wie kosmaci, są jedn ym ludem.
D okonana w 1808 r. w ypraw a japońska n a wyspę Sachalin, której dowódzca M am ia Rinzo pierw szy d otarł do ujść A m uru, zba
dał i opisał całkowicie brzeg zachodni S a
chalinu, udow odniając, że jest wyspą, k ła dzie kres odkryciom gieograficznym na tych wodach.
W raz z końcem odkryć gieograficznych istnienie wogóle A jnów , trzy ich siedliska oraz tożsamość ich w tych trzech siedli
skach stały się faktem znanym.
Cóż atoli wyróżniało A jnów wśród, lub obok innych ludów? Co na nich zwracało szczególniejszą uwagę wszystkich podróż-
! ników , gdziekolw iekbądź ich tylko spoty
kali? Ja k ie nauki, czy też jak a nauka z a ją ć się nim i była powinna?
II.
A jnow ie są ludem pozostającym na p ie r
wotnym stopniu k u ltu ry . Ich przem ysł o g ra
nicza się w yrobam i najprostszych przed- I miotów, do codziennego tylko użytku do
mowego, lub do łowiectwa i rybołów stw a
■ służących i przytem nie nosi na sobie ża
dnych cech oryginalności. Żadnych więc śladów po sobie w dziejach powszechnych zostawić nie zdołali. Żadnych pomników sztuki w ziemiach przez się zamieszkałych wznieść nie potrafili. Nawet mowy swój w postaci pism a przechować nieumiejąc, żadnych zabytków twórczości um ysłowej nie posiedli.
Z w racała przeto uw agę podróżników w y
łączn ie ich postać, zupełnie różna od posta
ci ludów , k tó re ich otaczają.
L u d y otaczające A j nów są pochodzenia m ongolskiego. W A jnach p rzew ażają cechy przedstaw iające zupełne przeciw ieństw o z ce
cham i zasadniczemu rasy m ongolskiój. W szy- scy podróżnicy w sw ych opisach zgadzali się na to bez w y jątku.
Przedew szystkiem więc A jn am i zająć się była pow inna etnologija. O ni w yjątkow o są jój w yłącznym przedm iotem .
L ecz etnologija w chw ili w zm iankow a
nych poszukiw ań i odkryć znajdow ała się dopiero ja k o n a u k a w zaw iązku. B rakow a
ło jój rzeczy głów nśj: m etody. W y tw o rzy ł się p rzeto tak i stan rzeczy: m atery ja ły po dówczas ju ż zeb ran e dla etnologii w takiój postaci, ja k ą ona z czasem p rz y ję ła nie b y ły w ystarczające; n a podstaw ie zaś ich, ów
czesne teo ry je antropologiczne, służące za p u n k t w yjścia i oparcia dla etnologii, do żadnego pow ażnego re zu ltatu doprow adzić nie mogły. M a te ry ja ł w ięc dla n auki był niedostatecznym ; n au k a zaś nieprzygotow a
n ą do k o rzy stania naw et z takiego mate- ry jału .
P ó ł w ieku czekać należało, aż stan rzeczy zm ienił się na lepsze w tym w zględzie.
N a początku drugiój połow y naszego stu lecia Ja p o n ija w skutek trak ta tó w z pań
stw am i europejskiem i (1854 — 1858) pono
wnie dla europejczyków o tw artą została.
R ównocześnie R ossyja zdobyw ać zaczęła Sachalin. Do J a p o n ii podążyli ju ż nie sami tylko m isyjonarze, lu b awTan tu rn icy i wy
zyskiw acze handlow i, ja c y cisnęli się przed trzem a wiekam i, lecz rów nież ludzie, którzy za doznaw aną gościnność potrafili podnieść wiedzę, przem ysł i d o b ro b y t gościnnego n a
rodu. Za w ypraw am i w ojennem i na Sa- clialinie nastąpiły inżynierskie i naukow e.
W ięc tu i tam europejczycy mogli się sty kać z A jn am i ju ż nietylko przygodnie, do ryw czo i ograniczać się opisem ich pow ierz
chowności, lu b zanotow aniem brzm ienia k il
k u n astu w yrazów z ich języka; ale przeby
wać w śród nich, wchodzić z nim i w sta
łe stosunki, w nikać w ich życie domowe, p rz y p atry w a ć się im we w szystkich obja
wach ich bytu zew nętrznego i w ew nętrzne
go. Zam iast więc obrazów z podróży, za
52
częły się pokazywać stu d y ja etnologiczne ') o A jnach i poświęcone im m onografije 2).
A nad to, szkoły i uniw ersytet, założone w Jap o n ii na wzór europejski z w ykładam i języków europejskich, w ychow ują zastępy miejscowych badaczów. Japończycy sami zw rócili się do badań etnologicznych i za
interesow ali się A jnam i. Dowodzi tego ilość dzieł w ydaw anych 3).
Skoro więc etnologow ie, w skutek nowego k ieru n k u swój nauki obok opisów pow ierz
chowności, zapotrzebow ali jeszcze innego m atery jału do sw ych badań, w zm ianko
wane w ypadki posiadanie go u łatw iły im w zupełności.
(c. d. nast.).
I. R adliński.
Nr 4.
SZTUCZNE OTRZYMANIE
CIAŁ CUKROWYCH.
(D o k o ń czen ie).
Doświadczenia Loeiua. W 1886 r. świat naukow y został w strząśnięty wieścią, że che
m ik niem iecki, O skar L o ew ,o trzy m ał w spo
sób sztuczny praw dziw ą glukozę. N iem niej-
]) P ię k n a p ra c a H. S ie b o ld a : E th n o lo g is c h e S tu - d ie n iib e r die A in o a u f d e r In s e l Y esso, B erlin , 1881, z o sta ła n a ję z y k p o lsk i p rz e tłu m a c z o n a p rz ez d r a L. D u d re w ic z a (O A jn o sa c h w y s p y Jesso . W a r szaw a, 1883).
2) N a czele m o n o g rafij, ja k o ź ró d ło d o p o z n a n ia k w e s ty i, po staw ić n a le ż y D. A n u c zy n a ; P le m ia A jnow . M oskw a; 1875.
A u to r w d o d a tk u b ib lio g ra fic z n y m w y k a z u je , że d o ro k u 1875 d z ie ł i w szelk ieg o ro d z a ju ro s p ra w i a rty k u łó w , tr a k tu ją c y c h o A jn ach , w yszło 141, z ty c h 53 w ję z y k u ro ss y js k im . D o ty c h cz a s t a c y fra , ja k p rz y p u sz c z a ć n a le ży , n ie c h y b n ie się p o d w o iła.
3) W 1887 ro k u w y szed ł w T o k y o to m I M em o- ry ja łó w u n iw e rs y te tu jap o ń sk ie g o (M em o irs o f th e l ite r a tu r e college Im p e ria l U n iv e rsity of J a p o n ).
Z aw ie ra o n tr z y ro s p ra w y i w szy stk ie tr z y są p o św ięco n e A jnom . A n a d to , z w y licz o n y ch d z ie ł o A jn a ch w trz e c ie j d o w ia d u je m y się, że ty lk o w ję z y k u ja p o ń s k im is tn ie je ic h p rz e sz ło 400.
W SZECHŚW IAT.
N r 4. WSZECHŚW IAT. 53 szą ważność od samego faktu przedstaw iała
i ta okoliczność, że pom yślnym rezultatem uwieńczone próby Loew a w ydaw ały się nie
zbitym dowodem słuszności hipotezy Baeye- ra, poniew aż cukier sztuczny został o trzy
m any z aldehidu m rów kow ego. W szech
św iat donosił w swoim czasie o tem ważnem odkryciu (tom V, str. 331), gdy jed n ak d al
sze postępy nauki rosśw ietliły spraw ę, albo raczej przedstaw iły j ą w odm iennej nieco postaci, zdaje mi się, że nie od rzeczy bę
dzie raz jeszcze ją tu wytoczyć na tle po
przednio zgrom adzonych objaśnień wstęp
nych.
L oew dokonał swojej syntezy, ja k w ia
domo, w tak i sposób, że aldehid m rówkowy mięszał ze słabem i rostw oram i ciał zasado
wych, albo z opiłkam i ołowianemi i magne- żyją i ogrzew ał. W tych w arunkach kon- densacyja następuje szybko i można przy
puszczać, że w pewnej chw ili z 2 cząsteczek aldehidu m rów kow ego, H C H O , tw orzy się aldehid kw asu glikolow ego ze składem:O C3
C H2 ( O H ) . C H O .
Zw iązek ten, ja k o aldehid, bezw ątpienia ła two ulegać musi kondensacyi, przyczem bu
dow a zm ienia się i możemy przypuścić, że zm iana polega na pewnego rodzaju wędrów
ce atom ów wodoru od jed n ej cząsteczki do d rugićj. B aczniejsze p rzypatrzenie się po
niższym schematom pozw oli łatw o zrozu
mieć, o ja k ą tu idzie wędrówkę:
C H ,(O H ).C H O + C H 2(O H ) CHO-fCHjCOHJ) CHO (3 c z ą stec z k i a ld e h id u kw. glikolow ego.) CH2(O H ).C II(O H ).C H (O H ).C H (O H ).C tI(O H ).C H O
(1 c ząsteczk a g lukozy).
P odany w zór glukozy znam y ju ż z 21 str.
2-go num eru tegorocznego W szechświata ') i wiemy, że je s t on przyjm ow any powsze
chnie za jed en ze wzorów, mogących w yra
żać budow ę glukozy. P ro d u k t kondensa
cyi, otrzym any przez Loew a, nie przedsta
w iał za każdym razem jednych i tych sa-
■) N a w y m ien io n e j s tro n ic y w la m ie p ra w y m , 15 w iersz o d d o łu je s t o m y łk a d ru k u , k tó r ą c zy teln ik z e c h ce sp ro sto w ać : z a m ia s t Co H u O5 p o w in n o b y ć C( H ,a Oe.
mych własności. P rz y dalszem badaniu oka
zało się, że je st mięszaniną, z którćj, zapo- mocą wspom nianych na początku związków z fenilohidrazyną, można było wydzielić pa
rę różnych ciał cukrow ych. C iała te, na
zwane formozą (od „form aldehyd” = ald.
m rówkowy) i metozą (od „m etan”, C H 4), są to cukry praw dziw e, glukozy, które okazu
ją wszystkie własności glukoz, znajdow a
nych w przyrodzie, ale przy tem wszystkiem nie są identyczne z żadną z nich. Zadanie więc, niepokojące chemików od tak dawna, otrzym ania glukozy na drodze sztucznój, jest w praw dzie rozw iązane, ale w sposób niezupełnie zadaw alniający. M am y cukier sztuczny praw dziw y, ale nie n atu ralny . D la chemika rzecz ta nie ma w sobie nic dziw nego, wie on bowiem, że ciała z jed n ak o wym składem mogą być m iędzy sobą nie identyczne lecz izom eryczne, to jest mogą różnić się co do budowy; wie nadto, że n a wet ciała, z jednakow em i wzoram i budowy n a papierze, mogą mieć inny u k ład atomów w przestrzeni o trzech wym iarach, czyli
1 mogą być stereoizom eryczne. Otóż teoryja stereoizom eryi p rzew iduje nie mniej ja k 16 rozm aitych sposobów budowy w przestrzeni dla ciał ze wzorem glukozy, przytoczonym przed chw ilą, a wszakże wiemy, że oprócz budowy aldehidow śj, glukozy mogą posia
dać także i budowę acetonową.
I hipoteza B aeyera w o dk ry ciu Loewa znajduje potw ierdzenie tylko częściowe. Nie ulega w ątpieniu, że, zgodnie z tą hipotezą,
! aldehid m rówkowy je s t ciałem m acierzy- stem glukozy, w odanu węgla, ale glukozy i ta k ie j, ja k sztucznie otrzym ana, niema w przyrodzie. A z drugiej strony p od sta
wowa myśl hipotezy, tw orzenie się aldehidu mrówkowego z dw utlen ku w ęgla i wody,
j ja k widzieliśmy, przez Loew a niczem nie
| została p o p arta i wogóle n ik t jej dotychczas
| nie stw ierdził ani obalił doświadczeniem.
Tym czasem nic widoczniejszego nad to, że środek ciężkości kw estyi z przyrodniczego punktu w idzenia spoczywa tutaj właśnie.
J a myślę je d n a k , że nie byłoby naciąganiem
| faktów , gdyby dla poparcia hipotezy B ae
yera zużytkow ać daw niejsze doświadczenia B erthelota, k tó re dow iodły, że z tlenku wę
gla (CO) i wody w obecności m ateryj zasa- i dowych tw orzy się kwas mrówkowy (C H20 2)>
54 W SZECHŚW IAT. Nr 4.
a b ard ziśj może jeszcze — dośw iadczenie R oyera, w ykazujące, że tenże sam kwas m rów kow y pow staje przy d ziałaniu p rą d u elektrycznego na wodę, przez k tó rą p rz e
chodzi d w u tlen ek węgla. B liski stosunek chemiczny, łączący kw as m rów kow y z alde- hidem m rów kow ym , ja k sądzę, n adaje tym doświadczeniom ważność dla spraw y, o k tó rej mówimy, w yjątkow ą i dziw ię się, d la czego w żadnem ze zn an y ch mi opracow ań chemicznój stro n y asym ilacyi roślin nie spotkałem w zm ianki o przytoczonych po
wyżej badaniach.
Prace E m ila Fischera. Są dw a sposoby badania chemicznego: Jed e n , któ ry b y moż
na nazw ać dręczeniem przyrody, polega na usilnem dążeniu do celu zgóry powziętego zapom ocą coraz now ych, coraz bardziej złożonych kom binacyj, k tó ry ch ostatecznym wyrazem ma być m atery ja lu b zjawisko, zrodzone w um yśle badacza i w yprow adzo
ne na mocy form alnych, chociaż czasami po
zornych, praw logicznych rozum ow ania che
micznego. S tro n n icy tego sposobu hojnie w zbogacili skarbnicę w iedzy ważnemi owo
cami swej pracy i w ytrw ałości, ale też czę
sto narażali się n a niem iłe zaw ody i rozcza
row ania. Znam osobiście chem ików , k tó rzy, ze wzrokiem myśli utkw ionym we wzo
rze jakiegoś skom plikow anego zw iązku, przez długie lata w ytężali wrszystkie swe siły na w ynajdow anie coraz now ych ciał prostszych, które, skom binow ane na p ap ie
rze, d ają w zór owego uprag n io n eg o celu pogoni i czynili tysiączne próby, wieńczone stałem niepow odzeniem . In n y sposób ba
dania bardziej odpow iada rospow szechnio- nemu dzisiaj na w szystkich polach dążeń ludzkich oportunizm ow i. Za podstaw ę ma on um iejętność korzystania z tego, co przy
ro d a nam daje niby z łaski, bez n ad m ier
nych w ysiłków z naszej strony. R ola ba
dacza je st tu taj jak g d y b y ograniczona do pilnego p rzypatryw ania się biegow i zjaw isk i własnościom ciał, oraz do należytego kie
row ania w arunkam i, sprzyjającem i w ystę
pow aniu zjaw isk i tw orzeniu się ciał. Błę- dnem je d n a k byłoby przypuszczenie, że ten dru g i sposób postępow ania je s t łatw iejszy od pierw szego, albo, że je s t właściwszy dla umysłów biernych i m niej sam odzielnych.
W naukach dośw iadczalnych niem a rz e
czy w ażniejszej, a, można dodać —• i tr u dniejszej zarazem , n ad dobrą obserw acyją i nad trafn y wniosek z faktów spostrze
żonych.
F isch er o d krył działanie cukrów na feni- lohidrazynę, o którem by ła w zm ianka na początku tego opow iadania (W szechśw iat r. b. N r 2, str. 19) i zajął się szczegółowem a w szechstronnem zbadaniem własności po
wstających przy tem działaniu związków.
S postrzegł p rzy tem, że osazon doznaje szczególnego roskładu pod wpływem stężo
nego kw asu solnego, którego skutkiem je st odrodzenie się fenilohidrazyny i utw orzenie nowego zw iązku, nazwanego przez F isch era osonem. O son różni się od glukozy, od k tó rej pierw otnie pochodzi, tem, że ma w sk ła dzie swoim o 2 atom y w odoru mniej (a więc:
C6 H1 0 O0), a w budow ie —że zaw iera w so bie naraz i grupę aldehidow ą (C H O ) i g ru pę acetonową (CO), kiedy glu ko za zawie
rać może tylko jed n ę lub drugą. B rakujące dw a atom y wodoru można osonowi dodać z łatw ością i wtedy przechodzi on w glu k o zę. P oniew aż zarów no w doświadczeniach Loew a, ja k i w następnych badaniach F i schera, glukozy, tw orząc się jak o p ro d u k ty kondensacyi aldehidów , otrzym ują się w m ięszaninie z wieloma innem i ciałami, a niem a możności wydobyć ich z takiej mię- szaniny prostszem i sposobami, przeto p o wyższa przem iana ma nadzw yczaj ważne znaczenie.
Uzbi^ojony w taką metodę, F isc h er po- p ro bo w ał sztucznego otrzym ania cukru, przyczem za p u n k t wyjścia zap rag n ął wziąć m ateryjał bliższy swym składem glukozy, aniżeli aldehid m rów kow y, a m ianowicie aldehid glicerynow y, C3 H6 0 3. T en osta
tn i zw iązek nie był je d n a k jeszcze otrzym a
ny w stanie czystym i F ischer chciał go przygotow ać z innego aldehidu, akrylo w e
go, C3 H4 O, którem u dla podobnej p rz e m iany należało dodać po 2 atom y wodoru i tlenu. W biegu doświadczeń we w skaza
nym k ieru n k u pokazało się, że oczekiw a
ny aldehid glicerynow y zapew ne w samej chw ili swego pow staw ania ulega odrazu kondensacyi i zam iast niego w prost o trz y m uje się ciało ze składem i własnościami glukozy, którem u F isch er n ad ał nazw ę akrozy. N astępnie badacz ten znalazł inną,
Nr 4. w s z e c h ś w i a t. 55 dogodniejszą metodę otrzym yw ania akrozy
w prost z gliceryny, a, posiadając większy jój zapas, wykazał, że w liczbie własności, które akrozę zbliżają do glukoz n a tu ra l
nych je st i ta, że akroza przyłącza 2 atomy w odoru, przechodząc przytem w alkohol ak ry t, podobnie, ja k np. lewuloza w m an
nit. Bliższe zbadanie ak ry tu dostarczyło nakoniec dowodów, że je st on także m an
nitem.
Jeżeli dodanie 2 atom ów w odoru do g lu kozy przeprow adza ją w alkohol (m annit lub ak ry t), to odw rotnie, przez odjęcie owych dw u atomów wodoru z alkoholu t a kiego pow innibyśm y otrzym ać glukozę.
Z m annitu więc i z ak ry tu pow innaby two
rzyć się na tćj drodze je d n a i ta sama g lu koza. T a k je d n a k nie jest: m annoza (glu
koza z m annitu) zaw iera w swym składzie grupę aldehidow ą, gdy akroza—acetonową.
Jeżeli je d n a k mannozę i akrozę poddać krótko trw ającej ferm entacyi, to z pierw szej część pew na, trudnićj ulegająca działa
niu drożdży, pozostanie w stanie niezm ie
nionym i okaże wszystkie własności cukru gronowego (dekstrozy), gdy odpow iednia część, pozostająca z akrozy, będzie cukrem owocowym (lew ulozą). T u więc mamy p o raź pierw szy ciało cukrow e, które przyroda w yrabia w owocach słodkich, w m iodzie kw iatów i pszczół i które chemik potrafił otrzym ać z prostego stosunkowo zw iązku — aldehidu akrylow ego lub z gliceryny. P o nieważ nic nie stoi na przeszkodzie temu, żeby wspom niane zw iązki otrzym ać z p ie r
wiastków: węgla, wodoru i tlenu, może
my zatem powiedzieć, że całkow ita syn
teza cuk ru naturalnego je s t faktem doko- | nanym .
W spom niałem przed chw ilą, że oson za
w iera w sobie naraz grupę aldehidową i acetonow ą. P rzez dodawanie wodoru oson przechodzi w glukozę, przytem j e dnakże g ru p a acetonow a pozostaje bez zmiany. Jeżeli oson został przygotow any z glukozy, zaw ierającej grupę aldehidową, np. z cukru gronowego, to dodając 2 atomy wodoru otrzym am y z niego cukier z grupą acetonową, a więc w powyższym p rzy k ła
dzie — cukier owocowy. Ponieważ oprócz dw u glukoz, na których przeprow adzam oiągle opis doświadczeń, znam y w chemii
wiele jeszcze innych ciał cukrow ych z tym samym składem , a sposób przem iany oso- nów je st ogólny, przeto na tój drodze moż
na otrzym yw ać znaczną liczbę sztucznych cukrów. Z nich część pew na stanowi ciała, spotykane w przyrodzie, inn a zaś — podo
bne do tam tych sztuczne w ytw ory praco
wni chem icznej. D odać mi tu jeszcze wy
pada, że przejścia podobne od jed nych cu
krów do drugich następują także i przy użyciu innych m etod, których umyślnie w zakres mego w ykładu nie wciągnąłem , ażeby nie u tru d n iać i tak ju ż niełatw ego przedm iotu.
B adania F ischera m ają jeszcze jednę za
sługę, o którój choć pobieżnie wspomnieć tu wypada. O trzym ał on mianowicie zna
czną liczbę, a co ważniejsza, wskazał drogę otrzym yw ania w liczbie bai-dzo wielkiej nowych ciał cukrow ych, ze składem niezna
nym pom iędzy glukozam i naturalnem i, ja k np. Cj H, 4 O j, C8 H, 0 0 8, C9 H18 Oq i do
wiódł, że są to praw dziw e glukozy ').
Na zakończenie m uszę podzielić się z czy
telnikam i najświeższą nowiną. O to ju ż w ro k u bieżącym ten sam E m il F ischer ogłosił, że, zapomocą stosunkowo dość p ro stego postępow ania, zdołał skombinować dwie cząsteczki glukozy w tak i sposób, ja k one są złączone w cząsteczce cu kru trzcino
wego. Nowy p ro d u k t, C1 2 H2 2 O ,,, ma skład ten sam, co i cukier, otrzym yw any z buraków, nie jest jed n ak z nim identy
czny, lecz raczój przypom ina maltozę, cu k ier ze słodu. T ru d n o wszakże w ątpić, że dziś lu b ju tro i cukier trzcinow y zostanie otrzym any w pracowni chemicznej zapomo
cą syntezy.
Zn.
') S zczegółow y opis d o św iad czeń n a d syntezą c u k ró w z o sta ł p o d a n y p rz ez F is c h e ra w form ie o d c zy tu , w y g łoszonego w T o w a rzy stw ie chńm icz- n e m u iem ieck iem . T łu m a cz e n ie teg o od czy tu z o b ja ś n ie n ia m i u m ie śc iłe m w 1 i 2 n u m erz e D o d a tk u do d z ia łu cu k ro w n iczeg o P rz e g lą d u tech n icz n eg o z d. 10 i 23 P a ź d z ie rn ik a ro k u u b ieg łe g o .
56 W SZECHŚW IAT. Nr 4.
HISTORYJA GAZÓW i i c l z n a c z e n i e w n a n c e d z i s i e j s z e j .
i
(C iąg d alszy ).
y .
O dkąd tedy, z końcem zeszłego stulecia, uznaną została rozm aitość gazów, rosszerzył się też zakres badań nad stanem lotnym i dla fizyków, k tó ry ch poszukiw ania d aw niejsze do pow ietrza je d y n ie odnosić się m ogły. W tym właśnie czasie uw agę ich za p rzą ta ła żywo kw estyja rosszerzalności ciał pod w pływ em w zrostu tem peratury, w tym więc zakresie badań fizycznych gazy w ystępują poraź pierw szy, ja k o ciała z in nem i rów noupraw nione.
D ostrzeżenie, że zm iana te m p e ra tu ry po
w oduje zm ianę objętości ciał, je s t n ad e r d a wne, ilościową wszakże oceną tych stosun
ków zajęto się dopiero w now szych czasach;
pam iętajm y bow iem , że niezbędny do ba
dań ty ch term om etr około ro k u 1740 zale
dwie należytą osięgnął doskonałość. W cze
śniej naw et, aniżeli innem i ciałam i, zajęto się oznaczeniem rosszerzalności pow ietrza, k tó ra w ielkością swą najw ięcej u derzała i n ajłatw iejszą w ydaw ała się do zm ierzenia.
D ośw iadczenia te rospoczął w ro k u 1703 Am ontons, sły n n y w ynalasca i k o n stru k to r przyrządów m eteorologicznych; zbudow ał on m ianowicie term o m etr pow ietrzny, k tó ry m iał m u służyć ja k o in stru m en t n o rm al
ny do oznaczania podziałki n a term om e
trach florenckich, napełnionych alkoholem . O trzym ana przezeń liczba je s t dosyć d o k ła
dna, zredukow ana bowiem n a skalę dzisiej
szą podaje, że p ow ietrze ogrzew ane od 0° do 100° C rosszerza się o 0,38 części swój objętości przy zerze; fizycy je d n a k , którzy w ciągu w ieku osiem nastego p race te po
w tarzali, dochodzili do rezu ltató w różnych, a często bardzo błędnych. P riestleyo w i, jeżeli je g o jed n eg o tu dla p rz y k ła d u p rz y
toczym y, rosszerzalność pow ietrza w po
wyższych gran icach w ypadła aż 0,9375, a nadto tw ierd ził, że w szystkie przezeń od
k ry te gazy co do rosszerzalności swój od
stępują znacznie od pow ietrza.
P o stu latach dopiero takich niepew ności i wątpliwości ja sn y i dokładny pogląd na rosszerzalność gazów sprow adziły prace G ay-L ussaca i D altona. G ay-L ussac w y
kazał n ajp ierw , że przyczyną dotychczaso
wych błędów była głów nie obecność wody w naczyniach używ anych do pomiarów; gdy p rzy ogrzew aniu woda ta parow ała, p o w iększała objętość zam kniętych gazów w niedającym się uchw ycić,stosunku. D la
tego też baczył troskliw ie, by naczynia jeg o dokładnie były osuszone, badane zaś gazy wolne od wszelkiej wilgoci; stąd też liczby, ja k ie z oddzielnych dośw iadczeń o trzy m y
wał, były między sobą zgodne; średnia zaś w artość, ja k ą w yprow adził na rosszerzal
ność pow ietrza od 0° do 1 0 0° C, 0,3750, od każdego z w ypadków oddzielnych, różniła się najw yżej o ' / i o o o - Podobnąż liczbę o trzy m ał i dla innych gazów. O stateczny rezu l
ta t sw ych badań w ypow iedział G ay-Lussac w r. 1802 następnem i słowy: „D ośw iadcze
nia, k tó re tu opisałem i k tó re ze w szelką starannością w ykonałem , dowodzą widocz
nie, że p ow ietrze atm osferyczne, tlen, wo
dór, azot, am onijak, kwas siarkaw y i wę
glany p rz y jed n ak im wzroście tem peratu ry jednakow o się rosszerzają; rosszerzalność przeto tych ciał nie zależy od właściwej na
tu ry każdego z nich, a ja k stąd wnoszę, w szystkie gazy od ciepła rosszerzają się w jed n ak iej m ierze”.
D alto n przedm iotem tym zajm ow ał się naw et jeszcze wcześniej, aniżeli G ay-L ussac i pierw sze swe re zu ltaty ogłosił w r. 1801, a z doświadczeń następnych otrzym ał licz
bę 0,376. Rosszerzalność wszakże gazów rozum iał D alton nieco inaczej, aniżeli G ay- Lussac i aniżeli zasada ta ostatecznie p rz y ję tą została. G dy bowiem , w edług Gay- Lussaca, gazy nietylko jednakow o, ale i j e dnostajnie objętość swą ze w zrostem tem pe
ra tu ry pow iększają, D alton, przy pisu jąc w raz z nim jed n ak ą rosszerzalność w szyst
kim gazom, tw ierd ził wszakże, że rossze
rzalność każdego gazu trw ałego w zrasta w postępie gieom etrycznym , gdy tem p era
tu ra w zrasta w postępie arytm etycznym . Pom im o to, praw o jed no stajn ej i je d n a kowej rozszerzalności w szystkich gazów
N r 4.
otrzym ało nazwę p raw a D altona i Gay- Lussaca.
W pracy swój nadm ienia G ay-Lussac, że jednostajność rosszerzalności ważniejszych gazów dostrzegł ju ż na piętnaście la t przed nim C harles, znany głów nie z zastosow ania w odoru do napełniania balonów; dlatego niektórzy pisarze praw o powyższe nazw i
skiem tego ostatniego fizyka oznaczają, cho
ciaż C harles doświadczeń swych nigdy nie ogłosił. Za przykładem tym je d n a k nie pójdziem y, przedew szystkiem bowiem mieć trzeba na uw adze, że oznaczanie jednego i tegoż samego p ra w a zbytkiem nazw isk sprow adza nieunikniony zam ęt, czego nie w ynagradza pogoń za bezw zględną sp ra
wiedliwością, której często niepodobna osię- gnąć.
W trzydzieści la t później w zbudziła się w ątpliwość co do zupełnej dokładności licz
by G ay-L ussaca i D altona, a z długiego szeregu sum iennych i nader ścisłych do
świadczeń R udberga, M agnusa, a zwłaszcza R śg n au lta okazało się, że rzeczywiście n a
leży j ą nieco zmniejszyć, do 0,367. Gaz zatem ogrzany o 1° przy zachowaniu nie
zm iennego ciśnienia powiększa objętość swoję o 0,00367, czyli praw ie o '/a^. J e żeli, poczynając od tem peratury 0°, ogrze
jem y go o 273°, podw aja on objętość swoję;
w tem peraturze 546°= 2.273 posiada obję
tość potró jną, w tem peraturze 819° objętość poczwórną. Jeżeli wszakże gaz ogrzew a
my tak, że rosszerzać się swobodnie nie może, że pomimo ogrzew ania zachowuje objętość niezm ienną, to przy 273° rzeczy się m ają tak , jakbyśm y go ścisnęli do połowy przypadającej mu w pierw otnych w aru n kach objętości; na zasadzie zatem praw a M ariottea w zrasta w tym razie prężność j e go, staje się dw a razy większą. G dy w tem p eratu rze 0° gaz pozostaw ał pod ciśnieniem atm osfery, to w tem peraturze 273°, 546°, 819°, posiada prężność dwu, trzech, czte
rech atm osfer. P rz y ro st ten prężności gazu w raz z jeg o tem peraturą w ypływ a z połą
czenia praw M ariottea i Gay-Lussaca.
W idzim y zatem z tego, że prężność gazu zależy od dostarczanego mu ciepła, jest w y
razem jeg o tem peratury , w raz z nią w zra
sta i w raz z nią słabnie. Niewchodząc z a tem naw et w kw estyją n atu ry gazu, nieroz-
5 7 _
bierając w ew nętrznej jeg o budowy, zgodzić się możemy na to, że w braku zupełnym ciepła, w tem peraturze, k tó rą zupełnem już zimnem, bezwzględnem zerem nazwać mo
żemy, prężność także niknie zupełnie i scho
dzi do zera. D ajm y tedy, że pew na obję
tość gazu, posiadająca w tem peraturze 0° prężność jednej atm osfery ulega stopnio
wemu oziębianiu, to p rzy —1° prężność jej zmniejszy się o '/„ 3, W ZY —2° 0 2/na<11 P1>zy
—273° o 2 , 3 / 273, co znaczy, że gaz utraci ju ż prężność swą zupełnie; nie posiada ju ż zgo
ła dążności do rosprzestrzeniania się, je s t bezwzględnie zupełnie zimny. Poniżćj więc tem peratury —273° C ju ż ciała dalej ozię
biać niemożna, jestto bezw zględne zero term om etru, a tem p eratu ra od tego pu nktu liczona je st „tem peraturą bezwzględną”, niezależącą od dowolnego doboru punktu stałego term om etru.
Niewiążąc z wnioskiem tym żadnych uw ag ubocznych, któreby nas z toru zbić mogły, nadm ienim y tylko, że w prow adze
nie pojęcia tem peratury bezwzględnej dla wielu rozw ażań w nauce okazało się bardzo dogodne, nadając im znaczne uproszczenie.
O kazuje się to przedew szystkiem w kw e
sty i, k tóra nas teraz zajmuje. Poczynając bowiem od zera bezwzględnego, czyli po
sługując się tem p eraturą bezwzględną, któ
rą oznaczymy przez T, powiedzieć możemy na zasadzie praw a G ay-Lussaca, że objętość gazu v je st do tem peratury tej proporcyjo- nalną; ponieważ zaś, w edług praw a M a
riottea, je s t ona zarazem odw rotnie propor- cyjonalną do ciśnienia p, pod jakiem gaz zostaje, zależność tę przeto w yrazić m o
żemy bardzo prostym związkiem m atem a
tycznym:
v = R — , czyli pv = R T ,T
gdzie R oznacza pew ną ilość stałą, której wielkość łatw o oznaczyć możemy. Dajm y bowiem, że w tem peraturze 0° term om etru zw ykłego, a zatem w tem peraturze bez
względnej ZT= 2 7 3 pew na masa gazu posia
da objętość v0 pod ciśnieniem j?0, powyższy wzór daje
Po t>0—273 R , 8k ą d i ? = ę7 3°.
W zór zatem p v = R T je st wyrażeniem m atem atycznem połączonego praw a Ma-
WSZECHŚWIAT.
WSZECHŚW IAT. Nr 4.
rio tte a i G ay-L ussaca i stanow i ch arak tery stykę stan u lotnego, u jm u je jeg o własności w prosty zw iązek algiebraiczny.
Z akres tego w zoru wszakże natych m iast ograniczyć nam tu przychodzi. D alton i G ay-L ussac nadaw ali praw u swem u zna
czenie ogólne, rosciągając j e do w szystkich gazów, we wszelkich w arunkach. P ó źn iej
sze wszakże dośw iadczenia w ykazały, że gdy p rzy obniżaniu tem p eratu ry , gazy zbli
żają się ju ż do stan u ciekłego, do swego p u n k tu skroplenia, odstępują one w ogól
ności od powyższych praw zasadniczych, wzór zatem powyższy, albo innem i słowy praw a M ariottea i G ay-L ussaca przy słu g u ją gazom jed y n ie w tem p eratu rach dalekich od p u n k tu skrap lan ia, a i to naw et tylko z pew nem przybliżeniem , większem , lub m niejszem . Gaz, któryby się stosow ał bez
w zględnie do zasadniczego w zoru stanu lo tnego byłby „gazem doskonałym ”, gazy n a sze uw ażać m usim y za „niedoskonałe”, ja k kolw iek najw ażniejsze nasze gazy rzeczy
wiste, pow ietrze atm osferyczne, tlen, azot, wodór, w w aru n k ach zw ykłych znacznie się zbliżają do w arunków doskonałości, w y
rażonych zasadniczym w zorem stan u lo t
nego.
Doniosłość tego w zoru w każdym razie je s t widoczną. S koro bowiem ch arak ter stan u lotnego daje się w sposób tak prosty w yrazić, przeto m atery ja w stanie lotnym p rzedstaw ia n ajpro stsze w a ru n k i swego b y tu, a jeżeli w ew nętrzną jć j budow ę odsło
nić pragniem y, do rozw iązania tej zagadki gazy ty lko pierw szy k ro k stanow ić mogą.
Stądto obecnie teo ry ja gazów ta k zasadni
cze znaczenie w fizyce teoretycznej zajęła.
(e. d. nast.).
S. K.
O OBYCZAJACH
D Z I Ę C I O Ł Ó W .
(C iąg d alszy ).
Głosów dzięcioł w ydaje kilka. Z tych jed en gw iżdżący, donośny, jednozgłoskow y,
zw ykle raz tylko w ydaw any, a rzadko dw a, lub conaj więcej trzy razy raz po raz, po do bny, po dług jed n y ch , do brzm ienia „kik, k ik ”, podług innych „ciuk, c iu k ” (T acza
nowski), podług mego zdania, w głosie tym najprędzój m ożnaby od ró żnić głoskę j i dźw ięk jeg o wyrazić przez „ k ju k ” z sil
nym przyciskiem n a końcu. Głos to n ad zwyczaj przyjem ny d la ucha, zaw iera w so
bie coś stanowczego, a przytem dziwnie śmiałego i rzec można, odźw ierciedla najzu
pełniej dzielny ch a rak ter ptaka. Czasami, szczególniej w przelocie, głos ten p rz e d łu ża nieco i nie zakończa go ostro, tak , że można w tedy przyrów nać go do dźwięku
„kiuju”. Głosem powyżej opisanym dzięcioły wabią się wzajem nie, ze znacznej naw et o d ległości, a jeśli człow iek stara się go dobrze naśladow ać wtedy dzięcioł nie om ieszka na każde świśnięcie odpowiedzieć.
D rugi głos dzięcioła je st bardziej skrze
czący, da się przyrów nać do dźw ięku „kek, kek, k a k ” bardzo szybko wiele razy po so bie pow tarzanego. U żyw a go dzięcioł ty l
ko p rz y w zajem nych sprzeczkach, w p rz e
strachu, lub też stara się nim odstraszyć swoich sk rzy dlaty ch i czw oronogich w ro
gów. Głos ten n ietak często daje się sły szeć w śród lasu, ja k poprzedni i nigdy nie w idziałem dzięcioła sam otnego, k tó ry b y go w ydaw ał.
T rzeci wreszcie głos dzięcioła, k tó ry sły
szałem tylko u p tak a chowanego w domu, je st nieco podobny do głosu tylko co opi
sanego, je st je d n a k znacznie miększym, cich
szym, bardziej przeciągłym , a ton posiada płaczliw y i żałosny; w ydaw ał go mój d zię
cioł ty lk o w tedy, gdy mu przeszkadzano w jego czynnościach, albo go z k ąta w kąt wiele razy przepędzano.
P ró cz tych głosów, w szystkie g atunki dzięciołów w ydają podczas wiosny szcze
gólny rodzaj tu rk o tan ia, spowodowywanego nadzw yczaj szybkiem i uderzeniam i dzioba o w ierzchołki suchych, wysoko na drzewie osadzonych gałęzi. T aczanow ski powiada:
„tu rk o tan ie to tak je s t donośne, że rozleg a
ją c się po lesie ze znacznej odległości sły szeć się daje, tem m ocniejsze, im większy gatunek je wykonywa, z tego powodu przy pewnej w praw ie łatw o je s t poznać od któ rego dzięcioła pochodzi; w każdym zaś r a
N r 4. w s z e c h ś w i a t. 59 zie m iłe bardzo spraw ia wrażenie, a m iano
wicie, gdy te łoskoty, z rozm aitych stron i odległości pochodzące m ięszają się z róż- norodnem i śpiewami innych ptaków . Dzię
cioł siedzi przyczepiony nieruchom o do ga
łęzi przez całe godziny i od czasu do czasu pow tarza osobliwe te u d erzen ia”.
K . T yzenhauz (O rn ito lo g ija t. II, str.
305) tw ierdzi co do tego „oprócz zw yczaj
nego głosu (d z ięcio ł) utkw iw szy dziób w szparę pnia suchego, silnym a prędkim ruchem w ydaje rozlegające się w ciszy la sów tu rk o tan ie, lecz tym sposobem tylko w porze wiosennej naw zajem się w abią”.
Niemieccy zaś przyrodnicy dowodzą, że tu rk o tan ie to spraw ia dzięcioł przez pocią
ganie końcem dzioba po nierów nościach gałęzi. Taczanow ski (P ta k i polskie t. II) jest innego zdania, sądzi on, że dzięcioł uderza kilkanaście razy dziobem tak szybko raz za razem z góry na dół po gałęzi, że tru d n o się naw et tego dopatrzyć. P ogląd ten mogę ja k n a j zupełniej poprzeć własnemi spostrzeżeniam i, zresztą można się o tem dość łatw o przekonać, przyglądając się p ta kowi z dalszój odległości przez lunetę. A u to r „P tak ó w polskich” mówi dalćj w tym samym przedm iocie: „W spomnieć wypada, że samice ta k samo ja k i samce turkoczą;
tru d n o odgadnąć w jak im celu to odbywają;
zw ykle uważają t o . za wabienie się, lecz zwróciwszy uwagę, że ptak i te nie przeby
w ają od siebie daleko, że m ają inne na to w łaściw e głosy, a nakoniec, że całe godziny tak sam iec ja k i samica, niedaleko od siebie siedzące, najspokojniej i najobojętnićj swo
je w ykonyw ają, n ab iera się przekonania, że to raczój za pew ien rodzaj zabaw y dla nas niezrozum iałej uważać należy”.
W Czerw cu 1871 roku dostałem od je dnego z moich szkolnych tow arzyszy m ło
dego dzięcioła, k tó ry ju ż powoli sam jeść zaczynał.
D zięcioł od eamego początku b y ł zup eł
nie łaskaw y, ja d ł z rę k i chleb, ser, ziem nia
ki gotow ane, m uchy i przynoszone mu g ą
sienice owadów. B y ł zupełnie dow ierzają
cym i zachow yw ał się względem wszystkich jednakow o i od wszystkich przyjm ow ał po
żywienie, wszystko jed n ak rozw ażnie o g lą
d ał i obm acyw ał języczkiem , zanim w arto
ści przedm iotu sprobow ał dobitniej przy
pomocy lekkich uderzeń dziobem. K ar
mienie ptaka powyżćj wyszczególnioną Btra- wą w tak młodym wieku zdawało mi się rzeczą bardzo niestosowną, gdyż mogło mu popsuć żołądek i nabaw ić choroby, albo co gorsza jeszcze zakończyć się jego śmiercią.
Postanow iłem więc odłożyć mu tak złożony pokarm na późnićj, kiedy ju ż zupełnie do
rośnie i sam będzie sobie czynił wybór pod tym w zględem , a tym czasem dawałem mu muchy, robaczki a przew ażnie na kaw ałki pokrajane dżdżowniki (zwykle u ludu „ro- j sów kam i” zwane, L um bricus terrestris); te i ostatnie okazały się najodpowiedniejszym
pokarmem .
D zięcioł jed n ak niedługo się niemi same- mi zadaw alniał. Jeg o ruchliw e usposobie
nie nie pozw oliło mu usiedzieć długo w je dnem miejscu. J a k tylko wzmógł się na siłach zaczynał z każdym dniem więcćj p ra cować dziobem. U derzenia tego ostatniego nie były ju ż ja k poprzednio słabe i zastoso
wane do w ypróbow ania jakości przedm io-
! tu, lecz mocno z zamachem wiele razy ra/.
| poraź się pow tarzające, którem i dzięcioł nie om ieszkał uczęstować każdćj rzeczy zna- lezionćj na swćj drodze. K latk a była p rz e znaczoną na w ytrzym anie jego pierwszych ciosów; w ciągu k ilk u dni przynajm niej w dziesięciu m iejscach została rozbitą i po
dziuraw ioną: wiązanie i napraw ianie na nic się nie zdało i dzięcioł spokojnie sobie bujał po k ilk u pokojach.
B ył tak łaskaw y, że na każde (odpowie
dnie) świśnięcie odpow iadał natychm iast
„k ju k ” i p rz y la ty w ał do wyciągniętej ku niem u ręki, k tó rą oglądał, obm acyw ał j ę zyczkiem i ob darzał kilku bardzo delika- tnemi uderzeniam i dzioba. Rozumie się, że ręk a nigdy nie była pustą, lecz podaw ała mu zawsze jakieś łakocie, to też dzięciołek obmacawszy przedm iot, np. orzech ro z łu pany, m igdał, kaw ałek tw ardego sera, lub piernika, b ra ł go w dziobek i nieoddalając się, w bijał go podającem u między palce, a właściwie kazał go sobie trzym ać, albo
wiem je śli palce zbyt słabo trzym ały orzech, tak, że ten w ypadał, to uderzał palce kilka razy dziobem, podnosił orzech z ziemi, czy ze stołu i k ładł go między palce pow tórnie Jeśli trzym ano orzech mocno, wtedy rozbi
ja ł go i zjadał po k aw ałku , nieprzypraw ia-