• Nie Znaleziono Wyników

Pan Policmajster Tagiejew. [Cz. 1-2]

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Pan Policmajster Tagiejew. [Cz. 1-2]"

Copied!
544
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

PA N P O L I C M A JS T E R

(4)

O D D Z I A Ł U W A R S Z A W S K I E G O „ L E K T O R A “

D ’A L C O F O R A D O . L is ty miłosne.

B A R B E Y d’A U R E V I L L Y . Plem ię djabła, ilustr. Ropsa. P ie czątk a z onyksu.

BENOIT. A tla n tyd a .

B U K O W S K I . O kobieci e i o miłości. B O H O W IT YN . Dzieje mężatek , II w yd. E W E R S . Inclje i ja.

F A R R E R E . C zło w ie k, który zabił. K ors arz z Malo. Markiza Yorisaka.

Nasze sojuszniczki, II wyd. Ostatn ia Bogini.

F R AN CE . Bunt aniołó w, II wyd. C z erw o n a liija. Historja komiczna.

Z b ro dn ia S y l w e s t r a Bonnard. KELLERM ĄNN. Ingeborga.

L O U Y S . K o b ie ta i pajac.

P R Z Y B Y S Z E W S K I . Homo sapiens, III t. Na rozstaju. Po drodze. W M alstrom ie. Dzieci szatana. K rz yk, II w y d . S R O K O W S K I . K ult ciała, II w y d . ilustr. D A V E R O N A Ż yc ie zacz yn a się jutro. Z A P O L S K A . K o b ie t a b ez skazy.

M enażer ja ludzka O czem się nie m ó w i . Pan p olicm ajs te r T agie jew ,

Przedpie kle, II wyd. R a j s k i p t a k , II w y d .

(5)

G A BRY JE LA Z A P O L S K A (Józef Maskoff)

PAN POLICMAJSTER

TAGI EJEW

POWIEŚĆ W SP Ó Ł C Z E SN A W Y D A Ł O D D Z IA Ł W A R S Z A W S K I IN ST Y T U T U L IT E R A C K IE G O „L E K T O R “, S P . Z O G R . O D P . W A R S Z A W A - L W Ó W - P O Z N A Ń - K R A K Ó W — LUBLIN 1922

(6)

i / ' « i / S K Ł A D Y G Ł Ó W N E : *T~ /^, f) H .>{ / j 1 1 W W A R S Z A W I E

7

8

7

1

6 ”L E K T O R “ SIEN KIEWICZA 5 ' ' T e le fo n 253-99 W E L W O W I E „ L E K T O R “ M I K O Ł A J A 23 (DOM W Ł A S N Y ) T e le fo n 525 „K S IĘ G A R N IA N A U C Z Y C I E L S K A “ B A T O R E G O 12 W P O Z N A N I U „ L E K T O R “ UL. R A T A J C Z A K A ( R Y C E R S K A ) 33 W K R A K O W I E „ L E K T O R “ R YN EK GŁ . 22 W L U B L I N I E „ L E K T O R “ S Z O P E N A 5 Egzemplarze n i e - nu m e io w a n e będą p r a w n i e ścigane O K Ł A D K Ę R Y S O - W A Ł W . P IK U L SK I W W A R S Z A W I E H. N E U M A N A

(7)

C Z Ę Ś Ć

PIERWSZA

(8)
(9)

CO SIĘ DZIEJE NOCĄ W M IA STEC ZK U ?

ozległ się krzyk. A potem cisza.

To był straszny krzyk z pod wtło­ czonej w usta pięści, z piersi, na któ­ rych ktoś przykląkł i dławi, i dusi.

W wilgotnej nocnej ciszy przeleciał ten krzyk z oddali, stamtąd, gdzie powoli toczyły się fale rzeki i gdzie niegdzie tliła się w ysoko lataren k a naftowa.

Z a chwilę ponowił się ten sam krzyk. Był słabszy, już ja k b y echo —- ja k b y ktoś omdlewał w y c z e rp a n y — bez możności obrony, a naw et skargi.

Jękiem krzyk się zakończył — ję k ten po­ sunął się prawie po ziemi, po kałużach z a s ty ­ gającego jesiennego błota, na którem liście, w yw ia n e zdała od lasów i pól, jasn e tarcze kładły.

I ucichł, skonał ję k —- rozpłynął się w czerni, w e mgle wilgotnej, w ciszy, w zgni- liżnie liści.

Horski i Jan ia zaczęli iść śpiesznie — tak, źe Klicki nie mógł im n ad ą ż yć kroku.

(10)

— Niech państw o się nie hoją... — o de­ zwał się młody człowiek — ja mam zaw sze kastet ze sobą.

Sięgnął do kieszeni i założył na rękę k astet składany, opatrzony rodzajem sztyletu.

— W Krakowie, gdy w rac am do domu z Bronowie, noszę go zaw sze na ręku. — Fo mój najw ierniejszy towarzysz...

Horski nic nie odpowiadał. W ziął córkę pod rękę i szli tak pod domami, om ijając in­ stynktow nie w yb oje i kałuże zastygłego błota. Z d a le k a rozjaśniała się trochę przestrzeń rynku, obram ow ana bielą kamienic.

Je d y n y hotel świecił rozwartą b ra m ą i kil­ kom a oknami na pierw szem piętrze.

Z resztą nie było nikogo.

Gdy mieli już praw ie wchodzić na rynek, znów od strony wału, ciągnącego się nad W i­ słą, doleciał najw yraźn iej krzyk:

-— Mordują!... Kłicki stanął.

— Może należałoby pośpieszyć z pomocą? T a m n ajw yraźniej kogoś mordują!

Le cz Horski pociągnął go szybko za rę­ kaw .

— Niech p a n a Bóg broni m ieszać się w te rzeczy...

— A leż ktoś woła — mordują!... — To trudno.

A J ania dodała:

— M y już do tego p rzyzw yczajeni. Klickiego ta obojętność niemile dotknęła.

(11)

W olałby widzieć w tej ślicznej dziew czynie mniej egoizmu.

-— A le ja jestem nie tutejszy i do tego nie przyzw yczajony, w ięc pójdę z pomocą.

Natychmiast Jania w yrw ała rękę z pod ram ienia ojca i uczepiła się palta Klickiego.

— Panie W ładysław ie — proszę, nie idź- pan tam! Pan nie zna tutejszych zw yczajów .—- Pan nie wie, że to właśnie może zasadzka, ab y zwabić kogoś na wał i tam obedrzeć i zamordować.

— A leż ten głos rozpaczliwy...

-— Pan nie wie. Oni w ybornie n aśla­

dują nietylko ludzi, ale i zwierzęta. — Kto... oni?

Jania obejrzała się dokoła. — Oni... policja —- w yszeptała.

— Jakże to?... przecież oni są na to, aby właśnie ludzi bronili?

Horski zaczął się śmiać przeciągle.

-— Może tam u w as w Galicji, miły p a ­

nie ale nie tu. —- Chodźmy.

Mówili szeptem, ja k b y lę k ają c się w łasny

głos posłyszeć. Dokoła cienie nieruchome

chłonęły w siebie ich słowa.

— Bo... — zaczęła znowu Jan ia — pan nie wie, u nas policmajster...

Lecz ojciec przerwał jej szybko:

-— Nie tu miejsce, proszę cię! Chcesz mnie znowu wpędzić w ja k ą biedę.

(12)

-— S k ą d ty wiesz? T u kam ienie słyszą i donoszą — chodźmy!

Zwrócili się ku rynkow i i zaledw ie uszli parę kroków, poszłyszeli za sobą łopot nog bosych, le cąc yc h w ich kierunku.

Przejął ich strach, bo w szystko tu dyszało jak ąś grozą w tę noc je sie n n ą —lecz szli dalej, ja k b y lę k a ją c się zatrzym ać i czekać na to coś, ku nim z ciemni nalatujące.

T ylko Klicki zbliżył się ku Jani tak, że na ramieniu swojem czuł zetknięcie się jej dro­ bnego ram ienia, odzianego w pluszow y żakiecik. K astet otworzył w pogotowiu do obrony i czuł się p raw ie rad, że może temu dziew ­ częciu w tej chwili dać ja k ą ś pewność b ez ­ pieczeństw a, gdy coś groźnego ku nim z chy- żością pędziło. Łopot bosych nóg zbliżał się gwałtownie, coś jak b y elastyc zn a ziemia odbi­ jała te kroki. Było ich kilku tych, Którzy le­ cieli. W ślad za nimi dały się słyszeć jak b y jak ieś brzęki o flizy, coś uderzało, ja k b y pod­ kute buty. W szystko to leciało gwałtownym tum anem i zdawało się w alić idącym na karki.

W resz cie prawie im z pod łokci w yrw ali

się i przelecieli dwaj ludzie bosi odziani

w jak ieś nieokreślone, jasne odzienie. Jeden z nich był z gołą głową. Drugi miał o k a le ­ czoną rękę. Gdy biegli pędem około Horskich i Klickiego — słabe światło latarni na chwilę oświeciło ich twarze. Jeden z nich był ż y ­ dem, drugi był to młody, b e zw ą sy chłopak

(13)

0 ospowatej twarzy. Lecieli ja k wicher i śmiali się tak, ja k b y ta gonitwa była dla nich zabawą.

T ylko żyd, który miał rękę skraw ioną, le­ cąc, ow iązyw ał ja k ą ś szm atą dłoń i palce, któ­ rych krew broczyła ubranie i bruk.

H orscy i Klicki instynktownie rzucili się w bok, do ścian y domu przylgnęli.

Z aled w ie zdołali się opamiętać, a dostrze­ gli z cienia nocy w y s u w a ją c ą się sylw etkę policjanta, który biegł w kierunku uciekających .

Policjant rosły, silny, b arczysty —- biegł ciężko w milczeniu zupełnem. Z o b ac z yw szy stojącą pod ścian ą grupę łudzi, przyśpieszył kroku. Klicki rzucił się z pomocą.

— l o mordercy! — w yrzekł trzeba do-

pomódz do schwytania...

Lecz znów uczuł drobne ręce Jani, w p ija­ jące się w jego ramię.

— Proszę... niech pan się w to nie miesza! Błękitne oczy patrzyły na niego tak w y ­ mownie z pod skrzydeł czarnego kapelusika, usteczka drobne w podków kę się układały. 1 yle trwogi poczciwej było w w yrazie tej drobnej buzi, że Klicki pozostał znów na miejscu.

P rz eb ieg ają cy mimo nich policjant miał czas obrzucić ich długiem, nieufnem spojrze­ niem. Z w łaszcza spojrzenie jego siw ych oczu utonęło na chwilę w osobie Klickiego, b a d a w ­ czo i z dużą siłą.

W szystko to załatwił ten człowiek w jedną chwilę z bystrością niezw ykłą — w idać było,

(14)

że pragnie zapam iętać, kto mu na drodze staje. Z ałatw iw szy to, pobiegł dalej.

Bosi złoczyńcy tym czasem wydostali się już na rynek i tam migotali w jasności niepe­ wnej, jak b y duchy lekkie, z mgły utkane. C zarna s y lw e tk a policjanta przecięła kilkak ro­ tnie stalowe jeziorka błotne, w którem odbi­ jała się m elancholijnie samotna, płonąca na środku rynku latarnia.

1 nagle ta s y lw e tk a się zatrzym ała i znie­ ruchomiała zupełnie.

H orscy i Klicki w yszli na rynek i skiero­ w ali się ku k a m ien icy narożnej, prawie całej w ygasłej i pogrążonej w ciemni.

Nad zaryglo w an em i drzwiami sklepu Hor- skiego głucho w icher szarpał szyldem starym i obszarpanym . Gdy doszli do bram y, Horski spojrzał na ów szyld, szuk ając klucza od bramy w kieszeni.

— U w ażajc ie — wyrzekł — żeby w am to stare próchno na głowy nie spadło.

ja n ia zaczęła się śm iać wesoło.

— No, no, śmiej się... zobaczysz, że się szyld kiedy w ta k ą noc rozleci,

— Czemu pan nie zmieni na nowy? — z a ­ pytał Klicki.

Lecz Horski rozłożył tajemniczo ręce i ru­ m iana, okrągła jego twarz — typow a twarz

„kupca“ z pokojem do śniadań — przybrała dobroduszny a zarazem w ystrasz o n y w yraz.

(15)

Jan ia natychm iast powtórzyła gest ojca i buzię sw oją nastroiła cło tegoż sam ego w yrazu.

— Nie Izia!... — powtórzyła. Klicki zdumiony na nich spojrzał.

— Cóż to znaczy po europejsku? — zapytał. —- Znaczy... nie wolno! — zachichotała Jania.

- Któż nie pozwała?

M iny Morskiego i jego córki przybrały je sz ­ cze w ięcej tajem niczy wyraz.

— On!...

— A leż kto? Mówicie zagadkam i, oni... on... kto?

—- Skoro pan tu dłużej zabawi, to się dowie.

— Chętnie, choćby dlatego, ale ja pojutrze odjeżdżam.

Jan ia posmutniała i zaszyła się w swój w ysoko postaw iony bobrowy kołnierzyk...

— Dlaczego?

— Muszę.,. Pani wie... A telier zostało

samo. I tak trudno się było wyrw ać...

Mówili na pozór obojętnie, ale dwie pary młodych oczu aż przeszyw ały się miłosnem spojrzeniem.

Morski irytował się, bo w klucz n asyp an e okruszyny nie pozw alały mu odrazu otworzyć bramy.

— S k ara n ie Boże z tą dziew czyną... — zawołał nareszcie — uparła się, żebym do k ie ­ szeni zabrał pudełko z resztą cukierków.

(16)

i ot okruchy się w ysyp ały, a ja m am biedę z kluczem.

Jan ia przybrała żałosną minkę.

— Ach, taciu — szkoda przecież cu k ier­ ków...

— Mało się ich najadłaś w teatrze) Pod" czas przedstaw ien ia nic nie robiłaś, tylko g ry ­ złaś cukierki. Pan źle zrobił — dodał, z w ra ­ cając się do Klickiego — że jej tyle słodyczy przyniósł. Z ę b y potraci.

— P rzesąd y, tatku...

— No, no — dobrze. Zegnaj się z p a ­ nem, bo w reszcie bram a otwarta.

Jan ia podała drobną rzeczyw iście rączkę Klickiemu.

— Do w id z en ia—w yrzekła z uśm iech em — do jutra... Pan u nas je obiad) praw da, taciu)...

A le „tacio“ już był w bramie. Zawrócił się je d n ak i w yciąg n ą ł szeroką, poczciw ą rękę ku Klickiemu.

-— No, naturalnie. Opowiadałaś mi tyle 0 tern, ja k to pan ciebie i w ujen kę gościł i po­ dejmował w K rakowie, jak eście w racały z Z a ­ kopanego, że przecież musisz się jakoś w y ­ w dzięczyć.

— A w ięc do jutra!...

1 gdy „tacio“ porał się z zapałkami, aby drogę roświecić, p ew n a m ała rąc z k a w ysunęła się z bram y, znalazła się w' rękach Klickiego 1 uczuła, że w ą s y młodego człowieka były m iękkie i bardzo miłe, gdy się tej rączki z c a ­ łym ferworem dotknęły.

(17)

Z a chwiłę rąc zka znikła, bram a zatrz a­ snęła się z łoskotem i tylko wicher szarpał starym zbutwiałym szyldem nad głową Klickiego.

Młody człowiek przypomniał sobie owe

„nie Izia“ — wzruszył ramionami i zaczął iść

wzdłuż muru w kierunku hotelu, w którym mieszkał.

Idąc tak w cieniu domów, był praw ie n ie­ w idzialny i rad trzymał się tej czerni, bo chciał pozostać sam ze swemi myślami, które zuchwale tłoczyć mu się do mózgu zaczęły.

O puszczając Janię, sądził, że główną im­ presją tego dnia będzie jej uśmiech, jej spoj­ rzenie oczów dziwnie św ietlanych, błękitnych, które od pierwszego spotkania w Z ak opanem na w erandzie w Kuźnicach tak mu się w serce wgryzły.

Lecz ta droga i nad wszystko miła dzie­ w cz y n a była w e w rażeniach jego w tej chwili

przysłonięta. Coś silniejszego, coś bardziej

groźnego, ogromnego w ysuwało się ku niemu z tych czarnych zaułków, któremi cały rynek był poprzecinany. I ten jęk, dosłyszany od strony W isły -— ten ję k zdawał się stężały w powietrzu i ciągle omotywał go echem j a ­ kiejś okropnej, strasznej siły.

Co się tu tak żali? — Co kona? —

Co jęczy? —

Co tak strasznością swoją pełza i życie dławi? Dlaczego głowy gną się ku ziemi? Dlaczego ci ludzie rzucają ciągle ukośne

(18)

spój-rżenia i nasłuchują ja k b y jakichś dla nich tylko zrozumiałych głosów?

Od wczoraj, od chwili p rz yb ycia Klicki doznaje tego w rażenia. O trząsnąć się z niego

nie może. Gdy posługacz hotelowy stanął

przed nim, żąd ają c paszportu, on jeszcze obra­ żony, w palcie, w kapeluszu ofuknął się opryskliwie:

Z a chwilę!

Lecz posługacz pokornie, cicho tłumaczyć począł:

Proszę łaski p an a — m y nie m ożemy inaczej wpuścić do numeru.

I ten ruch ch arak tery styc zn y złożenia rąk w smutnem tłumaczeniu.

— Nie wolno!

Ach!... w ięc i tu „ nie lz ia “.

Paszport oddał, a chłop wziął go ostro­ żnie z nabożeństw em i w yszedł z pokoju zre­ zyg n o w a n y i przyjm ujący zły humor gościa w imieniu rządu.

Lecz od tej chwili Klicki już poczuł, że mu spadła na k a rk szara, błotna zmora i że go dusi i dławi i m ęczy. Nawet przejasne oczy drogiej dziew czynki nie m ogą odegnać tego czegoś „strasznego“, co się po kątach m iasteczka rozwłóczy, a nocą już wypełza, w staje ja k kłąb nagle zbudzonych żmij.

(19)

TAJEMNICA W A K O W L IN A i DWÓCH BIAŁYCH CIENIÓW

owoli zmierza Klicki ku hotelowi. Musi w reszcie w yjść z cienia, a że mu nie pil­ no, w ięc się nie śpieszy.

Na rynku niem a nikogo.

Złoczyńcy, goniący ich policjant, wszystko znikło ja k zaczarow ane.

Klicki zaczy n a uczyć się chodzić cicho, stąpać bez hałasu, tak, ja k tu czynią p rze­ w ażnie w s z y sc y m ieszkań cy tego dziwnego m iasteczka.

Idzie cicho — la sk ę wziął w le w ą rękę, prawą, uzbrojoną kastetem , trzym a w* kieszeni paltota.

Ciągle ma bowiem w rażenie, że ktoś po- derwie mu się z pod nóg, że nap adnie na niego, dźgnie go nożem.

Dochodzi do zaułku. I słyszy szepty.

Jest to ciem na jam a, zam knięta rozkopaną ziemią, na której migoce słabiuchno zatknięta na żerdzi latarka. Koło tej latarki ktoś

(20)

jaczy. Lecz Klicki cofa się. Boi się teraz, gdy jest sam. Nie wie, czy ma iść. Szept dolatuje do niego dość w yraźnie.

Przylgnął do rogu kam ienicy.

N am yśla się, czy przejść mimo zaułku, czy wrócić się i obejść ry n ek dokoła.

Lecz oto co słyszy. — D aw aj poło w lnu!

— Nic... to nie można. To jak? To dla nas obu połowa?

— Czorty pohane, dawaj połowinu, a niet... no... Z ac z y n a się dzielenie jak ąś koprowiną.

Dzwoni drobna moneta. Białe cienie p rz y­

siadły przy latarce — liczą.

W cieniu u k ry ta w ie lk a rosła postać w y ­ c iąga rękę.

— No... paskarieje.

Jakieś w estchnienia i znów brzęk p ien ię­ dzy. Klicki w jednej chwili rozumie sytuację. U c ie k a ją c y złodzieje dzielą się łupem z kimś ukrytym w cieniu.

Mówi po rosyjsku, każe sobie dać połowę... Dział skończony.

Ciężkie kroki, pobrzęk szaszki i z zaułka w yn urza się postać policjanta.

Klickiemu oddechu w piersiach nie stało. Cóż za bezpraw ie! Ogarnął go je d n ak w ielki lęk. Przycisnął się do ścian y i chciał w nią w rosnąć poprostu.

W olał w p aść w ręce tym dwom, z których jeden ociekał krw ią, a drugi w biegu błysnąi ku niemu szeregiem białych w ilczych zębów —

(21)

niż popaść w moc tego strażnika b ezpieczeń­ stwa, który roztaczał dokoła siebie cały krąg grozy i strachu nieokreślonego.

Policjant stanął na chwilę spojrzał przed

siebie i nic w przestrzeni rynku nie dostrzegł­ szy, iść zaczął w przeciw nym kierunku.

1, tak powoli idąc, zniknął w ciemności. Z zaułka dobiegał znów szept:

— Ścierwo... wziął połowę!

— Boś frajer — było lecąc schować co nieco za pazuchę.

— Ny... jak było chować?... to było z a w ią ­ zane na w ęzełek w chustkę. Jak się chłop zwalił na ziemię, to było w tedy rozwiązać.

— Kiedy p siajucha wrzeszczał.

— Ny — on może jeszcze wrzeszczy!... — T rza go było z wału w wodę.

— EL. po co? Niech go najdą. Co nam do tego?

Jeden ze złodziei wstał i kilkom a susami wydostał się na wierzchołek ku p y ziemi.

— Idę do „m am usi” —- byw aj zdrów,

parchu!

— Ja idę też...

W skoczył i ten — migotali chwilę, jak b y d w a leciuchne cienie — zesunęli się w jam ę i znikli po drugiej stronie rowu.

Klicki zdrętwiały w ysunął się w reszcie ze swego ukrycia.

— Z am ordow ali — myślał —- może nie z a­ bili, ale mordowali. T am leży ten chłop, któ­

(22)

rego późnie] obrabowali. Policjant się z nimi podzielił łupem. A leż to coś okropnego!

Uczuł żal do Horskich, że nie pozwolili mu biedź na pornoc m ordowanem u.

-— Byłbym go może ocalił, a p rz yn aj­ mniej którego z nich kastetem naznaczył.

Ogarnął go w ielki sm utek na myśl, że to dla marnej koprowiny, uw iązanej w róg chu­ steczki, polała się krew i może konał w m ęce i bólu człowiek.

— Ależ... trzeba dać znać do policji... niech idą go ratować... koniecznie...

Aż go podminowało to postanowienie. Zaczął biedź szybko w kierunku oświetlonej, hotelowej bramy. Dopadłszy do niej posły" szał cienkie tony skrzypiec, grają cych Tigrionka. Dragoni bawili się w restauracji. Od czasu do czasu zrywał się zaw odzący, bolesny teno­ rowy głos:

— ,,moj Tigrionok na balkan\..."

Całe lata przetrwała piosenka, w y ją c a o losach Tigrionka. 1 znów grały skrzypce, jakoś łkająco, dyskretnie — a tylko ja k grzmot zahuczał nagle śmiech głosów męskich, jakiś brzęk tłuczonego szkła przedarł się przez s zy ­

by i znów cisza, i znow łkające, rozśpie­

w an e skrzypce.

W bramie n a stołku skurczony siedział posługacz hotelowy, chłop m ilczący, mało­ m ówny, ciem ny dziwnie na tw arzy, a w koro­ nie prawie białych włosów. Skulony, jak b y

(23)

zaw sze czegoś strwożony, sharm onizowany był dziwnie z grozą, rozwianą dokoła.

Z daw ał się drzemać, czy być tak p o grą­ żonym w swoim w ew n ętrznym świecie, iż nie widział, ja k Klicki wpadł do bramy.

Młody człowiek targnął go za ramię. -— Słuchajcie!... — w y r z e k ł — tam n a w a l e zamordowali kogoś. T rzeba pośpieszyć z po­ mocą. W y ś c ie tutejsi — co mam robić? gdzie się udać?

Posługacz podniósł na Klickiego senne oczy i w idać było, że chwilę dłuższą prze­ żuwał usłyszane słowa.

— Na wale? powtórzył.

— A leż tak!

I w zgorączkow anie Klickiego wpadło n a ­ gle dziwne, pełne prawie obojętności pytanie:

— No to co?

Klicki na chwilę oniemiał.

Jakto? mord, rabunek, krew — a ci ludzie zdają się to przyjm ować jako rzecz zw yczajną, jako stan, nie w yp ro w ad z ając y ich praw ie z ró­ wnowagi?

Co n ajw yżej w oczach przejawi się lęk, trwoga, ale to już o siebie, o swoich — o tę bliskość ludzką — a dal w y ją c ą odsuwa się i mówi:

— No to co? Dziwne!

Jest to krótka chwila takich refleksji. Klicki p ow raca do sw ego pierwotnego posta­ nowienia z uporem sobie właściwym.

(24)

— Pow iadam wam , że kogoś zamordo­ wano... w eźcie latarnie, zawołajcie ludzi — pójdziem y szukać. Idąc, d am y znać na policję.

Nic nie zdoła oddać w yraz u oczów, jakim wypełniły się źrenice posługacza, gdy usłyszał ostatnie zdanie Klickiego. Była w tern ironja, le k ce w ażen ie i rodzaj litości nad zaślepieniem człowieka, który nie wie, co mówi.

-— Cóż się na mnie patrzycie?... chodźcie, m ówię w am — może być zapóźno...

Rozległ się cichutki skrzyp drzwi za

Klickim ktoś stanął. Klicki obrócił się żywo. Dostrzegł w łaściciela hotelu —- Izaaka Fein- 1: ube—spokojnego, szpakow atego żyda, odzia­ nego w długie w ato w an e palto.

— On nie pójdzie, mój człowiek w y ­

rzekł powoli Feinbube — żaden z moich lu­ dzi nie pójdzie... Ja tu już stoję od chwili

w progu i słyszę, co pan mówi. Pan jest

przyjezdny, pan nie zna naszych zw yczajów... Niech pan lepiej idzie spać!

Klicki zwrócił się teraz n alegają co do właściciela.

— A leż dlaczego? skoro tam ktoś kona? Pójdziem y w kilku — nic się nam nie stanie. W e ź m ie m y policję.

I na tw arzy Izaaka Feinbube wystąpił znów ten nieopisany w yra z ironji i litości nad zaślepieniem człowieka, który nie wie, co mówi.

(25)

wrył się już w umysł sw oją ch arak tery styc zn ą rezygnacją.

— Nie wolno...

Klickiego energja w zrastać zaczynała.

Uczul chętkę w alczen ia z tą apatją, która le ­ niwą, m ętną falą błota zaczynała ku niemu w ystę p o w ać ze w szystkich zaułków, z tych domów cichych i uśpionych, z gestów b e zra­ dnych tych ludzi o sennych, zrezygn ow anych, strwożonych źrenicach.

Skoro nie chcecie się tern zająć — to ja sam się zajmę — w yrzekł stanowczo, za­ pinając palto — proszę mi tylko powiedzieć, gdzie jest policja.

— Ja panu radzę lepiej iść sp&ć -— powtó­ rzył z flegmą żyd.

W tej chwili ze schodów zesunęła się ci­ cho postać kobieca, owinięta w pled. Z pod p led a w idać było biały nocny kaftanik. W łosy czarne, silnie ufryzowane, twarz b lad a trój­ k ątn a — oczy ogromne, czarne, ocienione rzę­ sami. Młode to było i nędzne, gdy tak stanęła

pod światłem latarni o św iecającej bramę.

P odkow y pod oczami -— zapadłe policzki w y ­ stąpiły ja k sk a rg a na przeznaczenie, na los. — Panie właściciel — zaczęła praw ie szeptem — czy pan m a mój paszport?

Izaak wzruszył ramionami.

— P an n y paszport w policji. Ja już mó­ wiłem przez posługacza.

(26)

śp iew ać pojutrze gdzieindziej... Proszę mi od­ dać paszport.

— Nu... jest w policji.

— Ja go panu oddałam. Niech mi go pan zwróci...

— Nu, jest w policji. Ja nic w ięcej pannie nie powiem.

— Niech go pan wydostanie.

Klicki już z góry wiedział, co nastąpi. Gest rezygnacji i zupełnej bezsilności ze strony żyda.

A potem dobra rada:

— Niech p an n a lepiej idzie spać.

Lecz „pan n a“ zaczęła podciągać nosem i mruczeć coś — targać pled, aż w reszcie od­ wróciła się i poszła na górę, n a schody.

Klicki mimowoli patrzył, ja k drobna i chuda

znikała w szarej ciemni wchodowej klatki,

id ąc z w ysiłkiem i czepiając się poręczy. — Proszowski!... — zapytał żyd posługa­ cza — co oni tam o jej paszporcie po w ie­ dzieli?

— Oni powiedzieli, że Josełe z nią pogada. — No... to niech Josełe z nią gada. Klickiego to w szystko zaczęło niecierpliwić. — Gdzie tu policja?

— Pan n ap raw d ę chce tam iść?

N aprawdę. Niech mi Proszowski po­ każe.

Ż yd z fl egm ą rzucił się ku drzwiom re sta­ uracji.

(27)

pozwolę się w to mieszać. A le tu jest taki jeden żydek, on pan a zaprowadzi,

— No, to śpieszcie się... prędko...

Izaak zniknął w restauracyjnej sieni. Z a chwilę tony skrzypiec umilkły.

W ó w cza s Proszowski postał chwilę, jak b y się wahał, ja k b y w alczył ze sobą w reszcie zbliżył się do Klickiego.

Proszę pana... lepiej niech pan z nimi nie zadziera, a potem niech się pan strzeże.

Otwarcie drzwi restauracyjnych przerwało słowa posługacza. Cofnął się w głąb bram y i przysiadł na krzesełku. Z daw ał się zap a d ać w martwotę.

T y m c zasem z restauracji w yp adł ja k

z procy nieduży rudy żyd widocznie skro­

fuliczny, bo cały pozszyw any, z długim nosem i w ysuniętem i w argam i, co mu nadawało po­ dobieństwo do lisiego ryja. Pod pach ą trzy­

mał skrzypce. Na sza ry surdut narzucone

miał zniszczone palto, grube buty z cholewami zbłocone były, a błoto to zdawało się być przyschnięte i zeskorupiałe od wichrów.

Robił wrażenie czegoś bardzo nieczystego i zgniłego, chciało się go usunąć kijem z dro­ gi, ab y nie zetknąć się z nim w yp adkiem , tak jego dusza ziała czemś szpetnem w linjach jego ryja — w szw ach jego szyi, okręconej czerw onym wełnianym szalikiem.

Z a nim szedł Izaak i Klicki został dopiero teraz uderzony kontrastem powierzchowności Feinbuba z rudym muzykantem.

(28)

W łaściciel hotelu ze sw ą s reb rn a w ą brodą patrjarchy miał jakiś w yg ląd , b ud zący na p ierw sze w raże n ie uczucie zaufania. Nosił się czysto i z godnością. S am nie uw ydatniał tych zalet, w zestaw ieniu ze skrofulicznym niechlujem odbijał korzystnie.

— josełe p a n a zaprow adzi! — wyrzekł, w sk az u jąc na rudzielca.

— Pan do policji? — zapytał szybko Jo­ sełe — proszę, proszę, niech pan za m ną idzie.

W yp ad ł z bram y, podkasał palto i zaraz, chlupiąc nogami, wpadł w ja k n a jw ię k sz ą k a ­ łużę.

Obrócił się i rzucił Klickiemu zachętę: — Proszę p a n a za mną!

Lecz drzwi restauracji otworzyły się i P ° ” kazał się w nich oficer z rozpiętym na piersi mundurem, z trupio b la d ą twarzą.

— — J o s e łe ! prachw ost ty etakij... K uda ty

diewałsia?...

Josełe ze środka kałuży usłyszał ten głos. — S iejciaś waźicraściajuś... odkrzyknął zm iękczając komicznie s i z.

— P a jd i siejcz as zaigrat’, ty swinskoje ryło,

Tigrionka.

— S iejcia ś1

— W ot ry żyj djaicoł uszoł!

Oficer pokiwał się na nogach i wrócił do restauracji.

■— Niech pan idzie zaraz za Josełem, bo

p an ow ie oficerowie m ogą się rozgniewać, ze im pan zabrał m uzykanta. Ja ka żę zam knąć

(29)

tr a m ę , a on tym czasem p an a doprowadzi do policji i zaraz się wróci. — To bardzo m ądry i uczciw y żydek.

Klicki wyszedł na ulicę i zaczął się roz­ g ląd a ć w ciemności, nie mogąc już dojrzeć Joseła.

T y m c z asem Proszowski zam yk ał bramę pośpiesznie, a b y utrudnić dragonom w y d o sta ­ nie się szybkie na ulicę.

Klicki stał na trotuarze, nie m ogąc się zorjentować, w której stronie jest jego prze­ wodnik.

— Pst... pst... — dało się słyszeć w ciem ­ ności.

— Czy to Josełe? — zapytał Klicki. •— T a k ja. Niech pan idzie.

Nie widzę was. Nie wiem, gdzie

jesteście.

— Aj... aj... Dlaczego ja pan a widzę? Ja w szystko widzę w nocy, ja k w e dnie. Ja panu zagram co po cichutku, to pan pójdzie za skrzypcam i.

— Po co?

— Bo ja nie mogę w yleźć z ciemnościów. 7 am drago ny m ogą mnie zobaczyć, oni się do lufcików dobierają.

R zeczyw iście przy oknach restauracyjn ych zapanow ał jakiś ruch.

Cieniuchne toniki skrzypiec leciuchno

wionęły Tigrionkiem. Z ale d w ie to brzęczało w wilgotnej przestrzeni. Klicki zmiarkował, że pochodziły z pod domów na lewo. S k ie ­

(30)

rował się w tę stronę. T o n y umilkły. Pono­ wił się szept:

— Dobrze wielm ożny pan idzie... tak... tak... Klickiego owionął n ie czysty odór.

— Proszę ze mną... -— mówił Josełe tuż przy Klickim — ja w ezm ę p a n a pod łokieć, bo znów się zgubimy...

Ze strony hotelu doleciały przez otwarte lufciki rozpaczliwe wołania:

— Josełe!... pajdi siejczas!... Jo sełe!

Lecz Josełe już nie reagow ał na te w rz a ­ ski i prowadził Klickiego, który odwracał gło­ wę, ab y o ile możności zaczerpnąć jakiegoś możliwego powietrza.

Josełe!... Jo... se... łe!...

Skręcili na prawo w uliczkę, pełną w y bojów.

Klicki zaczynał doznaw ać w rażenia, iz wchodzi na jak iś niebezpieczny teren, lecz nie chciał sam przyznać się przed sobą, iż to niebezpieczeństw o jest mu przykre i straszne. Przeciwnie, zaczął się podniecać nerwowo i przyw oływ ał z głębi sw ego sum ienia to, co nazyw ał poczuciem obowiązku.

— Powinienem to zrobić —- myślał, zdając się na łaskę i niełaskę cuchnącego stworzenia, uczepionego jego paltota.

Szli chwilę w milczeniu, w reszcie Josełe pierw szy mówić zaczął

(31)

J O S E Ł E P I N K A S III

A

po co pan chce iść na policję?— Tobie co do tego?

— Nic... ja tylko tak z

cieka--- wości. Bo jeżeli pan chce do sa m e ­ go policmajstra, to on już śpi, a ja k do se k re ­ tarza, to on już także śpi.

— To się obudzą.

Josełe umilkł i, idąc, podskakiw ał tak ja k b y nie mógł ani na chwilę utrzym ać jednej linji nieprzełamanej ciała.

— Uni nie lubią, ja k się ich budzi — wyrzekł wreszcie. — Uni są z tego bardzo nie- kontentne.

Klicki wzruszył ramionami. — Mnie to nic nie obchodzi!

— A le uni się m ogą na p an a pogniewać. — T ego im nie radzę. Ja się ich nie boję! Ja nietutejszy—ja sobie z nimi dam radę.

Josełe zaczął cmokać.

-— To... to... Pan jest gorączka. Mnie

mówił Feinbube, że pan w edle jakiego ś krzyku, co był na wale... A le to proszę p an a u nas tak po nocy często koty krzyczą, albo dziewki.

(32)

— Nie, nie -— to było co innego.

Klicki, idąc tak w ciemni z tym żydem, miał coraz dziwniejsze w rażenie. Nie widział go, a przecież go widział doskonale. T a chwila, podczas której ujrzał go w ychodzącego ze drzwi restauracyjn ych , a potem na środku kałuży pokurczoną s y lw e tk ę ze skrzypcam i pod pach ą -— wbiła mu w pam ięć k a ż d y szcze­ gół tej postaci. I nie dziw, że Klicki o d tw a­ rzał pam ięciowo ruchy i całość Joseła — on go teraz widział w ciemności, tak jak b y jak aś n ad z w y c z ajn a siła prom ieniowała od tego człowieka i oświetlała go i czyniła z niego to coś niezwykłego, co się tylko w kręgu w e ­ w nętrznego św iata w chwilach przeczulenia dostrzega.

W ię c Klicki czuł, ja k te obojętne na po­ zór p y tan ia w y k r z y w ia ją twarz Joseła. On widział jego m ruganie oczów i to nerw ow e drganie, przelatujące mu sztychem pod skórą. W idział to i postanowił strzedz się owego m uzykanta. Postanowił nie mówić mu nic ani o sobie, ani o tern, z czem do policji idzie.

— Ja, proszę p an a -— zaczął po chwili Josełe — tak samo raz w nocy w racałem i sły­

szałem takie krzyki. Z araz poleciałem do

policji, dałem im znać. Pan policmajster z a ­ raz się odział w mundur i w szynel — bo to taki porządn)^ policmajster — i poszedł tam, gdzie krzyczeli. I to były pijane dziew ki z żołnie­ rzami. Une się z nimi kłóciły — a uni się po mordzie bili... T a k pan policm ajster zgniewał

(33)

się na mnie za to, że go zbudziłem... Un b a r­ dzo się gniwał...

— No, ale na mnie gniew ać się nie będzie. — Nu, może pan ma i rację — może tam i kogo zamordowali.

-— Jakto... może?...

— Nu... bo g d yb y pan widział, ja k u cie­ kali, to...

— Pew nie, że widziałem!

T e słowa w y rw a ły się mimowolnie Kli- ckiemu.

Josełe podskoczył ja k b y się potknął

o kam ień.

To inaksze...—w yrzekł z namysłem. — A le to może nie uni mordowali. — Pan mógł n aw et w idzieć krew, a to przecie jeszcze nie to. T ak iem u mogła krew z nosa skapać.

Klicki milczał, lecz czuł, że ogarnia go w tej chwili ogromna chęć w y g a d a n ia się.

Jest to uczucie, znane osobom, które były w sądzie badane.. Jest w ted y w nas rozdwo­ jenie sił. Jedna siła każe nam milczeć i omi­ jać p ew ne kw estje — druga siła, jak aś p rz e­ korna, rozpętana, dziwna, a przecież nie- zwalczona, każe właśnie to u kry w an e w ypluć ze siebie jaknajśpieszniej, dławiąc się poprostu tern u k ry w an ie m tego, co sw em n ieb ezp ie­ czeństwem zdaje się nas pożerać do głębi.

1 teraz Klicki zaciskał tak rękę dokoła kastetu, że aż kolce wpiły mu się w dłoń.

Próbował fizycznym bólem zw alczyć mo­ ralne w rażenie w yrzucen ia ze siebie potoku słów, któreby mu ulgę przyniosły.

(34)

— Choć to z nosa — zaczął znów Jo- sełe — krew leje się po giembie i zaraz to widać. Pan dobrodziej widział, że mu się k rew po giembie lała?

— Nie.

— Ano... to po ręki? czy po ubraniu? P ew nie po ręki. — A dlaczego pan dobro­ dziej go nie zatrzymał? — Uni prędko biegają, ale ich można dogonić... Nie?... Pan dobro­ dziej ich nie gonił?... Ich może policjant gonił?

Klicki parsknął śmiechem.

— A gonił ich!... — zawołał — ładnie ich gonił!...

— Bo on trochę gruby — jemu ciężko. Bo to gruby ich gonił. Un tam stoi zaw sze w nocy na wale. To un ich musiał chcieć złapać...

— A... chciał ich złapać! Josełe roześmiał się cicho.

— T ak iem u grubasowi to się i nie chce łapać po błocie... Un jest porządny człowiek, tylko się zatył...

— To jest łotr...

I to wyrwało się znów z ust Klickiego praw ie bezwiednie. Posłyszał swe słowa do­ piero w tedy, gdy je wymówił. Zdawało mu się, że ktoś w yc iągn ą ł mu je przem ocą z g ar­ dła. Chciał zatrzeć to w rażenie i odezwał się zaraz:

— Daleko jeszcze?... dlaczego się tak

wleczem y?

(35)

dobrodziej mówi, że W ak o w lin to łotr? Ja w iem o nim co nie co... ale un dobrze jest widziany.

Zam ilkł na chwilę i dodał zupełnie do­ brodusznym tonem:

— Może ja nie wiem — może un się tak u k ry w a. Ja jestem głupi. Z nam grać na skrzypcach i to mój zarobek. Ja W ak o w lin a znam tylko tak, z wału, z policji. Un mi się w yd a w a ł uczciwy... Aj! aj! ja k a szkoda, że un dziś ta k ą p ask ud n ą rzecz zrobił i że go pan dobrodziej widział... Aj! aj!... To jemu bardzo zaszkodzi u p an a policmajstra — a un ma dzieci i żonę.

Przystanął na trotuarze i przytrzym ał za rę k aw Klickiego.

— Może pan dobrodziej nie powie nic panu policmajstrowi? Un go w ypędzi, bo un jest bardzo karaktierny...

Klickiego ogarnął upór. — W łaśnie że powiem. — Chociaż nie w szystko.

— W szystko powiem. I to, że żle ścigał złodziejów i to, że się z niemi dzielił pieniędzmi...

Chw ileczka zapanow ała milczenia. Klicki jasno zupełnie dojrzał siebie i Joseła, ja k stoją naprzeciw siebie i m ierzą się w ciemności

oczami. Był to b lask jeden, n ad z w yczajn y.

Klicki po w yrazie joseła dostrzegł, że pow ie­ dział rzecz ogromnej w agi, bo drgaw k i n er­ w ow e aż w yk rzyw iły lisi ryj, a oczy latać ja k na sprężyn kach zaczęły.

(36)

Kliclci zrozumiał, iż stało się coś nie cło

n ap raw ien ia coś, czego może pożałować

całe życie. Sięgnął je d n ak znów na dno

swego sum ienia i w yga rn ął z niego w s zy stek zapał, jaki miał dla w yp ełnien ia społecznych obowiązków.

W y g a rn ą w s z y — okrył się nim ja k pła­ szczem. Pocieszył się, bo miał go dostateczny zapas. Ogrzał się i umocnił.

T y m c zasem Josełe powrócił do równowagi. — No... skoro pan dobrodziej widział... A pan dobrodziej nie był sam? Pan dobro­ dziej był w teatrze z kupcem Horskim i z jego

doczką? To uni widzieli.

Klicki instynktem odgadł, że n ależy „miej­ sco w y c h “ uchronić od jakiegoś niebezpieczeń­ stwa.

— Nie... nie. Już byłem sam. Oni w eszli do swojego domu. Pożegnali się ze mną.

— Tak?... To bardzo porządni ludzie.

Bardzo porządni ludzie i p an ien k a krasiwa... Z aczął śmiać się chytrawo.

Pan dobrodziej może wlublon?... niech

się pan dobrodziej nie ciśnie... Josełe

zaw sze w takie s p raw y nos w ściubia — bo Jo­ sełe gra na w szystkich w eselach... Jeszcze panu dobrodziejowi m azura zagra... Co?...

I ja k b y wesołością nagłą porw any — p ra­ wie poniósł Klickiego przed sobą.

— M y teraz pójdziem y do policji. — Czy m y nie idziemy?

(37)

Zawrócił Klickim tak ja k na karuzeli z ogromną nerw ow ą siłą.

— Niech się pan dobrodziej nic nie boi! — wołał z fantazją i animuszem — pan policm aj­ ster bardzo uczciw y człowiek i un panu nic nie zrobi. Ja sam go obudzę, ja k un śpi,

i ugładzę. Niech się pan dobrodziej nic

nie boi.

Doszli do jakiejś sionki, w której drzwi były na wpół uchylone i na ścianie paliła się mała naftowa lam peczka.

— Tu jest policja! — w yrzekł Josełe, w p u ­ szczając Klickiego do sieni — tu się całą noc pali lam pka, coby był porządek i bezpieczeń­ stwo. Niech się pan dobrodziej nic nie boi.

Przystanął chwilkę. — Pst...

Podniósł p alec w góre i słuchał.

Klicki ogarnął go w zrokiem i znalazł go zupełnie takim, ja k go w yczuw ał tam, pośród ciemności ulicznej.

Straszny, cuchnący, nerw o w y i obdarzony n a d z w y czajn ą siłą fizyczną i moralną.

j a k czarodziej ciągnął myśli w s tęg ą słów z głębi duszy...

Ciche tony skrzyp iec dolatyw ały z górnego piętra.

Pan policmajster nie śpi! — wyrzekł Josełe — un gra na sKrzypce... un lubi grać... un dobrze gra...

I, stojąc już na schodach brudnych, obło- conych, na które, jak na drabinę, w ciągał

(38)

po-prostu Klickiego -— dodał z nieokreślonym w yrazem , w którym pom ieszana razem była duma, ironja i coś bardzo subtelnego, w łaści­ w ego żydom, którym powiodło się zarzucić uzdę na p y sk chrześcijanina:

— Un jest mój uczeń... pan policmajster.

(39)

PAN PO LIC M A JSTE R GRA...

u na prawo jest kan celarja, ale tam niem a nikogo... Niech pan dobrodziej trochę przysiądzie, a ja zaraz p an a policm ajstra poproszę.

Josełe sięgnął po klucz, podłożony pod słomiankę, le żą cą przed drzwiami kancelarji, otworzył drzwi, wszedł p ierw szy i potarł za­ pałkę.

Prędko je d n ak ją zdmuchnął.

W ką cik u przybita kuchen na lam peczk a tliła się leciuchno. W rogu izby czerwona g w iazd a w iszącej przed ikoną lampki znaczyła się k r w a w ą gw iazdeczką, drżącą w przestrzeni.

Josełe szybko rozwidnił kinkiet, p rz ysu ­ nął krzesło do p ieca i uprzejmie zapraszał Klickiego, aby usiadł.

-— Niech pan dobrodziej przysiądzie — piec jeszcze ciepły, a tam na dworze pieskie zimno!...

Czynił honory domu zupełnie jak u siebie, szastając się po izbie kancelaryjnej.

Ja zaraz powrócę.

Przechodząc mimo stołu, dojrzał jak ąś szufladę wpół otwartą. Zam knął ją na klucz

J ó z e f M a s k o ff „P an P o lic m a js te r T a g ie je w “ (L ek to r) 3

IV

(40)

i, w y ją w sz y klucz z zamku, wsunął go do kieszeni.

Niech się pan nic nie hoi... un będzie dla p an a łaskaw y. On gra... a jak gra, to w dobrym jest humorze.

W ysu n ął się za drzwi i zam knął je. Klicki mimo woli porwał się z krzesła i w tej samej chwili usłyszał zgrzyt klucza v/ zamku.

Z am knięto go.

Ciche kroki Joseła przesuw ały się przez sień i po chwili słychać było, ja k otwderano drzwi, a m uzykant znikł w m ieszkaniu polic­ majstra.

Khckiemu uderzyła krew do głowy. Po raz pierw szy w życiu znalazł się w tej sytuacji.

Być zam kniętym w nocy, w samotnej izbie rosyjskiego urzędu policyjnego, jest rzeczą groźną. Poprzednio je d n ak zaszłe fakta grozę

tę pow iększały Klicki był po raz pierw szy

w Królestwie. — Od d ziecka myślał ze stra­ chem o tern, „co się tam d z ieje“. Co wiosnę pow staw ała w nim obaw a „wojny z m o sk a­ la m i“. — Fa ch arak terystyczn a w iosenna no­ wina, rodząca się z podmuchem ciepła, pły­ n ąc a od pól i lasów z wonią świeżo zoranej ziemi —- w p a d a zaw sze do miast galicyjskich i przez pew ien czas obija się o mury i dusze lu ­ dzkie ja k ptak zbłąkany z w ieścią pod sk rz y ­ dłem zranionem.

(41)

nikt. Może te krasno odziane chłopki, co z blaszank am i i pękam i pierwiosnków przez rogatki ku miastu zdążają? — Z d a się ona zi­ mować, ja k b y uśpiona po błękitno m a lo w a ­ nych chałupach, przed któremi rzędem rosną różowe m alw y i p rz eg lą d ają się w drobnych szybkach okien.

Dość, że razem z w iosennem ciepłem w y k w ita powoli ku słońcu trwoga dziwna, zm ieszana z ja k ą ś dum ną radością. W o jn a — k o za cy — a jakże...

Najczęściej dzieci drżą ze strachu. O cie­ knięte krw ią ciałka dzieci podczas rzezi Pragi, widm am i przeczutemi po przestrzeni się snują. Dzieci w Galicji tulą się co wiosnę trwożliwie w białych łóżeczkach i „daj Boże, żeby k o - za c y nie przyszli“ —- naiwnie się modlą. I po­ tem to już w e krwi zostaje ta k a groza i lęk. T a k myśli w tej chwili Klicki.

Przypom ina sobie swoją n aiw n ą modlitwę i to, ja k n iańka po konferencji z babą, co nosi mleko, przezim ow aną w ieść o wojnie do pokoju wnosi. Rodzice m ów ią „głupia je ste ś“ — lecz n ia ń k a uparcie powtarza: „Będzie wojna... b ę d zie“.

A on kurczy się na krzesełku, na którem klęczy, b aw iąc się przy stole. Udaje, że usta­ w ia pap iero w ych żołnierzy, lecz rączki mu drżą. Mimowoli myśli: — „kozak straszniej­ s zy od takiego żołnierza“ .

I gdy w nocy zostanie sam, całe szeregi wizji, mar przestrasznych opadają jego w y s o ­

(42)

kie, opatrzone sztachetkam i łóżeczko. Ko­ zac y ciąg n ą przez ulice m iasta, śpiew ają, krzyczą. W s z y s c y się chow ają do piw nicy i m am a, i tato, i siostry, i sługi. Nawet pies, n aw e t kotka Misia.

T ylko jego zostawili, zapomnieli w po­ śpiechu... On chce iść za nimi, drzwi z a ­ trzasnęli, zam knęli się, on pozostał — umiera z trwogi, czeka.

A tu słychać m uzykę... idą... idą...

Klickiemu wystąpił pot na czoło, tak go bardzo przejęło to wspomnienie. Przez chwilę zdawało mu się, że jest znów małem dzie­ ckiem — tam w Krakowie, na W iślnej ulicy, w skromnem m ieszkanku rodziców. Złudze­ nie było silne. Strach był ten sam. Te drzwi izby policyjnej zam knięte, te tony skrzypiec policmajstra, ja k a ś piosen ka cygań sk a , dziwna,

denerw ująca... i ta niepewność, co za temi

zam kniętem i drzwiami oni w zględem niego knują...

Klicki kocha bardzo Janię. To nie ulega w ątpliwości. Lecz w tej chwili przez umysł zac zy n a mu się przew ijać jakiś żal do niej, że go tu ściągnęła.

— Skoro się z nią ożenię — m yśli — n a ­ tychm iast ją stąd wywiozę... Tu jak ieś stra* szne miejsce. Niepodobna tu w yżyć.

S krzyp c e ucichły i zaległa teraz w ielka, p raw ie grobowa cisza.

Nie była to ta cisza, która niesie ukojenie i rozpoczyna sw e wielkie, dobroczynne dzieło

(43)

od tego, że w szystk ie bole i trwogi, w g w a ­ rze i hałasie przeżyte, w e mgły spokoju osnuwa. To była groźna cisza czuw ającego zw ie­ rza, który nie odpoczywa, lecz przytaił dech, skurczył łapy, pazury w ciągnął w pochw y —- i coś obmyśla, coś mota...

Klicki otarł pot z czoła i całą siłę woli zebrał, ażeby dojść do równowagi.

— To do niczego nie doprowadzi — pomyślał -— p oddaw ać się nerwom. T rzeba przeciw nie zebrać w szystkie siły i mieć je jako środki obrony do rozporządzenia.

Z apragnął ruchu.

Z aczął obchodzić izbę, lecz nie znalazł w niej nic godnego uwagi.

Był to pokój k w a d rato w y o ścianach wil" gotnych, p o krytych plam am i wilgoci i brudu. W yso k o umieszczone okna, snać nigdy nie otwierane, opatrzone były kratą, zasnutą gdzie niegdzie pajęczyn ą. Na oknie czerniały ja ­ kieś butelki, leżał numer „ W arszaw sk iego D niew nika“ z resztkam i chleba. W izbie znaj­ dowały się tylko dw a grube ciężkie stoły, po­ plamione atramentem, z wpuszczonem i w e ­ wnątrz kałam arzam i. Kilka piór walało się na stołach. W ą s k ie ławki ciągnęły się wzdłuż ścian. Tu i owdzie stało czarne od brudu so­ snowe krzesło. Dokoła p ieca leżały m asy po­ piołu. Koło drzwi stał kubeł, z którego do- byw ała się ohydna woń rozmoczonych o garków cygar. W ogóle powietrze było tu straszne, zgniłe i przepełnione chorobliwym smrodem.

(44)

W głębi małe drzwiczki prowadziły do k o ­ mórki bez okna, która służyła za miejsce ustę­

powe. Z komórki przez źle dochodzące

drzwiczki w y c ie k a ła struga smrodliwej cieczy n a podłogę izby.

W strudze tej odbijało się światło lampki, płonącej czerwono w przestrzeni.

W ie lk i sm utek ścisnął serce Klickiego. A rty sty c zn a strona jego duszy umilkła zgn ę­ biona. Chcąc je d n ak ożywić się w jakim ś zdroju, przyn oszącym świeżość pięknych w r a ­ żeń, całą siłą zwrócił się ku Jani ja k ku do­ bremu aniołowi sw ych myśli.

— Drogie złote maleństwo... czy ona

p rzeczuw a, gdzie jestem w tej chwili m y ­

ślał, siad ają c znów koło p ieca — gdy jej jutro opowiem, w yłaje mnie za nieposłuszeństwo, ale zarazem będzie rad a i dumna, że, w yp eł­ niając obowiązek, naraziłem się na niebezpie­ czeństwo.

Pogrążył się w rozpam iętywaniu najdro­ bniejszych odcieni charakteru Jani. W y d a w a ła mu się jeszcze trochę dziecinną i trochę skrytą, lecz postanowił um iejętnem prow adzeniem w yp lenić te dwie drobne w ad y, które oszpe­ cić nie mogły jej jasnej i drogiej duszyczki. — Byle mi ją dali! — pomyślał z trw ogą.— Kto wie. Horski kupiec zamożny. Oprócz sy n a Kazia w szkołach w W a rsz a w ie nie ma w ięcej dzieci. Jan ia będzie pan ną posażną. On —- Khcki jest w p raw dzie właścicielem po­ łowy fotograficznego zakładu w Krakowie,

(45)

ale zakład malutki, ledwo z a c z y n a ją c y prospe­ rować, długu dużo...

Nagle Klicki usłyszał, że w sieni dały się słyszeć kroki, klucz zgrzytnął w zamku i przed Klickim stanął Josełe Pinkas.

—- Pan policmajster prosi dobrodzieja do siebie.

Klicki nie ruszył się z miejsca.

' — Jeżeli to kan celarja, to niech pan po­ licmajster w yjdzie tutaj — dlaczego ja mam iść do niego?

— No, on tak chce.

— A le ja tak nie chcę. j a nie prz ysze­ dłem z w izytą do policmajstra, tylko z ośw iad ­ czeniem do policji.

josełe zniknął i przym knął drzwi. Klicki się za nim rzucił.

A proszę mnie nie z am yk ać jak zło­ dzieja, kiedym tu przyszedł to nie po to, ażeby uciekać.

Stanął w progu, nie d ozw alając Josełowi zam kn ąć drzwi do sionki.

— A proszę się spieszyć, nie mam ochoty tu siedzieć całą noc.

— Ja idę i jemu powiem, ale on jest uparty, on chce tak, musi być tak.

josełe do przedpokoju wpadł, drzwi nie zamykał, tak że całe wnętrze przedpokoju było w id ać i oświetlone szeroko otwarte drzwi jadalni.

(46)

Słyszał przyciszone głosy i przez chwilę przeszło mu przez myśl rzucić się na schody i um knąć do hotelu. Nie chciał je d n a k być niekonsekw en tnym . Przyszedł — w ięc pow i­ nien wypełnić to, co postanowił.

Z resztą nie miał czasu na pow zięcie po­ stanow ienia, bo dały się słyszeć szybkie kroki

i, zanim Klicki się opamiętał, przedpokój w y ­ pełniła ja k a ś tę ga figura i szybko zbliżyła się ku drzwiom wchodowym .

(47)

V „ON

an policmajster T a g ie je w zatrzymał się w e drzwiach.

Grzecznie, ale dość ostro w y c ią g ­ nął rękę z z ap raszający m gestem. — Pozałujsta... wajditie...

A w idząc w ahanie na tw arzy Klickiego, dodał na pozór dobrodusznie:

— J a boleń... w y zn a jetie sierdce... praszu ka

mnie... sdiełajtie adałżenje...

Klicki musiał ustąpić w obec choroby, którą się policmajster zastawiał.

W szedł do przedpokoju.

— R a zdisnties — w yrzekł gościnnie polic­ m ajster — w komnatach żarko.

Głos miał przyjem ny, a mimo to dzwoniła w nim ja k a ś tw ard a nuta.

Klicki zesunął palto z ramion.

— Ja na chwilę, to rzecz n iecierpiąca

zwłoki...

— Wajditie w gastinnuju...

Z przedpokoju T a g ie je w otworzył drzwi do jasno oświetlonego salonu.

ja s k ra w o płonęła duża lam pa, pow ieszona

(48)

u stropu. Nadto na konsolce pod lustrem stał k a n d elab r z pięciu gorejącem i świecami.

— Saditieś — zapraszał gospodarz.

Na środku salonu tuż pod lam p ą stał p u l­ pit z nutami. Na taburecie w y p la ta n ym leżały skrzypce. Policmajster skrzypce przeniósł na fortepian. Czyniąc to, uśmiechnął się cierpka- wo do Klickiego.

— W y zriajetie... od skuki... eto pas tan...*) Klicki niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.

-— Panie policmajstrze!...— zaczął — tu n ie­ m a czasu do stracenia. Szedłem ulicą, słysza­ łem jęki, krzyki... Ktoś wołał... najw yraźniej

mordują!.. Potem przeleciało dwóch ludzi.

Jeden miał rękę skrwawioną.,, za nimi gonił policjant...

— Nu tak prekrasno... — w yrzekł z dobro- dusznością u d an ą Tagiejew — skoro ich gonił,

to ich dogonił i pojmał...

Nie patrzył w oczy Klickiego. Sw em i siwemi oczkami, zapadłemi w głąb, błądził po ścianach, po fotografjach, oleodrukach, któremi cały salon był obwieszony. Jarzące światło w ydobyw ało na ja w ich szpetność i czyniło ten pokój dziwnie w strętn y nietylko dla ta ­ kiej artystyczn ej ja k Klickiego duszy.

Klickiego zaczynało ogarniać jakieś go­ rączkow e zdenerw ow anie.

— A leż panie policmajstrze, ten policjant

(49)

w cale ich nie ścigał, on biegł tylko dla for­ m y — on pozwalał im um ykać.

T a g ie je w się żachnął. -— Co wy!., co wy!..

M ówię to, com widział...

— W a m się przywidziało... w y nie zdiesznij? — Nie rozumiem.

— A... pan nie tutejszy? — Ja z K rakowa.

Coś błysło w oczach T a g ie je w a . P ierw szy raz przesunął się źrenicami po tw arzy Kli- ckiego. I nagle począł się śmiać.

— W y nas tam nie lubicie... co?... ja w i­ dział, igrali Kostiuszkę, tak nasz oficer pląsał na

rozpaszkę i był pijan...

— Panie policmajstrze, o tern niem a teraz mowy. T am może na w a le ktoś kona bez ratunku...

— Och!., zaraz kona!..

W sieni dały się słyszeć ciężkie kroki, g'os ja k b y Joseła. T a g ie je w nasłuchiwał chwilkę, potem wstał i w yszedł do przedpokoju.

— Izwinitie — w yrzekł grzecznie i drzwi cd salonu do przedpokoju przymknął.

I znów Klicki pozostał sam.

Była to inna dekoracja, niż tam w smrodli­ wej kancelarji, lecz uczucie trwogi, to w y c z u ­ w an ie przyczajonego zwierza, było to samo.

W salonie przedew szystk iem uderzała

Klickiego mnogość kwiatów, które poustaw iane rzędami na drew nianych schodkach zasłaniały okna, przybrane muślinowemi firankami.

(50)

Przew ażały potworne k aktu sy, ustaw iane i dobierane według wzrostu, tak ja k tam w P e ­ tersburgu dobierają według wzrostu żołnierzy i konie do g w ard yjsk ich pułków.

Były to całe b ataljony ko lczastych po­ tworów.

P o brzegach ja k oficerowie rozkładały liście m ięsiste d raceny.

Oprócz kw iatów salon był obstawiony długiemi, z kilku części złożonemi lustrami, które sięgały aż sufitu. Klicki, spojrzaw szy dokoła, zobaczył nagle s w ą postać powtórzoną kilkakrotnie w rozmaitych pozach i oświetloną jask ra w o . To zdenerwowało go do reszty. Kto wie, czy nie wolał tiuremnego smrodu policyjnej kancelarji.

Drzwi otworzyły się, w racał T agieje w . — Pan daruje... ale to służebne a fie r y ! -— w yrzekł — ta k a to już moja dola. A ni nocy, ani dnia spokojnego... straszn a praca.

Usiadł na taburecie, natom iast Klicki wstał. — Panie policmajstrze, ja przyszedłem prosić, aby tam natychm iast się udano. Ja pójdę także, w sk aż ę mniej w ięcej, skąd dały się słyszeć krzyki i gdzie złoczyńcy biegli. M uszą być ślad y krwi.

— A ch tak... ja zaraz dam moich ludzi, tylko oni nadejdą. Oni teraz są zajęci... tu straszne rozboje. Dla człowieka z w y c h o w a ­ niem to prosto katorga takie miasto. A może

(51)

Podawał srebrną papierośnicę, ciężką i do­ skonale w yk o n an ą.

Klicki odmówił.

• — Czemu? — zdziwił się T a g ie je w — w y że tam lubicie nasz tytoń i naszą herbatę... A ot może pan się napije czaju... u mnie s a ­ m ow ar kipi dzień i noc.

R ę k ą u kazyw ał otwartą jadalnię, gdzie w rze­ czywistości na stole oświetlonym kandelabram i stał sam ow ar błyszczący, butelki dwie z ru­ mem, winem i głowa cukru z niedużą siekierką.

Klicki ramionami wzruszył.

— Już z godzinę upłynęło — w yrzekł do­ bitnie — od tej chwili, k ied y tam mordowano n a w ale, może ten zam ordow any umarł?

—- Ach, gałubczyk! — odparł chytrze T a ­ giejew, skrobiąc się w głowę — taż skazałeś, że za nimi biegł policjant. Jeżeli nie dogonił, to się musiał wrócić i dał ratunek...

Klicki przez chwilę zamilczał. Czuł, iż T ag ieje w o w i chodzi o to, ab y mu powiedział o w szystkiem , co widział. Josełe musiał go uprzedzić, lecz coś w strzym yw ało jeszcze Klickiego od w yp o w ied zen ia całej prawdy.

— Tak... jeżeli on wrócił, to m y niepo­ trzebni — ciągnął T a g ie je w — i ot chodźmy się lepiej napić czaju.

W Klickim k re w nagle zawrzała.

— On nie wrócił do zam ordowanego ten policjant -— wyrzucił ze siebie — on się dzielił łupem ze złodziejami...

(52)

T a g ie je w oczy wybałuszył, usta otworzył. — Co w y, gołąbku, mówicie...

— Praw dę. W idziałem ich, ja k w zaułku, gdzie rozkopana ziemia i tli się latarnia na żerdzi, wziął połowę pieniędzy, które mordercy zabrali na w ale jakiem uś chłopu.

T a g ie je w powstał, w p ak o w ał ręce w k ie ­ szenie od kurtki i zbliżył się do Klickiego, że ten uczuł jego oddech przepojony tytoniem, m iętą i alkoholem.

— W y to widzieli? -— zapytał. Klicki aż się cofnął.

Na okrągłej, trochę nalanej tw arzy, w któ­ rej tonął nos, w iern y typ preobrażeńskiego pułku, zmienił się w y ra z tak szybko i z taką mocą, że aż to przeraziło Klickiego. Było to tak ja k b y zwierz dziki znalazł nagle w roga u w ejścia do sw ego doskonale w ysłanego gniazda.

I cała ujutnost’ tego m ieszkania cichego, ciepłego, jasnego, wystrojonego według sto­ p nia kultury właściciela, wypełniła się zbrojną nienaw iścią, postanow ieniem obrony choćby za cenę zatracenia poczucia spraw iedliw ości nie tyle prawnej, ile z dziedziny serca czer­ panej.

— Pan to widział? — powtórzył T agieje w . — T a k — odparł Klicki — widziałem. Zdawało mu się, że stoi po drugiej stro­ nie przepaści, że pochyla się nad nią, ale że odpow iadać tak musi i powinien.

(53)

policmajster, a każd e jego słowo było twarde, w yra źn e i śpiew ny ak cent rosyjski, którym po­ przednio ubarwiał sw oją polską mowę, zniknął prawie zupełnie — pan tego widzieć nie mógł... to była halucyn acja. Nic więcej!

— Pozwoli pan! — przerwał Klicki w y ­ niośle. — Jestem trzeźwy, zdrów i halucyn acji

nie m iewam . W idziałem dokładnie, a że

jestem artystą malarzem, niech mi pan da k a ­ w ałek papieru i ołówek, a ja panu sylw etki tak złodziei ja k i policjanta narysuję.

T a g ie je w zaczął się śmiać, roztwierając szeroko usta.

— Da... da... u)ot słowo zagadki. Pan jest artysta!... W y stamtąd w s zy sc y artyści... Pan w e w szystkim widzi p rzyczyn ę do obrazu. I tu także pan widział... Ot i wyjaśniło się.

Klicki pożałował sw ego pomysłu. Czuł, że ten człowiek o pozorach dobrodusznych jest silny, a może i silniejsy od niego. Lecz równocześnie ogarnę-ła go p ew n a pogarda, ja k ą czuje k a żd y człowiek dla reprezentantów obce­ go rządu. Spojrzał z góry na T agieje w a.

— Jak pan chce, może pan nie wierzyć, ale co do mordu uw ierzyć pan musi. Proszę o asy s tę policyjną, powiodę na wał.

— Jaż as ys tę dam... za chwilę. A co do owego, który się dzielił łupem, to niech pan wie, że często policjanci sp rz ed ają stare m un­ dury i ot może jak i złodziejaszek się ubrał...

— Nie —- on był ubran y po formie. ■— Jak i pan uparty...

(54)

T a g ie je w zaczął chodzić po pokoju i ciągle z pod brwi ściągn iętych wejrzenie na Klickiego zrzucał. W id a ć było, ja k ja k się powściągał, ja k się powstrzymał, ab y tego zuchw alca z „K rakow a“ nie nauczyć po swojem u moresu i posłuszeństwa.

— Ja panu naw et rad zę—zaczął znow u— niech pan takich rzeczy nie rozgłasza i nie powtarza, bo to panu może tylko zaszkodzić.

Klicki uśmiechnął się ironicznie. — Mnie? w czem?...

T a g ie je w ramionami wzruszył.

— Panu to może zaszkodzić — powtórzył. — W y do mnie nic nie macie.

— No.,, pan jest teraz u nas.

— Przepraszam , ja do p an a i do policji w gościnę nie przyjechałem.

T a g ie je w z wściekłością kopnął taburet. — Da... no w y tiepier u nas żywiotie, tak w y

dołżny diełat’, czto j a wam pryk azyw aju — w y ­

rzekł po rosyjsku, prostując się i zapinajac mundur, który miał do tej chwili rozpięty, tak że w id ać było czerwonem w y s z y tą rubaszkę i spodnie rzemieniem podpasane.

Obrzucił strasznem w ejrzeniem Klickiego i do okna podszedł.

Z apanowało milczenie. W przestrzeni aż kłębiło się od nienawiści. Klicki drżał cały nerwowo. Miał w rażenie, że T a g ie je w prze- m yśliw a, ja k b y go zmusić do milczenia. I w tej chwili właśnie postanowił nie milczeć.

(55)

— Ot i moi lu d z ie ... w yrzekł znacznie złagodzonym głosem.

Klicki spojrzał na niego zdziwiony.

T w arz policmajstra przybrała układny,

grzeczny w yraz. U sta układały się pod szcze­ ciną w ąsó w w obleśne linje uśmiechu. T ylko żyły na czole nab iegły krwią, oczy jeszcze

błyszczały z pod brwi ściągniętych. Wi"

docznie ten człowiek umiał w ybornie pan o­ w ać nad sobą.

— Proszę!., niechże pan idzie z moimi ludźmi na wał... Ja iść nie mogę, Jestem chory... ale tam są tacy, którzy mnie zastąpią.

Od schodów i sionki dolatyw ał tupot b u ­ tów i zm ieszane głosy.

— Proszę!...

Drzwi od przedpokoju otworzył. Klicki

przeszedł mimo niego, kłaniając się lekko.

Gdy nakładał spiesznie palto, T a g ie je w stał w progu i przyglądał się oświetlony z tyłu jaskraw o tak, że kontur jego zdawał się ozna­ czony cały złotą linijką.

K a k W asza f a m i lja ? — zapytał wyniośle.

W ładysław Klicki. — Da... w y za paszportem? — Tak!.,.

— A kied y w y jedziecie? — Pojutrze!...

— Nu... ładno... P raszczajłie.

(56)

Lecz Klicki bezw iednie zupełnie wyrzekł: -— Do widzenia.

T a g ie je w z uporem powtórzył: — P r a sz cz a jtie!

I rę k ą drzwi od sieni ukazał. — Oni na p an a czekają!

Ukłonił się lekko i do salonu wrócił. Klicki otworzył drzwi i w yszedł do sieni.

(57)

W

ciemnej sionce aż roiło się od ludzi. Kilku z nich miało w rękach z a p a ­ lone latarnie. C iężka woń zmoczo- —---nych szyneli wypełniała powietrze.

Do Klickiego podsunął się natychm iast Josełe, który, trzym ając skrzypce pod pachą, niósł w prawej ręce latarkę.

— Ja m am dobrą latarnię... w id ać z niej n a cztery mile, ja p an a dobrodzieja popro- wadzę!

I, nie czekając na pozwolenie, uczepił się ram ienia Klickiego.

— Ot i pan pomocnik!—wyrzekł, m rugając znacząco.

Z drugiego piętra schodził bardzo w ysoki b la d y m ężczyzna z zaspanem i rybiemi oczami. W ą s y blond opadały mu na wargi. W y ra z tw arzy miał w yso ce niezadow olony i znudzony. Czuć było, iż w ydarto go z ciepłej pościeli i że tego daro w ać nie mógł.

Gdy zobaczył Klickiego, skrzywił się zu­ pełnie jaw n ie i stojąc na schodkach, w yrzekł w formie rekomendacji:

Cytaty

Powiązane dokumenty

Kalkulacja własna konserwacja węzłów cieplnych strona niska i wysoka konserwacja polega na: 1.. przeglądzie węzłów cieplnych przed sezonem

Ziemilski godzi się na taką konwencję i choć jego praca raczej nie nadaje się do teatrologicznej analizy, jest w pewien sposób pełna czułości i troski – bo dokumentuje

Wiadomo, są takie fundacje, które zajmują się dziećmi chorymi na raka, ale co z tymi, którzy nie mogli na przykład wybrać sobie rodziny, w której przyszło im się

Instytucja kas rejestrujących w systemie podatku od wartości dodanej była kojarzona nie tylko z realizacją funkcji ewidencyjnej przy zastosowaniu tych urządzeń, ale również z

Natomiast, gdy ktoś wykonuje cos pierwszy raz – mówi się mu na pocieszenie: pierwsze koty za płoty.. Z kotami związanych było (i jest do tej pory)

Ostatnia powieść Proulx, Drwale z 2016 roku, to dzieło najbardziej ambitnie zakrojone; rozciągająca się na trzy stulecia saga o losach dwóch rodzin jest

[r]

We wsi Brzeźno, gm Świerże Maksym Pilisko i Aleksander Mikitiuk kochali się na zabój w pięknej Małance.. Miłość więc brali serjo i poważnie