50. W arszaw a, d. 14 G rudnia 1884, Toni III.
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
P R E N U M E R A T A W W arszaw ie:
„ W S Z E C H Ś W IA T A ."
roczme rs. 6.
kw artalnie ,, 1 kop. 50.
Z przesyłką pocztową: rocznie „ 7 „ 20 . półrocznie „ 3 „ 60.
Komitet Redakcyjny stanowią,: P. P. D r.T. C hałubiński, J. Aleksandrowicz b.dziekan Uniw., mag. K .Deike,m ag.
S. Kram sztyk, B. R ejchm au, mag. A. Ślósarski, prof.
J . Trejdosiew icz i prof. A. W rześniow ski.
Prenum erow ać można w R edakcyi W szechśw iata i we w szystkich księgarniach w k ra ju i zagranicą.
A d r e s R ed ak cy i: P o d w a le N r. 2.
ODŻYWIANIE ROŚLIN"
napisał
S. G r o s g l i k .
J u ż od najdawniejszych czasów było wiado- mein, że rośliny biorą m ateryj ał odżywczy ze swego otoczenia. J a k ie jed n ak substancyje służą roślinie za pokarm , w jak i sposób i przez działanie jak ich sił dostają się one do organizmu roślinnego, głównie zaś czy z ze
wnątrz przyjęty pokarm ulega w ciele rośliny
*) Oprócz wielu prac specyjalnych, które w swojem miejscu będą cytowane, porówn. głów nie: Sachs, Ge- schichte der Botanik (18 7 5). T egoż: Handbuch der Experimental-Physiologie der Pflanzen (1 8 6 5) i Vor- lesungen iiber Pfłanzen-Physiologie ( 1 8 8 2 ) . Liebig, ])ie Chemie' in ihrer Anwendung auf Agricultur und Physiologie, dziewiąte wydanie przerobione przez Zolle- r a ( l 8 7 6). Famintzin, Obmien wieszczestw i prewra- szczenije energii w rastienijach (18 83). Pfeffer, Pflan- zenphysiologie (1 8 8 l ) , Stoffwechsel (t. I) i Kraftwech- sel (t. II) .
jakim przemianom, nim zostanie użyty jako m ateryjał do budowy tkanek i narządów— oto pytania, nad któreuii mozolili się uczeni od wieków, a które jeszcze dotychczas nie zosta
ły w zupełności rozwiązane. Jeszcze stosun
kowo niedawno, bo do połowy X Y I I wieku, panowało powszechnie przekonanie, niczem nieusprawiedliwione i w części na analogii ze zwierzętami oparte, źe rośliny posiadają t ę t nice i żyły, w których k rążą soki odżywcze (mlecz), wprost z ziemi, niby z żołądka przyj
mowane i że liście służą tylko do ochrony młodych latorośli i owoców od szkodliwych wpływów powietrza i św iatła słonecznego—
(C aesalpinus: D e plantis libri X V I, 1583 r.) Znaczenie fizyjologiczne liści jak o organów odżywiania pojął dopiero znakomity tw órca anatom ii roślin M alpighi (Anatom es planta- rum idea, 1671), a w kilka la t później (1679) M ariotte, odkrywca znanego praw a ściśliwości gazów, wygłaszał już zdanie, źe przyjęty z
0- toczenia m ateryjał odżywczy przetw arza ro ślina n a nowe związki chemiczne (Oeuyres de M ario tte: Sur le sujet des plantes). Jeżeli jed nak pogląd swój n a fizyjologiczne znacze
nie organów oparł M alpighi na ich budowie mikroskopowej, a M ariotte na faktach, zdo
bytych na polu badań fizyko - chemicznych,
Nr 50.
to zasługą H alesa je st, że pierwszy usiłował zgłębić tajniki odżywiania roślin przy pomocy doświadczeń i sprowadzić je do znanych wów
czas praw naturalnych. W znakomitem swem dziele „S tatical essays“ ( L 727), wyłącznie od
żywianiu roślin poświęconem, określa H ales ilość wody wsysanej przez korzenie z g runtu i występującej z rośliny w postaci pary, obli
cza prędkość ruchu wody w łodydze i porów
nywa j ą z szybkością przenikania do korzeni i parow ania przez liście, a jakkolw iek liczby przezeń znalezione pod względem ścisłości pozostaw iają dużo do życzenia, pozwoliły je dnak Halesowi wyprowadzić cenne wnioski, dotyczące sprawy odżywiania roślin. Między innem i doszedł H ales do słusznego p rzek o n a
nia, że większą część pokarm u pobierają ro śliny w stanie gazowym z atm osfery.
M ałpighi, M ario tte i H ales dali początek nauce o odżywianiu roślin i uczynili dla niej wszystko, co przy ówczesnym stanie wiedzy u- czynić było można. J a k o n au k a jed n ak ści
śle z chemiją zw iązana i w niej zmuszona szu
kać podstaw swego rozwoju, nie m ogła fizyjo- logija odżywiania roślin szybko postępować naprzód, skoro sami chemicy nic praw ie nie wiedzieli o istocie przem ian cbem icznych. To też piędziesięciolecie, oddzielające H alesa od reform y chemii, pozostało zupełnie bezowoc- nern dla nauki o odżywianiu roślin. N iezna- ją c ścisłych granic, któreby m ogły utrzym ać na wodzy zbyt bujną wyobraźnię, późniejsi eksperym entatorow ie zmuszeni byli błądzić poomacku, skutkiem czego w padali w rażące błędy, od których mógł ich uchronić jedynie trw a ły g ru n t chemiczny. O bszerne p race, j a kie w ciągu tego czasu ogłoszono w zakresie odżywiania roślin, nietylko nie posunęły nauki na nowe tory, lecz burząc rusztow anie, wznie
sione przez b ad ania M alpighiego, M a rio tte a i H a le sa, znacznie j ą wstecz cofnęły. C ała war
tość poglądów tych trzech znakom itych mę
żów w ystąpiła najaw dopiero wówczas, kiedy Lavoisier w końcu zeszłego wieku położył podwaliny racyjonalnej chemii i odkryciem składu powietrza, wody i kwasów m ineralnych zad ał stanowczy cios teoryi flogistonow ej.
jJ u ż w roku 1779 zauważył P riestley, że zielo
ne części roślin wydzielają tlen, lecz dopiero Ingenhouss op arty na poglądach L avoisiera, szeregiem pięknym doświadczeń, pierwszy do
wiódł, że wszystkie organy roślinne pobie
ra ją bezustannie tlen i wydzielają bezwodnik kwasu węglan ego ( C 0 3), że jed n ak zielone części roślin pod wpływem św iatła zachowują j się odwrotnie, że mianowicie pobierają z po
wietrza bezwodnik kwasu węglanego i wydzie
lają t l e n ') twierdzenia, które obecnie stanow ią podstawę nauki o oddychaniu i odżywianiu roślin.
B adania Ingenhoussa zostały potw ierdzone przez J a n a Senebiera i Teodora de Saussure w końcu zeszłego i na początku niniejszego stulecia. Rozwinąwszy poglądy Ingenhoussa, dowiódł Senebier a) niezbędności bezwodnika węglanego d la życia roślin i wykazał, że wy
dzielanie tlenu znajduje się w ścisłej zależno
ści od pobierania dwutlenku węgla (C 0 2), który pod wpływem św iatła rozkłada się na węgiel i tl e n : pierwszy przyswaja roślina we własne ciało, tlen zaś uchodzi z liści do po
wietrza. O kreślaniem ilościowem substancyj jak ie roślina pobiera, na własne ciało zam ienia i wydziela, zajął się de Saussure. P otężniej
szym od swych poprzedników obdarzony um y
słem, nie mógł de Saussure nie zauważyć, że s ta ła zawartość substancyj nieorganicznych w ciele roślinnem nie może być przypadkową, ja k dotychczas mniemano, lecz że je s t ona dla życia rośliny niezbędną i w klasycznem swem dziele „R echerches chim iąues sur la vegeta- tio n“ (1804) dowodzi na zasadzie wielkiej ilo
ści doświadczeń, że bez pobierania związków m ineralnych norm alny rozwój roślin je s t nie- możebny. Skonstatow anie powyższego faktu, ja k również odkrycie, że ra z e m z węglem przysw aja roślina także składowe części wody:
tlen i wodór, należą do najświetniejszych zdo
byczy w dziedzinie botaniki.
W ten sposób, dzięki badaniom Ingenhous
sa, S enebiera i de Saussurea, fizyjologija od
żywiania roślin zaczęła ze sfery domniemań i przypuszczeń przechodzić w fazę doświadczeń i sta n ę ła na gruncie chemicznym, przygoto
wanym przez Layoisiera. A toli na początku niniejszego stulecia fizyjologija dotkniętą zo
sta ła trądem , od którego niezdołała się uchro-
*) Ingenhouss (także Ingen-Houss), Experiments upon yegotables (1 7 7 9) i Ueber Ernahrung der Pflan-
! zen und Fruchtbarkeit des Bodens (1 7 9 8 ), tłumaczenie z oryginału angielskiego wydanego w r. 1 7 66.
2) Senebier, Physiologie yegetale ( I 8 0 0 ).
Nr 50. WSZECHŚWIAT. 787 nić żadna z nauk bijologicznych. N aturfilo-
zofija, rozwielmożniwszy się w owym czasie w Niemczech, odrzucała pierw iastek naturalny przy badaniu zjawisk życiowych i świetne od
krycia de Saussurea spotkały się oko w oko z siłą życiową, k tó rą uważano za źródło wszel
kiego życia. W brew odkryciom de Saussurea odżywianie roślin włożono wyłącznie na karb korzeni i g ru n tu i utrzymywano, źe roślina może się odżywiać tylko substaneyj am i orga- nicznemi. P róchnica (hum us), tworząca się z gnijących szczątków roślinnych i zwierzę
cych, m iała być źródłem owych zwiążków or
ganicznych, a znany fakt, że grunt, w próch
nicę obfitujący, odznacza się większą żyzno
ścią—m iał służyć za potwierdzenie powyższe
go poglądu. R eakcyja przeciwko sile życio
wej i teoryi hum usu rozpoczęła się już w trze
cim dziesiątku naszego stulecia. P am iętne odkrycie W ohlera, dokonane w roku 1828, (synteza mocznika) silnie zachwiało błędne poglądy n atu r filozofów n a życie, a otrzymany przezeń związek organiczny, który jeszcze w r.
1827 Berzelijusz uważał za produkt siły ży
ciowej, najwymowniej świadczył, że istoty or
ganiczne podlegają tym samym prawom fizy
ko-chemicznym, jak ie rządzą światem m ar
twym, nieorganicznym. T ak więc postęp na polu chemii silnie się zaznaczył w naukach bijologicznych i zwiastował nowy zwrot w po
jęciach o odżywianiu roślin. Z w rot ten zo
s ta ł w znacznej części przyspieszony, dzięki pracom D utrocheta (1809—1837), który usi
łow ał pierwszy wykazać ') znaczenie endos- mozy jak o siły mechanicznej w świecie orga
nicznym, w szczególności zaś w życiu roślin.
O statnie nadzieje zwolenników siły życiowej runęły dopiero wtenczas, kiedy D utrochet, de Saussure i inni dowiedli, źe ciepłota własna roślin ma swoje źródło w ciągłem, acz powol- nem spalaniu tkanki roślinnej, źe je s t ona re zultatem zjawiska chemicznego—oddychania roślin tlenem na podobieństwo zwierząt, co w nowszych czasach zostało ostatecznie stwier- dzonem.
K iedy w ten sposób w końcu czwartego dziesiątka niniejszego stulecia obaloną zosta
ła przyczyna, k tó ra sprow adziła zam ęt nie-
!) Dutrochet, Mernoires sur les v<5getaux et les ani- inaux (1 8 3 7).
tylko w nauce odżyw iania, lecz także w całej fizyjologii roślin, n a tu ra ln ą było rzeczą, że śmielsze umysły zajęły się wykorzenieniem z nauki chwastów, które przez la t czterdzieści wybujać zdołały n a żyznej glebie siły życio
wej, niszcząc wszelkie zdrowe ziarno. Do j a kiego stopnia doszło ignorowanie klasycznych p rac de Saussurea, dowodzi fakt, że w roku 1838 bezimienny przyjaciel n auki ogłosił za pośrednictwem akadem ii w Getyndze konkurs n a tem at: „czy pierw iastki nieorganiczne s ta nowią niezbędną część składow ą roślin, czy są one potrzebne do zupełnego ich rozwoju i czy roślina je z zew nątrz pobiera?” Uważny czy
telnik m ógł się z powyższego przekonać, że n a pytanie to odpowiedział tw ierdząco de Saussure jeszcze w r. 1804, w duchu też po
jęć tego badacza postawioną kw estyją rozwią
zali W iegm ann i P ołstorff w nagrodzonej pracy „U eber die anorganischen B estand- theile d er Pflanzen” (1842). O d czasu uk a
zania się tej pracy poglądy de Saussurea 0 niezbędności związków nieorganicznych przy odżywianiu roślin zajaśniały całym swym bla
skiem, a do ustalenia ich w nauce w wysokim stopniu przyczynił się L iebig obaleniem teo
ry i hum usu. W ykazaw szy całą bezzasadność tej teoryi, znakom ity chemik niem iecki w dzie
le swem „Die Chemie in ih rer A nw endung a u f A g ric u ltu r und Physiologie” (1840) do
wiódł, że hum us w takiej;form ie, w jak iej się znajduje w gruncie, nie może służyć do odży
w iania roślin, je s t bowiem nierozpuszczalny w wodzie; że wszelkie szczątki organiczne w skład hum usu wchodzące, ja k odchody ludz
kie i zwierzęce, zgniłe części zw ierząt i roślin 1 t. d., nim je roślina jak o pokarm pobiera, ulegają rozkładowi n a dwutlenek węgla i zwią
zki azotowe nieorganiczne (amonijak, saletra);
źe zatem wszelka mierzwa przedstaw ia źródło tworzenia się połączeń m ineralnych, które obok dw utlenku węgla powietrza jedynie mo
g ą być przez rośliny pobierane, źe więc im g ru n t je st bogatszy w próchnicę, tem obfitsze
go dostarcza roślinom pokarmu, tem je s t ży- zniejszy.
J a k zakorzenioną była w um ysłach fizyjo- logów teo ryją humusu, dowodzi zażarta pole
mika, ja k ą dzieło L iebiga wywołało. Schlei-
den i M ohl w ystąpili z o strą i obelżywą k ry
ty k ą poglądów Liebiga, a najsław niejszy
z ówczesnych fizyjologów de Saussure na
scliylku la t swoich (1842) sta n ą ł w szeregu obrońców teoryi hum usu, utrzym ując, że sole nieorganiczne u ła tw ia ją tylko rozpuszczanie próchnicy, same nie będąc m ateryj ałem od
żywczym roślin. D ośw iadczenia je d n a k Lie- biga wykazały, źe jakkolw iek kw as hum uso
wy zdolny je s t pochłaniać wielkie ilości alka- lijów i ziem alkalicznych, wchodzących w skład popiołu roślinnego, nie sta je się je d n a k przez to w wodzie rozpuszczalnym , a g ru n t, zawie
ra ją cy ta k ą obfitość alkalijów , źe część kwasu humusowego zostaje rozpuszczoną, d ziała na rośliny zabójczo. T ak i bowiem roztw ór hu m usu je s t alkaliczny i posiada kolor b ru n a tny, a dośw iadczenia dowodzą, że błony ży
wych kom órek nie przepuszczają płynów za
barwionych. Z re sz tą błony kom órek korze
niowych przesiąknięte są, ja k się później przekonam y, kwasem, k tó ry ro z k ła d a sól h u musową na kwas hum usowy i zasadę (kwas humusowy bowiem je s t nierozpuszczalny) i z tą o statnią kwas kom órek korzeniow ych tworzy związki rozpuszczalne, k tó re p rz en ik ają do rośliny. T e i tym podobne dowody pierw szo
rzędnej wagi p rz y taczał L ieb ig w znakomi- tem swem dziele przeciw ko teoryi hum usu.
Pom im o je d n a k całej ścisłości rozum ow ania pozostaw ił L iebig m nóstwo kw estyj, tyczą
cych się odżywiania roślin, nierozwiązanem i.
N ie dość bowiem było dowieść teoretycznie, źe hum us nie może służyć do odżyw iania ro ślin, należało się przekonać, czy rośliny ro z
w ijają się i funkcyjonują norm alnie na g ru n cie, pozbawionym związków organicznych, czy w yłączna zaw artość ty ch o statn ich przy b ra ku wszelkich śladów saletry lub am onijaku w gruncie je s t dostateczną dla praw idłow ego ich rozwoju, dla ustalen ia zaś poglądu, źe azot roślin m a swoje źródło w zw iązkach nie
organicznych g ru n tu , trz e b a było dowieść, że azot atm osferyczny zachow uje się względem roślin obojętnie, t. j. źe nie zostaje przez ro ślinę pobierany i że b ra k w gruncie związ
ków 'azotow ych m ineralnych w strzym uje ro zwój roślin. N astępnie w celu okazania, że ro
śliny p rzysw ajają węgiel z pow ietrza, należa
ło dowieść, że proces odżyw iania u staje, skoro roślina będzie hodow ana w atm osferze, pozba
wionej dw utlenku węgla, lub też źe odżywia
nie odbywa się praw idłow o w gruncie, pozba
wionym śladów węgla.
T ak postaw ioną kw estyją usiłow ali rozw ią
zać liczni badacze, w szeregu zaś poszukiwań, ad hoc przedsięwziętych, pierwsze miejsce pod względem ścisłości zajm ują b ad an ia Bous- singaulta, zebrane w klasycznem jego dziele A gronom ie, chimie agricole et physiologie (5 tomów, 1860— 1874). P oszukiw ania swe rozpoczął B oussingault jeszcze przed u kaza
niem się dzieła L iebiga, m ianowicie w czwar
tym dziesiątku naszego stulecia, stanowcze jed n ak rezu ltaty otrzym ał dopiero po r. 1850 (1851— 1855). A żeby odpowiedzieć na pierw
sze nasze pytanie, hodował B oussingault ro śliny w gruncie sztucznie pozbawionym wszel
kich śladów połączeń organicznych. Do prze
palonej w tym celu ziemi, znakom ity badacz francuski dodaw ał popiołu i saletry i w tak przygotow anym gruncie wyhodował rośliny, któ re ani swym wzrostem, ani tez wagą nie ustępow ały roślinom , upraw ianym w gruncie naturalnym , obfitującym w próchnicę. P o wyższe rezultaty, potwierdzone także przez innych badaczy, nie są jed n ak zupełną odpo
wiedzią n a nasze pytanie. D ośw iadczenia te przekonyw ają nas tylko, że rośliny mogą do
sięgnąć zupełnego swego rozwoju, otrzym ując pokarm ,' wyłącznie ze związków m ineralnych złożony, lecz n a zasadzie ich nie możemy by
najm niej wnioskować o niemożności po biera
nia przez rośliny związków organicznych obok połączeń m ineralnych, a zatem pierw szą z po
ruszonych przez nas kwestyj rozstrzygnęły tylko w połowie.
D ru g ą połowę tej kwestyi usiłow ał ro zja
śnić H am pe ') w r. 1867 hodowaniem roślin w rostw orze soli bezazotowych z mocznikiem.
O trzym ane przezeń zupełnie zdrowe egzem
p larze kukurydzy (Zea Mays) zakw itły, a nie
które z nich przyniosły naw et do 73 do jrza
łych i norm alnie rozwiniętych nasion. Z d a wałoby ‘się, źe te doświadczenia dowodzą mo
żliwości pobierania przez rośliny związków organicznych, ja k to utrzym uje H am pe. T ak jednakże nie je st. Sam H am p e zaznacza, że rostw ór, otaczający korzenie, u leg ał ro zk ła
dowi i między p rod uk tam i rozkładu znajdo
w ał się am onijak. T en ostatni, ja k wiado
mo, może przechodzić w kwas azotny, nie wiemy zatem , czy norm alny swój rozwój przy
') Landwirthschaftlicho Yersuchsstationen, T . IX ,
9 3. Porównaj Famintzin, Obmicn wieszczestw. str. 3 6 9.
Nr. 50. WSZECHŚWIAT. 789 tych doświadczeniach zawdzięczała kukury
dza rostworowi mocznika, czy teź— co zdaje się być prawdopodobniej szem—utworzonemu zeń kwasowi azotnem u i azotanowi amonu.
Z a tem ostatniem przypuszczeniem oświadcza się B eyer s), któ ry pow tarzając w dwa la ta później to samo doświadczenie z owsem (Ave- na sativa), znajdow ał kwas azotny, nie tylko w płynie otaczającym korzenie, lecz i w samej roślinie, przyczem płyn ten zaw ierał wielkie ilości am onijaku. M ocznika zaś w roślinie nie było czegoby się należało spodziewać, gdyby mocznik został przez owies jak o pokarm po
bierany. Podobne niepewne rezultaty dały ho
dowle w kwasie moczowym, hipurowym, gli- kokolu, kreatynie i t. p. związkach organicz
nych. Zw iązki te zawsze się rozk ładają na połączenia prostsze, między którem i znajduje się am onijak, m a te ry ja ł z którego tworzy się kwas azotny, ale czy one nie mogą bezpośre - dnio odżywiać rośliny, o tem przy brak u od
powiednich doświadczeń zawczesnem byłoby wnioskować 2).
Z powyższego wynika, że azot, wchodzący w skład organizm u roślinnego, w stępuje do rośliny (zwykle) w postaci kwasu azotnego i jego soli. W jak im jed n ak stosunku do ro śliny pozostaje azot atm osferyczny, stanowią
cy, ja k wiadomo, 4/ 3 objętości powietrza? Czy wszystek swój azot p o b iera roślina z gruntu, czy też i azot pow ietrza przyjm uje ja k i udział w przem ianie m ateryi u roślin? Ażeby od
powiedzieć n a te p ytania, musimy przede- wszystkiem podać kilka słów o kiełkowaniu nasion. W iadom o, iż rośliny jednokw iatow e w ydają rokrocznie pew ną ilość nasion, rozwi
jający ch się w dojrzew ającym owocu i służą
cych do zachowania gatunku. W nasieniu znajduje się zarodek przyszłej rośliny, po
w stający z zapłodnionego ja jk a . Skutkiem wielokrotnego dzielenia różniczkuje się zaro
dek jeszcze w nasieniu na korzonek, łodyżkę i liścienie (cotyledones), a za m a te ry ja ł od
żywczy d la zarodka służy t. z. białko (albu- men), otaczające zarodek i w ypełniające cały
') Landwirthsch. Versuchsst. T. X I, 2 70 (1 8 6 9).
Porowi). Famintzin, Obmien wieszczestw. str. 3 80.
2) W tem miejscu uważamy za konieczno nadmie
nić, że obecnio mamy na względzie wyłącznie rośliny, posiadające chlorofil, o odżywianiu roślin bezchlorofilo- wych czyli pasorzytnych będziemy mo'wili kiedyindzićj.
pęcherzyk zarodkowy. K iedy nasienie zo
staje zwilżone, natenczas białko pęcznieje, błona nasienia pęka i z niej występuje korzo
nek, łodyżka i liścienie. W tych ostatnich nagrom adza się cała zawartość odżywcza n a sienia, której kosztem m łoda roślinka rośnie przez pewien czas, ale wagi suchej swej sub-
| stancyi ') nie powiększa i jeżeli nie d o star
czymy młodej roślinie warunków, niezbędnych do samodzielnego odżyw iania, roślina ta k a ginie bezpotomnie. A n a liza wykazuje, że ilość ] każdej ze składowych jej części je s t równą
ilości składowych części nasienia.
Otóż n a tych faktach opierając się, zdołał B oussingault wyjaśnić stosunek azotu a tm o sferycznego do roślin. W tym celu hodował rośliny w gruncie, z którego zostały sta ra n nie usunięte wszelkie ślady związków azoto
wych. Przygotow anie takiego g ru n tu je s t związane z wielkiemi trudnościam i, albowiem w przepalonym piasku, pozostawionym na otw artem powietrzu, ju ż po trzech zaledwie dniach można znaleźć do 0,78 m iligram , am o
n ijaku n a każdy kilogram piasku. D latego teź B oussingault w celu zabezpieczenia swo
jego g ru n tu od wszelkich połączeń azotowych um ieszczał gorący jeszcze piasek w kwasie siarczanym i trzy m ał w nim do chwili rozpo
częcia doświadczeń. D oniczka z nasieniem (rys. 1, a) umieszczoną została w herm etycz
nie zam kniętej przestrzeni (b), pozbawionej połączeń azotowych i zaw ierającej pow ietrze chemicznie czyste, t. j. tylko z tlen u i azotu złożone. Dwie ru rk i prow adzące do tej prze
strzeni dostarczały rozw ijającej się kosztem b iałk a roślinie wody dystylowanej (c) i dwu
tlenku węgla (d). P o upływie dwu do pię
ciu miesięcy analiza wszystkich użytych do doświadczenia roślin (owies, łubin, fasola) d o wiodła, że ilość azotu w wyhodowanych ro ślinach równa się ilości jego w nasionach, przyczem rośliny te nie dosięgły zupełnego swego rozwoju, skąd wynika, że rośliny swo
bodnego azotu z pow ietrza nie pobierały.
Późniejsze w ielokrotnie modyfikowane do
świadczenia B oussingaulta, któ ry tej kwestyi połowę życia swego poświęcił, potw ierdziły
*) Pod suchą substaneyją rośliny rozumiemy mate-
ryją twardą, jaką otrzymujemy po wysuszeniu rośliny
przy 100°C.
powyższe rezultaty. Z upełne też potw ierdze
nie otrzym ały one w p ra cy G ilb erta, Law esa i P u g h a (1861), którzy również wyhodowali rośliny z nasion w gruncie, pozbawionym po
łączeń azotowych i, nie otrzym ali żadnego przyrostu azotu w roślinach.
A żeby zakończyć kw estyją po bierania azo tu , dodajm y jeszcze, że liczne b ad a n ia p rz e
konały, iż a m o n ija k i kwas azotny. zn ajd ujące się w pow ietrzu, mogą być przez liście przy-
jących szczątkach organicznych g ru n tu (w h u musie) i w am onijaku powietrza, k tó ry razem z deszczem na ziemię spada i do g ru n tu prze
nika. Z drugiej strony dom ięszanie am onija
k u do powietrza wywiera według Y illea ') bardzo zbawienny wpływ n a rośliny, w arun
kuje bowiem znaczny przyrost w nich azotu i pom yślniejszy rozwój. Ś rodek ten można z korzyścią stosować do roślin pokojowych i cieplarnianych, sk rap iając je dwa razy ty godniowo roztw orem wodnym w ęglanu am o.
P rzyrząd Boussingaulta do hodowania roślin w przestrzeni zamkniętej, pozbawionej związków azotowych,
sw ajane, lecz zaw artość ich w pow ietrzu je s t ta k nieznaczną, że w żadnym ra zie nie są w stanie zastąpić tych związków azotow ych, ja k ie roślina pobiera z g ru n tu . P oszukiw a
nia bowiem B oussingaulta w ykazały, że rośli
ny, hodowane w otw artem pow ietrzu, lecz w gruncie bezazotowym, otrzy m u ją bardzo słaby przyrost azotu, niew ystarczający do zupełnego ich rozwoju. G łów nem zatem źró
dłem p obierania azotu są połączenia azotowe, znajdujące się w gruncie, m ianow icie sole sa- letrzane. T e ostatn ie tw orzą się ze związków am onijakalnych, m ających swe źródło w gni-
J nu. T ą m etodą otrzym yw ał Y ille winogro
n a dwa razy większe od zwyczajnych.
(<d. n.)
*) Ville. Rechorches experiinoiHales s. 1. vćgćta-
tion (1 8 68).
Nr. 50. W SZECnŚW IAT. 791
M O W A P R Z Y O TW A R C IU ZJAZDU
T O W A R Z Y S T W A B R Y T A Ń S K IE G O w y g ło s z o n a p r z e z
L O R D A R A Y L E G H A,
profesora fizyki doświadczalnej w uniw ersy
tecie w Cambridge, Prezesa.
przełożył
f. f. p o a u s K i .
(Ciąg dalszy).
Rzecz p rosta, iź w optyce uwaga głównie b y ła ześrodkow aną na widmach. Tajem ni czość, otaczająca prom ienie leżące zewnątrz czerwonych prom ieni była ta k wielką, iź przed kilku la ty zbadanie ich zdawało się niemożli- wem. U żyw ając specyjalnych m etod fotogra
fowania, A bney n ak reślił wszystkie właściwo
ści tej części widm a i to z ta k ą dokładnością, że wiedzę naszą w tym przedmiocie możemy ju ż porównać ze znajomością części widma, widocznej dla oka. Rów nie ważną pracę wy
k onał L angley, używ ając w tym celu swego własnego subtelnego wynalazku, opartego na zasadzie p irom etru Siemensa. P rz y rz ą d mie
rzy rzeczyw istą energiją prom ieniow ania i w ten sposób ocenia działanie rozm aitych czę
ści widm a w edług jednej wspólnej skali, nie
zależnej ani od w łasności oka, an i od w łasno
ści (czułości) klisz fotograficznych. Bardzo ciekawe rezu ltaty otrzym ał także i Becąuerel, a m etoda jego b ad a n ia je s t o p a rtą n a cieka- wem działaniu prom ieni ultraczerw onych, osłabiających św iatło wysyłane przez ciała fosforyzujące. N ajw ażniejszym wnioskiem z p ra c L angleya je s t niew ątpliw ie wniosek do
tyczący wpływu, ja k i wywiera nasza’atm osfe- r a na zm ianę własności św iatła słonecznego.
Porów nyw ając obserwacyje czynione nad świa
tłem , k tó re przebyło w arstw y pow ietrza roz
m aitej grubości, dowiódł on, iż atm osfera po
chłania głównie prom ienie wysokiej łam liw o
ści, w skutek czego oku, umieszczonemu poza
granicam i naszej atmosfery, słońce przedsta
wiałoby się w barw ie stanowczo niebieskiej.
Porów nanie danych doświadczalnych z p ra wem prześlizgiw ania się św iatła (scattering of lig h t by smali particles) przez m ałe cząstki, podanem kilk a la t tem u, byłoby rzeczą b a r dzo ciekawą. W y kazan a przez L angleya nie
możność stosowania praw a Cauchyego, wyra
żającego zależność pom iędzy długością fal i łam liw ością do niższych części widma, bę
dzie niewątpliwie ważnym nabytkiem w teoryi optycznej.
B adanie związków pomiędzy rozm aitem i formami m ateryi z jednej — a w idzialną i ul
trafio le to w ą częścią widm a z drugiej strony, zajm owało uwagę wielkiego zastępu pracow ników, pomiędzy którym i n ik t nie osiągn ął większego powodzenia ja k moi koledzy z Cam bridge, professorowie L iyeing i Dewar. Lecz je s t to przedm iot zazbyt obszerny ze względu n a okoliczność, w jak iej przem awiam i przeto nie będę się nad nim zatrzym yw ał. Lecz jak o bliżej zajm ujący się optyką— nie mogę
! nie wspomnieć P an om o pełnem piękności za-
| stosowaniu zasady D opplera do w ykazania pochodzenia pewnych linij w widmie słonecz- nem. Jeżeli ciało drgające je s t obdarzone ruchem postępowym i jeśli się do obserw ato
ra przybliża lub oddala od niego, wówczas fale wysyłane przez to ciało ud erzają obser
w atora z częstością, k tó ra w pierw szym razie je s t większą, a w drugim ra zie m niejszą od istotnej częstości d rg a ń tego ciała. Skutek takiego stan u rzeczy je s t bardzo prosty. J e żeli rozżarzony gaz porusza się w kierunku linii widzenia, wówczas linije w widmie tego gazu zajm ują inne położenie aniźeliby zajm o
w ały wówczas, gdyby gaz b y ł w spoczynku.
Z asa d a ta w rę k u H ugginsa i innyćh p osłu żyła do określenia ru chu pewnych gwiazd stałych względem uk ład u słonecznego. Lecz i samo słońce znajduje się w ru ch u o broto
wym, w skutek czego położenie linij widma słonecznego je s t nieco odmiennem, zależnie od tego, czy św iatło dochodzi do nas od zb li
żającego się, czy też od oddalającego się brzegu tarczy słonecznej. T a różnica w po
łożeniu linij b y ła po raz pierwszy spostrzeżo
ną przez Thollona, j a zaś p ragn ę obecnie zwrócić uwagę Panów , na zastosowanie tych zasad przez C ornu do zdecydowania, czy d a
n a lin ija je s t pochodzenia słonecznego, czy
N i. 50.
teź ziemskiego. W tym celu m ały obraz słońca rzuca się na szczelinę spektro
skopu i porusza się nim w jed n ę i d ru g ą stro nę dwa do trzech razy na sekundę w ten spo
sób, aby św iatło wchodzące w spektroskop pochodziło naprzem ian raz od zbliżającego się, drugi raz od oddalającego się brzegu słoń
ca. W tak ich okolicznościach linije pow sta
ją c e w skutek p o chłaniania św iatła w atm osfe
rze słońca zd ają się drżeć, co pochodzi od niewielkich zm ian w ich położeniu. Jeż eli je d n a k pochłanianie m a m iejsce w atm osfe
rze ziemskiej, wówczas położenie danej linii
jnie zależy wcale od tego, z którego brzegu słońca św iatło wychodzi i lin ija zachowuje niezm iennie właściw e je j położenie, bez wzglę
du n a to czy obraz słońca d rg a p rz ed szczeli
ną spektroskopu, czy też nie. W ten sposób C ornu zd o łał przeprow adzić rozróżnienie po
między linij am i widma, co inaczej dałoby się uskutecznić jedynie drogą tru d n y ch porów nań widm otrzym ywanych w czasie znajdow ania się słońca n a różnych wysokościach ').
O ręż służący nam do podbojów w dziedzi
nie optyki — spektroskop — poczynił wielkie postępy. J a k o praw idło teoretyczne m am y prawo, że potęga optyczna siatk i dyfrakcyjnej je s t proporcyjonalną do całkow itej liczby dokładnie przeprow adzonych linij, bez wzglę
du na stopień ich zbliżenia, w pryzm ach zaś je s t proporcyjonalną do grubości przebytego szkła. W sp a n ia łe siatk i dyfrakcyjne Row- lan d a stały się nową potęgą w rę k u spektro- j skopistów, a jak o zdobyci m echaniki, zd ają się być niedalekiem i od ostatecznego udosko
nalenia. W naszem w łasnem spraw ozdaniu na r. 1882 p. M allock opisał m aszynę, zbudo
w aną przezeń do nacin an ia dużych siatek dyfrakcyjnych. P o d wieloma w zględam i je s t ona podobną do m aszyny R ow landa.
W a ż n a w optyce ilość sta ła , a mianowicie prędkość św iatła, b y ła przedm iotem trzech oddzielnych badań, a m ianowicie: C ornu, M i- chelsona i F o rbesa. M ożna było oczekiwać, źe je s t to przedm iot olbrzym ich tru d n o ści, nic więc dziwnego, że zdobycze n a tem polu mniej są stanowcze, niżby sobie m ożna było tego życzyć. Y oung i F o rb es z b ad a ń swoich prze
prowadzonych wedle m etody F iz e a u n ad ko-
’) Porówn. Wszechświat t.
I I I ,str. 1 2 6 .
łem zębatem wyprowadzili wniosek, że p ręd kość św iatła w próżni zm ienia się zależnie od barw y i to w takim stopniu, iż prędkość świa
t ł a niebieskiego je s t blisko o 2 procenty wię
kszą aniżeli czerwonego. T a k a różnica sprze
ciwia się zupełnie naszym poglądom te o re ty cznym i może być uznaną tylko w skutek n aj
ściślejszej oczywistości. P . M ichelson, m etoda bad ań którego (według F o u c a u lta ) doskonale się n adaje do b ad an ia prędkości rozchodzenia się fal rozm aitej długości, zapew niał mnie, że p ow tarzał niedawno swe doświadczenia, m a
ją c na szczególnym względzie w spom nianą kwestyją. Doszedł on jed n ak do wniosku, iż niem a wcale różnic, k tóre możnaby porównać z różnicam i, o jak ich zapew niają F o rb es i Y oung. Znaleziona przezeń prędkość niewiele różni się od prędkości, znalezionej w pierw szym szeregu doświadczeń, wynosi bowiem 299880 kilom etrów n a sekundę.
N a szczególną uwagę zasługuje fakt, że do objaśnienia najgłębszych kwestyj naukowych w bardzo wielu w zględach przyczyniły się za
baw ki naszych la t dziecinnych. Pow ierzcho
wnie rozumiemy, albo możemy rozum ieć la taw ca i b ań k i mydlane, lecz dokładne zbada
nie obu tych przedm iotów doprowadzi nas daleko poza granice dzisiejszego sta n u wie
dzy. J a k b y n a przekór pięknym badaniom P la te a u do dziś dnia pozostaje tajem n icą, dla czego s pomiędzy całej m asy cieczy tylko woda m ydlana stanow i dobry m ateryj a ł do formowania baniek. Pow staw anie ta k pię
knych barw na tych bańkach było oddawna przypisyw anem interferencyi św iatła, w ystę
pującej w m iarę tego, ja k w arstw a cieczy tw orzącej bańkę staje się coraz cieńszą. Zgo
dnie z tym poglądem barw a bańki zależałaby jedynie od grubości w arstw y i od współczyn
n ik a załam ania. Pew ne jed n ak zjaw iska są tu ta j ta k ciekawe i oryginalne, iż doprowadzi
ły ta k świetnego ja k B rew ster obserw atora do odrzucenia teoryj cienkich w arstw i do przyjęcia teoryi wydzielania rozm aicie zab ar- j wionej m atery i. J e ś li kieliszek o d w in ą za
nurzym y w wodę m ydlaną, a następnie b ę
dziemy go trzym ali w położeniu pionowem, wówczas p o w stają na nim pasy poziome, zstę
pu jące stopniowo ku dołowi. W e d łu g B rew - stera pasy te n ie są utworzone przez „opada
nie i stopniowe cieńczenie w arstw y11 ponieważ
zachowują one swe położenie poziome, skoro
Nr. 50. WSZECHŚWIAT. 793 obracam y kieliszek około osi. Doświadczenie
to je s t równie łatw e, ja k ciekawe, lecz wnio
sku wyprowadzonego zeń nie możemy przyjąć.
P ak tem je st, że rozm aite części warstwy nie mogą prędko zm ieniać swej grubości, a więc : gdy kieliszek obracam y, wówczas warstwy j u k ła d a ją się zależnie od swej gęstości po- ; wierzchniowej, części cieńsze pływ ają po lub w grubszych częściach. Jed y n ie w ten spo
sób może być urzeczywistnionem przenoszenie się środka ciężkości możliwie najniżej.
Skoro grubość warstwy staje się mniejszą od długości małej części fali św iatła, wówczas barw a warstwy niknie i je st zastąpiona przez głęboką czarność. Profesorowie Roynold i R iicker zrobili niedawno godne uwagi spo
strzeżenie, że ca ła przestrzeń czarna wkrótce po jej powstaniu przedstaw ia wszędzie je d n a kową grubość i że przejście ze stanu zabar
wionego do czarności je s t wyjątkowo ra p to wne. Oznaczali oni dwoma rozmaitemi spo
sobami grubość czarnej warstwy i przekonali się, iż stanowi ona 7 do 14 milijonowych czę
ści m ilim etra, ta k iż najcieńsza warstw a od
powiada siedemnastej części długości fali świa
tła. W ażność tych rezultatów dla teoryi czą
steczkowej je s t zbyt wielka, byśmy j ą mieli tu taj podnosić.
Prześliczne wynalazki telefonu i mikrofonu, aczkolwiek o p arte po największej części na znanych już dawniej zasadach, dodały nowego bodźca do badań nad akustyką. Telefon, niezależnie od tego, że stanowi przyrząd co
dziennego użytku, stał się w rękach swego wynalascy G rah am a B ella i w rękach H ughe- sa przedm iotem pierwszorzędnego naukowego znaczenia. T eo ry ją jego działania je st pod wieloma względami ciemną, ja k to można wno
sić z nieudanych usiłow ań ulepszenia go.
W związku z rozm aitem i objaśnieniam i tego przedm iotu powinniśmy dobrze pam iętać, że zmiany cząsteczkowe wewnątrz masy ciał sta
łych są same przez się niesłyszalne, a mogą być odczute przez nasze uszy tylko w skutek wytworzenia ruchu drgającego na powierzchni o znacznem polu. Jeż eli powierzchnia ciała stałego pozostaje w spoczynku, wówczas ucho nic nam nie może powiedzieć o ruchach we
wnętrznych.
W teoretycznej akustyce postęp był ró wnie trw ały. Objaśniono z powodzeniem wie
le zjawisk, które były zupełnie ciemne przed |
dwudziestu lub trzydziestu laty. Pewne kwe- styje praktyczne są nierozw iązane jedynie z tego powodu, że jeszcze ich nie postawiono ściśle. Praw ie każda rzecz m ająca związek z codziennem użyciem naszego organu słuchu, przedstawia olbrzymie trudności do naukowe
go badania. Pew ne rodzaje wiadomości o o- taczającym środku m ają tak doniosłe znacze
nie d la całego szeregu następujących po sobie pokoleń istot żyjących, źe istoty te nauczyły się rozumieć tak ie wskazówki, k tó re pod względem fizycznym są ja k tylko być może błahem i. Codziennie bez wielkiej trudności oceniamy skąd do nas dochodzi głos, lecz j a - kiemi drogam i osiągamy tę wiadomość—to do dziś dnia pozostaje tajem nicą, w sposób zada- walniający nie wyjaśnioną. Przekonano się, iż po zachowaniu pewnych ostrożności nie j e steśmy w stanie dociec skąd do nas dochodzi głos czystego tonu (np. głos widełek stro jo wych—wzmocniony przez pudełko rezonato
rowe). F a k t ten można było przewidzieć teo
retycznie & prio ri, leoz czego nie można było oczekiwać, to tego, że miejsce pochodzenia każdego innego odgłosu wszelkich rodzajów, począwszy od klaśnięcia w dłonie, aż do naj
czystszego tonu samogłoski, nietylko że może
my ocenić, lecz nadto, oceniamy to łatwo i i n stynktownie. W tych razach nie zdaje się aby posiadanie dwojga uszu pom agało nam , chociaż zdaje się być oczywistem, że ta k wła
śnie być powinno. N aw et wówczas, gdy głos dochodzi do nas z prawej lub lewej strony, odgadnięcie położenia źródła głosu nie je st ta k łatwem, jeśli mamy do czynienia z czy
stym tonem kam ertonu. Powinniśmy się sk ła
niać do tego sądu, że głos słyszymy daleko łatwiej uchem zwróconem do źródła, aniżeli odwróconem odeń i źe w te n właśnie sposób odróżniamy jego położenie. Lecz przeprow a
dzając doświadczenie przekonywamy się, że przy słuchaniu tonów leżących wpośrodku naszej skali muzycznej, różnica w wyraźności słyszenia nie je s t wcale tak wielka. D ługość fal podobnych tonów je s t ta k wielką w po ró wnaniu z wym iaram i głowy, że głowa żadną m iarą nie może stanowić w tym razie prze
szkody w rozchodzeniu się fal głosowych i nie może spowodować czegoś podobnego do cie
niów, w których znajdow ałoby się odwrócone od źródła głosu ucho.
(d . ti.)
WSZECHSWIAT. Nr. 50.
I
PO E K W A D O R Z E
przez
Jana S zto lcm a n a .
R i o b a m b a .
(Ciąg dalszy).
T rudno je s t wiedzieć, wielu to m iasto liczyć może mieszkańców, jed n i podają na 6, inni na 8 lub 14 tysięcy; przy b ra k u spisów ludności rzecz to bardzo wątpliwa, gdyż zwykle wlicza
j ą nietylko mieszkańców m iasta, lecz także i całej okolicy, należącej do probostw a. B io
rą c n a uwagę, źe R iobam ba jakkolw iek dość obszerne m iasto, stosunkowo je d n a k domów liczy niewiele, gdyż każdy dom posiada ob
szerne podwórze i corral, a nadto, że praw ie każdy dom zamieszkuje tylko je d n a rodzina, sądzę, że się nie pomylę, jeżeli n a 3 do 4 ty się
cy ludność R iobam by podam . S k ład a się przeważnie m iasto z dwu długich ulic, szero
kich, dobrze wybrukow anych i dość ściśle za
budowanych, reszta ulic, to je s t kilka rów no
ległych do owych dwu głównych i ulice po
przeczne, są po większej części dość rzadko zabudowane, m ające więcej parkanów , niż domostw.
N a placu głównym (P la ż a m ayor lub P laża de A rm as) wznosi się kościół katedralny, gdyż trzeb a wiedzieć, że R io b am b a je s t je d n ą ze stolic biskupich. K a te d ra nie odznacza się ani wielkością, ani a rc h ite k tu rą . T u t a k że znajduje się dom ra d y m unicypalnej, dom biskupi i koszary. Oprócz placu głównego, posiada R iobam ba plac św iętego F ran c isz k a, z kościołem tejże nazwy świeżo wznoszącym się; plac Santo Dom ingo także z kościołem tejże nazwy; plazuela de la M erced z kościo
łem t. n. zapuszczonym; plazuela de la C on- cepcion z kościołem i klasztorem mniszek;
plazuela de S an A lfonso ze świeżo zbudowa- nym i jeszcze niezupełnie ukończonym kościo
łem t. n. i klasztorem 0 0 . Z m artw ychw stań
ców. Dodawszy do tego kaplice: szpitalną i S -go F ilip a przy klasztorze 0 0 . Jezuitów , będziemy mieli ogólną liczbę kościołów i k a plic 8, do których dodać jeszcze należy b u d u ją c y się kościół jezuicki. W yda nam się zb y t
wygórowanym może ten stosunek świątyń do liczby mieszkańców, trzeb a je d n a k wziąć na uwagę, że ta k w sobotę, gdy ta rg w mieście, ja k i w niedzielę, liczba przybyłych z okolicy je s t bardzo znaczną i prawdopodobnie do k il
ku nastu tysięcy dojść może.
R iobam ba posiada szpital, zostający pod wzorowym kierunkiem francuskich S ió str m i
łosierdzia, k tó re także prowadzą szkołę dziew
cząt, gdzie nauk a udziela się bezpłatnie. Szkół zaś m ęskich je s t dw ie: elem entarna, zostają
ca pod kierunkiem B raci Chrześcijańskich (H erm anos cristianos) i tak zwane semina- ryjum , lub kolegijum S-go F ilip a przy k la
sztorze jezuickim . Sem inaryjum posiada dwa rodzaje uczniów: internos nic niepłacący, m ieszkają w sem inaryjum , noszą duchowny ubiór i prawie zawsze wychodzą na księży;
oraz externos, którzy za niewielką o p łatą n au k i pobierają. System nauczania je s t tu jeszcze staroświecki; peryjod gim nazyjalny dzieli się na trzy klasy, g ram atyk a, reto ry k a i filozofija. Zwykle więc ta k bywa, że m ło
dzieniec niem ający wielkiego lub żadnego pojęcia o arytm etyce, gieografii, historyi pow
szechnej, naukach p rzy ro d zo n y ch itd .,stu d ju je filozofiją. Za to pod względem urządzenia wewnętrznego kolegijum S-go F ilip a nie po
zostaw ia nic do życzenia. W zorow a czystość p an u je wszędzie. C ałe kw adratow e podwórze zajęte je s t pod piękny ogród, gdzie obok róż, tulipanów i innych kwiatów wznoszą się d rz e
wa eukaliptu i pnie się winna latorośl. K a ż dy z pensyjonarzy posiada osobną celę, a wszyscy pobierają lekcyje muzyki, języ k a francuskiego i gim nastyki. P o d względem czystości i wzorowego urządzenia, szkole tej w niczem nie ustępuje szkoła B raci C hrześ
cijańskich, zajm ująca obszerny budynek na placu Santo-D om ingo.
K ilk u słów wymaga także kościół S-go A lfonsa i znajdujący się przy nim klasztor 0 0 . Zm artw ychw stańców . P ię k n a ta św ią
tynia zbudow ana z cegieł i k ry ta blachą cyn
kową, posiada dwie wyniosłe wieżyce, z k tó
rych jedna jeszcze niedokończona. W znosi
się przy pustym placu S-go A lfonsa, a ja k
Nr. 50. WSZECHŚWIAT. 795 się dawniej zw ał—Ś-go A ugustyna, gdyż
mieścił się tu klasztor augustyjański. Gdy G arcia Moreno widział, źe ojcowie tego zako
nu prowadzili życie zbyt rozwolnione, rozpę
dził ich na cztery wiatry, a sprowadziwszy z E urop y Zm artwychwstańców , grunty i m a
ją tk i ziemskie po-augustyjańskie im oddał.
Ojcowie tego zakonu wzięli się bardzo ener
gicznie do rzeczy. A dm inistrując doskonale należące do nich hacyjendy, a wziąwszy nadto p arę innych w dzierżawę, podnosili dochody a dodając do nich pieniądze ze skład ek p ry watnych, zdołali w krótce wznieść świątynię, k tó ra dziś obok wznoszącej się katedrze im ponuje. P rzy klasztorze (dziś jeszcze nie wykończonym), założyli obszerny ogród, w którym wszelkie użyteczne rośliny europejskie zaprowadzili, a i o pszczołach nieznanych prawie w E kw adorze nie zapomnieli. W szę
dzie widać ład, czystość i pracę, a to samo powiedzieć można o hacyjendzie G alte (gdzie Y eintem illa pobił wojska B orrery), w której naliczyłem 15 doskonałych koni wierzchowych w czysto urządzonej stajni. D obrzy ojcowie nie zapom inają także o sobie, stół m ają podo
bno wyśmienity, wina sprow adzają w prost z E uropy, a sami fabrykują doskonałe piwo.
W idocznie trzym ają się zdrowej zasady, że ,,in sano corpore, mens san a“.
„U lica handlow a" (callo del comercio), za
w arta między placem głównym i placem S an
to D om ingo, je s t głów ną a rte ry ją Riobam by.
T utaj mieści się cały szereg sklepów i sklepi
ków; tu także wznosi się parterow y budynek, noszący szumny tytuł G ra n H o tel de Chim borazo. P rzed rokiem hotelik ten a raczej garkuchnia, m ieściła się w dwu pokojach, z k tó ry ch jed en dość przyzwoicie umeblowany służył za jadalnię, gdy w drugiej ulokowano bufet. W idocznie jed n ak zapadł na suchoty, gdyż dziś zredukował się do jednego sklepu, w którym na półkach widać kilkanaście pu
stych i brudnych butelek, a na suficie tysiące m artw ych much, zabitych przez owego paso- żytnego grzybka, którego ta k dobrze wystu- dyjow ał nasz ziomek i kolega. W owym ho
telu brudn a In d y ja n k a z dzieckiem na ple
cach, przynosi ci filiżankę, butelkę z esencyją kawy, gdy jednocześnie stworzenie rodzaju n i
jakiego, lecz należące także do gatunku Hom o indicus biegnie z cukierniczką do sąsiedniego
sklepu, okazało się bowiem, że cukru w W iel
kim H otelu niema.
Sklepy, ja k i u nas po mniejszych m iastach, dzielą się n a bław atne i uniwersalne, w k tó rych kupić można wszystkiego — zacząwszy od perfum i cygar, a skończywszy na podkowach, szuwaksie i różnego rodzaju naczyniach. Zwy
kle owe sklepy uniwersalne są także szynecz
kam i, w których dostać m ożna francuskiego szam pana po 4 franki butelka i krajowej any- żówki po 4 reale butelka. R óżnica w cenie między tem i dwoma tru nk am i jest ta k nie
znaczną, że pomimowoli nasuwa się nam myśl n astęp u jąca: albo anyżówka sprow a
dzaną jest także z Europy, albo szampan nie je st sprowadzanym z Europy; poczem wniosek dość łatwy.
C yrkulacyja w R iobam ba odbywa się na nogach końskich, oślich, lub ludzkich w naj- ściślejszem znaczeniu tych wyrazów. Kołowa je s t tu prawie nieznaną, gdyż istnieje tylko jeden wóz, mogący oddawać w stosunku do zapotrzebowań usługi bardzo małe. Innowa- cyja ta je st w R iobam ba wypadkiem zupełnie ta k izolowanym, ja k było u nas wprowadzenie przed kilku laty psów niemieckich, którem i pewien piekarz chciał konie zastąpić. P rzed niedawnym jed n ak czasem sprowadzono do R iobam ba powóz, t a k ! powóz prawdziwy, na czterech kołach, z resoram i, z p arą koni i ze stangretem na koźle. Powóz ten m iał nie
słychane powodzenie, w kilka tygodni wróciły się właścicielowi koszty i sprzedał go w cenie w jak iej nabył, czyli, że zarobił około 600 pesos. Pojawienie się tego wehikułu n a ulicy wywoływało zupełnie taki sam entuzyjazm , ja k u nas pojawienie się którego z książąt cu
dzoziemskich, z zielonemi pióram i n a sto so wanym kapeluszu. Zaledwie słyszano zdaleka tu rk o t zbliżającego się powozu, gdy w całym domu słychać było k rzy k i: „ E l coche! E l coche !“ (powóz, powóz) i wszyscy bez w yjąt
ku — pani domu, córki, służące i służący bie
gli do okien i do bramy, aby ten niezwykły m eteor zobaczyć. Pewien deputowany po
morski, z którym następnie podróż do G u a yaąuilu odbyłem, bardzo dowcipnie skorzystał z tego oryginalnego zapału. „G dym przyje
chał do R iobam ba, mówił mi, pragnąłem zo
baczyć tutejsze kobiety, m ające sław ę pięk
ności w całej republice, ta k się je d n a k k ryją,
wstęp do domów pryw atnych ta k je s t tru d n y ,
zem m usiał się innego sposobu chwycić, Dziś, gdy chcę na ładne tw arze popatrzeć, biorę powóz i zaręczam panu, że jeżeli tylko w j a kim domu niedostępna piękność się kryje, musi niezawodnie tw arz sw oją w oknie poka- zać“. Postanow iłem sprawdzić to i przeko
nałem się, że m iał racyją.
W jeżdżając pewnego razu do R iobam ba w towarzystwie młodego adw okata z Quito, człowieka światłego, m ijaliśm y kilkudziesięciu In d y jan dźwigających na plecach kamienie do jak iejś budowli; m atery ja ł ten pochodził z rzeki C hibunga odległej o 2 wiorsty od m iasta. „A leż tutejsi m ieszkańcy to b a r barzyńcy, w ykrzyknął towarzysz mój, nie m ają najmniejszego pojęcia o ekonomii poli
tycznej. Je d e n wóz z p aru wołami zrobiłby to, do czego potrzeba 50 Indyjan, którzy orząc tymczasem i w polu pracując, mogliby się skuteczniej do podniesienia dobrobytu k raju przyczyniać1'. T ru d n o mu było nie przyznać racyi.
Domy w R iobam ba budowane są dwojakim sposobem, pierwszy z nich opiera się na fa brykow aniu olbrzym ich cegieł z gliny prze- mięszanej z traw ą kordylijerską, któro suszą tylko na słońcu i jed n a na drugiej u k ład ają;
zwą się te cegły ta k w E kw adorze, ja k i w sąsiedniem P e ru ,,adobes“ . D ru g i sposób polega na tem, że wzdłuż m ającej się budo
wać ściany przywiązują do wbitych na ten cel kołów dwa równoległe rzędy desek, stan o wiących rodzaj koryta, k tó re n astępnie wy
pełnia się rozrobioną gliną przem ięszaną z kam ieniam i i żwirem dla wzmocnienia budo
wli, poczem deski się usuwają i pozwala się glinie wyschnąć. W ów czas w podobny spo
sób postępują, przyw iązując deski po nad dolną, suchą częścią ściany i tak aż póki pod dach ściany nie wyprowadzą. Zw ykle domy posiadają fundam ent z kam ieni spojonych ce
mentem. W iększość k ry ta je s t dachów ką i tylko chaty biedniejszej ludności po siadają pokrycie z traw y kordylijerskiej. N ik tb y nie przypuścił, ja k ważną rolę odgryw a przy b u dowie domów zarówno w Ekw adorze, ja k i w P e ru —łodyga aloesu (A gave am ericana), wia
domo bowiem, że je s t ona m iększą od k o r
ka. Pomimo to używ ają ich w w iązaniu da- \ chu jak o drągów poprzecznych, na których dachówki spoczywają i zapewniano mnie, że j
i trw ać mogą przez długie bardzo lata, byle tylko wilgoć się do nich nie dostała. Dom, który w R iobam ba zamieszkiwałem zbudow a
ny był zaraz po trzęsieniu, zatem pod koniec zeszłego stulecia i od owego czasu, nieodna- wiany wewnętrznie ani razu, trzym a się po dziś dzień wcale dobrze.
R iobam ba, z wyjątkiem dni sobotnich i nie
dzielnych przedstaw ia widok bardzo pusty.
W dzień jeszcze jako-tako, kręci się nieco lu dzi, po rogach w idać m ałe grupy miejscowych i obywateli, rozpraw iających o rzeczach docze- i snych. Z ato o 9 wieczorem już cisza w m ie- j ście panuje, tylko czasam i przeciągnie w esoła grom adka podochoconych młodzieńców z g ita r ą i śpiewami, istnieje bowiem jeszcze w połu-
| dniowej A m eryce zwyczaj daw ania serenady pod oknam i domów.
Zycie towarzyskie je s t tu słabo rozwinięte, j wizyty bywają rzadkie i krótkotrw ałe, spaee-
J