Janusz Sławiński
List, którego nie wysłałem do Pana
Włodzimierza Maciąga w dniu 23
marca 1977 roku najpierw z powodu
czasowej niesprawności skrzynki
pocztowej na ul. Włościańskiej w
Warszawie, potem przez
niedopatrzenie
Teksty : teoria literatury, krytyka, interpretacja nr 4 (34), 185-187
Przechadzki
List, którego nie wysłałem do Pana Wło dzimierza Maciąga w dniu 23 marca 1977 roku najpierw z powodu czasowej nie sprawności skrzynki pocztowej na ul. Wło ściańskiej w Warszawie, potem przez nie dopatrzenie
Łaskaw y Panie,
w dwunastym tegorocznym num erze «Życia L iterackiego» zech ciał Pan zareagow ać na m oją pisaninę artykułem « Ja k m ów ić o zm ar łych?»-, który jest energiczną i szlachetną w intencjach rozpraw ą ze szkicem w stępnym do tomu «W spom nień o Ju lianie P rzybosiu». Przyjm uję tę Pańską inicjatyw ę z praw dziw ą wdzięcznością. Nie pragnę przy tym zająć w obec niej m erytorycznego stanow iska, co bierze się nie tylko stąd, że Pański tekst znalazł się w rubryce «P y tania bez odpow iedzi» i uw ażałbym za niestosow ne przeciw staw iać red akcy jn ej kon cepcji sw oją niew czesną odpow iedź; nie p róbow ał bym replikow ać naw et w tedy, gdyby ukazał się pod nagłów kiem «Zaproszenia do odpowiedzi»-.
W ydaje mi się bow iem — i to właśnie chciałbym Panu w tym liście uprzytom nić — że nasze w zajem ne relacje jako «podm iotów piszą cych» (takie relacje, ja k dyskusja, porozum ienie, kon flikt, pytanie, odpow iadanie etc.) są z góry naznaczone nieuleczalną bezn adziej nością — po prostu nie m ają szans się spełnić. Jes t m oim celem przekonać Pana do tezy, która m oże z początku w yda się Panu zbyt ryzykow na, że m ianow icie w ystępu je tu przypadek niezm iernie za aw ansow anej anty w zajem ności: to, co ja piszę, ja k b y nie zakłada Pana jako odbiorcy, to zaś, co Pan pisze — rów nież stanow czo w y klucza m ój odbiór. Skądinąd nie byłoby to zjaw isko szczególnie oso bliw e. To, co kom unikujem y, nie jest przecież adresow ane do w szy stkich, lecz przystosow ane do oddziaływ ania selektyw n ego i to — w dodatku — na określon ym poziom ie obiegu. K ażdy przekaz im pli ku je w pew nym sensie sw oich adresatów . C harakteryzuje go w rów
P R Z E C H A D Z K I 180
nej m ierze dostępność dla jedn ych, co n i e d o s t ę p n o ś ć dla in nych. U jed n y ch w yw ołuje rozum iejącą akcep tację lub rozum iejący sprzeciw ; drugim się na nic przydać nie m oże, poniew aż nie pokon ał w ogóle bariery ich m entalności, ideologii, w yobraźni czy yjrażli- wości. Otóż sform ułow ana w yżej teza (hipoteza?) głosi, że dzieli nas
— jako uczestników ew entualnej kom un ikacji — dwustronna n ie
dostępność naszych przekazów . G dybym nie obaw iał się urazić Pań skiego sm aku stylistycznego, pow iedziałbym , że jesteśm y dla siebie naw zajem niejadalni.
O czywiście tezę taką z pełn ym przekonaniem m ogę odnieść do w łas n ej sytuacji, gdzie instancją rozstrzygającą jest m oje dośw iadczenie
konsum pcyjne. Z pew nym zaw stydzeniem muszę wyznać, że nie udało m i się dotąd przeczytać do końca żadnego Pańskiego tekstu — naw et najkrótszego. P odejm ow ałem taki w ysiłek w ielokrotnie (w la tach m łodości i w w ieku średnim ): za każdym razem przeryw ałem go ze zniechęceniem . N ieodm iennie odnosiłem w toku lektury w rażenie jakieg oś grzęźnięcia w w ielosłow nym banale, w m oralistycznych fr a zesach, podniosłych pouczeniach, nielogicznościach, problem ow ej nie- w yrazistości, łatwiznie analiz i interpretacji, w erbalistycznym „zaan- gażow aniu,} i po prostu — w obezw ładniającej nudzie. P róby kon tak tow ania się z Pańskim i tekstam i to dla m nie uporczyw ie pow racające dośw iadczenie ow ej m u l i s t o ś c i, która — zgodnie z diagnozą Błońskiego —■ stanow i dziś (u nas) jed en z głów nych żyw iołów dzia łalności krytyczn oliterackiej. N ajbardziej zastanaw iające w ydało m i się to, że za każdym razem z m echaniczną m onotonią odpychały m nie w P ańskich pracach w ciąż t e s a m e ich właściwości. Przyszło m i naw et do głow y, że taka dokładna pow tarzalność nie jest po prostu m ożliw a w św ięcie ludzkim i że praw dziw ym podm iotem Pańskich przekazów jest jak ieś urządzenie autom atyczne (agregat zam ulający) zaprogram ow ane w taki sposób, by wypuszczało produkty słow ne 0 ustalonych raz na zawsze param etrach. Pan zaś — tak sobie roi łem — naciska tylko odpow iednie guziczki, przesuw a dźwignie 1 p okręca korbkam i.
Ja k k o lw ie k rzeczy w yglądają, m am praw o pow iedzieć, że P ańskie teksty są dla m nie niedostępne. Nie potrafię z nich korzystać, brak m i sił, by im m yślow o sprostać i cierpliw ości, by zachow yw ać w obec nich — m im o w szystko — życzliwość. Mój aparat odbiorczy nie jest w ogóle przygotow any na ich przyjęcie. W cale przy tym nie w yklu czam, że m oje stanow isko w obec P ań skiej twórczości krytyczn ej jest najzu pełniej odosobnione. To, co m nie w ydaje się żm udnym ban a łem , dla innego m oże być klejn otem m yśli; to, co ja kw alifiku ję jako w ielosłow ie, inny nazwie stylistyczną elegan cją; to, co dla m nie jest m oralistycznym frazesem , przez innego będzie traktow ane ja k o głę boka praw da etyczna. I tak dalej, i tak dalej. Ale do tego przecież sprow adza się sedno naszej w spólnej spraw y: rzecz całkow icie n ie dostępna dla Iksa m oże się okazać łatwo osiągalna dla Zeta.
1 8 7 P R Z E C H A D Z K I
Mam podstaw y do przypuszczenia, że P ańskie usytuow anie w obec m oich tekstów jest sym etrycznym odbiciem m ojego położenia w obec P ańskich. Są one praw dopodobnie dla Pana niedostępne w równie podstaw ow y sposób — przy czym pow ody tego stanu rzeczy m ogą być podobn e lub całkiem odm ien n e. Tego nie wiem . B yć m oże Pan sam nie w pełni jeszcze uśw iadam ia sobie naturę ow ej niedostęp ności. C ieszyłbym się, gdyby list m ój odegrał w tym w zględzie rolę stym ulującą.
Musimy bow iem spojrzeć praw dzie w oczy — po m ęsku. Skazani jesteśm y na byt m onadyczny — jed en w obec drugiego. Ani nam się zrozum ieć, ani nie zrozum ieć. Nie m am y do siebie naw zajem dojś cia. B rak nam w spólnego uniwersum. Dlatego Pańską inicjatyw ę dyskusyjną uważam za niefortunną od początku. T ak sam o ocenił bym sw oją — gdybym ją podjął. Nasze m onady to coś ja k b y im pe ratyw y gatunkow e. Czy nie w ydałaby się Panu groteskow a próba nawiązania stosunku m iłosnego jam n ika z jeżem lub kan arka ze szprotką? My także nie m ożem y się ośm ieszać! Natura nieubłaganie pooddzielała gatunki — przystańm y na to z pokorą.
Życzę Panu pogodnego kw ietnia i pozostaję z pow ażaniem