M l Warszawa, d. 3 stycznia 1897 r. T om X V I.
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
PRENUMERATA „W SZEC HŚW IATA".
W W arszaw i e: rocznie rs. 8, kw artalnie rs.
1
Z p rze sy łkę pocztow ą: rocznie rs. 10, półrocznie rs. 5 P renum erow ać można w Redakcyi „W szechświata*i we wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą.
Komitet Redakcyjny W szechświata stanow ią P anow ie:
D eike K., D ickstein S., H o y e r H., Jurkiew icz K.
K w ietniewski W ł., Kram sztyk S., M orozew icz J., N a- tanson J „ Sztoicman J., Trzciński W. i W róblew ski W.
A.ćLres ZESecLałccyl: K rakow skie-P rzedm ieście, U ST r QS.
OD R E D A K C Y I.
Zwyczaj każe redakcyoin pism peryodyęz- nych na powitanie nowego roku i tomu wy
dawnictwa wygłaszać mniej lub więcej wy
mowne odezwy do czytelników, w których obok zapewnień najlepszych stara ń około rozwoju pism a znajduje się obszernie um o
tywowana zachęta do prenum eraty. B ył czas, kiedy i W szechśw iat szedł za tym zwy
czajem, czy jed n ak nie um iał dostroić się do właściwego tonu, czy inne jakie na to wpływały przyczyny, dość, źe jedynym re zultatem odezw podobnych były gorzkie uwagi i wymówki, jak ich nam nie szczędziły pewne organy prasy peryodycznej. Dziś przeto, rozpoczynając szesnasty już ro k istnienia, zam iast rozw ijać szczegóły naszego program atu, który nie uległ zmianie, w ciągu całego tego okresu, lub nawoływap ogół do składania przedpłaty, k tóre to usiłowanie stanowczo nam się nie udaje, wolimy rozpa
trzyć pewien zarzut, czyniony naszem u pismu i zasługujący, zdaniem naszem , na ro z p a
trzenie.
Wszechświaty mówią niektórzy, nie posiada zalety „aktualności^: zdarzenia, wchodzące
w zakres tago pisma, nie bywają przezeń no
towane, albo też wchodzą do jego treści za- późno. Z arzu t ten pozornie je s t bardzo ważny, ponieważ we współczesnym stanie czytelnictwa wymagania w tym kierunku są istotnie wielkie i coraz większe, a dziennik musi chwytać wypadki nagorąco, zanim jeszcze akcya zdążyła się zakończyć lub n a wet rozwinąć, pod najcięższą k a rą stra ty popularności. N ie chcemy w tem miejscu zastanaw iać się nad pobudkami, z których płynie to żądanie, ani też roztrząsać d ziała
nia tęgo pośpiechu na rozwój i ku ltu rę umysłów— zaznaczam y jedynie samo istnie
nie kierunku bardzo wyraźnego i powszech
nego. Idzie tera z tylko o to, czy zarzu t opieszałości w podawaniu najświeższych no
winek je st uzasadniony w stosunku do n a szego pisma.
N am przedewszystkiern chodzi o szerzenie wśród ogółu wiadomości istotnie ważnych i pożytecznych. Nadzwyczajność i błyskotli
wość niekoniecznie ma iść w parze z we- w nętrznem znaczeniem faktu, a ileż to razy i w ostatnich nawet czasach okazywało się, że przedwczesne rozgłoszenie jakiegoś rzeko
mego odkrycia prowadziło tylko do następstw niepożądanych. Postępy nauk przyrodni
czych są dzisiaj niezmiernie szybkie i ' ju ż
2 WSZECHSWIAT.
Nr i .
przez to samo tru d n e do śledzenia, a odkry
cia m ają częstokroć bieg i rozwój wcale z początku nieprzewidywany. ite d a k c y a pism a popularnego nie może teź być ja k ą ś akadem ią umiejętności, któraby poddaw ała sam odzielnej a dostatecznie uzasadnionej krytyce wszystkie nowo ogłaszane spostrze*
żenią i poglądy. Z re sztą specyalizacya dzi
siejsza w naukach przyrodniczych spraw ia, źe niekażda naw et akadem ia posiada w swem gronie przedstaw icieli wszystkich fachów szczególnych, na jakie się ro z d rab n ia nau k a współczesna. W obec tego wydaje się nam zawsze, że prawdziwość obrazu nie może iść rę k a w ręk ę z przesadzonem staraniem o po
śpiech, a z drugiej strony nie wątpim y, że prostow anie już podanych wiadomości albo odwoływanie wyrażonych poglądów nie lico
wałoby z powagą nauki, któ rej W szechśw iat s ta r a się być skrom nym lecz wiernym przed
stawicielem.
N ie przeczyliśm y nigdy, że szerzenie zbyt rozległych uogólnień, a zw łaszcza— zbyt szyb
ko wyciąganych wniosków w ydaje się nam nieodpowiedniem dla ogółu czytelników, na ja k ic h liczyć może pismo przyrodnicze, wyda
wane w naszych w arunkach. A le ludzie kom petentni a bezstronni z pewnością stw ier
dzą, że pismo nasze nie przeoczyło ani je d nego ważniejszego objawu n a niwie nauki, sta ra ją c się z niej zbierać pełne tylko i do j
rz a łe kłosy. K u ry erem ruchu umysłowego W szechśw iat uigdy nie był i być nie może, pragnie być tylko—i pochlebia sobie, że je s t w możliwym stopniu—uważnym i skrzętnym pośrednikiem pomiędzy p ra c ą myśli nauko
wej, a ludźmi, którzy znać ją p ra g n ą , lecz nie mogą nasycać swego p ragnienia w prost u źródła.
K O N S T A N T Y J E L S K I .
W S P O M N I E N I E P O Ś M I E R T N E .
W dniu 26 listopada i . z. zm arł w K rakow ie człowiek niem ałych zasług n a polu nauk przyrodniczych, a przytem niesłychanie skrom ny, ta k skrom ny, że gdyby nie; sam a
n a tu ra jego działalności, k tó ra go światu uczonemu poznać dała, byłby zeszedł zeńr znany ledwie najbliższem u otoczeniu. Śmierć z a b ra ła go nam przedwcześnie, bo ledwie w 57 roku życia, czyniąc w szczupłych sze
reg ach naszych przyrodników niepowetowaną szczerbę.
K o n stan ty J e ls k i urodził się w dziedzicz
nym m ajątk u L a d a w guberni Mińskiej dnia 17 lutego 1837 roku z ojca M ichała i m atki K lotyldy z Moniuszków, rodzonej, siostry nieśm iertelgo twórcy „H alk i”. P o
czątkowe nauki ś. p. K o nstanty pobierał w M ińsku i w owym już czasie okazywać zaczął niezwykły pociąg do nauk przyrodzo
nych, zbierając i wedle mocy swojej klasyfi
ku jąc owady a osobliwie mięczaki. Jak o ż po ukończeniu gim nazyum u d a ł się do Mos
kwy n a uniw ersytet, gdzie ukończył wydział medyczny, nieprzestając jed n ak ciągle z a j
mować się naukam i przyrodniczemi, aż w końcu to jego zamiłowanie przem ogło, gdyż widzimy go następnie
n auniwersytecie kijowskim, gdzie w ciągu dwu la t ukończył w ydział przyrodniczy ze stopniem m agistra^
Początkow o zam iarem jeg o była zapewne spokojna p ra ca pedagogiczna, gdyż zaraz po ukończeniu nau k p rzy jął posadę nauczy
ciela w gim nazyum źeńskiem w Kijowie.
Lecz widocznie, obok wielkiego zam iłowania do n auk przyrodniczych, tla ła ju ż na dnie jego duszy ta n iep rzep arta żądza podróżo
w ania, k tó ra każe nam zerwać z rodziną, krajem , cywilizacyą i zapędza nas w dalekie k ra je nieucywilizowane. Pierwszym choć słabym objawem tej manii podróżniczej była.
wycieczka do K ry m u , ja k ą Je lsk i uskutecz
nił w tow arzystw ie m istrza swego prof. K es- slera. P o powrocie z tej wyprawy Jelsk i za ją ł posadę kustosza przy zbiorach uniw er
syteckich, poświęcając chwile wolne od zajęć urzędowych studyowaniu fauny malakolo- gicznej okolic K ijow a, rezultatem czego była broszura „O m ałakołogiczeskoj faunie okrest- nostej K ijew a”, 1862.
W końcu, ulegając nieprzepartej żądzy
podróżow ania, J e ls k i opuścił kraj rodzinny
i przez la t 15 w ędrow ał po zamorskich k ra
jach . W roku 1863 z K ijow a udał się zrazu
d o F ra n c y i, gdzie czas jakiś sprawował urząd
przy m inisteryum kom unikacyi i w owym
czasie zwiedził część Azyi M niejszej, wy
N r 1.
WSZECHSWIAT 3słany tam przez władze tureckie. W krótce
jednak porzuca T urcyą i na statk u , u d a ją cym się do Marsylii, przejeżdża do F rancyi, skąd dostaje nareszcie miejsce w koloniach karnych w G uyanie francuskiej. P rzybyw szy do K ajenny w roku 1865 wszystkie wol
niejsze chwile poświęca na zbieranie kolek- cyi; zbyt m a jednak m ało czasu, aby całko
wicie zadowolnió swoje pragnienia. Gdy jednakże, wskutek wstawiennictwa T acza
nowskiego, hr. K o nstanty B ranicki w yzna
czył Jelskiem u sta łą pensyą z warunkiem nadsyłania zbiorów do G abinetu warszaw
skiego, nasz zbieracz mógł całą duszą p o święcić się ulubionemu zajęciu.
Pobyt swój w G uyanie Jelsk i przedłużył do roku 1869, zwiedzając przez ten czas brzegi rzeki M aroni, wyspę de S alut i brzegi Oyapoku, niem ówiącjuż o najbliższych oko
licach K ajenny. P rzez cały ten czas zbierał liczne i bardzo cenne kolekcye, które prze
syłał do W arszaw y stale na ręce Taczanow skiego. Pod koniec 1869 roku podróżnik nasz porzuca K ajennę, aby udać się do P e ru. K ra j ten, przecięty pasmem olbrzymich Kordylierów, przedstaw ia nadzwyczaj szczę
śliwe warunki do rozwoju nieskończenie roz
m aitej flory i fauny. T rudno znaleźć na świecie całym okolicę, któraby podobnie ja k k raj Inkasów posiadała na stosunkowo ogra
niczonej przestrzeni równie bogatą faunę.
Jelski um iał wyzyskać tę okoliczność i w krót
ce sława jego odkryć rozniosła się po wszyst
kich stolicach Europy.
Pierwsze miesiące swego pobytu w P eru podróżnik poświęcił zbadaniu okolic Limy, stolicy tego kraju . F a u n a jed n ak tej części P eru je st stosunkowo ubogą wskutek słabo rozwiniętej roślinności. N ietracąc też wiele czasu Jelsk i u d ał się w podróż przez K o r dyliery, do sławnej doliny Chancham ayo i w okolice jeziora Ju n in , gdzie porobił swo
je najważniejsze odkrycia.
M ając główną swoję kw aterę w Lim ie, musiał tam Jelsk i w racać od czasu do cza
su, aby wyprawić kolekcye do E uropy i za
opatrzyć się w niezbędne rzeczy do n a s tę p nej podróży. Podczas jednego z takich po
bytów w stolicy P e ru , poznajom ił się on ze sławnym podróżnikiem, doktorem Antonim Raimondi, który przez przeciąg la t 19 zwie
dzał nieustannie P e ru , a następnie osiadł
w Lim ie i dzięki pomocy rządowej zajęty był opracowywaniem niezmiernie bogatych m ateryałów , m ających posłużyć do olbrzy
miego dzieła o P eru i jego przyrodzie ').
Jednocześnie Raim ondi ufundował z pomocą władz muzeum swego imienia, wcielając doń wszystkie swe zbiory, nagrom adzone z t a kim trudem przez przeciąg lat dziew iętna
stu. Raimondi widocznie um iał ocenić Jel- skiego jako niestrudzonego zbieracza, zapro
ponował mu bowiem posadę rządową przy muzeum z warunkiem podróżowania po P e ru i zbierania m ateryałów fizyograficznych tego kraju. Jelsk i ofertę tę przyjął, a jed- cześnie napisał do W arszaw y z prośbą o przysłanie zastępcy, nadm ieniając, że ten że będzie mógł z nim razem podróżować, aż póki się z krajem i w arunkam i miejscowemi dobrze nie obezna.
Wówczas to piszący niniejsze słowa objął miejsce korespondenta G abinetu zoologicz-
! nego warszawskiego opróżnione przez J e l- skiego i z nim razem począwszy od roku 1875 : aż po 1878 zwiedził naprzód północne okoli
ce P e ru nad granicą ekw adorską, a następnie kotlinę górnego M aranonu (Amazonki).
W roku 1878 Jelski powrócił do k raju
; i za miejsce swego stałego pobytu o b rał K raków , gdzie wkrótce uzyskał nom inacyą na kustosza zbiorów Akadem ii umiejętności.
Ożeniwszy się z kuzynką swą K orsaków ną, poświęcił się cichej pracy doglądania zbio
rów, prowadząc jednocześnie wykłady przy muzeum im ienia Baranieckiego i u 0 0 . mi- syonarzy na K leparzu. Śmierć zaskoczyła tego niestrudzonego pracownika n a stano
wisku: na godzinę przed wydaniem ostatnie
go tchnienia pracow ał jeszcze w Muzeum.
Oceniając działalność Jelskiego przyznać musimy, że największe zasługi położył jako zbieracz kolekcyj i n a tem polu bodaj rów nego sobie nie posiadał. Z biory jego, do
starczone do G abinetu zoologicznego w W a r szawie, posłużyły za m atery ał do licznych nader cennych prac, a między innemi dały sposobność Taczanowskiemu do napisania pomnikowego dzieła „Ornithologie d u P e ro u ”
') Dzieła tego p. t. „El Peru” wyszło tylko 6 czy 7 tomów. Przedwczesna śmierć zabrała niestrudzonego uczonego zanim do połowy do
prowadził swą olbrzymią pracę.
4 WSZECHSWIAT
N r 1.
(R ennes 1884—1886). N a d to różni uczeni opracowali różne działy zoologiczne w zbio
ra ch Jelskiego. I ta k ssące opisywał d-r P e te rs z B erlina i d-r Oldfield Thom as z B ritish M useum. Pierw szy z nich opisał nadzwyczaj ciekawego czworonoga, Dino- mys B ranickii, z rzęd u szczurowatych, k tó rego jedyny okaz, nadesłany przez J e ls k ie go, posiada dotychczas tylko gabinet w a r
szawski. Dalej nowe g atunki ptaków oprócz Taczanow skiego opisywali ze zbiorów J e l skiego d-r Cabanis z B erlina i pp. S clater i Salvin z L ondynu. Ryby, gady i ziemno
wodne opracow ał w części d r G iinther z B ritish M useum , a w części d-r Steindach- ner, d yrektor muzeum cesarskiego w W ie d niu. Opisaniem muszli z a ją ł się ś. p. książę W ładysław Lubom irski. Owady łuskoskrzyd- łe opracow ał p. K a ro l O berth iir z Rennes;
część tęgopokryw ych, a mianowicie rodzinę S taphylinidae, opisał p. Solski z P e te rs b u r
ga; pająki ś. p. Taczanow ski, skorupiaki ś. p. prof. A u g u st W rześniowski; o w a
dy prostoskrzydłe (O rthoptera) p. Bolivar z M adrytu. W szyscy ci uczeni, oddając hołd zasługom Jelskiego, ochrzcili jego n a zwiskiem mnóstwo opisywanych przez siebie gatunków.
Oby pamięć mego zacnego d ru h a żyła ja k - najdłużej pomiędzy n a m i !
Ja n Sztolcman.
0 powstawaniu chmur.
Podług odczytu prof. v. BEZOLDA, dyrektora Instytutu meteorologiczneg-o w Berlinie.
P o d ając w streszczeniu w ykład znakom i
tego dyrek to ra In sty tu tu m eteorologicznego berlińskiego, pragniem y przedstaw ić naszym czytelnikom to, co obecnie je s t wiadomem o sposobie pow staw ania chm ur, dodając jeszcze wiadomość o pracach, dokonanych w tym przedmiocie ju ż po ogłoszeniu tego wykładu. Rzecz ta je s t tym bardziej na cza
sie, że, ja k to wiadomo, rok obecny je s t spe-
cyalnie poświęcony badaniom n ad chm uram i we wszystkich sieciach meteorologicznych.
C hm ury i m gła, mówiąc w ogólności, two
rz ą się tam , gdzie następuje zagęszczenie p ary wodnej, znajdującej się zawsze w więk
szej lub mniejszej ilości w powietrzu. Z a gęszczone cząstki mogą przyjąć stan stały lub ciekły — i dlatego może być mowa 0 chm urach lodowych lub wodnych. Z góry dostatecznie wysokiej lub podczas podróży balonem możemy widzieć jakiego rodzaju chm urę mamy przed sobą. Lecz w wielu przypadkach, a naw et wtedy gdy chm ura je s t d la nas niedostępną, możemy powiedzieć do jakiego z tych dwu rodzajów ona należy.
P ię k n e zjaw iska optyczne, występujące w bliskości słońca i księżyca, które nazywa
my wieńcami, pierścieniam i, słońcami i księ
życami bocznemi, d a ją nam możność ścisłego określenia, czy chm ura je st złożoną z cząstek stałych czy też ciekłych. M ożna dowieść, że m ałe wieńce naokoło księżyca (lisia czapka) pow stają w skutek dyfrakcyi św iatła przez okrągłe, delikatne cząsteczki mgły: są one
j
więc znakiem chm ur, złożonych z wody, znaj- I dującej się w stanie ciekłym. Tymczasem pierścienie (koła białe) naokoło księżyca 1 słońca, otaczające te ciała w znacznych, j lecz ściśle określonych odległościach, równie j ja k i słońca boczne i t. p tw orzą się wskutek
| załam an ia i odbicia się św iatła w delikatnych kry sz ta łk a ch lodu; cechują one przeto chmu- I ry, złożone z wody znajdującej się w stanie stałym . Ponieważ te dwa rodzaje chm ur niem ało się ró żnią i w wyglądzie zew nętrz
nym, przeto łatw o je odróżnić i bez wspom
nianych zjawisk optycznych. W idoczną jest rzeczą, że chm ury lodowe unoszą się w wyż
szych w arstw ach atm osfery, gdyż tam zwykle (a w najwyższych warstwach zawsze) je s t zimniej, aniżeli przy powierzchni ziemi. B y
łoby je d n a k błędem sądzić, że w tem p eratu rach poniżej zera wszystkie chm ury są zaw
sze chm uram i lodowemi. Przeciwnie, p rz y trafia się bardzo często, że chmury m ają tem p eratu rę znacznie niższą od punktu m a rz nięcia, a jed ak sk ła d a ją się z cząstek ciek
łych. J e s tto zjawisko zupełnie podobne do zjaw iska dawno znanego. W iadom o m iano
wicie, że jeżeli z wody całkiem usuniemy po
w ietrze przez wygotowanie i następnie pozo
stawimy w zupełnym spoczynku, wtedy moż
i t & . j T ™ s r : • * r - ~ : v ; ; $ . 7
im. Iic .ie rn .k a
N r
1. WSZECHŚWIAT. B I B L I O T E K A 5na ją, oziębić znacznie poniżej punktu lodu ' topniejącego, a jed n ak ona nie zamieni się na lód, byleby, pow tarzam y, nie podległa żadnemu, najlżejszem u naw et wstrząśnieniu.
Lecz jeżeli do wody ta k oziębionej wpuścimy m ałą cząsteczkę lodu, lub naw et tylko p łatek śniegu, wtedy następuje natychm iastowe zmarznięcie i tem p eratu ra odrazu podnosi się do zera. Z d aje się, że to zjawisko p rz e
ziębienia wody ma ważne znaczenie miano
wicie w tworzeniu się chm ur burzowych
jelektrycznych.
Wielkość tych delikatnych cząstek, z k tó rych składa się chm ura, czy to będzie lód, | czy też woda ciekła, może być bardzo ro z
m aitą. W ogólności mówiąc, cząstki te są ; ciałami mikroskopowemi i w tych chm urach, w których tworzą się pierścienie i słońca barwna, średnica ich nie przenosi 0,027 mm; [ lecz w niektórych przypadkach są one tak wielkie, że sta ją się widzialnemi i dla nie
uzbrojonego oka.
Przechodzimy te ra z do zbadania w arun
ków, w których m a miejsce zagęszczanie pary wodnej. Musimy tu ta j naprzód przy- j pomnieć sobie to, czego nas uczy fizyka o za
mianie wody ciekłej na parę i odwrotnie.
W iadom o, że ilość wody, k tó ra może istnieć
ijako p a ra w danej przestrzeni, bez względu
jna to, czy powietrze znajduje się w tej p rz e strzeni czy nie, zmienia się z tem p eratu rą.
W tem peraturze 0° O w 1 tn 3 może się zmieścić tylko 4(9 g pary wodnej; przy 10° C
jilość ta w zrasta do 9,3 g , a przy 20° G nawet do 17,2 g. Jeżeli powietrze zaw iera mniej pary, aniżeli je st to możliwe przy danej tem . peraturze, a wprowadzimy do niego wodę, wtedy z niej tyle może zamienić się na parę, ile potrzeba, aby ilości pary wodnej dosięgły | wspomnianych wyżej granic. G dy już do ■ tego doszło, wtedy możemy powiedzieć, że ( p a ra je st nasyconą, lub że powietrze pomie-
jszane z nią je st nasycone: w pierwszym zaś ’ przypadku mówimy, że pow ietrze jest mniej lub więcej suche, stosownie do tego czy do punktu nasycenia je s t bliżej, czy dalej. J e żeli pewną ilość powietrza, m ającego daną tem peraturę i nasyconego p a rą wodną ozię
bimy, wtedy pew na ilość pary wodnej musi się zamienić na wodę ciekłą, czyli, ja k krócej się wyrażamy, musi się osadzić, gdyż w niż szej tem peratu rze mniejsza ilość pary wod- I
nej może się znajdować w tej samej objęto
ści powietrza. T ak naprzykład: przypuśćmy, że mamy powietrze nasycone przy 20° C;
wtedy w każdym metrze sześciennym zn a j
duje się 17,2 g pary. Jeżeli teraz oziębimy to powietrze do 10° C, wówczas z każdego m etra sześciennego osadzi się blisko 8 g wo
dy, gdyż w tej tem peraturze powietrze może zawierać tylko 9,3 g wody w postaci pary.
W szakże mogą być pod tym względem pewne wyjątki, o których mówić będziemy później.
W iedząc to, łatwo wytłum aczyć sobie co nastąpi, gdy powietrze wilgotne oziębiać się będzie. Z początku dojdzie ono do punktu nasycenia, a następnie, przy dalszem ozię
bianiu, zaczyna się zagęszczenie pary wod
nej. Jeżeli to oziębienie nastąpiło wsku
tek zetknięcia powietrza wilgotnego z zimnem ciałem stałem , ja k np. ze ścianam i naczynia, wtedy ściany te pokryw ają się wodą lub śniegiem w ciągu samego procesu zagęszcza
nia. Jeżeli zaś oziębienie następuje w całej masie powietrza, wtedy zagęszczenie daje początek mgle. Lecz proces tworzenia się mgły nie odbywa się tak prosto, ja k dawniej myślano. W rzeczywistości m gła tworzy się wtedy, gdy powietrze, oprócz pary wodnej, zawiera jeszcze delikatne cząsteczki stałe, ja k np. dym lub kurz. W powietrzu, po- zbawionem zupełnie takich zanieczyszczeń, m gła nie tworzy się naw et po przejściu punktu nasycenia. W tedy większa ilość p a ry utrzym uje się w powietrzu, aniżeli może się znajdować w tej samej przestrzeni wsku
tek samego tylko parowania: powietrze je s t wówczas „przesycone”. Zjawisko to ma nie
jakie podobieństwo do tego, co następuje, gdy woda jest oziębiona poniżej punktu m arz
nięcia.
Nie tak dawno dowiedziono, źe obecność tych ją d e r stałych je st koniecznie potrzebną do utworzenia się mgły lub chm ur. Rzecz ta je st wielkiej wagi przy zastanaw ianiu się nad przedm iotem , który nas obecnie zajmuje.
N a tej zasadzie możemy naprzykład w ytłu
maczyć tę łatwość, z ja k ą się tw orzą mgły nad wielkiemi m iastam i, mianowicie nad ta- kierni, w których przem ysł jest wysoko ro z winięty. P rof. Auwers wykazał, ja k dalece m gła londyńska zależy od dymu londyńskiego.
Mianowicie znalazł on, że od środka wieku
6 WSZECHŚWIAT
JSr 1.
zeszłego do początku ósmej dekady wieku bieżącego liczba dni, w których m ożna w cią
gu roku widzieć słońce w południe w obser- w atoryum G reenw ich ze 160 zm alała do 115, to je s t zm niejszyła się o 45 dni. Uczony angielski A itken, którem u głównie zaw dzię
czamy b adania nad tym przedm iotem , s ta ra ł się oznaczyć liczebnie ilość cząstek dymu i kurzu w powietrzu, znajdującem się w róż
nych w arunkach, jak o to n a wierzchołkach gór. w m iastach, w dzień pogodny lub po
chm urny, w salach pustych lub zapełnionych ludźm i i oświetlonych i t. p.
Z tego, cośmy dotąd powiedzieli, wynika, że odpowiedź na pytanie: w ja k i sposób two
rzą, się chm ury, zależy głównie od zbadania warunków, w których n astępuje oziębianie się powietrza. To oziębianie może nastąpić, mówiąc w ogólności, jednym z trzech sposo
bów: 1) albo przez oddanie ciepła zimnej powierzchni ziemi lub oceanu; 2) albo przez zmieszanie dwu niejednakowo ogrzanych mas pow ietrza, nasyconych lub będących bliskie- mi stan u nasycenia; 3) nakoniec przez ro z szerzenie się pow ietrza wskutek zm niejszo
nego ciśnienia, bez jednoczesnego doprow a
dzenia do niego odpowiedniej ilości ciepła (rozszerzenie adyabatyczne). W skażem y ja k każdy z tych sposobów występuje do działa
nia w naturze i ja k każdy z nich wpływa na form ę tw orzących się chm ur i m gły.
Zaczniem y od pierw szego—oziębiania przez zetknięcie z ciałem zimniejszem. To właśnie m a miejsce, gdy powierzchnia lądu lub wody oziębia się przez promieniowanie, ja k to by
wa zrana, wieczorem lub w nocy, a w zimie także i w dzień, gdy b ra k chm ur i spokojne powietrze u łatw iają promieniowanie. W ted y naprzód sam a pow ierzchnia ziemi pokrywa się m głą (zwaną m g łą dolną); grubość jej w arstw y powiększa się ciągle —m gła rośnie na górnej powierzchni warstwy dotąd, dopóki w arunki są po tem u sprzyjające. P ro m ie
niowanie bowiem odbywa się i z górnej w arstw y m gły gdy tylko m gła zaczęła się tworzyć, a w skutek tego coraz to nowe ilości jej nagro m adzają się. Jeż eli tera z pow ierzch
nia ziemi zostanie ogrzaną przez insolacyą w ciągu dnia, jakkolw iek słabe byłoby dzia
łanie promieni słonecznych przebijających m głę, wtedy najniższe warstwy m gły ro z puszczają się i mieć będziem y rozw iniętą
m głę górną. W innych przypadkach roz
praszanie mgły zaczyna się od góry i posu
wa się ku dołowi; wtedy dolna warstwa utrzym uje się najdłużej. G rubość ta k utwo
rzonej warstwy mgły bywa bardzo rozm aitą;
niekiedy dochodzi ona do 1000 i więcej me
trów; w innych zaś przypadkach wynosi za
ledwie kilka centym etrów przy samej po
wierzchni gruntu. P ostać, ja k ą tak ie mgły przyjm ują, je s t bardzo prostą: są to zawsze warstwy ułożone poziomo, w których przerwy tw orzą się tylko wtedy, gdy w iatr te warstwy porozryw a, lub gdy zn ajd ują się one w o stat
nim stopniu rozpraszania się. Gdy jednak powietrze o innej tem p eratu rze ślizga się po górnej powierzchni mgły, wtedy pow stają bardzo szczególne zjawiska, o których jeszcze mówić będziemy później. W tym razie na powierzchni mgły w ystępują reg ularn ie u ło żone fale, n ad ające jej pozór wzburzonego m orza.
O ile zaś oziębianie przez promieniowanie w górnych w arstw ach wpływa na rozwinięcie dalsze ju ż utworzonych chm ur—je st rzeczą d otąd niezbadaną.
D aleko rozm aitsze formy przedstaw iają chm ury, pow stające drugim ze wskazanych sposobów, to je s t przez mieszanie się warstw pow ietrza. Ponieważ mieszanie może n astę
pować albo na grar.icy zetknięcia się warstw, ja k to m a miejsce np. wtedy, gdy warstwy niejednakowo ogrzane, a tem samem i nie
jednakow o ciężkie, spoczywają na sobie, albo też wirów, ta k ja k np. p rz y m ieszaniu cieczy przez kłócenie, przeto chm ury, tworzące się tym drugim sposobem, mogą albo się sk ła
dać z warstw poziomych, podobnych do mgły przy powierzchni ziemi, albo też przedstaw iać będą pokręcone, wirowate formy. Podczas mieszania się m as pow ietrza należy zwrócić uwagę na następ ujące okoliczności. N aprzód, nigdy ilości wody tym sposobem zgęszczonej nie są zbyt znaczne, naw et wtedy, gdy obie masy m ieszające się są nasycone i m ają róż
ne tem peratury. P roces ten nie może więc być nigdy źródłem tworzenia się ciężkich chm ur, a tem mniej obfitych opadów. P o- wtóre: zagęszczenie może towarzyszyć m ie
szaniu się dwu niezupełnie nasyconych mas pow ietrza tylko wtedy, gdy stosunek ilości m ieszających się mas pozostaje zaw arty m ię
dzy pewnemi granicam i. T ak naprzykład:
W SZECHS WIAT. 7
przypuśćmy, że mieszamy powietrze, mające
0° G i zawierające 95°/0 tej pary wodnej, j a ka w niem zmieścić się może (wilgotność względna) z powietrzem , którego wilgotność je s t także 95, ale tem p eratu ra 10° O. W tedy, przy takiej mieszaninie, woda zagęszczać się będzie tylko dotąd, dopóki stosunek ilości powietrza zimniejszego do cieplejszego b ę dzie nie mniejszy od 23 : 77 i nie większy od 61 : 39. Gdy więc m asa pow ietrza oznaczo
nej tem peratury m iesza się z powietrzem innej tem peratury, wtedy bardzo często po
w stają chwilowe lekkie chmury, natychm iast rozpraszające się znowuż; pochodzi to w ła ś nie z tego, źe względne ilości mieszających się mas pow ietrza ciągle się zmieniają.
W taki to sposób pow stają te lekkie, poszar
pane płaty chm ur, które widzimy podczas silnych ruchów powietrza; ta k i sam je s t także początek chm ur, dostrzeganych często na brzegach potężnych ławic chm ur kłębiastych.
Chm urki, tworzące się w postaci chorągie
wek przy w ierzchołkach gór i na p rz ełę
czach, pochodzą z tych samych przyczyn.
W szystkie te chmury, któreśm y teraz wy
mienili, są utw oram i bardzo nietrw ałem i.
D aleko trwalszem i są chm ury, powstałe z m ieszania się w arstw pow ietrza na granicy dwu leżących na sobie w arstw niejednakowej tem p eratu ry . T akie chm ury ro z p rze strze
n iają się w arstw am i w kierunku poziomym i dlatego nazywają się chm uram i warstwo- -wemi—stra tu s. W ystępują one często w po
staci powłoki, pokrywającej jednostajnie całe niebo—i dlatego o^grubości jej bardzo tru d no nam sądzić, chyba że grubość tę zmierzy aeronauta, gdy mu wypadnie chm urę ta k ą przebić. A le częściej przy tworzeniu się ich występują inne zjawiska, których objaśnienie było podane przed kilkoma la ty przez Helm - holtza czysto teoretyczną drogą. H elm holtz mianowicie dowiódł '), że jeżeli je d n a w arst-
') Sifzungsberichte der K. Preuss. Akad. d.
Wissensch. in Berlin, 25 lipca 1889 r., zamiesz
czone w tłumaczeniu angielskiem w dziele „The mechanics of the earth atmosphere”, Washing
ton 1891, str. 94. W temże samem dziele czy
telnik znajdzie i rozprawy von Bezolda o termo
dynamice atmosfery, w których, między innemi, ł ą i obliczenia ednoszące się do mieszanin po
wietrza, zawierającego parę wodną.
(P r z y p is e k reclakcyi).
wa pow ietrza ślizga się po drugiej warstwie, m ającej inną gęstość (inną tem peraturę), wtedy m uszą się utworzyć fale przy po
wierzchni oddzielającej, zupełnie tak, jak to ma miejsce, gdy w iatr uderza o powierzch
nię wody lub o ła n zboża. W ym iary tylko tych fal są zupełnie inne, aniżeli fal zbożo
wych lub wodnych.
H elm holtz wykazał teoretycznie i obser- wacya stw ierdziła to później bezpośrednio, że odległość pomiędzy wierzchołkami tych fal, czyli, ja k fizycy w yrażają się, długość fal, jest bezporów nania większą, aniżeli w fa
lach wodnych. Gdy bowiem długość zwyk
łych fal wodnych może być w yrażoną w kilku lub kilkunastu m etrach, a wyjątkowo tylko w niektórych przypadkach fale oceanu do
sięgają 100 do 200 m ,—długość fal atm osfe
rycznych wyraża się conajm niej setkam i metrów, a najczęściej sięga wymiarów wielu kilometrów. T e fale stają się widzialnemi, gdy mieszające się warstwy posiadają dosta
teczną ilość wilgoci. W tych miejscach, które odpow iadają wierzchołkom fal, masy jednej warstwy są wepchnięte w d ru g ą w arstw ę—i wskutek tego pow stają chm ury ułożone w szeregi równoległe. H elm holtz nazwał je W ogen-W olken; anglicy nazy
w ają je billów clouds; m ożnaby je nazwać popolsku chm uram i falowemi.
Jeżeli w jakiem kolw iek miejscu warstwy rozgraniczającej, w której ju ż powstały fale, zostanie wzbudzony drugi u kład fal przez w iatr, wiejący w innym kierunku, wtedy utworzone pierw otnie szeregi chm ur zostaną przecięte przez ten drugi u kład i tym spo
sobem ca ła w arstw a rozpadnie się n a rom by (kw adraty ukośne); stąd pow staną formy
| chm ur, zwanych barankam i. T e chm ury I tw orzą się w najrozm aitszych wysokościach, chociaż właściwem ich siedliskiem są średnie I i górne okolice atm osfery. G ó rn a powierzch
nia oceanu m gły, pokrywającego ziemię, i często bywa obserwowaną z wierzchołków gór i podczas podróży balonem. Otóż n ie
jednokrotnie można było stwierdzić, że na tej powierzchni są utworzone fałdy, rozmiesz
czone w szeregi równoległe. W wycieczce
balonem, odbytej dnia 10 listopada 1893 r.,
d-r Berson i porucznik Gross przekonali się,
że górna powierzchnia mgły, sięgającej m ało
co więcej, niż 100 m nad powierzchnię ziemi,
8
WSZECHŚWIAT.JSr 1.
b y ła pofałdow aną takiem i szeregami fal.
N a d przestrzeniam i leśnemi m gły nie było, a szeregi fal na powierzchni mgły u kładały się równolegle do brzegów lasów, zupełnie | ta k samo, ja k b ia ła piana wierzchołków bał-
jwanów m orskich, uderzających o brzegi lą- | du, układ a się w linie, pizyjm ujące kształty wybrzeży.
Nazwa, n a d a n a tym chm urom przez H eim -
jholtza, nie zo stała w ogólności p rzy jętą przez meteorologów. W klasyfikacyi chm ur, usta- | nowionej w ostatnich czasach, chm ury, o któ-
jtych mówimy, zostały pomieszczone w kilku grupach, stosownie do cech innego rodzaju.
I ta k , gdy chm ura je st podzielona na romby, a je j pojedyncze części tw orzą masy zaokrąg
lone, wtedy nazywam y j ą alto-cumulus; t a kie chm ury znajdują się n a wysokości od 3 000 do 5000 m i są złożone z cząstek wody ciekłej lub kryształków śniegu. Tegoż s a mego rodzaju chm ury, znajdujące się w wyż
szych i najwyższych warstwach atm osfery i złożone wyłącznie z delikatnych cząstek lodowych, nazyw ają się cirro-cum uli, czyli pierzasto-kłębiaste. O pierając się n a spo
sobie tworzenia się chm ur, o których mowa, stosowniej byłoby je podzielić n a chm ury warstwowe pojedynczo i podwójnie-brózdo- wane. P odług zaś wysokości, w której one pow stają, moglibyśmy je nazwać cumulo- stra tu s, alto-stratus i cirro-stratus, dając pierw szą nazwę chm urom , położonym w nie
wielkich wysokościach, drugą — chmurom w średnich wysokościach i trzecią — chm u
rom , utworzonym w największych wysoko
ściach. T eorya m atem atyczna tych chm ur, podana przez H elm holtza, znajduje n a jz u pełniejsze potwierdzenie w obserwacyach:
widzimy bowiem niejednokrotnie, że szeregi tych chm ur pow stają n a znacznej części p o wierzchni nieba aż dotąd jasnego, odrazu jak b y za jednem tchnieniem; albo też, że w arstw a chm ur, jednostajnie pokryw ających niebo, zostaje nagle pociętą na brózdy rów noległe. To n ag łe powstawanie równoleg
łych pasów chm ur je s t zupełnie analogiczne z nagłem powstawaniem zm arszczek na p o wierzchni wody spokojnej, gdy na nią uderzy i nag le poryw w iatru. ' Podczas wycieczek | balonem w celach badań meteorologicznych stwierdzono, że zawsze cienka w arstw a chm ur znajduje się pomiędzy dwiema w arst
wami powietrza o różnej tem peratu rze i że brózdy tw o rzą się w tej chmurze zawsze, gdy stanowi ona granicę pomiędzy dwoma prądam i powietrza, m ającem i różne prędko
ści. S taran n e obserwacye n ad takiem i chmu
ram i m ogą mieć niezm ierną wagę przy b ad a
niach nad rucham i atmosfery, (Dok. nast
W. K.
ZOOLOGIA
OD CZASÓW DARW INA.1)
My młodzi, których wykształcenie nauko
we rozpoczęło się ju ż w zaklętem kole dar- winizmu, zaledwie możemy sobie uprzytom nić wrażenie, ja k ie dzieło D arw ina o po
wstawaniu gatunków ju ż przed 40-tu blisko laty wywołało w „opisowych” naukach przy
rodniczych. J a k piorun uderzyło ono w okres cichej pracy opisowej, przywykłej do poczy
ty w an ia przyrodniczych pojęć filozoficznych z początku niniejszego stulecia za niedowie- dzioną i niemożliwą do dowiedzenia, lotną grę fantazyi i, w niedowierzaniu wszelkim spekulacyom naukowym, trzym ającej się bojaźliwie g ru n tu faktów.
Ja k ż e teorya doboru uduchowiła nagle te suche opisy, ja k natch nęła nóż anatom a i ja k rozległe roztoczyła widnokręgi przed krótko-
wzrocznem dotąd okiem system atyka!
P oprzez mumie gatunków, wypełniających zbiory we wzajemnem odgraniczeniu, wije się niespodzianie w stęga pokrewieństwa. S ka
m ieniałe pozostałości postaci w ym arłych—•
d o tąd wyłączone z jakiegokolwiek z istotam i źywemi związku—otrzym ały krew i ciało i zaczęły się dom agać uszeregowania wraz z dzisiejszą fau ną i florą w jedno wielkie, obejm ujące dzieje życia na naszej planecie drzewo genealogiczne.
R zeczą je s t powszechnie wiadomą, że myśl o n a tu ra liz m pochodzeniu genealogicznem
') Mowa, wygłoszona przy objęciu rektoratu' w uniwersytecie w Gracu przez prof. d-ra Lud
wika v. Graffa dnia 4 listopada 1895 r.
N r 1.
WSZECHSWIAT. 9obecnego św iata zwierzęcego i roślinnego od najprostszych praisto t wypowiedzianą b y ła już dawno przed Darwinem i szczegółowo sformułowaną przez L am arcka. A le dopie
ro teorya doboru wielkiego brytyjczyka u si
łow ała uzasadnić tę myśl naukowo. Rzuca
jące się ta k w oczy zjaw iska dziedziczności i zmienności stanowią słupy wytyczne jeg o śmiałego gm achu naukowego, oś m echaniz
mu życia. Główną sprężyną tego ostatniego je s t dążenie wszelkiej istoty żywej do u trzy m ania siebie samej i dania życia nowej.
W jak i sposób pow staje nieskończona różno
rodność postaci i ich odpowiednie ukształto wanie, wyjaśnił Darwin, wskazując, że z a równo utrzym anie przy życiu osobnika ja k i zachowanie gatunku powodują ciągłą walkę z w arunkam i życia i współubiegającemi się osobnikami, walkę, w której się utrzym uje tylko to, co najlepiej odpowiada danym w a
runkom. W taki sposób pow staje dobór n a turalny, istniejące gatunki u leg ają przysto
sowaniu, przeistoczeniu i udoskonaleniu.
W ciągu nieskończenie wielkich okresów czasu, jak ie ubiegły od ukazania się pierw- i szych elem entarnych istot żywych, pow stała
jw taki sposób ca ła d rab in a organizacyi ro ś
linnej i zwierzęcej, za koronę której uw aża
my człowieka.
N auka D arw ina szybko się rozpowszech
n iła i odczuwamy dziś jej wpływ we wszyst
kich prawie dziedzinach życia umysłowego.
J e j przeciwnicy—którzy zresztą, o ile nie pochodzili z koła przyrodników, nietyle zwalczali jego właściwe dzieło, teoryą dobo
ru, ile raczej s ta rą teoryą pochodzenia—stali się coraz rzadszym i i spokojniejszymi w m ia
rę , ja k darwinizm ze sztandaru określonego filozoficznego na św iat poglądu staw ał się przedmiotem system atycznego b adania n a u kowego. I zdaje się wcale już niedalekim czas, kiedy darwinizm na równi z wszech
światowym systemem K opernika nie będzie uważany tylko za teoryą stronnictw a.
Możemy przeto beznam iętnie zająć się py
taniem , jak i wpływ dzieło D arw ina wywarło n a rozwój zoologii?
Przedew szystkiem zaznaczyć należy, że darwinizm zetknął się z bardzo różnem i fa
zam i rozwoju obu gałęzi nauk przyrodni
czych. K iedy w botanice fizyologia zajęła ju ż była przynależne jej stanowisko, w zoo
logii panow ał jeszcze wyłącznie system atycz- no-morfologiczny kierunek. Cóż więc dziw
nego, że nauka, której celem najwyższym było wyjaśnić powstawanie form morfolo
gicznych, dokonać m usiała daleko gwałtow
niejszego przew rotu w zoologii, niż w b o ta
nice. Że sam D arw in głównie był zoolo
giem, że przeto jego przykłady i dowodzenia czerpane są przeważnie ze św iata zwierzę
cego, jakoteż że zjaw iska „walki o b y t” i „do
boru n atu ralneg o” w państwie zwierzęoem znacznie jaskraw iej występują i różnorodniej
sze są, niż w świecie roślinnym —okoliczności te uwzględnić wypada dopiero na drugim planie, gdy chodzi o wyjaśnienie dlaczego darwinizm o tyle szybciej i głębiej zapuścił korzenie w zoologii, niż w botanice.
Przeniknął on wszakże ostatecznie obie te gałęzie wiedzy w stopniu jednakowym , tak dalece, że w rozwoju duchowym lndzkości mało znaleźlibyśmy przykładów podobnie głębokiego przew rotu w podstaw ach nauki,
! ja k ten, którego teorya doboru dokonała w obu wymienionych.
Opis i przejrzyste ugrupowanie ustąpiło miejsca wyższemu zadaniu przyczynowego uzasadnienia form istniejących,m rów cza p ra ca opisowa m usiała uciec się do pomocy m e
tody porównawczej, oko zaś do fantazyi!
Pierwszem i naglącem zadaniem była przem iana system atyki, w kraczającej na to ry Linneusza i Cuviera w historyą rodową isto t żyjących. Z ad an iu tem u usiłował sprostać płomienny umysł E . H ackla, który w swym genialnie ułożonym system ie—„Ge- nerelle Morphologie der O rganism en”— n a
szkicował pierwsze pnie rodowe. J a k k o l
wiek śmiałemi one były n a ówczesny stan zoologii, przypada im jedn ak ta niespożyta zasługa, że zrobiły pierwszy krok n a drodze do wspaniałego rozwoju morfologii zw ierzę
cej w ostatnich la t dziesiątkach. Nowoczes
na anatom ia porównawcza d atu je się dopiero od chwili, w k tó rej—ja k niegdyś Schillera G othe—C. G egenbauer dopełnił H ackla.
O dtąd s ta ła się ona tak dalece główną t r e ścią zoologii naukowej, że dzisiejsze podręcz
niki tej ostatniej zbyt już chyba wyłącznie zajm ują się morfologią porównawczą.
Sform ułowane przez H ack la „zasadnicze
prawo biogenetyczne” : ontogenia (historyą
rozwoju osobnika) je st skróconem powtórzę-
1 0 WSZECHSW1AT. N r 1.
niem filogenii (historyi rozwoju pnia rodo
w ego)—zapanow ało w krótce nad wszystkie- mi gałęziam i zoologii, przeniknąwszy a n a to m ią porównawczą, em bryologią i paleontolo
gią. Ponieważ przebyte stopnie rozwoju ro dowego zw ierząt odzw ierciedlają się mniej lub więcej widocznie w przejściowych s ta nach rozwoju osobnikowego, em bryologią s ta ła się p rzeto uprzywilejowaną nauką c z a sów podarwinowskich. O na to głównie spo
wodowała olbrzym i wzrost publikacyj zoolo
gicznych, których ilość w okresie czasu 1845 —1860 r. wynosiła przeciętnie około 2 900, a od 1861— 1880 r. około 5400
rocznie.
Z wzrostem produkcyi piśmiennej rę k a w ręk ę szło doskonalenie się techniki b a d a nia. Mnóstwo metod barw ienia pozwoliło dokładniej zbadać budowę kom órki i stosow
nie do różnego powinowactwa względem barwników wyodrębnić plazm ę kom órkową, ją d ro i jego części składowe.
Takiem i nowoodkrytemi m etodam i b a r
wienia i im pregnacyi udało się pod drobnowi- i dżem odróżniać tkanki ciała, np. mięśnie, i nerwy, tkankę łączną, a naw et różne stany i czynnościowe kom órek jednego i tego same- | go narządu, np. gruczołów. S ta ra technika rozszczepiania została w y p arta przez m ikro
tom , którego doniosłość na tem polega, że umożliwia rozłożenie zwierzęcia n a niep rze
rw an ą seryą możliwie cienkich przecięć. O d
tw arzając z tych przecięć budowę ciała aż do jego części elem entarnych, jesteśm y obecnie też w możności badać budowę w e
w nętrzną zw ierząt, których drobne wymiary wym ykają się z pod noża anatomicznego, a nieprzezroczystość dotychczasowej techni
ce badania odm aw iała wszelkich wyjaśnień.
Do tego przyłącza się postęp wielki w budo
wie m ikroskopu—nowe soczewki apochro- matyczne.
W szystkie te zdobycze wyszły n a korzyść m orfologii, dlatego też żaden poprzedni okres zoologii nie zaznaczył tylu obszernych
gruntow nych m onografij zootomicznych i embryologicznych. A celem praw ie ich wszystkich było założenie pnia rodowego.
K iedy wszakże p ra ca porównawczo a n a to miczna słu ży ła w pierwszym rzędzie celowi wyjaśnienia stosunków pokrew ieństw a p o między dziś istniejącem i formam i, embryolo-
gia natom iast zw róciła się przeważnie, wobec niedostateczności zdobyczy paleontologicz
nych, w kierunku rozw ikłania dawniejszych etapów historyi zwierzęcej przez porównywa
nie stanów ontogenetycznych. Owocem tych zabiegów je s t teo ry a homologii listków za
rodkowych. Z ta k ą sam ą pewnością, ja k ja je wszystkich zwierząt posiada jednakow ą wartość postaciową—komórki —i każe nam uw ażać jednokom órkowe praistoty (protozoa), za pun kt wyjścia wszelkiej wyższej organi- zacyi, ta k samo również i następne stadya zarodkowe zw ierząt wielokomórkowych (me- tazoa) m uszą przypom inać wspólne stopnie rozwoju rodowego. I z tego wychodząc za
łożenia, H ackel sądził istotnie, że w szeroko
| rozpowszechnionem, z dwu współśrodkowych (koncentrycznych) warstw kom órek i jednego
| otworu złożonem stadyum zarodkowem —
„ g a stru la ” odnalazł odbicie wspólnej wszyst- l kim organizm om wielokomórkowym prafor- my rodowej („ g a stra e a ”). Obie jej w arst
wy kom órek m iały być u wszystkich zwie
rz ą t równoznacznemi, co miało czynić możli- wem zbadanie homologii narządów nietylko w poszczególnych pniach rodowych, lecz w całem naw et państwie metazoów.
B ad ając wszelako bez uprzedzenia przy
toczone tu fakty, przyznać musimy, że ta daleko sięgająca próba po dzień dzisiejszy się nie powiodła. Im więcej pogłębia się n a sza wiedza em bryologiczna i im ściślejsze przeprow adza się porównanie, tem wyżej p iętrzą się trudności. N ajistotniejsza wszak
że trudność nie na tem polega, że niepodobna wszystkich bez w yjątku w mowie tu b ę d ą cych stadyów rozwojowych sprowadzić do schematów g astru li i nie na tem wcale, że tak często narządy jednakow ej budowy i funkcyi z różnych listków zarodkowych p o czątek swój b io rą—lecz n a tym fakcie, że pierw otne listki zarodkowe pow stają nietylko u zwierząt, należących do różnych pni rodo
wych, ale niekiedy nawet w obrębie jednego i tego samego pnia (phylum) w tak odmienny sposób, że niepodobna ich uważać za morfo
logicznie równoznaczne.
A dotychczasowy wyłącznie morfologiczny kierunek sam nie da sobie z trudnościam i temi rady. Dopiero doświadczalne p o sta
wienie kwestyi musi zapomocą śledzenia
przyczyn różnych dróg rozwoju sta ra ć się
WSZECHSWIAT 11
rozjaśnić „w ewnętrzną m echanikę powstawa
n ia”. Tylko na tej drodze d a się osięgnąć trw a łą podstawę do odróżniania „cenogene- tycznych” , jako wtórne spaczenia pow stają
cych stanów rozwojowych od „palingene- tycznych” , przedstaw iających pierwotnie odziedziczony sposób rozwoju. Póki zaś nie zostanie tu osięgnięta trw alsza podstawa, niepodobna myśleć o wzniesieniu tylokrotnie z ta k ą pewnością wygłaszanej nauki o homo- logii listków zarodkowych.
Podwójnie zatem cennemi się okazały fakty, jakiem i morfologią zasilało inne źród ło wiedzy filogenetycznej, historya n a tu ra ln a postaci wymarłych.
Niegdyś środek pomocniczy geologii, roz
winęła się ona w okresie czasu, przez nas rozpatryw anym , w naukę samodzielną i tem obfitsze przyniosła owoce, im więcej uświa
dom iła sobie konieczność iść rę k a w rękę z nauką o zw ierzętach żyjących.
Zoologia i paleozoologia m ają obie jeden cel główny: przedstawić historyą form zwie
rzęcych naszej planety, a zbiór, odpowiada
jący dzisiejszym poglądom , t. j. mający do
starczyć zupełnego obrazu faktycznego ma- te ry a łu rodowego, m usiałby obok form współczesnych zawierać i skam ieniałe szcząt
ki przodków. Oo paleontologia nam d o star
czyła w typach zbiorowych i formach przej
ściowych, jakoteż w klasycznych szeregach rozwojowych, tem większą dla odkrycia zwie
rzęcego pnia rodowego posiada doniosłość, że dokładność opisu m ateryału skam ieniałe
go, zarówno ja k łatwość spraw dzenia is to t
nych jego podstaw nadaje większości ro z praw paleontologicznych pewność i wiaro- godność, której morfologia zw ierząt nowo
czesnych często zazdrościć jej musi.
Darw in z ostrożnością pom inął wiele py
tań , które dla jego teoryi doboru były bez znaczenia. I w istocie dla tej ostatniej obo
ję tn ą je st rzeczą, w jak i sposób tłumaczyć sobie mamy pierwsze powstanie najprost
szych istot żywych na ziemi, skoro tylko ich istnienie zostało niewątpliwie dowiedzione.
N ie dotknęła też zarówno teoryi pochodze
nia ja k doboru i ta okoliczność, że w chwili ich powstania nie umiano sobie utworzyć wyobrażenia ani o m ateryalnych podstawach dziedziczności ani o przyczynach zmienności.
Istnienie realne tych zjawisk wystarczało
i służyło za fundam ent teoryi. Z chwilą wszakże, gdy dalszy rozwój teoryi pochodze
nia, głównie przez niemieckich badaczów przyrody i filozofów, doprowadził do nowego systemu filozoficznego na świat poglądu, m usiały i te ważne pytania stać się przed
miotem dyskusyi.
Go dotyczę przedewszystkiem pierwszego z nich—pierwotnego powstania organizmów—
nauka poza teoretycznem jego sformułowa
niom nie zrobiła kroku naprzód.
Ponieważ niema żadnych, tylko istotom żywym właściwych pierwiastków chemicz
nych, „m ateryj życia”, ani oddzielnej „siły życiowej”, nie pozostawało nic innego, jak przypuścić powstanie kiedyś najprostszych organizmów z pierwiastków nieorganicznych przy współdziałaniu sił, działających w ich dziedzinie. Ponieważ zaś podkład m ate-
| ryalny procesów życiowych—protoplazm a—
składa się ze związków węgla, należących do grupy ciał białkowych, usiłowano zjaw iska ruchu, w arunkujące życie, sprowadzić do szczególnych chemiczno-fizycznych własno
ści węgla. Ale ani ta t. zw. „teorya węglo-
| wa” H ackla, ani po djęta w ostatnich latach
| przez O. Biitschliego i innych próba naślado-
| wania budowy i ruchów plazmatycznych
| w mieszaninach sztucznych, nie mogą nam dostarczyć wyjaśnienia, w jak i sposób z mie
szaniny m artw ych związków białkowych po
wstawać m a żywa protoplazm a.
Zadaw alniające wyobrażenie o zjawiskach, zachodzących przy pierwszem powstaniu istot żywych, nie je s t jeszcze tera z możliwe, i ponieważ chemia nie może nam jeszcze obecnie udzielić jakiegokolwiekbądź określo
nego poglądu na budowę m olekularną pro- toplazmy: „prosta bryłka protoplazm y” już bardzo złożonej je st budowy i nie daje się utożsam ić z mieszaniną białkową.
Entuzyazm nad to , z jakim , ja k się zda
wało, odkryto w „bathybiusie” Okena pra- śluz, jako niezindywidualizowaną masę pro- toplazm atyczną, pokryw ającą dno wszystkich
! oceanów, zupełnie ostygł. Pozornie bezjąd- rowe twory pierwotne zlewają się coraz wię
cej z sobą, odkąd posiadamy środki wykrycia ją d ra komórkowego tam nawet, gdzie ono dla dawniejszych m etod b ad an ia pozostaw a
ło w ukryciu, a przypuszczenie „dowodnego
powstawania kom órek” w płynach organicz-
12 WSZECHSWIAT
N r 1.
nych ustąp iła miejsca zasadzie „omnis cellu- la e cellula”.
W dniu tedy, w którym w ostatniej z mo- ner wykryte zostanie ją d ro narówni z wszyst- kiemi innemi kom órkami, pomiędzy n a jp ro st
szą ze znanych isto t żywych a tworem nie
organicznym, kryształem , roztw orzy się jesz
cze daleko głębsza niż dziś przepaść.
B ardziej owocnemi były dla zoologii liczne poszukiwania, k tó re świadomie czy nieświa
domie zbliżały zagadnienia dziedziczności i zmienności do rozwiązania.
D arw in p rz y ją ł dziedziczność jak o fakt, przez doświadczenie stwierdzony, a będący skutkiem specyficznej równości dziecka z r o dzicami, nieszukając jej podkładu mate- ryalnego. O statni wszakże, ponieważ wszyst
kie istoty żywe sk ład ają się z komórek i n a wet najbardziej złożony organizm w pierw szych zaczątkach swego rozwoju nie je s t niczem innem ja k pojedynczą kom órką, m ógł tylko być cząstką tejże. Odkrycie go zależne było od głębszego wniknięcia w b u dowę kom órki i znaczenie jej części s k ła dowych.
K iedy mianowicie budowa substancyi k o mórkowej i zaw artego w niej j ą d r a zbadaną została zapomocą nowych metod, udało się przeprow adzić zdum iewający dowód, że ru ch i wrażliwość na bodźce, jak o też oddychanie są czynnościami, wykonywanemi przez sub- stancyą kom órkową niezależnie od ją d ra , że natom iast przysw ajanie (assim ilatio) i wy
dzielanie n astęp u ją tylko pod wpływem ostatniego i że ją d ro jedynym je s t czynni
kiem komórki, w ytw arzającym je j organi- zacyą. D alsze b ad ania wykazały, że ją d ro sk ład a się z dwu względem barwników od
miennie zachowujących się substancyj, chro- m atyny i achrom atyny, z których pierw sza ważne ma znaczenie w dzieleniu się kom órki, w taki mianowicie sposób, że jej przem iesz
czenie rozpoczyna proces rozm nażania i przez cały szereg z prawidłowością po sobie n a stępujących stanów typowych (m itoza) p ro wadzi najpierw do przepołowienia ją d ra , a następnie leżącej nazew nątrz niego sub
stancyi komórkowej.
Dopiero wtedy wszelako udało się z siłą, przekonyw ającą wyprowadzić wniosek, że \ chrom atyna je s t tu właściwą substancyą, przenoszącą cechy dziedziczne, gdy zbadane
zostało dwurodzicielskie rozm nażanie się.
Tu, gdzie dwie, zazwyczaj bardzo odmiennie ukształtow ane kom órki łączą się dla utw o
rzen ia zdolnego do dalszego rozwoju jaja, stwierdzono, że w istocie chrom atyna tego ostatniego bierze początek w równych czę
ściach z chrom atyny obu kom órek rod zi
cielskich.
Odkrycie to rozstrzygnęło odwieczne za
gadnienie zapład niania— zagadnienie, k tó re go dzieje w sposób nader pouczający i za
bawny zarazem wskazują, ja k dalece u p rz e
dzenie zamącić może obserwacyą i ja k wy
nalazczym je s t um ysł ludzki, gdy chodzi o zastąpienie braku faktów przez dyalektykę.
Obok kierunku filogenetycznego podarwi- nowskiemu okresowi zoologii te właśnie b a d a nia n ad dzieleniem się komórki i zapładnia- niem n ad a ją swoje piętno. N ależą one do najw spanialszych zdobyczy w dziedzinie wiedzy przyrodniczej. B adacze, którzy głów
nie w dziedzinie zoologicznej wzięli w niej udział, W . Elem m ing, O. i R. Hertwigowie, E d. van Beneden, umożliwili przez nie do
piero stworzenie teoryi dziedziczności. J a k kolwiek bowiem ważnym je s t dowód, który najnowszym zawdzięczamy czasom, źe wszel
kie przem ieszczenia chrom atyny odbywają się biernie, pod kierunkiem siły, spoczywa
jącej w odkrytej niedawno „centrozom ie”—
nic on wszakże nie zmienił w pojmowaniu chrom atyny jak o substancyi, przekazującej cechy rodzicielskie.
Ponieważ wszystkie ją d r a komórkowe po
chodzą od ją d r a ja ja , w każdej przeto k o mórce ciała zaw artą je s t cząstka chromatyny rodzicielskiej i w taki sposób zapewnione je st przenoszenie cech rodzicielskich. N a tej podstawie spoczywa teo ry ą dziedziczno
ści A . W eissm anna, której przedewszystkiem tej jednej zasługi odmówić nie będzie moż
na, źe sform ułow ała ostatecznie jasno to zagadnienie.
Czy drogi rozwoju przez układ zarodka są z góry dokładnie wyznaczone, lub też - czy zarodek je s t do pewnego stopnia obojętną j m asą, której dalsze ukształtow anie wyłącznie zależy od warunków życia, na jakie je s t wy
staw ioną ?
Pochodzenie dzisiejszych istot żyjących od
inaczej ukształtow anych przodków z jednej
strony, a fakty, dotyczące dziedziczności
N r 1.
WSZECHSWIAT.13 z drugiej, które nas uczą, że rodzice i po
tom stw o—czyli, w yrażając się ogólniej, n a stępujące po sobie pokolenia tego samego g a tu n k u —przechodzą zawsze specyficznie jednakow e stany rozwojowe, udzielają nam odpowiedzi na to pytanie. B rzm i ona w ję zyku ortodoksyjnym darwinistów : K ażdy organizm je s t wypadkową dziedziczności i przystosowania; co ustrój rodzicielski odzie
dzicza, przekazuje w zupełności potomstwu, dodając do tego jeszcze cechy przez siebie nabyte.
(Dok. nast.).
Przełożył M. G.
K R O N I K A N A U K O W A .
— Towarzysz Procyona. Wiadomo, że Pro- cyon, najjaśniejsza gwiazda konstelacyi Psa ma
łego, jest, podobnie jak Syryusz, gwiazdą po
dwójną, z powodu wszakże silnego blasku gwiaz
dy głównej towarzysz bardzo trudno dostrzedz się daje i od czasu odkrycia go przez Auwersa obserwowany nie był. Obecnie dopiero odszukał go w obserwatoryum Lićka prof. Schaberle. Od
ległość obu gwiazd wynosi 4,59", a na podstawie pomiarów swych p. Schaberle wnosi, że masa towarzysza stanowi mniej więcej część piątą gwiazdy głównej Procyona.
8 . K.
— N aw a kometa peryodyczna. Niewielką liczbę komet peryodycznych o krótkim czasie obiegu, powiększyła niedawno odkryta kometa Giacobiniego. Już pierwsze obliczenia, jak o tem wspomnieliśmy, wykazały peryodyczność tej ko
mety; obecnie pan Giacobini powtórzył swe ra
chunki na podstawie dwumiesięcznych już obser- wacyj, które objęły łuk orbity, wynoszący około 38°, gdy rachunki poprzednie oparte były na obserwacyi luku dwa razy mniejszego Nowe obliczenia potwierdzają zupełnie wnioski po
przednio otrzymane; kometa ta jest peryodycz-
jną; okres jej obiegu dokoła słońca wynosi 6,89 roku, a odległość jej odsłoneczna jest niewiele większa, aniżeli promień orbity Jowisza, położę-
jniu temu komety odpowiadający. F’onieważ nad
to płaszczyzna jej drogi jest niewiele względem eklipfyki pochylona, kometa ta należy więc nie
wątpliwie do tej grupy komet, które do systemu słonecznego wtrącone zostały działaniem Jowisza i dla tej samej przyczyny mogą znowu z układu
•tego być wyrzucone.
S. K.
— Wybuch w pracowni d-ra Izaaka. Wpierw- szej połowie ubiegłego grudnia zdarzył się groź
ny i opłakany w swych następstwach wybuch w Berlinie w pracowni niejakiego Izaaka, który opracowywał odkrytą przez siebie metodę zasto
sowania acetylenu do celów oświetlenia. Pisma peryodyczne całego świata zapoznały czytelników ze szczegółami strasznej katastrofy, co nas uwal
nia od powtarzania jej opisu. Mniej jednak pewności mamy co do przyczyn, których była następstwem, gdyż ani jeden świadek naoczny nie uniósł życia z widowni wypadku. Opinie znawców, badających szczątki zniweczonej pra
cowni, według relacyi w „Berłiner Tageblatt”
z 15 grudnia 1895, skłaniają się, o ile się zdaje, do upatrywania przyczyn nieszczęścia w wadli
wej konstrukcyi przyrządów, szczególniej zaś ich części, które służyć miały do ochładzania gazu, poddawanego widocznie znacznym ciśnie
niom, oraz w niedostatecznej wytrzymałości zbiorników. Te ostatnie, jakkolwiek opatrzone świadectwami badania ich wytrzymałości, miały jakoby błędy nadzwyczaj ważne -pomiędzy in- nemi — niektóre ich ściany posiadały grubość nie
jednostajną. Rzecz godna uwagi, że zarówno w tym najświeższym, jak iw paru poprzednich przypadkach eksplozyj acetylenowych, żaden z opisujących je specyalistów nie odwołuje się do własności acetylenu, która zapewne stanowić może sama przez się zupełnie wystarczającą przyczynę powtarzających się z tym gazem wy
padków. Oto acetylen, związek endotermiczny,
! którego utworzeniu się z pierwiastków towarzy
szy, według Berthelota, pochłonięcie 55, l ciep- łostek kilogramowych, musi być i jest w rzeczy samej ciałem rozkladającem się w sposób wybu
chowy w warunkach właściwych. Tenże sam
i
Berthelot podaje (w Comptes rendus, t. 93, str.
; 613) opis doświadczenia, w którem acetylen pod wpływem wybuchu drobnej ilości piorunianu rtęci sam uległ rozkładowi na swoje pierwiastki, j a rozkład ten miał charakter silnej eksplozyi.
Wiadomo, że większość bliższych i dalszych po-
j
chodnych acetylenu należy do ciał silnie wybu
chających, a wiele z tych substancyj jest jeszcze
j