• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 21 (26 maja)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 21 (26 maja)"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

SWIBT

O autorze „Maryi”. (W 80-tą rocznicę śmierci).

i

maju tego roku po raz osiemdzie­

siąty okrył się świeżą zielenią nieznany grób Antoniego Malczew­

skiego. Tak. nieznany—skromny bowiem pom ni czek, jaki mu, w wiele lat po zgonie, wystawił jeden z literatów warszawskich, wznosi się nie na tern miejscu, gdzie prochy wiel­

kiego poety spoczęły.

Wójcicki, który najdokładniej tę sprawę zba­

dał, twierdzi, że autor „Maryi" został pochowany na starym cmentarzu Powązkowskim „pomiędzy po­

czątkiem pierwiastkowych katakumb a pomnikiem i grobowcem Szymanowskich-Korwinów". Przy gę- stem „zaludnieniu" tej części cmentarza, ileż razy kości jego mógł już rydel grabarski rozrzucić i zmie­

szać z ziemią—wspólną matką wszystkich: nędza­

rzy i królów, zjadaczów chleba i poetów!...

Cokolwiekbądź, każdej wiosny, gdy bzy i cze­

remchy na Powązkach zakwitną, gdy stada słowi­

ków rozjęczą się po gąszczach i cały ogród w oazę rozkoszną się przetworzy, tłumy warszawianek i warszawianów, z wieńcami i bukietami w rękach, do pomnika poety spieszą...—przepraszam!- spieszy c powinny.

Za życia wieńczymy swych poetów cierniami—

czemuż* choć po śmierci odmawiać im kwiatów?...

Za rozkosz estetyczną i serdeczną, za łzy, za westchnienia, za ekstazę, która ducha podnosi i uszlachetnia, należy się czarodziejowi, co te cuda wywołuje—nagroda.

Malczewskiemu tę nagrodę niech zaniosą czy­

telniczki jego „Maryi", których jest milion. Niech w każdą majową rocznicę zgonu poety grób jego' będzie ubrany ich rękoma w kwiaty. Niech na­

stępnie pomyślą, żeby z oszczędności na kapelu­

szach, sukniach, piórach, wstążkach, galgankach zebrać kwotę, wystarczającą, na wzniesienie arty­

stycznego pomnika pierwszemu romantykowi polskie­

mu oraz pierwszemu i jedynemu polskiemu poecie,

który odmalował idealny i, choć nie wykończony, jednak przepiękny wizerunek Polki-żony...

'• Zanim się to stanie, wskrześmy i w czyn wprowadźmy dawny projekt wmurowania tablicy pamiątkowej w ścianę domu przy ulicy Elekto­

ralnej (Ks hypoteczny 796, porządkowy 3), gdzie Malczewski ostatnie miesiące życia przemęczył.

Ten projekt mógłby już obchodzić swój ćwierć- wiekowy jubileusz — tyle bowiem lat upłynęło od dnia, w którym narodził się w małym, dymem pa­

pierosów i rosnącą za oknem akacyą zaciemnionym pokoiku, mieszczącym dawną redakcyę „Kuryera Warszawskiego".

Trzej ludzie powzięli go a l'improviste i na poczekaniu w kilkunastu słowach umówili: Cypryan

Godebski, Miron i ten, co to pisze, a który wówczas nowicyat literacki odbywał.

Miron ułożył napis; niżej podpisany wniósł, żeby dodać cytatę: „Bujno rośnie, odludnie kwiat stepowy ginie11’, Godebski, artysta a zarazem posia­

dacz bogatych kopalni marmuru w Karrarze, zobo­

wiązał się wykonać tablicę bezpłatnie.

Niestety! przy pierwszej próbie wcielenia pro­

jektu, rozbił się on o niemożliwość. Władza zażą­

dała, żeby napis był—rosyjski.

Dziś, nie stawianoby ani przeszkód, ani wa­

runków, do spełnienia niemożliwych. Więc projekt trzeba wykonać. Pozwolenie uzyska się łatwo, napis da się odszukać lub na nowo ułożyć — a za­

wiadomiony o tern Godebski słowa niezawodnie do­

trzyma.

* * *

Modlił się Słowacki, żeby Bóg mu dał „życie poetyczne". Modlitwa została wysłuchana. Nie wiem, czy podobne pragnienie miał Malczewski, lecz i jego życie Bóg uczynił poematem — poematem pięknym a głęboko smutnym, jak... „Marya".

To życie mieni się barwami tęczowemi, które stopniowo blednąc i przygasając, przechodzą w koń-

M 21 — 26 m aja 1906 r. 1

(2)

nie hulaka zresztą i nie rozpu- owszem cele poetyckie i naukowe

kończy ży-

cu w ponurą, jednostajną czarność. Poranek w ze­

stawieniu ze zmierzchem, uderza tu prawdziwie Ręmbrandtowskim kontrastem światłocienia.

„Adonis, przypominający z rysów twarzy mło­

dego Stanisława Augusta", zmienia się, doszedłszy zaledwie lat trzydziestu, w „człowieka stetrycza­

łego, wyglądającego na pastora luterskiego, w ża­

łobnym, pół-duchownym stroju..."

Z urodziwego światowca, podbijającego serca kobiet, przeważnie zamężnych—co było fatalnością poety—staje się w najpiękniejszym lat rozkwicie zżółkłym mizantropem, mistykiem, oddanym wyłącz­

nie magnetyzmowi, modlitwie i ekstazom religijnym!

Wreszcie bogaty arystokrata, „jenerałowicz", wyrzucający, modą ówczesną, ze swego nazwiska spółgłoskę w, i piszący je z francuska: Malczeski,

człowiek o smaku subtelnym, podróżujący przez lat pięć po Europie —

stnik, wszędzie sobie stawiający

cie w niedostatku, w skromnem, drugopiętrowem mieszkanku, za­

dłużywszy się kamienicznikowi i w aptece.

Błogosławmy te przemiany:

bez nich poezya polska nie po­

siadałaby arcydzieła.

Gdyby poeta pozostał do końca ś wiato wcem, zjadaczem serc, „Adonisem", nie mielibyś­

my może po nim nic więcej, prócz mdłych madrygałów, jakie we wczesnej młodości pisywał

w „sztambuchach" pięknych pań i panienek.

Wspaniały kwiat wielkiej poezyi nie rozwija się w cieplar­

niach.

* *

Malczewski - człowiek uka­

zuj e się nam za mgłą, niby lot­

ne, prawie niepochwytne zjawis­

ko. Ta mgła sprawia, że wielki poeta jest zarazem sam w sobie postacią poetyczną.

W jego poemacie niema ani trochę „literatury" (którą w dziedzinie poezyi tak słusz­

nie Verlaine lekceważył); w nim samym — ani trochę literata.

Nie widzimy rusztowania, na którem swój obraz rozwieszał, ani

Gertruda Komorowska.

Konstancya z Błeszyńskich generałowa Malczewska

* (matka poety).

ksiąg, z których wiedzę czerpał, ani obryzgane­

go atramentem kałamarza, ani piór użyciem roz- strzępionych.

Malczewski nie ma żadnych stosunków w świę­

cie pisarskim; po redakcyach nie chodzi; krytykom jest obcy; rymopisów warszawskich nie zna i nie

szuka; Niemcewiczowi kłania się zdaleka, nazywa­

jąc go „jaśnie wielmożnym panem". Nawet Mo­

chnacki, jego późniejszy chwalca i apologista, nie wie za życia poety o jego istnieniu.

„Marya" czyni wrażenie utworu spadłego z nieba... A los tak wytrwale pracował nad za­

tarciem śladów ziemskiego istnienia poety, że po­

skąpił nam nawet jego portretu. Nie posiadamy ani jednej autentycznej podobizny autora „Ma­

ryi" * *). Dołączone do niektórych dawni ej szych wydań

„Maryi" portrety Malczewskiego są fałszywe i zmy­

ślone.

Podajemy przy niniejszym szkicu kopję por­

tretu matki poety Konstancyi z Błeszyńskich, jenerałowej Mal­

czewskiej, do której syn miał być bardzo podobny. Zauważyć jednak musimy, że kopię drze­

worytową wykonano ze starego, zniszczonego i częściowo zatar­

tego pastelu, i że poeta, trawio­

ny w ostatnich latach życia strasz­

ną chorobą raka wewnętrznego, nie mógł mieć rysów tak przy­

jemnie zaokrąglonych i uśmie­

chniętych.

Dołączamy też podobiznę zupełnie już autentycznego por­

tretu Gertrudy Komorowskiej, która posłużyła Malczewskiemu za pierwowzór do „Maryi". Ory­

ginał portretu znajdował się przed kilkudziesięciu laty u hr.

Wład. Łąckiego, spokrewnione­

go z Komorowskimi, w Posado­

wię, w Poznańskiem.

W iktor Gomulicki. •

*) Odnalazł się niewielki, akware­

lowy portrecik

ćh

miniaturę, przez nie­

znanego artystę wykonany, o którym posiadacz twierdzi, że jest wizerunkiem Antoniego Malczewskiego. Przedstawię może kiedy ten portrecik czytelnikom

„Świata" wraz z zebranymi argumenta­

mi — osądzą wówczas znawcy: czy do­

mysł jest trafny. PK. G.

2

(3)

FRAGMENT Z „ESTERKI”.

Na bała maskowym a Estery w pałacu Łobzowskim otruty został zdradziecko przez dwo­

rzanina królewskiego kasztelan Spytek, nieprzyjaciel żydów. Podejrzenie pada na współwyznawców Estery. W sprawie tego skrytobójstwa przybywa do króla Kazi­

mierza fanatyczny ksiądz Baryczka, wysłaniec biskupa, i grozi monarsze klątwą ko­

ścielną. Król rozgniewany rozkazuje zuchwalca utopić. Starcie między koroną a kle­

rem rozgrywa się właśnie w przytoczonym fragmencie.

Scena 8-ma aktu IV-go.

Król Kazimierz, ksiądz Baryczka, Andrzej łowczy, w głębi Esterka i dworzanie.

KRÓL (do Baryczki).

Biskup cię przysyła.

Czemu Bodzanta do mnie przyjść się wzdraga?

P rzez posty wilk nie tyje.

BARYCZKA.

Przyczyn sita Jest kćtemu.

KRÓL.

Jakież':

BARYCZKA.

Biskup niedomaga.

KRÓL, i;

To wykręt! wykręt nic rzeczy nie zmienia.

(Wyniośle.)

Jakie do króla waść masz polecenia?

BARYCZKA,

Ksiądz biskup zw ażył w mądrości głębokiej,.

Że kasztelana musieli struć żydzi, Wiec ich oskarża.

KRÓL.

Tak się jem u widzi?

Dotąd w tym względzie nic nie wiemy zgoła, Lecz poczynione są stosowne kroki.

BARYCZKA.

O. sprawiedliwość ten nowy gw ałt woła.- KRÓL.

Ja sam z winnymi obrachunek zrobię, Więc biskup może spać spokojnie sobie.

BARYCZKA.

Ksiądz biskup widzi w tej zbrodni zuchwałej, Jako żydowstwo hardo głowę wznosi;

Gdy od ich knowań cierpi naród cały, To o przytarcie rogów kornie prosi.

KRÓL (sucho).

Prośba spełniona będzie, jak należy.

BARYCZKA.

Ksiądz biskup s ą d z iż e straszne dokoła

Zepsucie nawet wśród chrześcian się szerzy, Czem jest zmartwiony dostojnik kościoła.

KRÓL.

7 ja się martwię za biskupa śladem,

Lecz cóż? działajcie słowem i przykładem.

BARYCZKA.

Kapłani robią, co są zrobić w stanie,

Lecz racz nam pomóc, najjaśniejszy panie!

Bowiem zgorszenie zwykle idzie z góry, Wojsko na swego wodza się ogląda,

A wszak rozpustą dyszą tutaj mury.

(Dobitnie.

fes- poprawy Ojciec Święty żąda.

KRÓL (marszczy brwi).

Co?

BARYCZKA.

Ojciec Święty przemawia przeze mnie, / To Klemens Szósty woła z Awinionu.

On biskupowi zalecił tajemnie

Czuwać, by swego król nie hańbił tronu.

Ksiądz biskup czekał dotychczas cierpliwie, Ale wystąpić ju ż największa pora:

Ratować trzeba, póki człowiek żywię, Gdy umrze, wtedy nie szukaj doktora.

(Gromi.)

Królu! ty działasz ludowi na szkodę,

W pożądliwościach żadnej nie masz miary;

Rozpędź trefnisiów i nałożnic trzodę,

Tę sprośną zgraję bez czci i bez wiary.

Rozpędź ich, królu, i tę, która stoi Na. czele, niby wszeteczeństwa godło;

Precz od królewskich wy żeń ją podwoi, Jawnogrzesznicę, tę żydówkę podłą.

(Esterka kryje się za tron).

KRÓL (na tronie).

Do pomazańca mówisz, hardy klecho!

BARYCZKA.

Mówię do władcy, co się w grzechu tarza, Wołam do ciebie ze stopni ołtarza

I w wielkiej sprawie słowem walczę śmiałem,- Dwie córki, które zawdzięczasz Esterze,

Królu, w żydowskiej zostawiłeś wierze.

' (Załamuje ręce.)

Rzecz bez przykładu w chrześcijaństwie calem.

Ty świętokradzko pańskie gnębisz sługi, Nad cnotliwymi cięży twoja ręka;

Toniesz w nierządzie, ja k Baltazar drugi, A twa drapieżność Kościół święty nęka —

Z mienia odziera! W osobie kapłana, Pomnij, krzyżujesz ty Chrystusa Pana,

Tak ja k wynosisz Jego srogie kąty, Kiedy niewiernym dojesz przywileje;

Z naszej to krzywdy łup biorą bogaty.

Bacz, bo się miara swawoli przeleje;

Strzeż się, bo grzechów twoich kłos dojrzały, I wkrótce groźne musi nadejść żniwo;

Gdy w bezeceństwie jaw nem szukasz chwały, To drżyj przed Boga prawicą straszliwą!

KRÓL (w uniesieniu).

7y drżyj! bo gniewu powalę cię gromem!

Zgniotę!

(U podwojów cisną się dworzanie; Esterka na omdlała stoi oparta o ścianę.)

BARYCZKA (głosem podniesionym).

Piekielne duchy rządzą domem.

Kędy mieszkańcy porwani są szałem;

Bodaj się zapadł ten Babilon nowy,

(4)

Gdzie ladacznice frym arczą swem ciałem, Króle przed niemi pochylają głowy! * W fe

9

(Esterka chyłkiem ucieka.) Gdy tu bezecna tłuszcza się weseli, ~ _ ' ✓• . , i •

Miodem i jadłem tuczy się obficie.

Prawa królowa, zamknięta w swej celi, Zbawiona męża, we łzach pędzi życie.

KRÓL Milcz! zamilcz!

BARYCZKA.

Ja tu wołam do pokuty, Ja wzywam ciebie, królu, na poprawę;

Precz odrzuć owoc występku zatruty, Bo oto idą straszne czasy, krwawe!

(Podnosi ręce.)

Kara zawiśnie Boża nam nad głową, Pan chłostać bedzie winne bez litości &

I ześle na was zarazę morowa, . . A zgniła ropa pożre wam wnętrzności.

Przeciągłym hukiem grzmieć będą niebiosy, Ttwórca na pogrom ześle wojska swoje,

Ziarno przestanie pełne rodzić kłosy,

Zagasną światła i wód wyschną zdroje!

Ziemię egipskie ogarną ciemności, w • , Lud obłąkany rzuci- swe siedliska,

łJmarlych z głodu psy rozniosą kości — 7 a za bezprawia idzie pomsta blizka.

KRÓL (jakby do siebie).

• • f • 9 * * *•’ • < ' • • N im tamta przyjdzie, ja swoje wymierzę.

I gryść się będziesz własnych wspomnień jadem — Ty zważ to wszystko,_ najjaśniejszy panie!

KRÓL (porywa się w największym gniewie).

Precz stąd! przez Boga, uciekaj stąd, klecho, B ym własna ręka nie zadławił ciebie! •s. u Q O

BARYCZKA (spokojnie).

Plagi, śmierć samą ja zniosę w potrzebie, Bo m i jest wiara siłą i pociechą;

Uciski wszelkie ofiaruję Bogu.

Idę. Z nóg prochy otrząsam u progu.

(Oddala się. Obecni w popłochu opuszczają komnatę.)

BARYCZKA.

Toż pomnij, jeśli z pokorą i szczerze

Nie będziesz kajał się za swoje grzechy, Wówczas się kościół od ciebie odwróci, Ostatniej kiedyś odmówi pociechy,

Na złego króla biskup klątwę rzuci!

I zwolni twoich poddanych z przysięgi, Nie będą odtąd mieli cię za pana (r '

I runą w gruzy twierdze twej potęgi,

Korona z czoła spadnie ci — strzaskana!

I pójdziesz wielkich bezbożników śladem W świat na tułaczkę i wieczne wygnanie

Scena 9-ta.

KRÓL (sam).

Powietrza! .

(Otwiera okno. Wchodzi dworzanin Kochan.) KOCHAN.

P rzyszła już żydów gromada i W sieni ich łowczy z podkoniuszym bada,

Ale coś śledztwo nie wiedzie się wcale. • KRÓL (posępnie).

J3yZ Zw Baryczka. Śmiał lżyć mię zuchwale... Z Tak w nietykalność sivej osoby wierzy.

To winowajcę ukarać należy.

(Pauza.) L - '

Tobie spełnienie wyroku polecę: ■ - ' W nocy za zam kiem utopić go w rzece!

(Kochan przerażony.) Jutro niech będzie głośno o tym czynie!

(Powstaje.) On za obrazę majestatu ginie!

(Wchodzi Andrzej.) ANDRZEJ.

Nic nie powiedzą oni z wolnej ręki, To co m am począć, panie!

KRÓL.

JEs/or na męki! ,

STANISŁAW KOZŁOWSKI

I potem zapanowała cisza po­

między tym dwojgiem młodych—

zamkniętych w ciasnej przestrze­

ni zimnego pokoiku. Zdawało się, że jakieś wielkie ofiarne słowa zadźwięczały i mocą swoją usu­

nęły wszystkie małostkowe i ego­

istyczne wrażenia. Nie był to chłopak i dziewczyna w rozkwi­

cie sił i młodości, lecz dwoje

wielkich ofiarników, składających swe żałobne dusze u stóp niewi­

dzialnego ołtarza, na którym pło­

nął wieczysty ogień miłości Oj­

czyzny.

Pierwsza ocknęła się Mazia.

Oczy jej utkwione w przestrzeń z wyrazem, nieokreślonego smu­

tku i bolesnego przeczucia—prze­

niosły się powoli na trzymaną w ręku książkę.

— Pozwól pan, że zajmę się moim małym pacyentem! — wy­

rzekła z uśmiechem.

— Może pani przeszkadzam?

— Nie! zostań pan, ja nie mam dla pana tajemnic.

Usiadła przy stole i zaczęła szukać w lekarskim podręczniku recepty na chorobę dziecka rze-

źniczki. Szukała długo i pracowi­

cie. Leon patrzył na nią z zaję­

ciem. Dziecinna jej twarzyczka mieniła się co chwila innym wy­

razem. Widoczne było, iż myśl pracuje, przypomina sobie z na­

tężeniem.

Wreszcie Mazia zagięła kartkę w książce i szukając na stole ołówka, wyrzekła:

4

(5)

2. salonu Krywulta.

(Fot. J . Gołcz).

— Gdyby pan wiedział—jak ja się boję cokolwiek choremu za­

ordynować... Po prostu kompres zimny lub ciepły jest dla mnie źródłem najwyższego niepokoju.

Tak zazdroszczę mężczyznom le­

karzom ich zimnej krwi i braku nerwów! Ja dzisiaj przez ten cie­

pły kompres nie będę spała całą noc!—A potem—gdybyś pan wie­

dział, co to jest taka rzeźniczka paryska... jakie to pretensye... ja ­ kie wymagania!...

Wysunęła biały mankiet z pod lewego rękawa sukienki i naj­

spokojniej zaczęła przepisywać jakąś receptę z książki na płótnie mankietu.

— Tak, jestem spokojniejsza, że się nie pomylę! — wyrzekła z uśmiechem.

— Pani nie jest jeszcze le­

karzem. Pani recepty pis’ać nie wolno...

—- E! tu nie tak srogo we Francyi—u znajomych aptekarzy i nie podpisując się... Całe nasze

szczęście... Inaczej — z głoduby umrzeć przyszło.

Zapukano do drzwi.

— Ktoś idzie!— uciekajmy!...

Porwała się z miejsca i szyb­

kim skokiem posunęła się do drzwi. Otworzyła je. W sieni sta­

ła młoda dziewczynka w kolecie

barankowym i kapeluszu z pę­

kiem fiołków.

— Przepraszam... — wyrzekła nowoprzybyła—czy koleżanka wy­

chodzi?

— Tak! — odparła Mazia—idę do pacyentki!

— A... to nie przeszkadzam.

Dwa słowa tylko... nie— nie—nie wejdę nawet. Powiem tak na progu.

Panienka w kolecie była prze­

ciętnym typem panienki-warsza­

wianki zgrabnej, z grzywką ładnie ufryzowaną, w rękawiczkach po­

rządnie zapiętych na cztery gu­

ziki. Garbaty nosek, kędzierzawe włoski i pewne skrzywienie ust, dawały do poznania semickie po­

chodzenie. Ciekawe oczka obrzu­

ciły Leona szybkiem spojrzeniem.

— O cóż więc chodzi?—spy­

tała Mazia.

— 0... sąd honorowy! — wy­

recytowała panienka.—Koleżanka Rosenheim powiedziała na kole­

żankę Wilkowicz, że koleżanka Wilkowicz jest zarozumiałą. Ko­

leżanka Wilkowicz się uniosła i powiedziała na koleżankę Ro­

senheim, że koleżanka Rosenheim jest... idyotka. Naturalnie jest to obraza, której puścić płazem nie należy, i nic dziwnego, że kole­

żanka Rosenheim zażądała sądu

Juliusz Kossak. Placówka kozacka.

honorowego? Ja jestem arbitrem ze strony koleżanki Rosenheim, ze strony koleżanki Wilkowicz jest koleżanka Deptuch, chodzi

nam jeszcze o superarbitra...

— Więc chciałybyście mnie prosić? — zapytała Mazia.

— Tak...

Mazia załamała ręce.

— Bój cie się Boga! panno- Goldenkranz, przed egzaminami!

A toż nam taki sąd przynajmiej dwa dni zabierze...

— O! pięć dni najmniej—za­

przeczyła panna Goldenkranz — musimy wniknąć w przyczynę sprawy, wysłuchać świadków, któ­

rych zacytowano siedemnaście osób. Przytem koleżanka Wilko­

wicz będzie się starała przepro­

wadzić dowód prawdy i dowieść, że koleżanka Rosenheim jest idy- otką. Chodzi więc o obronienie koleżanki Rosenheim i o wydosta­

nie od osób kompetentnych i pro­

fesorów świadectwa, że koleżanka Rosenheim jest nawet wyjątkowo inteligentną...

— Ależ — jęknęła Mazia—ja nie mam czasu, ja jestem bardzo zajęta — przytem chodzi o taką drobnostkę...

Żydóweczce zapłonęły oczy.

— Wcale nie o drobnostkę!—

zawołała— Koleżanka Wilkowicz

5

(6)

je s t antysemitką, i cała ta sprawa wynikła stąd, że Rosenheimówna je s t żydów­

ką... Pani — panno Maziu, która głosi zasady równości, powinnaś nie odmawiać przy­

jęcia roli superarbitra w tej sprawie...

— Dobrze! ja jeszcze pom yślę... nie odmawiam, tylko — chodzi mi o zmarno­

wanie czasu...

Obie panny zaczęły scho­

dzić ze schodów, za niemi szedł powoli Leon i przyglą­

dał się z zaciekawieniem tej jeszcze jednej studentce, spa­

dłej na bruk paryski.

Gdy, rozstawszy się z Ma­

zią, znalazł się na bulwarze Saint Michel — otoczył go gwar, wir, hałas życia parys­

kiego. I zdawało mu się, że z jakiegoś prowincyonalnego polskiego miasteczka, prze­

niósł się nagle w samo cen­

trum cywilizacyi europej­

skiej. Owa Glacierabyła rze­

czywiście „odcięta od Pary­

ża", ja k mówił Kręćki.

Leon .już tylko żył i Lecz

oddychał Glacierą. Z pewnym wstrętem za­

czął ocierać się o Francuzów, za­

legających bulwary i zasiadają­

cych w kawiarniach do przedśnia- daniowego absyntu. Twarze tych Francuzów były bardzo brzydkie i dziwnie do siebie podobne. Prze­

ważali tu studenci i kupczyki i rozróżnić ich nie można było gdyż tak jedni, ja k drudzy, mieli

jednakowy wyraz tw arzy i try ­ wialność całej postaci. Pomiędzy nimi kręciły się kobiety — prze­

ważnie młode i niektóre bardzo ładne, lecz w ruchach, w pozach, w barwie koletów i kapeluszy nieharmonijne, bez cienia kobie­

cości.

Leon, błądząc wzrokiem po nich, powracał myślą do Grzego­

rzewskiego, Wilhelminki, Mazi...- W ydali mu się ja k duchy, ja k zjawiska wobec tej tłuszczy, pijącej przed stolikami brudne płyny w dużych szklankach. Ko­

biety nawoływały się ochrypłymi głosami i w każdem zbliżeniu się do mężczyzny czuć było skryte żądanie wyłudzenia jakiejś kwo­

ty pieniężnej, lub choćby kieliszka absyntu lub amerpikonu.

I nagle, Leon dostrzegł idącą wzdłuż tarasów kawiarnianych czarną postać kobiecą, nieśmiałą, spłoszoną, a mimo to snującą się z uporem istoty, spełniającej wło­

żony na jej barki obowiązek.

Była to siostra Ignasia—szu­

kająca brata. Blada jej twarzycz­

ka zdawała się być wykrojoną

Grafika polska.

i

(Akwaforta)

J. Pankiewicz. Rouen, Pont Corneille.

J

M W r

z opłatka, a wypłowiałe i bezsen­

ne oczy trwożliwie przebiegały rozpustne bandy zalegające ka­

wiarniane stoliki.

Natknąwszy się na Leona, ki­

wnęła mu głową i spytała:

— Nie widział pan Ignasia?

— Nie! zresztą nie wiem, ja k pan Ignacy wygląda.

— Dwa razy taki duży, ja k ja... bardzo"czerwony i włosy ma

kuderlawe jak.?.

— Urwała — Leon dostrzegł, ja k oczy jej szeroko się rozwarły

i skierowały w kierunku weren- dy pod markizą, w której siedzia­

ła cała banda młodych mężczyzn i kobiet. Krzyczano i hałasowano tam bardzo. Kobiece głosy góro­

wały. Akompaniował im stuk szklanek, kieliszków i spodków.

Twarze tej bandy miały cerę dziwną, posypaną popiołem, wła­

ściwą ludziom, którzy strawili noc całą na rozpuście, lub na których śmierć czyha.

Leon uczuł, ja k Litwinka schwyciła go kurczowo za rękę i wyszeptała.

— Ignaś!...

— Gdzie?

Lecz w tej chwili siostra Igna­

sia odwróciła oczy, gdyż źrenice jej spotkały się z ciekawemi, wy­

zywaj ącemi spojrzeniami kobiet, otaczających rozpustnem kołem pijących mężczyzn.

I cała fala prześlicznego ru ­ mieńca nabiegła na bladą tw a­

rzyczkę dziewczyny. Zmrużone jej powieki zasłoniły wstydliwie oczy,

ręka puściła dłoń Leona i sio­

stra Ignasia cicho, bez słowa, odeszła — znikła.

pytał

Powróciwszy do kantoru, Leon spodziewał się srogich wymówek od Kręckiego. Lecz pomylił się, Kręćki p.ogroził mu palcem i rzucił wesoło:

— Ja tu już za pana robotę odrobiłem!...

Leon miał ochotę wscząć sprzeczkę.

— Wypadło mi zabawić trochę dłużej na mieście! — odparł prawie szorstko.

Kręćki śmiać się zaczął.

— Ho! ho! — Paryżanki nęcą i wabią... co?

Leon uczuł się gwałto­

wnie dotknięty sądzeniem Kręckiego.

— Dla mnie Paryżanki nie są niebezpieczne — od­

parł — mam za dobry gust na to.

Kręćki ukłonił mu się aż do ziemi.

— A... jeśli tak, to proszę siadać. Widzę, że masz pan ochotę wscząć za mną batalię, ale Juliś dziś taki kontent! taki wesół, że nie będzie się z panem kłócił!

Leon uśmiechnął się szyder­

czo.

— Jakiż powód do radości?

czy wolno wiedzieć? czy pod­

wyższono pensyę Julisiowi? — za­

pytał.

Lecz Kręćki rzeczywiście tak był rozpromieniony, iż nie zwra­

cał uwagi na ironiczne usposobie­

nie Leona.

— Nie! — odparł — ale moja dziewczyna pisała dziś do mnie—

i—patrz pan, co przysłała!

W yciągnął z szuflady biurka niedużą książeczkę w szarej okład­

ce i podał ją Leonowi.

Pańska dziewczyna?— Za­

nie rozumiem!

No tak, moja narzeczona.

Pan masz narzeczoną?

Naturalnie. Każdy młody który wyjeżdża do Paryża,

kraju narzeczoną. Tylko na­

Polak, ma w

na dziesięciu jeden do owej

rzeczonej wraca. Ale ja będę tym jednym!

Leon przeczytał tytuł ksią­

żeczki; '

P R Z E Z Ł Z Y zbiór nowel.

• A na ukos zw isko.i imię:

pod spodem na- Marya Orion.'.

DCN

6

(7)

Jan Góralczyk.

To, co malarstwo nasze dawno już, bo przed wiekiem uczyniło w te­

macie, rzeźba dziś dopiero czyni. Szko­

ła Norblina: Orłowski, Płoński, Soko­

łowski, Zabiełło — potem Michałowski i Kossak byli faktycznymi „secessyo- nistami“ w ówczesnej sztuce, co precz rzucili świat klasyczny, pseudokla- syczny epigonów i otworzyli oczy na życie, które się przed nimi toczyło, Z rzeźbą, gorzej było. Godebski, Po­

piel. To uznawane dotąd wielkości—

gdy o tamtych malarzach już zapom­

niano, jak zapomniano zarazem o tych, przeciw którym walczyli. Jakoś rzeźbą silniej rządzi tradycya. Bo też te klasyczne pomniki Sztuki, które tak od czasu do czasu silniej, a stale; od renesansu wpływały na Sztukę, te wzory — były wzory rzeźbiarskie.

Czas dziś przyszedł, że się od nich wyzwolono.

Jak za sprawą Orłowskiego, Mi­

chałowskiego, Oborskiego, nędzna szka­

pa wjechała w polską Sztukę, tak te­

raz ten sam tematowy pierwiastek w rzeźbę naszą wprowadza Góralczyk.

Lecz oczywiście metody pracy jego, jego technika je st zupełnie już inną.

Bo rzeźba nasza zagarnia tę nową dziedzinę tematu już wyszkolona, peł­

na umiejętności, znawstwa rzemiosła.

Technika jego je st t. z w. impresyjną.

Chcąc ją ściślej określić: polega ona na tem, że się nie idzie wiernie krok za krokiem, szczegół za szczegółem za naturą, lecz pracę całą się uprasz­

cza, zajmuje tylko ogółem, tem co może oko postrzegać wtem pierwszem wrażeniu, które je st najświeższe w którem chwalimy charakter, o któ- rem mówimy, że ono je st najpraw­

dziwsze, że ono nas nigdyjnie myli.

Przy tem dziwna analogia: jak Orłow­

ski rysował swe szkapy techniką szar­

paną, szorstką, a ta technika tak się świetnie nadała do jego biednych ko­

ników, że dziś, patrząc na przejeżdża­

jące chłopskie szkapy, dopatrzyć się w nich można tej formy przedstawie­

nia, jaką im dał Orłowski—tak i Gó­

ralczyk uświadomionej swej technice daje cherakter poszarpania, szorstkości, co razem sprawia efekt wynędznienia, bierności. A takim samym też je st w motywie ruchu. Bo albo przedsta­

wia nadmierny trud powstrzymywania wozu lub żmudnego ciągnienia, albo nieruchomy spoczynek beznamiętnych, znużonych życiem i w niedoli żyją-

Jan Góralczyk.

Jan Góralczyk. Konie.

Jan Góralczyk. Przy pługu.

Jan Góralczyk. Koń.

cych koni, wołów. * Pozatem inny jeszcze pomysł jest jego nowością

i oryginalnością. Kompozycye jego mają formy wydłużone, jak owe Kos­

saka akwarele: klucz bron, wóz kra­

kowski. góralski etc., bo sznurami, linkami łączy swe konie z wozem, z pługiem. Jest to wspaniała śmiałość realistycznej koncepcyi. A nawet błoto porznięte kołami i kopytami przedsta­

wia. Stąd na widok jego prac bu­

dzą się nieuniknienie te wszystkie skojarzenia, jakie dała nam wieś, ze swemi błotnemi drogami, pastwiska­

mi, po których zwolna skubiąc trawę posuwają się naprzód stada owiec, ba- ranów, krów, ze swą orką, swym za­

pachem gnoju, swem ubóstwem, kwije- tyzmem. Wszelka Sztuka, która odda- je prawdziwy charakter rzeczy, choć­

by i najmniej cennej, choćby i martwej natury—jeśli właśnie tylko przeko­

nywa, daję istotę rzeczy—je st cenną.

Jest więc i Sztuka Góralczyka cenną.

Bo nawet pomijając temat, który nam, cośmy tylekroć byli na naszej wsi i tyle wrażeń śmiesznych, wesołych, aż nastrojowych z niej wynieśli, jest drogi, jako jedno z naszych życio­

wych doświadczeń i przeżyć, nawet pomijając go, a patrząc na Góralczy­

ka tylko jako na malarza zwierząt, bo je st nim w istocie ten twórca ko­

tów, kur, stad owiec, koni, bydła, psów etc., cenić w nim musimy zna­

jomość form zwierzęcych i ich opano­

wanie w rzeźbiarskim materyale i je ­ go obserwacyę ruchów.

W dotychczasowej jego twór­

czości dostrgedz już można pewną zmianę, która być może jest więcej przypadkową, nie zaś zasadniczą.

, Pierwsza np. jego wystawa we

Lwowie przyniosła prace, z których

7

(8)

każda z osobna była przedstawieniem

•całego stada zwierząt i stada tego ruch, kołysanie się, falowanie, były czwórki gniotących się koni itd. Dziś już ten temat porzucił i oddał się mniej skombinowanym pomysłom. Po­

minąwszy fdzisiejszy szablon zwłaszcza głowy końskiej:—masą jedynie wyra­

zić tyle życia i to specyalnie wiej­

skiego życia jest świadectwem nie­

wątpliwej pomysłowości i oryginal­

ności.

Każdy czas ma swoje kształty i formy—a idealnym postulatem wo­

bec sztuki byłoby, by ona, podzieli­

wszy pracę między setki artystów sto­

sownie do ich upodobań, oddawała ca­

łe zewnętrzne życie epoki, jak i to wewnętrzne, które stwarza fantazya ludzka. Tak się nawet faktycznie dzieje, tylko na mniejszą skalę.

I właśnie cennem jest, że Góralczyk notuje jedną stronę dzisiejszego ży­

cia, odtwarza swą ulubioną sferę, swój ulubiony ułamkowy zakres ca-

Jan Góralczyk. Konie.

9

łego rzeczywistego życia, co kiedyś za sprawą naszych dzisiejszych twór­

ców będzie tylko wyobrażeniem przy­

szłych naszych wstecz na nas zapa­

trzonych—formą, która już tylko jako rzeźba, obraz, słowo istnieć będzie, lecz nie jako życie. Wówczas ujrzą oni w tych pracach styl, gdy my w nich widzimy fragment życia.

Lwów. Maryan Olszewski.

Jasna dolina.

Przeszedłem ciemne puszcze niepokoju, Potworne lasy trwogi, czarne gęstwie—

Nademną burze huczały o męstwie I wichry grały o zwycięstwie boju.

Sto razy padłem, zemdlon, w krwawym

znoju,

A duch okrzepił ciało w niedołęstwie—

Nademną wichry grały o zwycięstwie, Śniła się oczom dolina spokoju...

Jasna dolina szczęścia... gród—marzenie, Jako pielgrzymom prześwięty gród Mekki

Po bojowaniu długiem—odpocznienie.

Wreszcie!.. Dobiegam, jako jeleń lekki...

Przebóg!!, obym się był przedtem oślepił!..

Wrócić!.. Lecz jakiż sen będzie mię krzepił?

Władysław Orkan.

Pieśń legionu Mickiewiczowskiego

W papierach p. L. Stępowskie­

go, artysty dramatycznego w Kra­

kowie, znajduje się ciekawy przy­

czynek do historyi słynnego le­

gionu Mickiewiczowskiego, z któ­

rym wieszcz, znajdujący się w owym czasie w stanie podwój­

nej ekstazy: narodowej i religij­

nej, zamierzał z Włoch przejść do Polski, poruszając po drodze ludy hasłem wojny powszechnej

przeciw staremu ustrojowi Euro­

py. Jest to pieśń obozowa legio­

nu. Przepisał ją jeden z legioni­

stów Mickiewiczowskich, Tomasz Stępowski, w liście do rodziny, pisanym z Medyolanu w roku

1848. Stępowski, obywatel z go­

styńskiego, emigrował z kraju po sprawie Zawiszy, w której czyn­

ną odegrał rolę. W r. 1848 zna­

lazł się we Włoszech i zaciągnął się w szeregi Mickiewiczowskiego legionu. W wiele lat potem umarł w Konstantynopolu, jako oficer jednego z pułków janczarskich.

Pieśń, którą zanotował wraz z nu­

tami na gorąco, tak, jak ją śpie­

wano w improwizowanym „obo­

zie" w Medyolanie, obejmowała cztery zwrotki, które brzmiały,

jak następuje:

Już się trąby odezwały Do ataku dobosz bije,

Idźmy bracia w pole chwały Trupem nasz bagnet odżyje.

Europa zadziwiona

Patrzy na ciebie, polaku, W terbie moc jej i obrona, Do ataku! do ataku!

My francuzi, belgijczyki, Dawne tyranów ofiary,

Nasze bohaterskie szyki Poniosą wolne sztandary.

Na francuskiej będąc stopie, Francuzie, belgu, polaku,

Dajcie wolność Europie.

Do ataku! do ataku!

Pieśń powstać musiała, jak świadczy tekst ostatniej zwrotki, na ziemi francuskiej, gdzie z po­

laków, francuzów, anglików, niem- ców, węgrów i żydów formował się pierwszy zawiązek legionu Mickiewicza. Nazwisko autora nie przechowało się. W chwili, gdy ją Stępowski notował, była już powszechną własnością polaków, należących do legionu, którzy me-

lodyę jej skracali sobie długie chwile oczekiwania na upragnio­

ny powrót do ojczyzny.

Z listu T. Stępowskiego po­

daj emy również nuty pieśni.

Kraków. Ch.

„Przekaźcie wiekom".

Na wielkiej piramidzie Cheo- psa, na jednym ze stopni kamien­

nych, prawie u szczytu, którędy od niepamiętnych czasów płynie fala pielgrzymów całego świata, wyryła nieznana ręka polska przed kilkudziesięciu laty napis:

PRZERAŹCIE WIEKOM NOC 29 LISTO­

PADA i 830.

W r. 1836 stąpił na ten głaz Juliusz Słowacki, jak świadczy notatka w „Dzienniku podróży";

„piramidy, szczyt* napis polski", a następnie wiersz:

...po głazach zbłąkane oko Padło na jakiś napis — strumień myśli

opadł...

Ktoś dwudziesty dziewiąty przypomniał ( • listopad, Polskim językiem groby egipeyanów

znacząc...

Czytałem smutny—człowiek może pisał, plącząc.

Potem na kamieniu sąsiednim z lewej strony wyrył wielkiemi

literami swoje inićyały: J. S.

Podczas pobytu w Egipcie dokonał fotograficznego zdjęcia napisu p. Andrzej Niemojowski i reprodukował go w lwowskim

„Tygodniu", za*którym reprodu- kcyę tej nieznanej, a tyle uczucia budzącej pamiątki polskiej na obczyźnie, powtarzamy. ^4.

8

(9)

tSfrctfzny wypadek^

Ca

R w c t ,

Pyo

INUNUU' <r<r)U.

n 0 ' fiY CĄ

'>M.aA a e j m Łi u L i *.-

Ze Sztuki.

W Salonie Krywulta widzimy parę nowości, wybitnych naszych rzeczy brak, wyjątek stanowi świetny obrag Chełmoń­

skiego „Obłok**. Wśród szachownicy drob­

nych pól- chłopskich, śród miedz zielo­

nych, gdzieniegdzie pługiem rozdartych, pól szaro-niebieskawych zawisł olbrzymi Obłok, to wszystko. Kto jednak kocha przyrodę, kto zdolny jest rozumieć gwar pól, szelest i wymowę wiatrem kołysa­

nych zbóż, ową niepochwytną gędźbę natury — ten z zachwytem stać musi

przed Tam niema ani

drego malowania, ani jakiejś specyalnej pointy malarskiej: proste to i tak szcze­

rze naturalne, że niewoli ku sobie od ra­

zu. Jest to poczucie poezyi naszej natury wprost zdumiewające! Obraz ten jest klasycznym polskim pejzażem, mało rów­

nych mający w naszej sztuce, a przez

żaden nie przewyższony. Wystawa ilu­

stratorów do tej pory słabo się przed­

stawia, widzimy parę niezłych winiet i małych guaszy. Jest to widocznie do­

piero początek, w tym bowiem rodzaju posiadamy dość sił, o wyrobieniu i ta­

lencie niezwykłym—sądzimy przeto, że się nareszcie znajdą i dadzą świadectwo tym pojęciom, jakie mamy o naszem ilustratorstwie??

Obok, w małej sali, wisi kolekcya nieśmiertelnych aąuafort Maxa Klingera, największego poety—sztycharza, jakiego znamy. Jest to cykl zatytułowany „Mi­

łość". Obecnie ograniczając się tylko do wzmianki, przyrzekamy wkrótce szersze sprawozdanie z tych arcydzieł napisać.

Władysław Wankie.

Wyjątek z dyaryusza

pobytu w Warszawie w m. maju 1906 roku.

. **»

. . . P rzy jech ałem szczęśliw ie do W arszawy 30 k w ietn ia w ieczorem . P rzed udaniem się n a spoczynek, p rz e ­

czytałem trz y dzienniki. Opisy s tra ­ sznych zbrodni pedeckich i endeckich, popełnionych podczas praw yborów w W arszaw ie, nie dały mi zasnąć spo­

kojnie.

N azaju trz (1 m aja) po w ypiciu h e rb a ty (nie m ogłem się domyślić, dlaczego dano m i dó niej suche bułki i zw iędłej cery serdelki) p rz y stą p i­

łe m do toalety. W łaśn ie przym ocow y­

w ałem do kołnierzyka w ielk ą czer­

w oną „z fontaziem" k ra w atę (rozsądny polityk zaw sze sto su je się do okolicz­

ności) i u k ład ałem sobie p ro g ram w e­

sołej zabaw y (bo kiedyż się baw ić, ja k nie w święto?,) kiedy otw orzyły się drzw i i w padł do m ojego san ctu ariu m (czytaj: „pokoju um eblow anego “ po

# 1 rb. 25 kop. za dobę) daw ny mój do­

b ry i znajom y rzu cił się na otom anę z okrzykiem : ra tu j przyjacielu!

Spojrzałem n a „daw nego dobrego znaj omego “ i spostrzegłem , że m a tw a rz zm ienioną, w zrok gorączkow y i brodę nieogoloną. . ; > .

—-; Uspokój się p an :— rzekłem — i pow iedz mi, co się stało? w czem m ogę być .panu pożyteczny?

— P r z y j a c i e l u o d r z e k ł pełnym przekonania głosem —j a się m uszę dziś

ogolić, tak! j a się m uszę ogolić!

P osunąłem się o kilka kroków k u drzwiom i rzekłem łagodnie:

— Tak je s t, p an się m usisz ogo­

lić—to całkiem n atu raln e...

— N a tu ra ln e , p a n mówisz?— głos je g o d rżał iro n ią—n atu raln e! A gdzie,

kochany p rzy jacielu , kiedy w szyscy fry zy erzy i golarze s ą zamknięci?

W szyscy—i p ep eesy i esdeki i re a li­

ści i spójniarze i zetdeki i endeki.

Tak, n aw et i endeki—i ci naród zd ra­

dzili i ci poszli w służbę socyałów.

Po chw ili m ów ił dalej głosem spo­

kojniejszym :

— Zaprosili m nie dziś n a obiad Boj koto wieże. W iesz, ona j e s t z domu Strajkow iczów na, a je j siostra, p anna N iunia, od d w u d ziestu trz e c h dni sta ła się p an ią m ojego serca. W ięc iść m u ­ szę — a ja k ż e pójdę z tą szczotką na brodzie, z tym w ąsem opadłym na dół, z tą rozw ichrzoną czupryną? J a k ­ że pójdę, kiedy nie m ogę dla 8-letniej córeczki Bojkotowiczów zanieść pudła czekoladek? Jak że pójdę, kiedy deszcz pada, a niem a dorożki? Bo i cukier­

nicy i dorożkarze, bez w zg lęd u na w yznanie, bez różnicy przekonań po­

litycznych, dziś św iętu ją...

Pocieszałem , ja k mogłem, mojego

„daw nego dobrego znajom ego", aż w końcu stanęło na tern, że z bólem serca postanow ił zrzec się w idoku p an n y N iuni i przez posłańca (na szczęście zn alazł się nieśw iętujący) w y sła ł przeproszenie, że z powodu silnego bólu głow y, p rzy jazd u bez­

dzietnej i bogatej ciotki, n ag łej śm ier-

9

(10)

ci towarzysza lat dziecinnych i wielu innych tym podobnych przyczyn, musi pozbawić się przyjemności spędzenia kilku chwil w gronie rodziny, dla któ­

rej czuje niezrównany szacunek, połą­

czony z bezgranicznem uwielbieniem...

Po wysłaniu tego listu postano­

wiliśmy razem spędzić dzień świąte­

czny.

Wyszliśmy na ulicę—cisza! Ani jednej dorożki, ani jednego powozu, ani jednego tramwaju. Środkiem ulicy maszeruje wojsko wszelkiej broni—

po trotuarach chyłkiem, cicho, przy­

spieszonym krokiem suną nieliczni przechodnie. Ani jednej twarzy we­

sołej, uśmiechniętej.’ Sklepy szczelnie pożarnykane ’ •— patrole rewidują — na­

strój wściekle świąteczny.

Wracamy do domu i — ziewamy.

Słychać tylko odgłos kopyt końskich—

przejeżdżają truchtem lub kłusem dragoni, kozacy, ułani. Chcę wyjść na balkon, ale służący ostrzega, że nie wolno—balkony także mają straj­

kować.

Zbliża się pora obiadowa — ciało domaga się praw swoich. Wiemy, że restauracye zamknięte, ale przecież

„od tyłu" chyba puszczają, bo trudno przypuszczać, aby „partya" pragnęła burżujów zagłodzić. Wchodzimy więc od tyłu — drzwi zamknięte. Pukamy, nikt nie otwiera, Zjawia się jednak jakiś jegomość z miną nie budzącą zaufania i pyta: „Cóżto: czy nie wiecie, panowie, że dziś święto? Chcecie, aby dla napełnienia waszych (tu użył wy­

razu trywialnego) kucharze dziś pra­

cowali i służba nie świętowała?" Rzekł, odwrócił się i splunąwszy dodał: po­

dłe burżuje!

Szczęściem była blizko redakcya najpoczytniejszego pisma. Poszliśmy do niej, nie, aby nam jeść dano, bo, niestety, tego zwyczaju w redaltcyach warszawskich jeszcze nie zaprowa­

dzono, lecz aby zasięgnąć języka: czy niema jakiej jadłodajni, której duch filantropijny jest wyższy ponad tchó- rzowstwo. Po dwunastu połączeniach telefonicznych, dowiedzieliśmy się, że jest jeden zakład odważny, w którym literaci i dziennikarze mogą głód za­

spokoić, ale za umówionym znakiem, t. j. po sześciokrotnem zapukaniu do drzwi tylnych i po trzykrotnem wy­

głoszeniu hasła: niech żyje wolność!

Dalszej naszej odyssei szczegóło­

wo opisywać nie będę, Dość, że nie mogliśmy się dostać do znajomych na Nowy Świat, ani też mój „dawny do­

bry znajomy" nie mógł nawet złożyć wizyty samemu sobie, bo go na Mar­

szałkowską nie puszczono. Nielzia—

nie razsuśdaf! Chciał razsuśdaf kon­

sul austryacki i przekonał się, że nie­

tykalność jego jest tykalną.

Siedzieliśmy więc w swójem miesz­

kaniu, paliliśmy papierosy (cygar za­

brakło) i popijaliśmy wodę. Wreszcie ogarnęło nas znużenie, zdrzemnęliśmy się. Później znów paliliśmy papiero­

sy, znów piliśmy wodę, ale dla od­

miany sodową (apteki były otwarte) i znów drzemaliśmy. Wreszcie posła­

liśmy do apteki po kolacyę, składa­

jącą się ze skórki panieńskiej i wina leczniczego z chininą,, a po tej kolacyi

mój dawny dobry znajomy powrócił do siebie, a ja o g. 9. wieczorem wy- świętowany, rozbawiony, usnąłem snem sprawiedliwych.

3 maja. Dziś jest święto naro­

dowe, na cześć którego uroczysty po­

ranek w ratuszu. Komedya „Wybór posłów" odegraną została bez zarzutu.

Pomnąc na dzień 1 maja, przy­

gotowałem sobie na dziś obfity zapas jadła i napoju. Przezorność ta oka­

zała się zbyteczną, gdyż restaurato­

rzy, cukiernicy, kupcy i t. d. okazali w tym wypadku swą niezależność i pootwierali sklepy i zakłady. Rów­

nież i dorożkarze nie zostali zarażeni szowinizmem nacyonalnym.

Wyszedłem na tern najgorzej, bo nie chcąc marnować zakupionych da­

rów Bożych, żyłem przez cały dzień pieczywem i wędlinami.

Wogóle rocznica 3 maja obchodzo­

na była przeważnie przez sfery rzą­

dzące. Policya wystąpiła w komple­

cie, w południe na placu Saskim grała muzyka wojskowa, a przez cały dzień snuły się po ulicach oddziały piecho­

ty i kawaleryi...

4 maja podałem się o koncesyę na jeden dziennik, oraz na trzy pisma humorystyczne. Tytuł dziennika. Ow- m£ws, a ..pism humorystycznych: L a ­

nie, Szum i Bajoro. Dziennik zgo­

dnie ze swą nazwą co środę i sobotę będzie miał barwę judofilską, w czwar­

tki i niedziele antysemicką, w ponie­

działki endecką, a we wtorki pedec- ką—nadzwyczajne dodatki będą po­

pierały naprzemian politykę realistów i związku demokratycznego,

5 maja. Byłem dziś na „Nowej Dejanirze" Słowackiego. Autor pod względem formy i języka przypomi­

na utwory naszych „młodych" poetów z przed lat 10—-15; ale nie posiada tej oryginalności co „najmłodsi", których utwory do niczego nie są podobne.

Swoją drogą nie jest bez talentu i gdyby nie owo naśladownictwo, mógł­

by zająć poczesne miejsce pomiędzy naszymi geniuszami z końca XIX w.

Nawet fabuła tej „Nowej Dejaniry"

nie jest oryginalną—przypominam so­

bie zupełnie podobną sztukę grywa­

ną na scenie lwowskiej przed laty 30.

Zdaje mi się, że nosiła tytuł „Niepo­

prawni".

6 maja. Niedziela, święto ko­

ścielne. Przyszło do mnie jakichś dwóch panów z grzeczną propozycyą, abym złożył podatek w kwocie tysią­

ca rubli na stronnictwo wstydzących się pracować; dla poparcia tej propo- zycyi stało jeszcze trzech panów w przedpokoju. Jako człowiek zgodny zaznajomiłem czcigoduych filantropów z zawartością mojego pugilaresu. Po­

nieważ było w nim 126 rb. przeto po­

zostawiono mi rubla, biorąc a conto podatku rb. 125. Na kwicie (bez stem­

pla, lecz z pieczęcią) wyrażono: „Ot chrabiego Z. ściągnięto 125 rubli na cele Partyi a reszta puźni".

7 maja. Od Mordki Kandydata, byłego mojego pachciarza, a obecnie prezesa prywatnego „Towarzystwa

Wzaj. Pom. obywatelskiej", zaciągną­

łem pożyczkę w kwocie stu tysięcy kopiejek na spłatę raty Towarzystwa

i na operacyę finansową, którą mam .zamiar jutro przeprowadzić.

x 8 maia—święto patrona. Opera- cya nie udała się. Stawiałem naprzód na Bompiąueta — przyszedł łajdak ostatni. Tak samo zawiodły mnie

Graat, Grenada, Rules Satyr, Helena.

I miej tu zasady — wierz w dobrą krew". Przerżnąłem 260 rb.—trzeba będzie jeszcze zgłosić się do Mordki o dodatkową pomoc obywatelską.

9 maja. Jako przyszły redaktor i wydawca dziennika i trzech pism humorystycznych, brałem udział w ob­

radach literatów i dziennikarzy nad założeniem własnego klubu. Zgoda panowała bezprzykładna—literaci mó­

wili, że sie obejdą bez dziennikarzy,, a dziennikarze twierdzili, że się obej­

dą bez literatów.

10 maja — święto państwowe:

otwarcie Dumy. W ciągu 10 dni było pięć świąt: jednosocyalistyczne, jedno narodowe, jedno państwowe i dwa ko­

ścielne.

Dzisiejsze święio obchodziłem znów na polu mokotowskiem. Gra­

łem bardzo szczęśliwie, bo tylko 32 rb.

złożyłem na ołtarzu racyonalnego po­

parcia chowu koni pełnej krwi w Kró­

lestwie Polskiem.

11 maja, Zapisałem się do stron­

nictwa Ertedeków (rzeczywistych taj­

nych demokratów), które liczy już 21 członków. W tych dniach wydamy manifest oznajmiający, że wszystkie stronnictwa zbankrutowały i że my jedynie zaprezentujemy większość na­

rodu. Organem naszym na razie bę­

dzie „Pogrzebacz", który je st do wy­

najęcia za 25 rb. dziennie. Na zało­

żenie własnego organu, którego kosz­

torys obliczyliśmy na 110,000 rubli, mamy już zebranych rubli 112.

12 maia. Otarł się dziś o mnie jakiś elegancko ubrany jegomość—

i musiałem kupić nowy zegarek. Po południu otrzymałem „przez omyłkę"

postrzał w rękę i ranę tłuczoną na głowie. Jadę leczyć się do domu...

Kas. Bartoszewicz.

Fraszki.

Śliczne mam teraz mieszkanko, Zajmuję cale poddasze;

Mieszkam tam z moją kochanką I wszystko, wszystko jest nasze.

Ona piękniejsza od kwiatka,

Więc czas przechodzi nam miło I powiedziała sąsiadka:

„Tu wam się będzie szczęściło,

„Tu szczęścia znajdziecie zbiornik,

„Co tryśnie z ziemi do pował".

To samo mówił komornik

Gdy nam dziś rzeczy zajmował.

W . Rapacki {syn.)

10

(11)

1 l

! t t V

I.

I I

♦ I

I

„...Od kuli prosto w serce, Na wznak!"

(do wiersza Józ. Jankowskiego p. t.

U m rze ć b y m ch cia ł).

Rysunek Andrz. Zarzyckiego

Z seryi lirycznej.

Umrzeć bym chciał...

Umrzeć bym chciał, •r

Nie w wiosny kwietny czas:

Zal by mi słońca złotych strzał, Wstających ziemi kras, —

Żal by mi ptasząt śpiewu,

15

46

E *

■ 4 * <

J 4

, B

* *EL ■ 4 w

Wl

w > w

Ustronnej gęstwy, gniazd,

Zal wonnych tchnień powiewu, Lazurów — słońca — gwiazd, — Zal świetnych zórz rumieńca,

Barwnego łąk kobierca, Potoku gwarnych fal...

A śród tych czarów wieńca Pamięci mej i serca,

Własnego serca żal!

Umrzeć bym chciał, V z **

Nie w twojej dłoni dłoń:

Bo jakiż by mi dział

Lekkiego snu omamień,

Gdybym miał w wieczną toń Brać żalu twego kamień?...

I gdyby jedna nawet mała Tam — u wyrocznych szal

Łza twoja z nadniebiańskiej mgły Zbawienia siłę miała,

Łzy jednej drobnej by mi żal, Twej łzy...

Na koniu dzielnym, mknącym wcwał W najgęstszy ognia żar, —

Z krwi tętnem waru i purpury, Wzruszonych ku mej chwale,

Jak oceanu głośne fale, — Z płomienną w twarzy łuną,

Od której

Zwycięstwa w niebie błyśnie znak, Choć tu kolumny runą, —

Za świętą sprawę,

Z niepodległością mężną w oku, Z królewską dumą w czole,

Pierś w pierś — w zamkniętem kole, Potężny od uroku,

Natchnienia święcąc prawe, - ' W napięciu cudnych sił, w szermierce Co w bohaterski wiedzie szlak,

Od kuli prosto w serce — Na wznak!

Jó zef Jankowski.

Lecz jeśli zdradny los

Ma podciąć mnie w zaraniu, Odrzucić tak, jak kłos <

Najlichszy w potarganiu:

Umrzeć bym chciał Na polu bitwy,

Śród huku grzmiących dział, Przy surm bojowem graniu,—

W opromienieniu tej modlitwy,

Co swych żywiołów wznieca czar W ostatniem tutaj bytowaniu,—

Walka z pojedynkiem.

Na wzór związków przeciwpojedyn- kowych, które wcześniej niż u nas, po­

wstawać poczęły za granicą, dochodząc tam do świetnego rozkwitu, zawiązała się we Lwowie przed kilku laty „liga dla

ochrony czci". Inicyatorem jej—sędziwy Jerzy książę Czartoryski z Wiązownicy.

Nikt inny nie mógł być bardziej powoła­

ny do zaszczepienia na gruncie naszym akcyi, zmierzającej do wytępienia śre­

dniowieczne­

go przesądu, o restytuo­

waniu hono­

ru rozlewem krwi, jak ten mąż bez ska­

zy, biorący tak żywy i ow ocny u- dział w życiu społecznem, a p rz e c ie ż s to ją c y po nad partya- mi i koterya- mi, powsze­

chną otoczo­

ny czcią" ro-

Jerzy ks- C zartoryski. -

d a k ó w, a . - - - • - przeto łatwiejszy, niż ktokolwiek, znaj­

dujący posłuch. . ' • • Wsparta powagą jego imienia 1 • o'ąo- by liga rozwinęła się w stowarzyszenie żywotne i spełniające już w pokaźnej mierze zakreślone na wstępie zadanie.

W szeregi jej zapisało się 600 blisko członków z wyższych warstw towarzy­

skich, gdyż nie tylko Liga znajduje dla siebie pole działania, - lecz poza szere­

gami tymi coraz częściej bywa uzna­

waną jako trybunał dla rozsądzania spraw honorowych. Sąd, w którego skład wchodzą ludzie tej miary, co Antoni Ma­

łecki, Władysław Łoziński i inni, zała­

twia co roku kilkadziesiąt takich spraw, a każda z nich umacnia coraz bardziej powagę tego obywatelskiego trybunału, tępiącego resztki obyczajowego barba­

rzyństwa naszych warstw oświeconych.

Lwów. Lubicz.

Satyra polityczna.

Najnowszy utwór Józefa Weyssenhoffa.

Okres, który przeżywamy, dostar­

czy niewątpliwie bogatego materyału literaturze. Wśród szarych mroków błysły jasne świty nadziei, złota, ju trz­

nia, mocuje się z potęgą nocy, dwa światy stanęły do walki, aż ziemia drży od piorunów. W przerwach dusz­

na, niepokojąca cisza wlewa ogień do żył, drażni rozkołysane nerwy bez miłosierdzia. Ocknęli się ci, co drze­

mali w śnie letargicznym i strwożo­

nym wzrokiem pytają, co będzie. Śli­

macze głowy pojawiają się w oknach

„domków ciasnych, lecz własnych".

Budzą się małe ambicye, kryjące szpe­

tną nagość w koronkach i haftach frezeologicznych „poczucia obywatel­

skich obowiązków". Po wybrzeżach zmąconych wód krążą przebiegli ry­

bacy.

Na razie lutnie umilkły. Rze­

czywistość stała się fantastyczniejszą

11

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zaczynając układać mowę, sądził, że zdoła zaledwie skleić kilka wierszy—teraz zaś snuł mu się cały poemat, który zdawał się oddawna drzemać na dnie

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

War- chałowski — przedstawia się mniej więcej w kształcie gwiazdy, której promienie, wybiegające ;z jednego punktu, tworzą długie,

ry raźno odpowiadały nasze działa. Lecz powoli pociski stawały się coraz zja- dliwszemi. Co chwila rozlegały się jęki i krótka komenda: „nosze!&#34; Ogień naszych

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu

Nie tylko dzięki swym kilku niewątpliwym zaletom, ale i dzięki temu, co przed chwilą podkreśliłem jako wadę—mianowicie, że się

Tern tylko da się wytłuma- maczyć fakt, który jeszcze dziś wstydem rumieni.. nasze czoła, fakt, że oddano połowę dziedzin