• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 20 (19 maja)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 20 (19 maja)"

Copied!
24
0
0

Pełen tekst

(1)

ŚWIAT

TOWARZYSTWO WARSZAWSKIE PRZYJACIÓŁ NAUK.

o upadku Rzeczypospolitej Polskiej gromadka mężów stanu i ludzi czynu, którzy pomimo ciężkich warunków politycznych zdołali jednak doprowadzić na ostatnim

t. z w. Sejmie Wielkim do ogłosze­

nia konstytucyi 3 maja 1794 roku, rozpierzchła się. Jedni, jak Koł- łontaj, rzucili się w odmęt agitacyi rozpaczliwej, inni, jak Staszic, usunęli się na pe­

wien czas od wszelkiej działalności społecznej, oczekując czasów spokojniejszych, jeszcze inni, uwierzywszy w geniusz Napoleona i jego obietnice odbudowania państwa polskiego, poszli za nim. Na miejscu, w Warszawie, która do dziedzictwa kró­

lów pruskich została wcielona, pozostało niewielu, którzy, nie zwątpiwszy w odrodzenie ojczyzny, nad podniesieniem kultury pracować wytrwale posta­

nowili.

Nielicznym tym mężom, których wolę i cha­

rakter podziwiać nam zawsze należy, przewodził uczony biskup Albertrandi, z pochodzenia Włoch, z duszy i serca najlepszy Polak.

Zawiązał on w roku 1800 w Warszawie To­

warzystwo. ludzi nauki, by spólnie z nimi o rze­

czach wiedzy dotyczących obradować i owoce kul­

tury europejskiej śród ziomków zaszczepiać.

Pomocnymi mu w tej pracy byli: Czacki, hr.

Stanisław Grabowski, hr. Stanisław Potocki, Sołtyk i ks. Franciszek Dmochowski. ' .

Warszawa była wówczas miastem jakby wy­

marłem, oplatała je sieć policyantów pruskich, nie pozwalających na nic, coby do podniesienia ducha narodowego służyć mogło. Z jednej więc strony—

spokój trupi, a z drugiej — wrzawa hula­

szczej młodzieży magnackiej, kupiącej się koło dworu ks. Józefa, wycisnęły swe piętno na rojnej do niedawna stolicy.

Nie chcąc narażać działalności swej na prze­

śladowanie, biskup Albertrandi postanowił założone przez siebie Towarzystwo oprzeć na ustawie za­

gwarantowanej. W tym celu złożona została odpo­

wiednia petycya na imię Fryderyka Wilhelma, kró­

la pruskiego, który nie widząc w czynnościach i zamiarach mężów uczonych nic dla swego pań­

stwa szkodliwego, na egzystencyę jego zezwolił.

Wydał też w tym celu dwa reskrypty w 1801 i 1804 roku, które były podwaliną prawną bytu Towarzy­

stwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk.

Skromne były początki owej pierwszej naszej akademii: nie miała ona i na razie mieć nie mogła, poparcia materyalnego, zależną będąc od dobrej woli i ofiarności możniejszych swych członków.

Posiedzenia odbywały się zdała od gwaru wielkomiejskiego na Kanonii, członków zaś liczono zaledwie kilkunastu, rozprawy jednak były ożywio­

ne. Duszą -zaś tej cichej, kulturalnej pracy był Tadeusz Czacki, którego trudy poniesione dla oświa­

ty publicznej, zwłaszcza tej na kresach wschodnich dawnej Polski, ocenione należycie zostały.

Towarzystwo miało pięć zasadniczych wydzia­

łów: sztuk pięknych, historyi, starożytności, prawo - znawstwa (prawoznawstwo i ekonomia polityczna), ' umiejętności fizycznych i matematycznych., Naj­

więcej w skutkach owocnymi były wydziały histo­

ryczny i prawoznawczy.

Nastąpiły inne czasy. Gwiazda Napoleona za­

jaśniała, pycha pruska została na proch starta, od­

żyły nadzieje patryotów polskich z chwilą, kiedy powołano do życia efemerydę polityczną, Księstwo

Warszawskie.

Od roku 1806 datuje się też rozkwit Towarzy­

stwa Przyjaciół Nauk. Warszawa się zaludnia — i znów ożywia. Wracają z obczyzny mężowie nauki.

Dzięki staraniom hr. Feliksa Łubieńskiego, król saski i zarazem książę Warszawski, Fryderyk

As 20 — 19 m aja 1906 r. 1

(2)

Biskup Jan Albertrandi.

tir. 173! r. w Warszawie, urn. 1808 r. w Warszawie.

August, nadaj e To­

warzystwu dyplom zatwierdzający i przyznaje mu na­

zwę królewskiego.

To miało miejsce w 1808 r.; w tym­

że roku umiera bi-

go

ko prezesa Towa­

rzystwa zajmuje ks. Stanisław Sta­

szic, stając sięje- prawdziwym dobrodziejem i fi­

larem.

Przywileje po­

przednie potwier­

dza i uzupełnia cesarz Aleksander I, który mocą uchwał kongresu Wiedeńskiego (1815) stał się królem konstytucyj­

nym, wykrojonej z Księstwa Warszawskiego, Polski maleńkiej.

Byt Towarzystwa ustala się; nastę­

puje okres jego normalnej pracy; insty­

tucja stopniowo przeobraża się w przybytek wiedzy równy akademiom

zagranicznym, z którymi utrzymu­

je ciągłe stosunki. • : ' Zbiory wszelakie i pomoce- naukowe Towarzystwa rosną, nie

Tadeusz Czacki.

może się ono juz zmieście w swym • z pierwszym lokalu skromnym, więc wznosi dla niego Staszic gmach piękny, okazały, z kopułą, pod

którą w ogromnej sali odbywają się posiedzenia publiczne człon­

ków. Towarzystwo zyskuje poparcie,

sympatye i rozgłos w świecie szero­

kim. Wpływy jego sięgają daleko poza Warszawę. Europa się dowiaduje, że wprawdzie państwo Polskie upadło, lecz

że dzielność ducha polskiego złamaną nie została.

I skupiło Towarzystwo naokoło siebie rozpro­

szone siły naukowe polskie, przygarnęło to, co w innych warunkach na poniewierkę lub na służbę u obcych skazaneby zostało. Więc bracia Śnia- deccy, * Lelewel i Niemcewicz i tylu, tylu innych stają się ozdobą tej wiekopomnej akademii. Cudzo­

ziemcy z wdzięcznością przyjmują zaszczytne ty­

tuły członków, których im udziela Towarzystwo.

Widzimy też w spisach mężów nauki, do wszyst­

kich niemal cywilizowanych narodów należących.

Jest i Humboldt, i Goethe, i Bowring John, i lord Brougham i Jefferson Tomasz, i Guy Lussac, i -Le- gendre, i Chateauhriand i Żukowski.

Ogółem od 1800 do 1831 liczyło Towarzystwo Warszawskie przyjaciół nauk:

członków rzeczywistych 117 przybranych 74

honorowych 81

korespondentów 144

Razem 416 ’

Atoli prąd reakcyjny, który się zaznaczył wy­

raźnie pod koniec panowania Aleksandra I, zaha- skup Jan Alber- mował w znacznym stopniu rozwój Towarzystwa, trandi. Stanowis- Patrzał na nie wzrokiem niechętnym Wielki Książe

Konstanty, nie ufał mu również cesarz Mikołaj I, jakkolwiek przywileje nadane potwierdził.

Po zwycięstwach nad Turcyą w r. 1828 Sa- mowładca Rosyi łaskawszym się stał dla Królestwa Kongresowego. Podarował Warszawie 12 armat, zdobytych pod Warną, gdzie, jak głosi odezwa W. X. Konstantego, poległ był przed czterema wie­

kami „jeden z poprzedników jego “, król Władysław.

Atmosfera dusząca, którą przez dłuższy czas od­

dychało Towarzystwo, stała się lżejszą. Zniesiono dla instytucyi zakaz przywożenia pism naukowych z zagranicy, które powstrzymywała cenzura miej­

scowa. , ;

D. 17 Maja 1829 odbył się uroczysty wjazd pary cesarsko-królewskiej do Warsza­

wy wraz z młodziutkim następcą tro­

nu, późniejszym cesarzem Aleksan­

drem II. Wśród uroczystości ko­

ronacyjnych zapomniano na chwi­

lę o utrapieniach. Zdawało się, l iż dopiero teraz zacznie się era

prawdziwych rządów konstytu­

cyjnych w Królestwie. Mikołaj przyjmował z całą uprzejmością różne deputacye, a zwracając się do oficerów polskich, przedsta­

wił im syna swego, mówiąc: „7^

reponds, qu'il esł un bon Polonais, car il esł eleve łel et j'esp er e quun jour, vcus le reconnaitrez tel.“ Na przyjęciu w zamku wyróżnił specyalnie Niemcewi­

cza, prezesa Towarzystwa, odezwawszy się doń: Il'y a iongtemps, que je vous con- nais de reputałion. Następca tronu również mówił z Niemcewiczem—i to polsku, wykazując znajomość historyi polskiej. Chcąc sobie ująć króla, Towarzy­

stwo, na wniosek swego prezesa, zwołało nadzwyczaj­

ne posiedzenie, na którem wybrano na członka po­

etę rosyjskiego, Bazylego Żukowskiego, guwernera cesarzewicza, człowieka zresztą zasługującego na to odznaczenie, bo Żukowski istotnie był stale dla nas przychylny. Potem cesarz Mikołaj okazał Towarzy-.

stwu różne względy: polecił kupić niektóre polskie wydawnictwa, ofiarował zasiłek roczny w ilości 8,000 zip. na wyznaczenie nagród konkursowych, ale wbrew oczekiwaniom wszystkich, ani gmachu, ani posie­

dzenia uroczystego obecnością swoją nie zaszczycił.MB Wreszcie monarcha opuścił Warszawę—i wszy­

stko wróciło do dawnego porządku. ..Niezadowolę-

9

(3)

Ks. Stanisław Staszic.

nie wróciło, nic nie mogło powstrzymać narodu od zbrojnego powstania. Nastąpił też ostatni okres istnienia Towarzystwa, którego członkowie, podda­

jąc się prądowi chwili, udział w nim wziąć musieli.

Spokojne ^rozprawy pod kopułą akademicką skończyły się—ozwały się inne głosy, gło­

sy gorące, mówiące o niepodległości, o swobodzie narodu.

Zagrzmiały surmy bojowe, pierw­

sze zwycięztwa ożywiły naród. Je­

nerał Dwernicki nadsyła Rządowi narodowemu zdobyte na nieprzy­

jacielu chorągwie; jedną z nich ofiarowano do zbiorów Towarzy- stwa. Potem nastąpił Grochów—

a zarazem rozstrzygnięte zostały losy instytucyi. Cesarz Mikołaj, przewidując kapitulucyę Warszawy, napisał list do feldmarszałka Dybi- cza, w którym nakazuje opieczętowanie zbiorów bibliotecznych uniwersytetu i Towarzystwa Przyjaciół Nank.

W czasie najgorętszej akcyi wojen­

nej Towarzystwo odbywało swoje posie­

dzenia, na których następowały nominacye na członków. Zaznaczono potrzebę utworzenia sekcyi sztuki wojennej i w tym celu wybrano kilku wyż­

szych oficerów. A więc członkami zostali jenera­

łowie Prądzyński i Chrzanowski „których świeżo odniesione zwycięstwa i posunięcie na stopień tak znakomity są najlepszem zaleceniem".

Posypały się też na Towarzystwo zarzuty prze­

różne; głośnym zwłaszcza był atak na nie „Nowej Polski". Instytucyi zarzucano konserwatyzm. Oczy­

wiście było to słusznem o tyle, o ile Towarzystwo, naukowe przedewszystkiem cele na widoku mają­

ce, stroniło od agitacyi, walk partyjnych i zgiełku

politycznego. ; .

Z upadkiem powstania zwiniętą zastała rów-, nież nasza akademia. Wybitniejsi jej członkowie

z prezesem Niemcewiczem na czele opuścili kraj — i z małymi wyjątkami więcej już go w swem ży­

ciu nie ujrzeli, Hr. Paskiewicz, mianowany księ­

ciem Warszawskim, wjechał tryumfalnie do War­

szawy i rozpoczął nowy okres rządów, zmie­

rzających do stłumienia wszystkiego, czem naród polski żył dotychczas.

Wyznaczono komisyę dla likwidacyi majątku Towarzystwa; które dekre­

tem cesarskim zostało zniesione.

Przez jakiś czas odbywała się dość ożywiona korespondencya pomiędzy władzami rosyjskiemi i zarządem

Towarzystwa. „Dwóch ludzi,—jak się malowniczo wyraża historyk Towarzystwa mecenas Kraushar—r (Józef Kalasanty Szaniawski, uczeń Kanta i sam filozof oraz Samuel Lin­

de, autor wiekopomnego „Słownika języka polskiego") podali sobie zgo­

dnie ręce do usypania mogiły nad in- stytucyą, której przed trzydziestoma laty przedtem kolebkę zbudowali".

Nic nie pomogła petycya biskupa Praż- mowskiego, który po wyjeździe Niemcewicza został faktycznym prezesem Towarzystwa, pragnącego ura-

Sala posiedzeń publicznych w Tow. przyjaciół nauk.

Gmach pałacu Staszica, później Tow. przyjaciół nauk. J. U. Niemcewicz.

3

(4)

tować instytucyę przez obalenie zarzutów i oskar­

żeń rządu, nic nie pomogła przychylna opinia o in- stytucyi Paskiewicza—Towarzystwo Przyjaciół nauk zostało uznane za nieistniejące przez cesarza Mi­

kołaja I.

Potem nastąpił cały szereg urzędowych rapor­

tów, odnoszących się do likwidacyi instytucyi. Spo­

rządzali je zarówno urzędnicy rosyjscy, ja k i pol­

scy. Kompletny jednak wykaz członków Towarzy­

stwa, którzy przyjmowali udział czynny w powsta­

niu polskiem, sporządził Leon Rogalski, wychowa- niec uniwersytetu wileńskiego, literat, historyk i zarazem człowiek szukający karyery w służbie

rządowej. Na podstawie też rąportu tego człowie­

ka nauki i karyery — napisany został obszerny me- moryał w języku rosyjskim, w którym uzasadnio­

no rozporządzenie rządowe, kasujące W arszawskie Towarzystwo Przyjaciół nauk, jako instytucyę wro­

gą dla rusyfikacyjnej polityki rosyjskiej. Elabo­

ra t dowodnie i systematycznie wykazał, że: Towa­

rzystwo głównie starało się o rozwój oświaty na­

rodowej, że nie zaniedbywano niczego, co mogło podnieść znękaną duszę polską, ża w osobach swych członków reprezentowało naukę i wiedzę ludu, któ­

ry wszakże, jako pozbawiony swej niezależności, skazany został na zagłady.

Warszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk zo­

stało unicestwione, ale nie została unicestwiona myśl polska. Tradycye jego odrodziły się w in­

nym zaborze, w starożytnej stolicy Polski, Krako­

wie. Powstało tu bowiem nowe Towarzystwo Na­

ukowe, które, jako Akademia Umiejętności, chwa­

lebnie zaznacza byt swój, a zarazem wysoko trzy­

około

Aleks, Kraushar.

ma rozpuszczony sztandar wiedzy i kultury pol­

skiej.

Obecnie czasy się zmieniły. Władze rosyjskie przekonały się, że nie zdolne są stłumić kultury, która bynajmniej nie czyha na państwowość rosyj­

ską. Czyżby przeto nie był czas, zakrzątnąć się przywrócenia bytu tej wiekopomnej insty­

tucyi naukowej w Warszawie? Myśl już była zlek- ka rzucona — ale jej nie podjęto i nie poparto. Może teraz, przy innym układzie stronnictw, zwła­

szcza zaś wobec zmian, które za­

szły w szkolnictwie naszem, szkol­

nictwie polskiem, znajdą się mę­

żowie, co idąc śladami trzech pre­

zesów Towarzystwa: Albertrandie- go, Staszica i Niemcewicza, wy­

stąpią z odpowiednią inicyatywą.

Myślimy o Uniwersytecie pol­

skim w Warszawie, pomyślmy i o Akademii w tern sercu Polski!

Kto się chce dowodnie przekonać, czem było W arszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, niech przeczyta lub .choćby przejrzy osiem grubych to­

mów monografii, poświęconej sprawie i rozwojowi tej instytucyi przez Aleksandra Kraushara. Dzieło uczonego autora zasługuje zewszechmiar na uwa­

gę: dla ciekawego czytelnika stanowi pożyteczną lekturę, a. dla historyka objektywny materyał do studyów. Mecenas Krausliar tą wielotomową pracą rzetelnie przysłużył się społeczeństwu polskiemu, dając mu obraz instytucyi, która jego chwałą na zawsze pozostanie.

A n to n i Miecznik.

Gabryela Zapolska.

Zaszumi Las

(20)

am z panią pomó­

wić — wyrzekł go­

rączkowo.

Z chwilą pojawie­

nia się Grzegorzew­

skiego, oczy Wilhel- minki zapłonęły tym samym blaskiem, jak i błysnął w nich przed chwilą, gdy studen­

tk a broniła Grzegorzewskiego przed zarzutem samowładztwa.

— Służę panu!-—rzekła, wska­

zując drzwi, prowadzące do salo­

niku.

— Ha, trudno, może póź­

niej...—wyrzekł pułkownik i zwró­

cił się ku Leonowi.

— Chodźmy, młody człowieku!

I wyciągnął rękę, ujm ując Leona za ramię.

Lecz Grzegorzewski wycią­

gnął równocześnię rękę i położył ją na ramieniu Leona.

— Zostańcie z nami! — rzu­

cił prawie rozkazująco — i z wa­

mi mam do pomówienia!

Leon uczuł się tak szczęśli­

wym, że o mało nie ucałował tej suchej, zgorączkowanej ręki, któ­

rą czuł blisko swej twarzy.

I prawie brutalnie odsunął się od pułkownika.

Ten ostatni przymrużył swe siwe oczy i prawie złośliwie spoj­

rzał na Grzegorzewskiego.

— Panie Grzegorzewski! — za­

czął, kłaniając się nisko i kurtu­

azyjnie — z panem walczyć nie można. Czarujesz pan wszystkich i rządzisz nimi niepodzielnie.

Oczy Grzegorzewskiego • za­

grały magle snopem promieni.

Nigdy Leon nie widział po­

dobnej siły w oczach, jak ą miał w tej chwili Grzegorzewski.

Pułkownik cofnął się szybko i znikł poza drzwiami. Wiłhel- minka zaś pociągnęła Grzego­

rzewskiego do salonu.

— Uspokój się pan, to stary głupiec! — wyrzekła niedbale.

Ujęła ręce Grzegorzewskiego i z nadzwyczajną troskliwością przysunęła fotel bujający do ko­

minka, na którym tliło się trochę koksu.

— Pan zziąbł... ja k 'można wychodzić w narzuconem palcie...

Pan ma gorączkę...

Szukała pulsu i sięgała do stolika po złoty zegareczek, za­

wieszony na postumenciku, lecz Grzegorzewski wyrwał jej p ra­

wie rękę i zaczął radosnym gło­

sem:

— Przyszły... pani wie, przy­

szły!...

— Dużo?

• — O!... dużo!... trzysta rubli...

brat przysłał... Zapłacimy długi w drukarni.

4

(5)

Lecz nagle podniósł szybko głowę i znów gorączkowe ożywie­

nie zajaśniało na jego twarzy.

— -Właśnie też dla tego—dla tego, że jestem tak chory, spie­

szyć się muszę! Należy nam te­

raz pracować ze zdwojoną siłą i goliwością. Rozrzucajmy wszę­

dzie, po całym kraju, myśli pło­

nące, jak iskry... budzące do wal­

ki, do czynu! Ja nie dożyję owo­

ców niej pracy, ja nie zobaczę, jak nad Polską zaświeci łuna po­

żaru, która się w świt zamieni...

lecz wy będziecie wiedzieć, że ta purpura, to mój siew! to moja krew! to ja cały! I gdy tam wszyscy będą wolni, równi, i gdy nie bę­

dzie niesprawiedliwej nędzy—po­

wiecie tym, którzy szczęśliwi bę­

dą, że to szczęście wyrosło na mojej mogile, wykwitło z mojego ofiarnego trupa!

Kaszel przerwał mu i rozdzie­

rał piersi, lecz on mimo to rzucał coraz bardziej gorączkowe zdania.

— Wydam wszystkie... wszyst­

kie moje myśli... Niech lecą do kraju, jak ptaki! niech zbudzą chłopa... robotnika... Niech ży­

dom powiedzą, że i oni mają obo­

wiązki dla ziemi, która ich ży­

wi... niech dzieciom każą mówić po polsku, nawet pod grozą kar w szkole... niech przelecą ponad miastami i wioskami, dotrą do ziem zabranych, do Wilna! do Brześcia! do Łucka! do -Ukrainy!

skąd ja jestem rodem!... Niech lecą razem z mojem życiem i ostatniem tchnieniem mojem.

Zasłonił rękami oczy i dodał:

— Bo umysł polski, to mło­

dy bór. Nikt nie wycinał nie­

użytków w nim i te rozrosły się tak, że głuszą w tym lesie szum wichru i tamują promienie sło­

neczne... Lecz powoli — padną nieużytki, liście martwe i śpiące poruszą się’ pod wpływem spo­

łecznej wichury i... zobaczycie:

z as z u mi las!...

XV. Zwątpienie.

Grzegorzewski wyciągnął rę­

kę ku Leonowi.

— Dla chłopów wydamy...

waszą książeczkę, uzupełnimy ją, przejrzymy, i wydamy... Czy zga­

dzacie się na to?

Leon uszom swoim wierzyć nie chclał. Jego praca miała wejść w skład wydawnictwa Grzego­

rzewskiego! Było to szczęście, o jakiem marzyć nigdy nie śmiał.

— Tylko! — mówił dalej Grze­

gorzewski— pomieszaliście, towa­

rzyszu, kwestyę socyalną, zajmu­

jąc się przeważnie ideą patryoty- czną. Musi ci e związać jedno z dru-

— Nie!., przerwała Wilhelmin­

ka — przedewszystkiem pan wy- jedzie.

— Gdzie?

— Na południe!

— Po co?

— Dla nabrania sił dla płuc!.., Grzegorzewski włosy w ty odrzucił. Śliczny uśmiech rozpro­

mienił jego zniszczone i zmęczo­

ne pracą rysy. ,

— Moje siły? — zawołał — moje siły powrócą gdy wyda­

wnictwo moje będzie silniejsze i powiększone. Marzyłem o dru­

giej edycyi... dla chłopów! Je­

dna, dla miejskiego proletaryatu, druga dla chłopów! Teraz ma­

my pieniądze, możemy odbić wię­

cej egzemplarzy, wyślemy emisa- ryusza, połączymy się z Londy­

nem z „Wolnymi Robotnikami", jakokolwiek zawsze zachowamy

swoją niezależność!..

Zaczął chodzić po pokoju, tra­

wiony potrzebą ruchu, cały w eks­

tazie, nieprzytomny prawie.

— My nie możemy pozwolić, ażeby pan pieniędze przysłane dla ratowania pańskiego zdrowia, oddawał dla sprawy... — zaczęła Wilhelminka — pan musi się le­

czyć! Pan musi wyjechać! Ja to panu mówię, ja... le k a r z !

Stanęła naprzeciwko niego i porwała za ręce.

Leon ze wzruszeniem patrzał na nią. Oboje byli bardzo piękni i młodzi. W jej oczach przebija­

ła się egzaltowana miłość, on zaś miał w źrenicach gorączko wy obłęd fanatyzmu.

— Nie! nie! — mówił Grze­

gorzewski—sprawa pierwsza, ja — potem! Teraz właśnie gorąca chwi­

la. Miałem wiadomości... s z u m i ą l i ś c i e boru... zobaczycie!

— Ja muszę panu powiedzieć prawdę... — zawołała, a głos jej miał straszną determinacyę zmu­

szonej do odkrycia śmiertelnej grozy istoty— z panem jest źle...

jeśli pan nie wyjedziesz... to zi­

ma w Paryżu... zabije pana!...

Zbladła, powiedziawszy te słowa, i Leon czuł także, że ble­

dnie, jakby usłyszał tony pogrze­

bowego dzwonu.

Grzegorzewski podniósł swe błyszczące oczy na Wilhelminkę i milczał przez chwilę, jakby pio­

runem rażony.

— Czy tak? — zapytał ochry­

płym głosem — czy tak? więc ja jestem tak bardzo chory?

Przymknął powieki i przez tę jedną chwilę zdawał się kazać swej duszy badać zniszczenie i rozkład swego ciała.

— Tak! tak! — wyrzekł pra­

wie szeptem.

giem. Trochę dobrej woli i wiary w słuszność naszych przekonań, które krzepią razem ciało i du­

szę, a ręczę, iż praca wasza bę­

dzie doskonała. Pomożemy wam!

Panna Mazia da wam wskazówki i pokieruje, a raczej dopomoże rozwinąć się waszej myśli. Idźcie do niej i zajmijcie się jaknaj- spieszniej poprawieniem waszej broszurki.

Mówiąc te słowa, trzymał rę­

kę Leona w swej dłoni i patrzył mu prosto w oczy swemi wielkie- mi, bystremi, płonącemi źrenica­

mi. Leon doznawał prawdziwie olśnienia, tak gorący był ten wzrok, strzelający z pod brwi czarnych, ściągniętych i przecię­

tych głęboką bruzdą. Lecz—dusza Grzegorzewskiego nie koncentro­

wała się cała w tych oczach. Roz­

lana była raczej w każdym. calu, w każdym muskule jego pięknej twarzy, spieczonej gorączką, pło­

nącej od wewnętrznego żaru, jak pochodnia i drgającej nerwowo pod wpływem nurtujących mózg

myśli.

Gdy Leon oszołomiony, upo­

jony szczęściem, żegnał się z Wil­

helmin ką i Grzegorzewskim, zda­

wało mu się, że i ona z większą uprzejmością podała mu rękę. ;

— Jestem już kim ś w jej oczach, zaczynam być... — pomy­

ślał' sobie, wychodząc do przed­

pokoju.

Gdy się ubierał w palto, po­

słyszał, jak Grzegorzewski, który także żegnał się z panną, pytał półgłosem:

— Więc jutro?

— Jutro—odparła Wilhelmin­

ka, ale nie tam, gdzie zawsze, tylko u mnie... Jestem zmęczona-...

tutaj bezpieczniej... Miałam wła­

śnie zawiadomienie...

Leon wyszedł i schodząc ze wschodów, myślał ciągle o posły­

szanych wyrazach. Tych dwoje—

naznaczyło sobie widzenie się.

Cóż go to mogło obchodzić? Mu- sieli się widywać często, codzien­

nie... Co jemu do tego? - ‘ ' Przed domem, w którym mie­

szkała Mazia, Leon zatrzymał się chwilkę. Grzegorzewski kazał mu się zobaczyć zaraz z Mazią. Wpra­

wdzie kantor czekał, lecz cóż zna­

czyły teraz rozkazy p a tro n a wo­

bec woli Grzegorzewskiego. Mimo to Leon stał niezdecydowany i na­

gle przed nogami swemi ujrzał czarny cień, rozpościerający się na asfalcie. Cień ten padł z mi­

gawkową szybkością i z równą szybkością powstał.

Leon poznał w nim siostrę Ignasia, Litwinkę, którą widział 5

(6)

zeszłej niedzieli u Mazi, opowia­

dającą dzieje ryżego piecyka.

Ona poznała go również.

— A co, ja k się rozciągną­

wszy! — zawołała prawie tryum ­ falnie, strzepując swoją biedną, wytartą, czarną sukienkę—to dziś

czwarty raz padam... Nie widział pan gdzie Ignasia?...

— Nie mam przyjemności znać pana Ignacego...

Litwinka westchnęła.

— Och panie! — wyrzekła — to żadna przyjemność!... Mnie ma­

ma wysłała, żeby nad nim czu­

wać... Jakże czuwać? Ta panie, on dziś wcale do domu nie wró­

cił! Może go zaaresztowawszy, wzięli do ciupy... Bóg raczy wie­

dzieć...

— A może wyjechał w oko­

lice Paryża!

— A może! Ja biegam od ra­

na, bo to mój obowiązek. Chodzę wciąż kolo kawiarni, bo on tam

często siedzi, myślę, może zoba­

czy i wyjdzie!.. Teraz wracani do domu pogrzebać trochę w piecy­

ku, bo pewnie niecnota wygasł...

A pan do Mazi?

— Tak!

— I ja do niej wpadnę—mo­

że ona widziała Ignasia.

Lecz w bramie zatrzymała ich konsierżka.

Mademoiselle, według relacyi, wyszła, bo przysłała po nią rze- źniczka do swego nowonarodzone­

go synka. Mademoiselle bowiem była zgodzona do całego przebie­

gu choroby i do dziecka przez sześć tygodni. Więc panna Mazia poszła i pewnie niedługo powróci.

— A może można pójść po panienkę? — spytała łamaną fran-

cuzczyzną siostra Ignasia.

Lecz konsierżka obraziła się i z wielką dumą objaśniła Lit­

winkę, że ona jest konsierżką, a nie żadnym komisyonerem, przy- tem—jeżeli panna Mazia zgodzi­

ła się do rzeźniczki na całą cho­

robę, to nie można odrywać jej od zajęcia.

Co powiedziawszy, strażniczka miotły i honoru kamienicy weszła do swej loży, zatrzasnąwszy drzwi za sobą.

Leon i Litwinka wyszli na ulicę. Siostra Ignasia była wi­

docznie oburzona hidalgowskiem zachowaniem się konsierżki.

— Harda, jak prosię w deszcz!—

wymówiła wreszcie, potykając się na gładkiej flizie.

Leon pochwycił ją za rękaw, bojąc się, aby znów nie upadla i nie dosłyszawszy, zapytał:

— Harda jak co?

— Jak prosię — powtórzyła panna i nagle wyrwawszy się

Leonowi, popędziła jak kula na­

przód.

Leon zdziwiony wpatrzył się w ulicę i dostrzegł idącą ku nim Mazię.

Studentka szła szybko, bez kapelusza, pomimo chłodu, z ża­

kiecikiem narzuconym na ramio­

na. Twarz miała silnie zarumie­

nioną.

Siostra Ignasia powitała ją swojem stereotypowem pytaniem:

— Nie widziała pani gdzie Ignasia?

— Nie! — odrzuciła Mazia, i nie zatrzymując się, szła w stro­

nę swego domu.

— Zapodział mi się gdzieś...

nie nocował w domu, może jakie nieszczęście...

Mazia wzruszyła ramionami.

— Powróci, niech się pani nie boi. Lepiej niech pani mu cytry­

ny do herbaty przygotuje...

Nadszedł Leon. Mazia poda­

ła mu rękę.

— Był pan u mnie, czy u Grze­

gorzewskiego?

— Widziałem pana Grzego­

rzewskiego przed chwilą. Dał mi zlecenie do pani.

Głos Leona brzmiał nieokre­

śloną dumą i oczy promieniały.

— W takim razie niech pan pójdzie ze mną na górę. Mogę tylko chwileczkę czasu panu po­

święcić. Muszę wracać do mego pacyenta. .

Lecz nieszczęsna siostra Igna­

sia złapała Mazię za połę żakietu.

— Ja muszę panią poprosić—

zaczęła—żeby pani zajęła się pan­

ną Kamillą.

— Jaką panną Kamillą?

— Tą, z którą ja byłam u pa­

ni w niedzielę. Pani wie, ta, co się miała uczyć kapeluszy. Ona stanowczo rzuciwszy kapelusze i wziąć się chciawszy do medy­

cyny. Nie można jej przeszka­

dzać, to powołanie; ona mówi, że będzie karetą jeździła.

Głos Litwinki zgrubiał na wy­

razie k a re ta . Okrągła jej twa­

rzyczka przybrała minę wielkiej powagi. Zdawało się, że to ona ma sobie w życiu wywalczać ową karetę i dyplom doktorski.

— Ta panna jest śmieszna ze swojemi pretensyami — wyrze­

kła Mazia — z kilku słów zamie­

nionych z nią, widzę, że jest nie­

wykształcona i nieinteligentna. %

— Ona!—zawołała Litwinka—

ależ ona parle f rance lepiej, niż my .wszyscy. Bo jeśli, duszko, ona aspiruje ku wysokości, to trudno i grzeszno jej przeszkadzać. Tak mówił Ignaś i...

— Więc niech chodzi na me­

dycynę, na prawo, na przyrodę—

na co chce! — zawołała prawie zrozpaczona Mazia— żegnam pa­

nią... L

— A wskazówki? jak się ma zabrać do tej medycyny? — nale­

gała jeszcze Litwinka.

— Ja... ja nie mam czasu...—

tłumaczyła się Mazia — zresztą niech mi ją pani przyśle. Chodź­

my, panie Leonie.

Weszli na wschody i Mazia jakby znużona oparła się o po­

ręcz.

— Pani zmęczona?— spytał

Leon. , -

— Trochę, mam pacyentkę bardzo wymagającą... przygotowu­

ję się do egzaminu... Ale to nic!—

to przejdzie...

Weszli do zimnego i pustego pokoju. W dzień pustka ta była jeszcze straszniejsza. Piecyk wy­

stygły, na stole chleb czerstwy i trochę sera w papierze.

Mazia podbiegła do stołu i wzięła w rękę grubą książkę, którą szybko przewracać zaczęła.

— Więc Grzegorzewski dał panu zlecenie?— spytała.

— Tak!—odparł Leon—i sto­

jąc przy stole, wzruszonym gło­

sem opowiedział Mazi radosne dla niego postanowienie Grzegorzew­

skiego wydania jego książeczki i kolportowania jej w kraju.

— Pani ma mi dopomódz, aby książeczce tej dać zarazem podkład socyalny. ;

— Chętnie! z całej duszy! — zawołała studentka, to łatwo przyj­

dzie. Pan bezwiednie ciągnąłeś już w naszą stronę. Tam idea sprawiedliwości i c h l e b a d l a w s z y s t k i c h przebij a się po­

między wierszami...

I wyciągając' rękę ku Leono­

wi, dodała: ■ ' t

— Tak się cieszę, tak się go­

rąco cieszę, że pan do nas jeszcze więcej należeć będziesz.' ,

Leon rękę dziewczyny uści­

snął gorąco.

— Ja cały do was należę du­

szą, sercem—całą moją istotą...—

wyrzekł wzruszony i szczęśli­

wy, że może tak łałwo wywnę- trzyć się z uczucia, przepełniają­

cego mu piersi wobec tej dobrej i szczerej dziewczynki. ;

— Możecie mną rozporzą­

dzać... moją krwią, moją myślą, życiem mojem!

Mazia podniosłą na niego swe szlachetne, czyste źrenice. '

— Przyjmujemy!— wyrzekła z dziwnym nastrojem w głosie—

bo może i ż y c ie wasze będzie nam potrzebne! ' •

DCN

6

(7)

Widok ogólny Adampola.

ZAŚCIANEK POLSKI NAD BOSFOREM.

0 kilka godzin od Konstantyno­

pola, po azyatyckiej stronie Bosforu, rozciąga się na przestrzeni około ty­

siąca hektarów polska kolonia Adam­

pol, założona w r. 1854 przez ks. Ada­

ma Czartoryskiego z rozbitków ów­

czesnej emigracyi naszej na Wscho­

dzie. Ks. Czartoryski miał szersze plany kolonizacyjne. Marzył o za­

ludnieniu rozległych pustkowi Anato­

lii wychodźcami polskimi. W Lipsku wyszła w r. 1855 broszura (Kazimier­

skiego), propagująca ów plan wśród emigrantów. Adampol miał być pier­

wszą placówką, za którą posunąć się miały w głąb kraju dalsze osady i wy­

tworzyć z czasem wielką, kwitnącą

Chata kolonisty polskiego w Adampolu.

kolonię. Zamiary Czartoryskiego speł­

zły na niczem, do dalszej kolonizacyi nie przyszło i z całego zamysłu pozo­

stała tylko owa drobna wysepka pol­

ska nad Bosforem, ochrzczona imie­

niem księcia, urągająca od pół wieku przeszło obcym fajom, bijącym o jej

brzegi. I

O Adampolu pisano dość. Ostat­

nimi czasy odwiedzali go i pisali o nim nietylko swoi, ale i obcy. *) Jest bo też coś dziwnie pociągającego w tym „zaścianku polskim w Azji“.

U stop wzgórza Alemdag (748 mtr), z którego szczytu na lewo roztacza się niezrównany widok na Stambuł i morze Marmara, a na prawo na mo­

rze Czarne, przytuliło się trzydzieści kilka schludnych dworków polskich, tonących latem w zieleni ogrodów i sadów, noszących na sobie piętno dobrobytu i wysokiej kultury. Kolo­

niści są prawie wyłącznie potomkami szlachty. Spotykamy wśród nich na­

zwiska Wilkoszewskich, Biskupskich, Stokowskich, Nowickich, Minakow- skich, Maryańskich, Kowalińskich, Pa­

czyńskich. Zajkowskich, Bagińskich, Dymowskich, Tchórzewskich i t. d.

Kolonia, mimo, iż liczy, wszystkiego 200 głów, utrzymuje własnym kosz­

tem szkółkę, w której naukę pobiera dwadzieścia kilkoro dziatwy. Z bu­

dową kościółka rząd turecki robi tru­

dności, o czem wspomnimy jeszcze w dalszym ciągu. Na razie ząstępuje go z konieczności improwizowana ka­

pliczka w budynku szkolnym, gdzie od czasu do czasu ksiądz-polak z tam­

tej strony Bosforu zaspokaja potrzeby religijne osadników. W całej kolonii mieszka tylko jeden cudzoziemiec, le­

śniczy rządowy, turek, zresztą sami polacy. Służby niema na kolonii ża­

dnej. Wszyscy tu pracują sami i uczą się pracować wcześnie, od małego dziecka. Ziemi jest stosunkowo sporo, toteż każda, choćby najskromniejsza, siła robocza, jest wysoko ceniona, a przybytek w rodzinie wita się z po­

dwójną radością. Koloniści żyją z zie­

mi, która obok zwykłych płodów ro­

dzi słodkie kasztany i figi i z polo­

wania w obszernych lasach, przyty­

kających do Adampola. Zwierzyny zwłaszcza je st w bród: szaraki strzela się tylko od niechcenia, z reguły po­

luje się na grubszego zwierza. Każ­

dy Adampolanin je st też myśliwym od urodzenia i nie rusza się z domu bez broni, a nadto znakomitym jest przewodnikiem po lasach okolicznych, odwiedzanych często przez stołecz­

nych nemrodów. Na targu w Stam­

bule słynie nabiał z „polskiego fol­

warku", a niezgorszy odbyt mają wy­

borne polskie owoce, zwłaszcza wiśnie.

Latem ściągają do Adampola na dłuż­

szy pobyt dość liczni letnicy ze Stam­

bułu: francuzi, grecy, Ormianie, lurcy, co stanowi również niepoślednie źró­

dło dochodu kolonistów. Pod tym wzglę­

dem zdaje się mieć Adampol piękną jeszcze przyszłość przed sobą. Z na­

pływem obcych dają sobie mieszkań­

cy Adampola doskonało radę, gdyż

' ' . *) Karol Dróż: Polska ves v Asii. W czasop.

Gospodarstwo kolonisty polskiego w Adampolu. Rankiem wypuszcza się bydło na pastwisko. praskiem „K w iaty". 1906. Zesz. IV.

7

(8)

I

mieszkania mają wygodne i przestron­

ne (nie brak nawet we wsi hotelu i pensyonatu), a każdy prawie doro­

sły mieszkaniec oprócz ojczystego ję ­ zyka, którym włada poprawnie i czy­

sto, mówi biegle paru językami obcy­

mi: francuskim, tureckim, greckim i t. p. Mężczyźni noszą zwykły strój

europejski, kobiety, które mimo fizycz­

nej pracy, nie straciły cech pochodze­

nia z warstwy wykształceńszej, ubie­

rają się z pewną wytwornością, a zaw­

sze z wdziękiem.

Naturalnych przyjaciół mają Adam- polanie w rodakach, stale lub czasowo zamieszkujących w Stambule. Pół­

wiekowe losy ich nad Bosforem do­

czekały się nawet—epopei, która wy­

szła z pod pióra jednego z polaków stambulskich, a w której początki osa­

dnictwa polskiego wyśpiewane zostały w następujących strofach:

Garstka mężnych—gdy jej z rękk

Miecz wyrwano—mszcząc swej szkody I by skrócić serca męki,

Przyszła tutaj iść w zawody Z wilkiem, dzikiem i szakalem,

Byle skryć się ze swym żalem.

Zbrojna w flinty i siekiery, Piły, mioty i oskardy,

Przyszła wieść tu żywot twardy Odbierając bestyom żery.

Mazur, litwin, podolanin

Szli żyć z puszczy — miast z żebranin.

„Skoro człowiek zdrów i młody"—

Rzekli sobie—„jakoś będzie!

Niedźwiedź odda nam swe miody, Dzikom weźmiem ich żołędzie, Obu mięso—istne gody,

Obu skóyy—dla wygody!"

„Na mieszkanie nie brak kniei,

Zwalim drzewa, pnie wyrwiemy, Wyprzem zwierza, a z kolei

Grunt skopiemy, obsiejemy ■ I gdzie rosną dzigry, wrzosy,

Zalśnią w słońcu złote kłosy.,."

Nie odrazu przecież zalśni­

ły się kłosy w Adampolu. Do strof „epopei" należy dla ści­

słości historycznej dodać, że jeszcze w kilkanaście lat po za­

łożeniu kolonii raził w niej brak staranności w obejściu do­

mostw. Gdy w r. 1866 jeden z polaków ze Stambułu, podczas odwiedzin swych w Adampolu, zwrócił uwagę pewnego kolo­

nisty, że nie dbają o swe za­

grody, że brak tu sadów, kwia­

tów, a nawet porządnego ogro­

dzenia, zagadnięty podniósł głowę i odezwał się w te słowa:

Koloniści adampolscy przy pracy w polu.

„Dla kogóż to będę grodził i drzewa sadził? Jutro powoła mnie ojczyzna pod broń, pójdę do Polski, a z mojej pracy korzystać będzie grek lub tu- rek“. Sentencya ta dała dosadne świa­

dectwo prawdzie, że z wychodźtwa politycznego niepodobna nigdy i ni­

gdzie stworzyć w pierwszem pokole-

ni u racyonalnej kolonizacyi. Przed czterdziestu laty Adampol zaludniali wychodźcy z. lat 1831, 1848, i 1863, więc nic dziwnego, że zapatrywali się na osadę adampolską, jako na czaso­

we swe tylko asylum. Dopiero dzieci tych pierwszych osadników, zrodzone już na obczyźnie, niezwiązane stosun­

kami rodzinnymi i bezpośredniością polskich ideałów politycznych z kra­

jem, dźwignęły Adampol po obecnego jego stanu, podniosły kulturę rolną

i stworzyły prawdziwie kwitnącą osadę.

Zarząd

na lew gminy adampolskiej. W środku: Ludwik Biskupski,

o: radcowie Ludwik i Szymon Dochodowie, na prawo: Wincenty Ryży i Paweł Ziółkowski, nauczyciel i wójt obecny.

Dziś nie drugie już, lecz czwarte pokolenie polskie zamieszkuje Adam­

pol. Z pierwotnych osadników wy­

marli wszyscy. Dopływ do kolonii w ciągu lat 52 był bardzo słaby.

Mieszkańcy jej, to prawie wyłącznie potomkowie legionistów Władysława Zamoyskiego. Mimo tego odcięcia od Polski, zachowali Adampolanie w prze­

dziwnej czystości język ojczysty, któ­

rym władają tak, jak każdy wykształ­

cony polak, bez żadnej domieszki obcej, co więcej, nawet grecy i turcy, ocie­

rający się o „poJski cziflik", przyswa­

jają sobie niekiedy dźwięki naszego języka. Dziecko w Adampolu zna tyl-’

ko jeden język: polski; dopiero póź­

niej uczy się innych. Mężczyźni na­

bywają ich w stosunkach z cudzo­

ziemcami, dziewczęta na służbie w Kon­

stantynopolu, dokądidą niekiedy wraca­

jąc jednak zawsze do wsi rodzinnej i tutaj wychodząc za mąż. Jeszcze godniejsze uwagi, że w czwartem po­

koleniu przechowuje się tu w nieska-

Adampolska dziatwa szkolna z nauczycielem.

lanej czystości duch narodowy polski.

Wśród wzgórz anatolskich rozlegają się nieprzerwanie od pół wieku nasze pieśni narodowe, wyniesione z ojczy­

zny, a szczególnie ulubiony jest w Adampolu krakowiak, zaczynający

się od słów-

Nad moją kolebką matka się schylała I popolsku pacierz mówić nauczała,

Ojcze nasz i Zdrowaś i skład apostolski, Przy tern bym miłowałbiedny naród polski.

Wieś robi typowe wrażenie za­

ścianka polskiego. Ciągnie się pod górę przy dwóch drogach, rozchodzących, się w rozsochę i wysadzonych drzewami wiś- niowemi. Dworki rozrzucone są bezładnie. Zasada samopomocy doprowadzoną tu została do najwyższej doskonałości, domy, wzniesione' i urządzone wewnątrz do najdrobniejszego szczegółu przez samych właś­

cicieli bez żadnej zgoła pomocy obcej. We wsi znajduje s’’ę młyn, kuźnia i wiatrak, jedy­

ne zakłady przemysłowe. W tej chwili, jak wspomnieliśmy, ko­

lonia jest bez kościoła. Stary

b. wójt, kościółek olchowy pod wezwa­

niem Matki Boskiej Często-

8

(9)

chowskiej zniszczał przedwcześnie, stoczony przez robactwo, przed któ- rem tutaj bezpieczne jest tylko drze­

wo kasztanowe, o czem dawni kolo­

niści nie wiedzieli, a nowego kościoła nie pozwalają władze tureckie wzno­

sić, dopóki Adampolanie nie zgodzą się na przyjęcie tureckiego poddań­

stwa.

Sprawa tego poddaństwa, ciągną­

ca się od szeregu lat, weszła teraz .w rozstrzygającą fazę i od załatwie­

nia jej zawisł wprost byt całej ko­

lonii .

Prawno - własnościowe stosunki Adampola są dość zawiłe. Kolonia pow­

stała na gruntach ks. Adama Czar­

toryskiego, zakupionych od lazary- stów francuskich i oddanych osadni­

kom polskim w wieczyste używanie.

Ponieważ książę był poddanym fran­

cuskim, Adampolanie weszli od razu pod protektorat Francyi, co uwalniało ich od opłacania nadzwyczaj uciążli­

wych podatków i danin rządowi tu­

reckiemu i umożliwiło rozwinąć się osadzie tak, iż stała się z czasem praw­

dziwą perłą wybrzeża. Tak sprawa stała do niedawna. W ostatnich cza­

sach wynikł na nieszczęście drobny jakiś zatarg kolonistów z poselstwem francuskięm w Konstynopolu, a następ­

stwem tego było zrzeczenie się przez Francyę protektoratu nad Adampolem.

Rząd turecki patrzał z dawna ła- komem okiem na niepodlegającą mu piękną i zamożną kolonię, • prawdzi­

wą oazę, wśród pustyni, gdzie . pa­

nowała skrzętna praca i dobrobyt, z gospodarstwami - schludnemi i wy­

bornie zabudowanemi, z sadami i ogro­

dami przy każdej sadybie i szukał niejednokrotnie sposobów, aby zali­

czyć Adampolan do swych poddanych i obłożyć ich podatkami. Gdy rząd francuski zrzekł się protektoratu nad osadą, skorzystały • z tego władze tu­

reckie i wywarły cały nacisk na nie­

szczęsnych kolonistów, chcąc zmusić ich do przyjęcia poddaństwa. Wobec straszliwego ucisku fiskalnego, panu­

jącego . w Turcy i, równałoby się to ruinie kwitnącej osady.

'Z położenia tego jest jedno tylko wyjście: przyjęcie Adampola pod pro­

tektorat innego mocarstwa. Mając miecz Damoklesa nad sobą, zwrócili się Adampolanie do ambasady austro- węgierskiej z prośbą o objęcie nad nimi protektoratu i popierając prośbę swą tern, że wnuk i spadkobierca za­

łożyciela Adampola, ks. Władysław Czartoryski, je st poddanym austry- ackim. Sekretarz ambasady austro-wę- gierskiej w Konstantynopolu, Chorwat' p. Teofil Desnica, szczery przyjaciel kolonii, ułatwił im wstępne kroki prawne. Sprawa poszła do minister­

stwa spraw zagranicznych w Wiedniu, na którego czele stoi polak hr. Gołu- chowski, dostała się nawet podobno do rąk referenta polaka i—rzecz nie do uwierzenia—spotkała się z odpo­

wiedzią, że Austro-Węgry przyjmują protekcyę nad ziemią, należącą do ks.

Czartoryskiego, lecz nad kolonistami nie przyj mą, uważając ich za podda­

nych tureckich dopóty, dopóki Turcya nie poświadczy, że tak nie jest. Na

Rzeźba polska.

Józef Gabowicz. Smutek.

szczęście odpowiedź ta nie je st jeszcze ostateczną i Adampolanie nie tracą nadziei, że uda się im przecież wy­

mknąć ze szponów tureckich. Sprawę poruszyły ostatnimi czasy pisma pol­

skie w Galicyi, między innemi „Czas"

krakowski, przytaczając memoryał ko­

lonistów, w którym proszą gorąco de­

cydujące czynniki polskie w Austryi o wstawienie się do rządu, by zechciał cofnąć swój warunek i uwzględnił prośbę ich, opartą na zupełnie prawnej podstawie. Inaczej zagłada czeka tę piękną osadę, związaną z pamięcią je ­ dnego z największych mężów naszej porozbiorowej historyi...

CA.

V

Sztuka polska w Wiedniu.

Po raz drugi występuje „Sztuka"

w salonie tutejszej Secesyi—i z nie­

mniej szem powodzeniem, niż przed kilku laty. Porównanie z niepolską resztą wystawy — wypada znowu na korzyść Polaków, z czego zdaje sobie jasno sprawę wiedeńska opinia publi­

czna. „Sztuka" ma świeżość i urok sił młodych, sił w rozkwicie. Może się spisać raz lepiej, raz gorzej, ale nie je st nigdy brutalną, nie zawiera nigdy tylu szablonów, tyle malarskiej

plastycznej monety zdawkowej „mo­

dernizmu", co inne wystawy dzisiej­

sze. I to je st najbardziej pocieszające..

Przyznaję otwarcie, że widziałem już piękniejsze wystawy „Sztuki" od te­

gorocznej w Wiedniu. Brak mi kilku reprezentowanych typów np. St. Wy­

spiańskiego albo Jacka Malczewskiego.

A z tych, którzy są, wielu tak się zmieniło, że zaledwie można ich po­

znać. Wreszcie wystawa tegoroczna ma wprawdzie wspaniałe „clou" t. j.

„Racławice" Chełmońskiego, ale nie ma tylu dzieł pierwszorzędnych, co ta,

która przed laty zdobyła sobie sztur­

mem wiedeńczyków.

. Mimo to oddycha się z rozkoszą, gdy się przejdzie z innych sal „Se­

cesyi" do oddziału polskiego. A to nie­

tylko dlatego, że się jest Polakiem, ale. z tego prostego powodu, że się nie. lubi nudów. A ci krakowianie może nigdy nie przestaną być zajmu­

jący. Nie tylko dzięki swym kilku niewątpliwym zaletom, ale i dzięki temu, co przed chwilą podkreśliłem jako wadę—mianowicie, że się ciągle

zmieniają.

Jeden z nich jest zawsze ten sam — Stanisławski. Artysta dużych światów, w małych ramach. W jego

„Słonecznikach" albo w jego „Wiatra­

ku" jest więcej psychicznej przestrze­

ni i perspektywy, niż w wielu olbrzy­

mich krajobrazach, przedstawiających całe morza lasów i domów. Te małe obrazki: to okienka z widokiem na—

nieskończoność. Gra zawsze tak samo, bo ma swoją melodyę. Inni jeszcze siebie szukają,

Naprzykład Ferdynand Ruszczyć, bądź co bądź najciekawszy z „wielce obiecujących". Przed kilkoma laty wystawił w tej samej Secesyi swą klasyczną „ziemię" symboliczną, śmia­

łą, wielką. Niejako muzyka farb do

„Chłopów" Reymonta. Malowany Zo­

la—ale pachnący i gorący. Tego roku niema mowy o „dalszym ciągu"—

tylko je st całkiem nowy Ruszczyć.

A raczej na tej jednej wystawie aż dwa Ruszczyce. Pierwszy to malarz...

drobnych „interieur’ów“, a raczej dro­

bnych etats d’ame martwych rzeczy.

„Stary zegar" ma swą duszę, czy du­

szyczkę. Są meble z nastrojem, kwia­

ty z jakiemś zadumaniem. Ale jest i drugi Ruszczyć, autor wielkiego- obrazu — „Nec mergitur". To nie wielki symbol, jak „Ziemia"—lecz ale- gorya. „Ziemia" uderzała, jak silny zapach; tę symbolikę nietylko rozumiał1 mózg, ale przed mózgiem odczuwały ją zmysły. „Nec mergitur" to mniej

„realna" sprawa. Na rozhukanem mo­

rzu—zwycięski okręt. Burza jak baj­

ka; otwierają się poprostu wodne kra­

tery i przepaście. Ale fantastyczny okręt płynie jak tryumfator, a ku jego chwale- iskrzy się woda fosforycznym blaskiem. Płynie spokojnie, quand meme, jak... Polska.

Niejako wielkim ołtarzem wysta­

wy są Chełmońskiego słynne „Racła­

wice". Ten silny akord nie stracił nic ze swej czystości,mimo drażniącego trochę akompaniamentu, obcego oto­

czenia. Coraz więcej o tym obrazie słyszy się i czyta, a przecież robi wrażenie. Największym jego urokiem pod względem czysto artystycznym je st wprost genialny w pomyśle, sub­

telny kontrast między barwnym przo­

dem, lasem kos chłopskich, kolorową symfonią modlącego się ludu, a—pra­

wie wizyjnem, mglistem tłem postaci jeźdźców przesuwających się w tyle...

Wprost klasyczny spokój w tej „mo dlitwie" tak głęboko prawdziwy, tak szlachetny w liniach. Nie je st to spo­

kój „przed -burzą", a le — spokój. Coś monumentalnego, wiecznego. Pomnik niewzruszonej wiary. Jako pomnik 9

(10)

ma niedużo t. z w. „interesujących"

szczegółów. Kto nie odczuje głównej melodyil ten nic nie zobaczy. To nie jest obraz dla obcych ludzi.

W tej samej sali jest dużo' in­

nych rzeczy zrozumialszych dla obcych.

W tej samej sali jest cały szereg ory­

ginalnych w wyrazie i pełnych inty­

mnego uroku obrazów wszechstronne­

go Olewińskiego (bardzo dobrze przy­

jętego przez piszących i nie piszących krytyków wiedeńskich) n. p. wyborny portret własny, Wisła, studya morskie.

Są tutaj także trzy portrety Boznań- skiej bardzo dowcipne w motywach i w kolorycie. Na „portrecie męż­

czyzny “ czerwienią się,jak rana, usta na tle bladej prawie boleśnie „chara­

kterystycznej “ twarzy. A oczy tej star­

szej damy, błyszczące z rani innego portretu, to—cała biografia. Boznańska lubi „pointy", jak noweliści francuscy.

Ponieważ niedaleko niej jest kilka Stanisławskich—nasuwają mi się re- fleksye na temat sztuki świetnej i ci- ohej.

Nie poznaję Wojciecha Weissa.

Nie dałbym ani jednego z dawniej­

szych jego portretów (n. p. „Rodzi­

ców") za wystawione obecnie „Przy­

jaciółki". Ozdobą pokoju, w którym się znajdują, jest niewątpliwie prawie...

kwitnący śnieg, śliczny w nastroju pejzaż zimowy Juliana Falata. Axen- towicza interesująca „Dama w czarnej

sukni" tworzy do tego śnieżnego scherza kontrast kolorystyczny. Studya tatrzańskie („Mgła w Tatrach" „Z Tatr"

i t. d.) Leona — to

niejako idealne fotografie z duszą.

Bo pomimo mnóstwa szczegółów tak prawdziwych, że aż... obcych dla mniej

wyćwiczonego i z naturą Tatr nie tak

obeznanego oka, wiele tu sentymentu

„stanu duszy".

Projekcyą psychiczną innego ro­

dzaju jest delikatny, prawie szope­

nowski „Nokturn" Pankiewicza. Znam już podobną muzykę nocną z pyłkami światła na czarnej tajemniczej tafli wody z hieroglifami ledwie uchwy­

tnych blasków łabędzich skrzydeł—te-v v V go samego malarza i z tej samej wie­

deńskiej Secesyi.

Józef Mehoffer — poeta zaczaro­

wanych ogrodów i wogóle nadnatu­

ralnie barwnych światów—namalowałV bardzo dekoratywną damę na tle bar­

dzo dekoratywnego wnętrza. Obraz umieszczony korzystnie w sali „ra­

cławickiej" i w sąsiedztwie charakte­

rystycznego i dobrze znanego biustu Laszczki (Wierzbięta), robi osobliwy efekt. Jeden z prawdziwie artystycz­

nych fajerwerków wystawy.

Oprócz rzeźb Laszczki, zwraca na siebie uwagę biust p. Rudolfa Star­

czewskiego, redaktora „Czasu"—przez Jana Szczepkowskiego, doskonały w wy­

razie twarzy i w pozie. W tym sa­

mym—najniniejszym saloniku „Sztu­

ki" jest „Ślepy" Hofmanna (rzecz bar­

dzo szczera, piękna w rysunku) i są trzy obrazy Witolda Wojtkiewicza, ar­

tysty z dziwnym, bardzo osobistym akcentem. Przepraszam za niemożliwe słowo ale to są... tragi-karykatury. To Wedekind przetłómaczony na kolory i linie. Wielkie traktowanie per no- gam t. zw. „rzeczywistości (niestety i rysunku), a przy tern jakieś krwawe dążenie do zgłębienia tajemnic życia.

Nie wiem, czy to źle, czy dobrze, że patrząc na te symbole kolorowe (wy­

wołujące na wielu zimnych ustach zimną wesołość) mam różne remini-

scenćye literackie. Tragiczny pierrot („Patos") przypomina mi n. p. starego Borowskiego w „Próchnie" Berenta i nie mogę oderwać oczu od tego symbo­

lu—histryona. Jeżeli w tej chwili na­

suwa mi się na myśl Karol Frycz którego „dekoracyjne szkice", (n. p.

świetna „Procesya Bożego Ciała") zna­

ne są czytelnikom tego pisma z re- produkcyj zamieszczonych w poprze­

dnim numerze — to tylko dlatego,- że i w nim obok talentu interesuje mię najwięcej młoda „igrająca siła"—choć to zresztą artysta innej miary i inne­

go psychicznego świata.

Summa summarum: wystawa ta­

lentów i pewnych indywidualności.

Nie wszystko tu dobre, ale prawie wszystko ciekawe, szczere i świeże, Dlatego zwyciężyli w mieście wystaw, od kilku lat — nudnych, szablonowych i zmanierowanych. Dostali salony piękne — może najlepsze— i dlatego należy się wdzięczność tutejszej Se­

cesyi. Urządzone są te sale—jak wo­

góle cała Secesya — z wprost _ wyszu­

kaną prostotą. Niezmiernie korzystną rzeczą dla wystawionych dzieł sztuki jest to, że na każdej ścianie jest tyl­

ko jeden dość nizko umieszczony rząd obrazów — widz się nie męczy i jest tern wrażliwszy — a całość sprawia ogromnie spokojne, miłe i harmonijne wrażenie. Zdaje mi się, że pod wzglę­

dem samej techniki urządzenia wy­

staw — żadna korporacya artystów —

„Secesyi" nie dorówna.

Wiedeń. Tadeusz Rittner.

If?

2

W

7

w

/ Al

K r ■*■<>♦ . • '•

t 41.’ . .¥>■»- > . : Y v t 5 - *

A:. •? A? - aW l

t r .*** :-,v— - i . V . . -ii-,

- >.*< : 1.***

&VUhH

>*S!

Jedna z sal „Secesyi” , w której rozgościła się „Sztuka” krakowska.

10

Cytaty

Powiązane dokumenty

leżycie całego tego ruchu, ogranicza się wciąż jeszcze do niejasnych ogól­. ników, sądów, trafnych raczej przez intuicyę jakąś, lecz nie opierających się

Ale w tym wieku tak mało do zadowolenia potrzeba, że właściwie wszystko robi się z uciechą—oprócz tylko jednych

Ostatni rzut oka przed lustrem na błyszczące buciki, ha- leczki, które niedyskretnie wysuwają się z pod podniesionej sukni,- pełne dumy że to do nich raczej, a

— Profesorowie historyi nie zajmowali się wcale historyą k ra ­ ju , w którym był uniwersytet, a jeżeli się zajmowali, to stąd ko­.. rzyść dla nauki

Więźniom zdaje się czasem, że gdyby mieli okna, słońce &#34;nigdyby już nie zaszło; a wśród ich stróżów są podobno i tacy, którzy łudzą się, że

Czas dziś przyszedł, że się od nich wyzwolono.. Jak za sprawą Orłowskiego,

Tern tylko da się wytłuma- maczyć fakt, który jeszcze dziś wstydem rumieni.. nasze czoła, fakt, że oddano połowę dziedzin

Wartość etyczna Napoleona I-gc i każdym rokiem maleje, i przyjdzie może czas, gdy słowo „ c o n d o tie - r e ,“ rzucone przed kilkunastu laty przez jego rodaka