ŚWIAT
TOWARZYSTWO WARSZAWSKIE PRZYJACIÓŁ NAUK.
o upadku Rzeczypospolitej Polskiej gromadka mężów stanu i ludzi czynu, którzy pomimo ciężkich warunków politycznych zdołali jednak doprowadzić na ostatnim
t. z w. Sejmie Wielkim do ogłosze
nia konstytucyi 3 maja 1794 roku, rozpierzchła się. Jedni, jak Koł- łontaj, rzucili się w odmęt agitacyi rozpaczliwej, inni, jak Staszic, usunęli się na pe
wien czas od wszelkiej działalności społecznej, oczekując czasów spokojniejszych, jeszcze inni, uwierzywszy w geniusz Napoleona i jego obietnice odbudowania państwa polskiego, poszli za nim. Na miejscu, w Warszawie, która do dziedzictwa kró
lów pruskich została wcielona, pozostało niewielu, którzy, nie zwątpiwszy w odrodzenie ojczyzny, nad podniesieniem kultury pracować wytrwale posta
nowili.
Nielicznym tym mężom, których wolę i cha
rakter podziwiać nam zawsze należy, przewodził uczony biskup Albertrandi, z pochodzenia Włoch, z duszy i serca najlepszy Polak.
Zawiązał on w roku 1800 w Warszawie To
warzystwo. ludzi nauki, by spólnie z nimi o rze
czach wiedzy dotyczących obradować i owoce kul
tury europejskiej śród ziomków zaszczepiać.
Pomocnymi mu w tej pracy byli: Czacki, hr.
Stanisław Grabowski, hr. Stanisław Potocki, Sołtyk i ks. Franciszek Dmochowski. ' .
Warszawa była wówczas miastem jakby wy
marłem, oplatała je sieć policyantów pruskich, nie pozwalających na nic, coby do podniesienia ducha narodowego służyć mogło. Z jednej więc strony—
spokój trupi, a z drugiej — wrzawa hula
szczej młodzieży magnackiej, kupiącej się koło dworu ks. Józefa, wycisnęły swe piętno na rojnej do niedawna stolicy.
Nie chcąc narażać działalności swej na prze
śladowanie, biskup Albertrandi postanowił założone przez siebie Towarzystwo oprzeć na ustawie za
gwarantowanej. W tym celu złożona została odpo
wiednia petycya na imię Fryderyka Wilhelma, kró
la pruskiego, który nie widząc w czynnościach i zamiarach mężów uczonych nic dla swego pań
stwa szkodliwego, na egzystencyę jego zezwolił.
Wydał też w tym celu dwa reskrypty w 1801 i 1804 roku, które były podwaliną prawną bytu Towarzy
stwa Warszawskiego Przyjaciół Nauk.
Skromne były początki owej pierwszej naszej akademii: nie miała ona i na razie mieć nie mogła, poparcia materyalnego, zależną będąc od dobrej woli i ofiarności możniejszych swych członków.
Posiedzenia odbywały się zdała od gwaru wielkomiejskiego na Kanonii, członków zaś liczono zaledwie kilkunastu, rozprawy jednak były ożywio
ne. Duszą -zaś tej cichej, kulturalnej pracy był Tadeusz Czacki, którego trudy poniesione dla oświa
ty publicznej, zwłaszcza tej na kresach wschodnich dawnej Polski, ocenione należycie zostały.
Towarzystwo miało pięć zasadniczych wydzia
łów: sztuk pięknych, historyi, starożytności, prawo - znawstwa (prawoznawstwo i ekonomia polityczna), ' umiejętności fizycznych i matematycznych., Naj
więcej w skutkach owocnymi były wydziały histo
ryczny i prawoznawczy.
Nastąpiły inne czasy. Gwiazda Napoleona za
jaśniała, pycha pruska została na proch starta, od
żyły nadzieje patryotów polskich z chwilą, kiedy powołano do życia efemerydę polityczną, Księstwo
Warszawskie.
Od roku 1806 datuje się też rozkwit Towarzy
stwa Przyjaciół Nauk. Warszawa się zaludnia — i znów ożywia. Wracają z obczyzny mężowie nauki.
Dzięki staraniom hr. Feliksa Łubieńskiego, król saski i zarazem książę Warszawski, Fryderyk
As 20 — 19 m aja 1906 r. 1
Biskup Jan Albertrandi.
tir. 173! r. w Warszawie, urn. 1808 r. w Warszawie.
August, nadaj e To
warzystwu dyplom zatwierdzający i przyznaje mu na
zwę królewskiego.
To miało miejsce w 1808 r.; w tym
że roku umiera bi-
go
ko prezesa Towa
rzystwa zajmuje ks. Stanisław Sta
szic, stając sięje- prawdziwym dobrodziejem i fi
larem.
Przywileje po
przednie potwier
dza i uzupełnia cesarz Aleksander I, który mocą uchwał kongresu Wiedeńskiego (1815) stał się królem konstytucyj
nym, wykrojonej z Księstwa Warszawskiego, Polski maleńkiej.
Byt Towarzystwa ustala się; nastę
puje okres jego normalnej pracy; insty
tucja stopniowo przeobraża się w przybytek wiedzy równy akademiom
zagranicznym, z którymi utrzymu
je ciągłe stosunki. • : ' Zbiory wszelakie i pomoce- naukowe Towarzystwa rosną, nie
Tadeusz Czacki.
może się ono juz zmieście w swym • z pierwszym lokalu skromnym, więc wznosi dla niego Staszic gmach piękny, okazały, z kopułą, pod
którą w ogromnej sali odbywają się posiedzenia publiczne człon
ków. Towarzystwo zyskuje poparcie,
sympatye i rozgłos w świecie szero
kim. Wpływy jego sięgają daleko poza Warszawę. Europa się dowiaduje, że wprawdzie państwo Polskie upadło, lecz
że dzielność ducha polskiego złamaną nie została.
I skupiło Towarzystwo naokoło siebie rozpro
szone siły naukowe polskie, przygarnęło to, co w innych warunkach na poniewierkę lub na służbę u obcych skazaneby zostało. Więc bracia Śnia- deccy, * Lelewel i Niemcewicz i tylu, tylu innych stają się ozdobą tej wiekopomnej akademii. Cudzo
ziemcy z wdzięcznością przyjmują zaszczytne ty
tuły członków, których im udziela Towarzystwo.
Widzimy też w spisach mężów nauki, do wszyst
kich niemal cywilizowanych narodów należących.
Jest i Humboldt, i Goethe, i Bowring John, i lord Brougham i Jefferson Tomasz, i Guy Lussac, i -Le- gendre, i Chateauhriand i Żukowski.
Ogółem od 1800 do 1831 liczyło Towarzystwo Warszawskie przyjaciół nauk:
członków rzeczywistych 117 przybranych 74
honorowych 81
korespondentów 144
Razem 416 ’
Atoli prąd reakcyjny, który się zaznaczył wy
raźnie pod koniec panowania Aleksandra I, zaha- skup Jan Alber- mował w znacznym stopniu rozwój Towarzystwa, trandi. Stanowis- Patrzał na nie wzrokiem niechętnym Wielki Książe
Konstanty, nie ufał mu również cesarz Mikołaj I, jakkolwiek przywileje nadane potwierdził.
Po zwycięstwach nad Turcyą w r. 1828 Sa- mowładca Rosyi łaskawszym się stał dla Królestwa Kongresowego. Podarował Warszawie 12 armat, zdobytych pod Warną, gdzie, jak głosi odezwa W. X. Konstantego, poległ był przed czterema wie
kami „jeden z poprzedników jego “, król Władysław.
Atmosfera dusząca, którą przez dłuższy czas od
dychało Towarzystwo, stała się lżejszą. Zniesiono dla instytucyi zakaz przywożenia pism naukowych z zagranicy, które powstrzymywała cenzura miej
scowa. , ;
D. 17 Maja 1829 odbył się uroczysty wjazd pary cesarsko-królewskiej do Warsza
wy wraz z młodziutkim następcą tro
nu, późniejszym cesarzem Aleksan
drem II. Wśród uroczystości ko
ronacyjnych zapomniano na chwi
lę o utrapieniach. Zdawało się, l iż dopiero teraz zacznie się era
prawdziwych rządów konstytu
cyjnych w Królestwie. Mikołaj przyjmował z całą uprzejmością różne deputacye, a zwracając się do oficerów polskich, przedsta
wił im syna swego, mówiąc: „7^
reponds, qu'il esł un bon Polonais, car il esł eleve łel et j'esp er e quun jour, vcus le reconnaitrez tel.“ Na przyjęciu w zamku wyróżnił specyalnie Niemcewi
cza, prezesa Towarzystwa, odezwawszy się doń: Il'y a iongtemps, que je vous con- nais de reputałion. Następca tronu również mówił z Niemcewiczem—i to polsku, wykazując znajomość historyi polskiej. Chcąc sobie ująć króla, Towarzy
stwo, na wniosek swego prezesa, zwołało nadzwyczaj
ne posiedzenie, na którem wybrano na członka po
etę rosyjskiego, Bazylego Żukowskiego, guwernera cesarzewicza, człowieka zresztą zasługującego na to odznaczenie, bo Żukowski istotnie był stale dla nas przychylny. Potem cesarz Mikołaj okazał Towarzy-.
stwu różne względy: polecił kupić niektóre polskie wydawnictwa, ofiarował zasiłek roczny w ilości 8,000 zip. na wyznaczenie nagród konkursowych, ale wbrew oczekiwaniom wszystkich, ani gmachu, ani posie
dzenia uroczystego obecnością swoją nie zaszczycił.MB Wreszcie monarcha opuścił Warszawę—i wszy
stko wróciło do dawnego porządku. ..Niezadowolę-
9
Ks. Stanisław Staszic.
nie wróciło, nic nie mogło powstrzymać narodu od zbrojnego powstania. Nastąpił też ostatni okres istnienia Towarzystwa, którego członkowie, podda
jąc się prądowi chwili, udział w nim wziąć musieli.
Spokojne ^rozprawy pod kopułą akademicką skończyły się—ozwały się inne głosy, gło
sy gorące, mówiące o niepodległości, o swobodzie narodu.
Zagrzmiały surmy bojowe, pierw
sze zwycięztwa ożywiły naród. Je
nerał Dwernicki nadsyła Rządowi narodowemu zdobyte na nieprzy
jacielu chorągwie; jedną z nich ofiarowano do zbiorów Towarzy- stwa. Potem nastąpił Grochów—
a zarazem rozstrzygnięte zostały losy instytucyi. Cesarz Mikołaj, przewidując kapitulucyę Warszawy, napisał list do feldmarszałka Dybi- cza, w którym nakazuje opieczętowanie zbiorów bibliotecznych uniwersytetu i Towarzystwa Przyjaciół Nank.
W czasie najgorętszej akcyi wojen
nej Towarzystwo odbywało swoje posie
dzenia, na których następowały nominacye na członków. Zaznaczono potrzebę utworzenia sekcyi sztuki wojennej i w tym celu wybrano kilku wyż
szych oficerów. A więc członkami zostali jenera
łowie Prądzyński i Chrzanowski „których świeżo odniesione zwycięstwa i posunięcie na stopień tak znakomity są najlepszem zaleceniem".
Posypały się też na Towarzystwo zarzuty prze
różne; głośnym zwłaszcza był atak na nie „Nowej Polski". Instytucyi zarzucano konserwatyzm. Oczy
wiście było to słusznem o tyle, o ile Towarzystwo, naukowe przedewszystkiem cele na widoku mają
ce, stroniło od agitacyi, walk partyjnych i zgiełku
politycznego. ; .
Z upadkiem powstania zwiniętą zastała rów-, nież nasza akademia. Wybitniejsi jej członkowie
z prezesem Niemcewiczem na czele opuścili kraj — i z małymi wyjątkami więcej już go w swem ży
ciu nie ujrzeli, Hr. Paskiewicz, mianowany księ
ciem Warszawskim, wjechał tryumfalnie do War
szawy i rozpoczął nowy okres rządów, zmie
rzających do stłumienia wszystkiego, czem naród polski żył dotychczas.
Wyznaczono komisyę dla likwidacyi majątku Towarzystwa; które dekre
tem cesarskim zostało zniesione.
Przez jakiś czas odbywała się dość ożywiona korespondencya pomiędzy władzami rosyjskiemi i zarządem
Towarzystwa. „Dwóch ludzi,—jak się malowniczo wyraża historyk Towarzystwa mecenas Kraushar—r (Józef Kalasanty Szaniawski, uczeń Kanta i sam filozof oraz Samuel Lin
de, autor wiekopomnego „Słownika języka polskiego") podali sobie zgo
dnie ręce do usypania mogiły nad in- stytucyą, której przed trzydziestoma laty przedtem kolebkę zbudowali".
Nic nie pomogła petycya biskupa Praż- mowskiego, który po wyjeździe Niemcewicza został faktycznym prezesem Towarzystwa, pragnącego ura-
Sala posiedzeń publicznych w Tow. przyjaciół nauk.
Gmach pałacu Staszica, później Tow. przyjaciół nauk. J. U. Niemcewicz.
3
tować instytucyę przez obalenie zarzutów i oskar
żeń rządu, nic nie pomogła przychylna opinia o in- stytucyi Paskiewicza—Towarzystwo Przyjaciół nauk zostało uznane za nieistniejące przez cesarza Mi
kołaja I.
Potem nastąpił cały szereg urzędowych rapor
tów, odnoszących się do likwidacyi instytucyi. Spo
rządzali je zarówno urzędnicy rosyjscy, ja k i pol
scy. Kompletny jednak wykaz członków Towarzy
stwa, którzy przyjmowali udział czynny w powsta
niu polskiem, sporządził Leon Rogalski, wychowa- niec uniwersytetu wileńskiego, literat, historyk i zarazem człowiek szukający karyery w służbie
rządowej. Na podstawie też rąportu tego człowie
ka nauki i karyery — napisany został obszerny me- moryał w języku rosyjskim, w którym uzasadnio
no rozporządzenie rządowe, kasujące W arszawskie Towarzystwo Przyjaciół nauk, jako instytucyę wro
gą dla rusyfikacyjnej polityki rosyjskiej. Elabo
ra t dowodnie i systematycznie wykazał, że: Towa
rzystwo głównie starało się o rozwój oświaty na
rodowej, że nie zaniedbywano niczego, co mogło podnieść znękaną duszę polską, ża w osobach swych członków reprezentowało naukę i wiedzę ludu, któ
ry wszakże, jako pozbawiony swej niezależności, skazany został na zagłady.
Warszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk zo
stało unicestwione, ale nie została unicestwiona myśl polska. Tradycye jego odrodziły się w in
nym zaborze, w starożytnej stolicy Polski, Krako
wie. Powstało tu bowiem nowe Towarzystwo Na
ukowe, które, jako Akademia Umiejętności, chwa
lebnie zaznacza byt swój, a zarazem wysoko trzy
około
Aleks, Kraushar.
ma rozpuszczony sztandar wiedzy i kultury pol
skiej.
Obecnie czasy się zmieniły. Władze rosyjskie przekonały się, że nie zdolne są stłumić kultury, która bynajmniej nie czyha na państwowość rosyj
ską. Czyżby przeto nie był czas, zakrzątnąć się przywrócenia bytu tej wiekopomnej insty
tucyi naukowej w Warszawie? Myśl już była zlek- ka rzucona — ale jej nie podjęto i nie poparto. Może teraz, przy innym układzie stronnictw, zwła
szcza zaś wobec zmian, które za
szły w szkolnictwie naszem, szkol
nictwie polskiem, znajdą się mę
żowie, co idąc śladami trzech pre
zesów Towarzystwa: Albertrandie- go, Staszica i Niemcewicza, wy
stąpią z odpowiednią inicyatywą.
Myślimy o Uniwersytecie pol
skim w Warszawie, pomyślmy i o Akademii w tern sercu Polski!
Kto się chce dowodnie przekonać, czem było W arszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, niech przeczyta lub .choćby przejrzy osiem grubych to
mów monografii, poświęconej sprawie i rozwojowi tej instytucyi przez Aleksandra Kraushara. Dzieło uczonego autora zasługuje zewszechmiar na uwa
gę: dla ciekawego czytelnika stanowi pożyteczną lekturę, a. dla historyka objektywny materyał do studyów. Mecenas Krausliar tą wielotomową pracą rzetelnie przysłużył się społeczeństwu polskiemu, dając mu obraz instytucyi, która jego chwałą na zawsze pozostanie.
A n to n i Miecznik.
Gabryela Zapolska.
Zaszumi Las
(20)
am z panią pomó
wić — wyrzekł go
rączkowo.
Z chwilą pojawie
nia się Grzegorzew
skiego, oczy Wilhel- minki zapłonęły tym samym blaskiem, jak i błysnął w nich przed chwilą, gdy studen
tk a broniła Grzegorzewskiego przed zarzutem samowładztwa.
— Służę panu!-—rzekła, wska
zując drzwi, prowadzące do salo
niku.
— Ha, trudno, może póź
niej...—wyrzekł pułkownik i zwró
cił się ku Leonowi.
— Chodźmy, młody człowieku!
I wyciągnął rękę, ujm ując Leona za ramię.
Lecz Grzegorzewski wycią
gnął równocześnię rękę i położył ją na ramieniu Leona.
— Zostańcie z nami! — rzu
cił prawie rozkazująco — i z wa
mi mam do pomówienia!
Leon uczuł się tak szczęśli
wym, że o mało nie ucałował tej suchej, zgorączkowanej ręki, któ
rą czuł blisko swej twarzy.
I prawie brutalnie odsunął się od pułkownika.
Ten ostatni przymrużył swe siwe oczy i prawie złośliwie spoj
rzał na Grzegorzewskiego.
— Panie Grzegorzewski! — za
czął, kłaniając się nisko i kurtu
azyjnie — z panem walczyć nie można. Czarujesz pan wszystkich i rządzisz nimi niepodzielnie.
Oczy Grzegorzewskiego • za
grały magle snopem promieni.
Nigdy Leon nie widział po
dobnej siły w oczach, jak ą miał w tej chwili Grzegorzewski.
Pułkownik cofnął się szybko i znikł poza drzwiami. Wiłhel- minka zaś pociągnęła Grzego
rzewskiego do salonu.
— Uspokój się pan, to stary głupiec! — wyrzekła niedbale.
Ujęła ręce Grzegorzewskiego i z nadzwyczajną troskliwością przysunęła fotel bujający do ko
minka, na którym tliło się trochę koksu.
— Pan zziąbł... ja k 'można wychodzić w narzuconem palcie...
Pan ma gorączkę...
Szukała pulsu i sięgała do stolika po złoty zegareczek, za
wieszony na postumenciku, lecz Grzegorzewski wyrwał jej p ra
wie rękę i zaczął radosnym gło
sem:
— Przyszły... pani wie, przy
szły!...
— Dużo?
• — O!... dużo!... trzysta rubli...
brat przysłał... Zapłacimy długi w drukarni.
4
Lecz nagle podniósł szybko głowę i znów gorączkowe ożywie
nie zajaśniało na jego twarzy.
— -Właśnie też dla tego—dla tego, że jestem tak chory, spie
szyć się muszę! Należy nam te
raz pracować ze zdwojoną siłą i goliwością. Rozrzucajmy wszę
dzie, po całym kraju, myśli pło
nące, jak iskry... budzące do wal
ki, do czynu! Ja nie dożyję owo
ców niej pracy, ja nie zobaczę, jak nad Polską zaświeci łuna po
żaru, która się w świt zamieni...
lecz wy będziecie wiedzieć, że ta purpura, to mój siew! to moja krew! to ja cały! I gdy tam wszyscy będą wolni, równi, i gdy nie bę
dzie niesprawiedliwej nędzy—po
wiecie tym, którzy szczęśliwi bę
dą, że to szczęście wyrosło na mojej mogile, wykwitło z mojego ofiarnego trupa!
Kaszel przerwał mu i rozdzie
rał piersi, lecz on mimo to rzucał coraz bardziej gorączkowe zdania.
— Wydam wszystkie... wszyst
kie moje myśli... Niech lecą do kraju, jak ptaki! niech zbudzą chłopa... robotnika... Niech ży
dom powiedzą, że i oni mają obo
wiązki dla ziemi, która ich ży
wi... niech dzieciom każą mówić po polsku, nawet pod grozą kar w szkole... niech przelecą ponad miastami i wioskami, dotrą do ziem zabranych, do Wilna! do Brześcia! do Łucka! do -Ukrainy!
skąd ja jestem rodem!... Niech lecą razem z mojem życiem i ostatniem tchnieniem mojem.
Zasłonił rękami oczy i dodał:
— Bo umysł polski, to mło
dy bór. Nikt nie wycinał nie
użytków w nim i te rozrosły się tak, że głuszą w tym lesie szum wichru i tamują promienie sło
neczne... Lecz powoli — padną nieużytki, liście martwe i śpiące poruszą się’ pod wpływem spo
łecznej wichury i... zobaczycie:
z as z u mi las!...
XV. Zwątpienie.
Grzegorzewski wyciągnął rę
kę ku Leonowi.
— Dla chłopów wydamy...
waszą książeczkę, uzupełnimy ją, przejrzymy, i wydamy... Czy zga
dzacie się na to?
Leon uszom swoim wierzyć nie chclał. Jego praca miała wejść w skład wydawnictwa Grzego
rzewskiego! Było to szczęście, o jakiem marzyć nigdy nie śmiał.
— Tylko! — mówił dalej Grze
gorzewski— pomieszaliście, towa
rzyszu, kwestyę socyalną, zajmu
jąc się przeważnie ideą patryoty- czną. Musi ci e związać jedno z dru-
— Nie!., przerwała Wilhelmin
ka — przedewszystkiem pan wy- jedzie.
— Gdzie?
— Na południe!
— Po co?
— Dla nabrania sił dla płuc!.., Grzegorzewski włosy w ty odrzucił. Śliczny uśmiech rozpro
mienił jego zniszczone i zmęczo
ne pracą rysy. ,
— Moje siły? — zawołał — moje siły powrócą gdy wyda
wnictwo moje będzie silniejsze i powiększone. Marzyłem o dru
giej edycyi... dla chłopów! Je
dna, dla miejskiego proletaryatu, druga dla chłopów! Teraz ma
my pieniądze, możemy odbić wię
cej egzemplarzy, wyślemy emisa- ryusza, połączymy się z Londy
nem z „Wolnymi Robotnikami", jakokolwiek zawsze zachowamy
swoją niezależność!..
Zaczął chodzić po pokoju, tra
wiony potrzebą ruchu, cały w eks
tazie, nieprzytomny prawie.
— My nie możemy pozwolić, ażeby pan pieniędze przysłane dla ratowania pańskiego zdrowia, oddawał dla sprawy... — zaczęła Wilhelminka — pan musi się le
czyć! Pan musi wyjechać! Ja to panu mówię, ja... le k a r z !
Stanęła naprzeciwko niego i porwała za ręce.
Leon ze wzruszeniem patrzał na nią. Oboje byli bardzo piękni i młodzi. W jej oczach przebija
ła się egzaltowana miłość, on zaś miał w źrenicach gorączko wy obłęd fanatyzmu.
— Nie! nie! — mówił Grze
gorzewski—sprawa pierwsza, ja — potem! Teraz właśnie gorąca chwi
la. Miałem wiadomości... s z u m i ą l i ś c i e boru... zobaczycie!
— Ja muszę panu powiedzieć prawdę... — zawołała, a głos jej miał straszną determinacyę zmu
szonej do odkrycia śmiertelnej grozy istoty— z panem jest źle...
jeśli pan nie wyjedziesz... to zi
ma w Paryżu... zabije pana!...
Zbladła, powiedziawszy te słowa, i Leon czuł także, że ble
dnie, jakby usłyszał tony pogrze
bowego dzwonu.
Grzegorzewski podniósł swe błyszczące oczy na Wilhelminkę i milczał przez chwilę, jakby pio
runem rażony.
— Czy tak? — zapytał ochry
płym głosem — czy tak? więc ja jestem tak bardzo chory?
Przymknął powieki i przez tę jedną chwilę zdawał się kazać swej duszy badać zniszczenie i rozkład swego ciała.
— Tak! tak! — wyrzekł pra
wie szeptem.
giem. Trochę dobrej woli i wiary w słuszność naszych przekonań, które krzepią razem ciało i du
szę, a ręczę, iż praca wasza bę
dzie doskonała. Pomożemy wam!
Panna Mazia da wam wskazówki i pokieruje, a raczej dopomoże rozwinąć się waszej myśli. Idźcie do niej i zajmijcie się jaknaj- spieszniej poprawieniem waszej broszurki.
Mówiąc te słowa, trzymał rę
kę Leona w swej dłoni i patrzył mu prosto w oczy swemi wielkie- mi, bystremi, płonącemi źrenica
mi. Leon doznawał prawdziwie olśnienia, tak gorący był ten wzrok, strzelający z pod brwi czarnych, ściągniętych i przecię
tych głęboką bruzdą. Lecz—dusza Grzegorzewskiego nie koncentro
wała się cała w tych oczach. Roz
lana była raczej w każdym. calu, w każdym muskule jego pięknej twarzy, spieczonej gorączką, pło
nącej od wewnętrznego żaru, jak pochodnia i drgającej nerwowo pod wpływem nurtujących mózg
myśli.
Gdy Leon oszołomiony, upo
jony szczęściem, żegnał się z Wil
helmin ką i Grzegorzewskim, zda
wało mu się, że i ona z większą uprzejmością podała mu rękę. ;
— Jestem już kim ś w jej oczach, zaczynam być... — pomy
ślał' sobie, wychodząc do przed
pokoju.
Gdy się ubierał w palto, po
słyszał, jak Grzegorzewski, który także żegnał się z panną, pytał półgłosem:
— Więc jutro?
— Jutro—odparła Wilhelmin
ka, ale nie tam, gdzie zawsze, tylko u mnie... Jestem zmęczona-...
tutaj bezpieczniej... Miałam wła
śnie zawiadomienie...
Leon wyszedł i schodząc ze wschodów, myślał ciągle o posły
szanych wyrazach. Tych dwoje—
naznaczyło sobie widzenie się.
Cóż go to mogło obchodzić? Mu- sieli się widywać często, codzien
nie... Co jemu do tego? - ‘ ' Przed domem, w którym mie
szkała Mazia, Leon zatrzymał się chwilkę. Grzegorzewski kazał mu się zobaczyć zaraz z Mazią. Wpra
wdzie kantor czekał, lecz cóż zna
czyły teraz rozkazy p a tro n a wo
bec woli Grzegorzewskiego. Mimo to Leon stał niezdecydowany i na
gle przed nogami swemi ujrzał czarny cień, rozpościerający się na asfalcie. Cień ten padł z mi
gawkową szybkością i z równą szybkością powstał.
Leon poznał w nim siostrę Ignasia, Litwinkę, którą widział 5
zeszłej niedzieli u Mazi, opowia
dającą dzieje ryżego piecyka.
Ona poznała go również.
— A co, ja k się rozciągną
wszy! — zawołała prawie tryum falnie, strzepując swoją biedną, wytartą, czarną sukienkę—to dziś
czwarty raz padam... Nie widział pan gdzie Ignasia?...
— Nie mam przyjemności znać pana Ignacego...
Litwinka westchnęła.
— Och panie! — wyrzekła — to żadna przyjemność!... Mnie ma
ma wysłała, żeby nad nim czu
wać... Jakże czuwać? Ta panie, on dziś wcale do domu nie wró
cił! Może go zaaresztowawszy, wzięli do ciupy... Bóg raczy wie
dzieć...
— A może wyjechał w oko
lice Paryża!
— A może! Ja biegam od ra
na, bo to mój obowiązek. Chodzę wciąż kolo kawiarni, bo on tam
często siedzi, myślę, może zoba
czy i wyjdzie!.. Teraz wracani do domu pogrzebać trochę w piecy
ku, bo pewnie niecnota wygasł...
A pan do Mazi?
— Tak!
— I ja do niej wpadnę—mo
że ona widziała Ignasia.
Lecz w bramie zatrzymała ich konsierżka.
Mademoiselle, według relacyi, wyszła, bo przysłała po nią rze- źniczka do swego nowonarodzone
go synka. Mademoiselle bowiem była zgodzona do całego przebie
gu choroby i do dziecka przez sześć tygodni. Więc panna Mazia poszła i pewnie niedługo powróci.
— A może można pójść po panienkę? — spytała łamaną fran-
cuzczyzną siostra Ignasia.
Lecz konsierżka obraziła się i z wielką dumą objaśniła Lit
winkę, że ona jest konsierżką, a nie żadnym komisyonerem, przy- tem—jeżeli panna Mazia zgodzi
ła się do rzeźniczki na całą cho
robę, to nie można odrywać jej od zajęcia.
Co powiedziawszy, strażniczka miotły i honoru kamienicy weszła do swej loży, zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
Leon i Litwinka wyszli na ulicę. Siostra Ignasia była wi
docznie oburzona hidalgowskiem zachowaniem się konsierżki.
— Harda, jak prosię w deszcz!—
wymówiła wreszcie, potykając się na gładkiej flizie.
Leon pochwycił ją za rękaw, bojąc się, aby znów nie upadla i nie dosłyszawszy, zapytał:
— Harda jak co?
— Jak prosię — powtórzyła panna i nagle wyrwawszy się
Leonowi, popędziła jak kula na
przód.
Leon zdziwiony wpatrzył się w ulicę i dostrzegł idącą ku nim Mazię.
Studentka szła szybko, bez kapelusza, pomimo chłodu, z ża
kiecikiem narzuconym na ramio
na. Twarz miała silnie zarumie
nioną.
Siostra Ignasia powitała ją swojem stereotypowem pytaniem:
— Nie widziała pani gdzie Ignasia?
— Nie! — odrzuciła Mazia, i nie zatrzymując się, szła w stro
nę swego domu.
— Zapodział mi się gdzieś...
nie nocował w domu, może jakie nieszczęście...
Mazia wzruszyła ramionami.
— Powróci, niech się pani nie boi. Lepiej niech pani mu cytry
ny do herbaty przygotuje...
Nadszedł Leon. Mazia poda
ła mu rękę.
— Był pan u mnie, czy u Grze
gorzewskiego?
— Widziałem pana Grzego
rzewskiego przed chwilą. Dał mi zlecenie do pani.
Głos Leona brzmiał nieokre
śloną dumą i oczy promieniały.
— W takim razie niech pan pójdzie ze mną na górę. Mogę tylko chwileczkę czasu panu po
święcić. Muszę wracać do mego pacyenta. .
Lecz nieszczęsna siostra Igna
sia złapała Mazię za połę żakietu.
— Ja muszę panią poprosić—
zaczęła—żeby pani zajęła się pan
ną Kamillą.
— Jaką panną Kamillą?
— Tą, z którą ja byłam u pa
ni w niedzielę. Pani wie, ta, co się miała uczyć kapeluszy. Ona stanowczo rzuciwszy kapelusze i wziąć się chciawszy do medy
cyny. Nie można jej przeszka
dzać, to powołanie; ona mówi, że będzie karetą jeździła.
Głos Litwinki zgrubiał na wy
razie k a re ta . Okrągła jej twa
rzyczka przybrała minę wielkiej powagi. Zdawało się, że to ona ma sobie w życiu wywalczać ową karetę i dyplom doktorski.
— Ta panna jest śmieszna ze swojemi pretensyami — wyrze
kła Mazia — z kilku słów zamie
nionych z nią, widzę, że jest nie
wykształcona i nieinteligentna. %
— Ona!—zawołała Litwinka—
ależ ona parle f rance lepiej, niż my .wszyscy. Bo jeśli, duszko, ona aspiruje ku wysokości, to trudno i grzeszno jej przeszkadzać. Tak mówił Ignaś i...
— Więc niech chodzi na me
dycynę, na prawo, na przyrodę—
na co chce! — zawołała prawie zrozpaczona Mazia— żegnam pa
nią... L
— A wskazówki? jak się ma zabrać do tej medycyny? — nale
gała jeszcze Litwinka.
— Ja... ja nie mam czasu...—
tłumaczyła się Mazia — zresztą niech mi ją pani przyśle. Chodź
my, panie Leonie.
Weszli na wschody i Mazia jakby znużona oparła się o po
ręcz.
— Pani zmęczona?— spytał
Leon. , -
— Trochę, mam pacyentkę bardzo wymagającą... przygotowu
ję się do egzaminu... Ale to nic!—
to przejdzie...
Weszli do zimnego i pustego pokoju. W dzień pustka ta była jeszcze straszniejsza. Piecyk wy
stygły, na stole chleb czerstwy i trochę sera w papierze.
Mazia podbiegła do stołu i wzięła w rękę grubą książkę, którą szybko przewracać zaczęła.
— Więc Grzegorzewski dał panu zlecenie?— spytała.
— Tak!—odparł Leon—i sto
jąc przy stole, wzruszonym gło
sem opowiedział Mazi radosne dla niego postanowienie Grzegorzew
skiego wydania jego książeczki i kolportowania jej w kraju.
— Pani ma mi dopomódz, aby książeczce tej dać zarazem podkład socyalny. ;
— Chętnie! z całej duszy! — zawołała studentka, to łatwo przyj
dzie. Pan bezwiednie ciągnąłeś już w naszą stronę. Tam idea sprawiedliwości i c h l e b a d l a w s z y s t k i c h przebij a się po
między wierszami...
I wyciągając' rękę ku Leono
wi, dodała: ■ ' t
— Tak się cieszę, tak się go
rąco cieszę, że pan do nas jeszcze więcej należeć będziesz.' ,
Leon rękę dziewczyny uści
snął gorąco.
— Ja cały do was należę du
szą, sercem—całą moją istotą...—
wyrzekł wzruszony i szczęśli
wy, że może tak łałwo wywnę- trzyć się z uczucia, przepełniają
cego mu piersi wobec tej dobrej i szczerej dziewczynki. ;
— Możecie mną rozporzą
dzać... moją krwią, moją myślą, życiem mojem!
Mazia podniosłą na niego swe szlachetne, czyste źrenice. '
— Przyjmujemy!— wyrzekła z dziwnym nastrojem w głosie—
bo może i ż y c ie wasze będzie nam potrzebne! ' •
DCN
6
Widok ogólny Adampola.
ZAŚCIANEK POLSKI NAD BOSFOREM.
0 kilka godzin od Konstantyno
pola, po azyatyckiej stronie Bosforu, rozciąga się na przestrzeni około ty
siąca hektarów polska kolonia Adam
pol, założona w r. 1854 przez ks. Ada
ma Czartoryskiego z rozbitków ów
czesnej emigracyi naszej na Wscho
dzie. Ks. Czartoryski miał szersze plany kolonizacyjne. Marzył o za
ludnieniu rozległych pustkowi Anato
lii wychodźcami polskimi. W Lipsku wyszła w r. 1855 broszura (Kazimier
skiego), propagująca ów plan wśród emigrantów. Adampol miał być pier
wszą placówką, za którą posunąć się miały w głąb kraju dalsze osady i wy
tworzyć z czasem wielką, kwitnącą
Chata kolonisty polskiego w Adampolu.
kolonię. Zamiary Czartoryskiego speł
zły na niczem, do dalszej kolonizacyi nie przyszło i z całego zamysłu pozo
stała tylko owa drobna wysepka pol
ska nad Bosforem, ochrzczona imie
niem księcia, urągająca od pół wieku przeszło obcym fajom, bijącym o jej
brzegi. I
O Adampolu pisano dość. Ostat
nimi czasy odwiedzali go i pisali o nim nietylko swoi, ale i obcy. *) Jest bo też coś dziwnie pociągającego w tym „zaścianku polskim w Azji“.
U stop wzgórza Alemdag (748 mtr), z którego szczytu na lewo roztacza się niezrównany widok na Stambuł i morze Marmara, a na prawo na mo
rze Czarne, przytuliło się trzydzieści kilka schludnych dworków polskich, tonących latem w zieleni ogrodów i sadów, noszących na sobie piętno dobrobytu i wysokiej kultury. Kolo
niści są prawie wyłącznie potomkami szlachty. Spotykamy wśród nich na
zwiska Wilkoszewskich, Biskupskich, Stokowskich, Nowickich, Minakow- skich, Maryańskich, Kowalińskich, Pa
czyńskich. Zajkowskich, Bagińskich, Dymowskich, Tchórzewskich i t. d.
Kolonia, mimo, iż liczy, wszystkiego 200 głów, utrzymuje własnym kosz
tem szkółkę, w której naukę pobiera dwadzieścia kilkoro dziatwy. Z bu
dową kościółka rząd turecki robi tru
dności, o czem wspomnimy jeszcze w dalszym ciągu. Na razie ząstępuje go z konieczności improwizowana ka
pliczka w budynku szkolnym, gdzie od czasu do czasu ksiądz-polak z tam
tej strony Bosforu zaspokaja potrzeby religijne osadników. W całej kolonii mieszka tylko jeden cudzoziemiec, le
śniczy rządowy, turek, zresztą sami polacy. Służby niema na kolonii ża
dnej. Wszyscy tu pracują sami i uczą się pracować wcześnie, od małego dziecka. Ziemi jest stosunkowo sporo, toteż każda, choćby najskromniejsza, siła robocza, jest wysoko ceniona, a przybytek w rodzinie wita się z po
dwójną radością. Koloniści żyją z zie
mi, która obok zwykłych płodów ro
dzi słodkie kasztany i figi i z polo
wania w obszernych lasach, przyty
kających do Adampola. Zwierzyny zwłaszcza je st w bród: szaraki strzela się tylko od niechcenia, z reguły po
luje się na grubszego zwierza. Każ
dy Adampolanin je st też myśliwym od urodzenia i nie rusza się z domu bez broni, a nadto znakomitym jest przewodnikiem po lasach okolicznych, odwiedzanych często przez stołecz
nych nemrodów. Na targu w Stam
bule słynie nabiał z „polskiego fol
warku", a niezgorszy odbyt mają wy
borne polskie owoce, zwłaszcza wiśnie.
Latem ściągają do Adampola na dłuż
szy pobyt dość liczni letnicy ze Stam
bułu: francuzi, grecy, Ormianie, lurcy, co stanowi również niepoślednie źró
dło dochodu kolonistów. Pod tym wzglę
dem zdaje się mieć Adampol piękną jeszcze przyszłość przed sobą. Z na
pływem obcych dają sobie mieszkań
cy Adampola doskonało radę, gdyż
' ' . • *) Karol Dróż: Polska ves v Asii. W czasop.
Gospodarstwo kolonisty polskiego w Adampolu. Rankiem wypuszcza się bydło na pastwisko. praskiem „K w iaty". 1906. Zesz. IV.
7
I
mieszkania mają wygodne i przestron
ne (nie brak nawet we wsi hotelu i pensyonatu), a każdy prawie doro
sły mieszkaniec oprócz ojczystego ję zyka, którym włada poprawnie i czy
sto, mówi biegle paru językami obcy
mi: francuskim, tureckim, greckim i t. p. Mężczyźni noszą zwykły strój
europejski, kobiety, które mimo fizycz
nej pracy, nie straciły cech pochodze
nia z warstwy wykształceńszej, ubie
rają się z pewną wytwornością, a zaw
sze z wdziękiem.
Naturalnych przyjaciół mają Adam- polanie w rodakach, stale lub czasowo zamieszkujących w Stambule. Pół
wiekowe losy ich nad Bosforem do
czekały się nawet—epopei, która wy
szła z pod pióra jednego z polaków stambulskich, a w której początki osa
dnictwa polskiego wyśpiewane zostały w następujących strofach:
Garstka mężnych—gdy jej z rękk
Miecz wyrwano—mszcząc swej szkody I by skrócić serca męki,
Przyszła tutaj iść w zawody Z wilkiem, dzikiem i szakalem,
Byle skryć się ze swym żalem.
Zbrojna w flinty i siekiery, Piły, mioty i oskardy,
Przyszła wieść tu żywot twardy Odbierając bestyom żery.
Mazur, litwin, podolanin
Szli żyć z puszczy — miast z żebranin.
„Skoro człowiek zdrów i młody"—
Rzekli sobie—„jakoś będzie!
Niedźwiedź odda nam swe miody, Dzikom weźmiem ich żołędzie, Obu mięso—istne gody,
Obu skóyy—dla wygody!"
„Na mieszkanie nie brak kniei,
Zwalim drzewa, pnie wyrwiemy, Wyprzem zwierza, a z kolei
Grunt skopiemy, obsiejemy ■ I gdzie rosną dzigry, wrzosy,
Zalśnią w słońcu złote kłosy.,."
Nie odrazu przecież zalśni
ły się kłosy w Adampolu. Do strof „epopei" należy dla ści
słości historycznej dodać, że jeszcze w kilkanaście lat po za
łożeniu kolonii raził w niej brak staranności w obejściu do
mostw. Gdy w r. 1866 jeden z polaków ze Stambułu, podczas odwiedzin swych w Adampolu, zwrócił uwagę pewnego kolo
nisty, że nie dbają o swe za
grody, że brak tu sadów, kwia
tów, a nawet porządnego ogro
dzenia, zagadnięty podniósł głowę i odezwał się w te słowa:
Koloniści adampolscy przy pracy w polu.
„Dla kogóż to będę grodził i drzewa sadził? Jutro powoła mnie ojczyzna pod broń, pójdę do Polski, a z mojej pracy korzystać będzie grek lub tu- rek“. Sentencya ta dała dosadne świa
dectwo prawdzie, że z wychodźtwa politycznego niepodobna nigdy i ni
gdzie stworzyć w pierwszem pokole-
ni u racyonalnej kolonizacyi. Przed czterdziestu laty Adampol zaludniali wychodźcy z. lat 1831, 1848, i 1863, więc nic dziwnego, że zapatrywali się na osadę adampolską, jako na czaso
we swe tylko asylum. Dopiero dzieci tych pierwszych osadników, zrodzone już na obczyźnie, niezwiązane stosun
kami rodzinnymi i bezpośredniością polskich ideałów politycznych z kra
jem, dźwignęły Adampol po obecnego jego stanu, podniosły kulturę rolną
i stworzyły prawdziwie kwitnącą osadę.
Zarząd
na lew gminy adampolskiej. W środku: Ludwik Biskupski,
o: radcowie Ludwik i Szymon Dochodowie, na prawo: Wincenty Ryży i Paweł Ziółkowski, nauczyciel i wójt obecny.
Dziś nie drugie już, lecz czwarte pokolenie polskie zamieszkuje Adam
pol. Z pierwotnych osadników wy
marli wszyscy. Dopływ do kolonii w ciągu lat 52 był bardzo słaby.
Mieszkańcy jej, to prawie wyłącznie potomkowie legionistów Władysława Zamoyskiego. Mimo tego odcięcia od Polski, zachowali Adampolanie w prze
dziwnej czystości język ojczysty, któ
rym władają tak, jak każdy wykształ
cony polak, bez żadnej domieszki obcej, co więcej, nawet grecy i turcy, ocie
rający się o „poJski cziflik", przyswa
jają sobie niekiedy dźwięki naszego języka. Dziecko w Adampolu zna tyl-’
ko jeden język: polski; dopiero póź
niej uczy się innych. Mężczyźni na
bywają ich w stosunkach z cudzo
ziemcami, dziewczęta na służbie w Kon
stantynopolu, dokądidą niekiedy wraca
jąc jednak zawsze do wsi rodzinnej i tutaj wychodząc za mąż. Jeszcze godniejsze uwagi, że w czwartem po
koleniu przechowuje się tu w nieska-
Adampolska dziatwa szkolna z nauczycielem.
lanej czystości duch narodowy polski.
Wśród wzgórz anatolskich rozlegają się nieprzerwanie od pół wieku nasze pieśni narodowe, wyniesione z ojczy
zny, a szczególnie ulubiony jest w Adampolu krakowiak, zaczynający
się od słów-
Nad moją kolebką matka się schylała I popolsku pacierz mówić nauczała,
Ojcze nasz i Zdrowaś i skład apostolski, Przy tern bym miłowałbiedny naród polski.
Wieś robi typowe wrażenie za
ścianka polskiego. Ciągnie się pod górę przy dwóch drogach, rozchodzących, się w rozsochę i wysadzonych drzewami wiś- niowemi. Dworki rozrzucone są bezładnie. Zasada samopomocy doprowadzoną tu została do najwyższej doskonałości, Są domy, wzniesione' i urządzone wewnątrz do najdrobniejszego szczegółu przez samych właś
cicieli bez żadnej zgoła pomocy obcej. We wsi znajduje s’’ę młyn, kuźnia i wiatrak, jedy
ne zakłady przemysłowe. W tej chwili, jak wspomnieliśmy, ko
lonia jest bez kościoła. Stary
b. wójt, kościółek olchowy pod wezwa
niem Matki Boskiej Często-
8
chowskiej zniszczał przedwcześnie, stoczony przez robactwo, przed któ- rem tutaj bezpieczne jest tylko drze
wo kasztanowe, o czem dawni kolo
niści nie wiedzieli, a nowego kościoła nie pozwalają władze tureckie wzno
sić, dopóki Adampolanie nie zgodzą się na przyjęcie tureckiego poddań
stwa.
Sprawa tego poddaństwa, ciągną
ca się od szeregu lat, weszła teraz .w rozstrzygającą fazę i od załatwie
nia jej zawisł wprost byt całej ko
lonii .
Prawno - własnościowe stosunki Adampola są dość zawiłe. Kolonia pow
stała na gruntach ks. Adama Czar
toryskiego, zakupionych od lazary- stów francuskich i oddanych osadni
kom polskim w wieczyste używanie.
Ponieważ książę był poddanym fran
cuskim, Adampolanie weszli od razu pod protektorat Francyi, co uwalniało ich od opłacania nadzwyczaj uciążli
wych podatków i danin rządowi tu
reckiemu i umożliwiło rozwinąć się osadzie tak, iż stała się z czasem praw
dziwą perłą wybrzeża. Tak sprawa stała do niedawna. W ostatnich cza
sach wynikł na nieszczęście drobny jakiś zatarg kolonistów z poselstwem francuskięm w Konstynopolu, a następ
stwem tego było zrzeczenie się przez Francyę protektoratu nad Adampolem.
Rząd turecki patrzał z dawna ła- komem okiem na niepodlegającą mu piękną i zamożną kolonię, • prawdzi
wą oazę, wśród pustyni, gdzie . pa
nowała skrzętna praca i dobrobyt, z gospodarstwami - schludnemi i wy
bornie zabudowanemi, z sadami i ogro
dami przy każdej sadybie i szukał niejednokrotnie sposobów, aby zali
czyć Adampolan do swych poddanych i obłożyć ich podatkami. Gdy rząd francuski zrzekł się protektoratu nad osadą, skorzystały • z tego władze tu
reckie i wywarły cały nacisk na nie
szczęsnych kolonistów, chcąc zmusić ich do przyjęcia poddaństwa. Wobec straszliwego ucisku fiskalnego, panu
jącego . w Turcy i, równałoby się to ruinie kwitnącej osady.
'Z położenia tego jest jedno tylko wyjście: przyjęcie Adampola pod pro
tektorat innego mocarstwa. Mając miecz Damoklesa nad sobą, zwrócili się Adampolanie do ambasady austro- węgierskiej z prośbą o objęcie nad nimi protektoratu i popierając prośbę swą tern, że wnuk i spadkobierca za
łożyciela Adampola, ks. Władysław Czartoryski, je st poddanym austry- ackim. Sekretarz ambasady austro-wę- gierskiej w Konstantynopolu, Chorwat' p. Teofil Desnica, szczery przyjaciel kolonii, ułatwił im wstępne kroki prawne. Sprawa poszła do minister
stwa spraw zagranicznych w Wiedniu, na którego czele stoi polak hr. Gołu- chowski, dostała się nawet podobno do rąk referenta polaka i—rzecz nie do uwierzenia—spotkała się z odpo
wiedzią, że Austro-Węgry przyjmują protekcyę nad ziemią, należącą do ks.
Czartoryskiego, lecz nad kolonistami nie przyj mą, uważając ich za podda
nych tureckich dopóty, dopóki Turcya nie poświadczy, że tak nie jest. Na
Rzeźba polska.
Józef Gabowicz. Smutek.
szczęście odpowiedź ta nie je st jeszcze ostateczną i Adampolanie nie tracą nadziei, że uda się im przecież wy
mknąć ze szponów tureckich. Sprawę poruszyły ostatnimi czasy pisma pol
skie w Galicyi, między innemi „Czas"
krakowski, przytaczając memoryał ko
lonistów, w którym proszą gorąco de
cydujące czynniki polskie w Austryi o wstawienie się do rządu, by zechciał cofnąć swój warunek i uwzględnił prośbę ich, opartą na zupełnie prawnej podstawie. Inaczej zagłada czeka tę piękną osadę, związaną z pamięcią je dnego z największych mężów naszej porozbiorowej historyi...
CA.
V
Sztuka polska w Wiedniu.
Po raz drugi występuje „Sztuka"
w salonie tutejszej Secesyi—i z nie
mniej szem powodzeniem, niż przed kilku laty. Porównanie z niepolską resztą wystawy — wypada znowu na korzyść Polaków, z czego zdaje sobie jasno sprawę wiedeńska opinia publi
czna. „Sztuka" ma świeżość i urok sił młodych, sił w rozkwicie. Może się spisać raz lepiej, raz gorzej, ale nie je st nigdy brutalną, nie zawiera nigdy tylu szablonów, tyle malarskiej
plastycznej monety zdawkowej „mo
dernizmu", co inne wystawy dzisiej
sze. I to je st najbardziej pocieszające..
Przyznaję otwarcie, że widziałem już piękniejsze wystawy „Sztuki" od te
gorocznej w Wiedniu. Brak mi kilku reprezentowanych typów np. St. Wy
spiańskiego albo Jacka Malczewskiego.
A z tych, którzy są, wielu tak się zmieniło, że zaledwie można ich po
znać. Wreszcie wystawa tegoroczna ma wprawdzie wspaniałe „clou" t. j.
„Racławice" Chełmońskiego, ale nie ma tylu dzieł pierwszorzędnych, co ta,
która przed laty zdobyła sobie sztur
mem wiedeńczyków.
. Mimo to oddycha się z rozkoszą, gdy się przejdzie z innych sal „Se
cesyi" do oddziału polskiego. A to nie
tylko dlatego, że się jest Polakiem, ale. z tego prostego powodu, że się nie. lubi nudów. A ci krakowianie może nigdy nie przestaną być zajmu
jący. Nie tylko dzięki swym kilku niewątpliwym zaletom, ale i dzięki temu, co przed chwilą podkreśliłem jako wadę—mianowicie, że się ciągle
zmieniają.
Jeden z nich jest zawsze ten sam — Stanisławski. Artysta dużych światów, w małych ramach. W jego
„Słonecznikach" albo w jego „Wiatra
ku" jest więcej psychicznej przestrze
ni i perspektywy, niż w wielu olbrzy
mich krajobrazach, przedstawiających całe morza lasów i domów. Te małe obrazki: to okienka z widokiem na—
nieskończoność. Gra zawsze tak samo, bo ma swoją melodyę. Inni jeszcze siebie szukają,
Naprzykład Ferdynand Ruszczyć, bądź co bądź najciekawszy z „wielce obiecujących". Przed kilkoma laty wystawił w tej samej Secesyi swą klasyczną „ziemię" symboliczną, śmia
łą, wielką. Niejako muzyka farb do
„Chłopów" Reymonta. Malowany Zo
la—ale pachnący i gorący. Tego roku niema mowy o „dalszym ciągu"—
tylko je st całkiem nowy Ruszczyć.
A raczej na tej jednej wystawie aż dwa Ruszczyce. Pierwszy to malarz...
drobnych „interieur’ów“, a raczej dro
bnych etats d’ame martwych rzeczy.
„Stary zegar" ma swą duszę, czy du
szyczkę. Są meble z nastrojem, kwia
ty z jakiemś zadumaniem. Ale jest i drugi Ruszczyć, autor wielkiego- obrazu — „Nec mergitur". To nie wielki symbol, jak „Ziemia"—lecz ale- gorya. „Ziemia" uderzała, jak silny zapach; tę symbolikę nietylko rozumiał1 mózg, ale przed mózgiem odczuwały ją zmysły. „Nec mergitur" to mniej
„realna" sprawa. Na rozhukanem mo
rzu—zwycięski okręt. Burza jak baj
ka; otwierają się poprostu wodne kra
tery i przepaście. Ale fantastyczny okręt płynie jak tryumfator, a ku jego chwale- iskrzy się woda fosforycznym blaskiem. Płynie spokojnie, quand meme, jak... Polska.
Niejako wielkim ołtarzem wysta
wy są Chełmońskiego słynne „Racła
wice". Ten silny akord nie stracił nic ze swej czystości,mimo drażniącego trochę akompaniamentu, obcego oto
czenia. Coraz więcej o tym obrazie słyszy się i czyta, a przecież robi wrażenie. Największym jego urokiem pod względem czysto artystycznym je st wprost genialny w pomyśle, sub
telny kontrast między barwnym przo
dem, lasem kos chłopskich, kolorową symfonią modlącego się ludu, a—pra
wie wizyjnem, mglistem tłem postaci jeźdźców przesuwających się w tyle...
Wprost klasyczny spokój w tej „mo dlitwie" tak głęboko prawdziwy, tak szlachetny w liniach. Nie je st to spo
kój „przed -burzą", a le — spokój. Coś monumentalnego, wiecznego. Pomnik niewzruszonej wiary. Jako pomnik 9
ma niedużo t. z w. „interesujących"
szczegółów. Kto nie odczuje głównej melodyil ten nic nie zobaczy. To nie jest obraz dla obcych ludzi.
W tej samej sali jest dużo' in
nych rzeczy zrozumialszych dla obcych.
W tej samej sali jest cały szereg ory
ginalnych w wyrazie i pełnych inty
mnego uroku obrazów wszechstronne
go Olewińskiego (bardzo dobrze przy
jętego przez piszących i nie piszących krytyków wiedeńskich) n. p. wyborny portret własny, Wisła, studya morskie.
Są tutaj także trzy portrety Boznań- skiej bardzo dowcipne w motywach i w kolorycie. Na „portrecie męż
czyzny “ czerwienią się,jak rana, usta na tle bladej prawie boleśnie „chara
kterystycznej “ twarzy. A oczy tej star
szej damy, błyszczące z rani innego portretu, to—cała biografia. Boznańska lubi „pointy", jak noweliści francuscy.
Ponieważ niedaleko niej jest kilka Stanisławskich—nasuwają mi się re- fleksye na temat sztuki świetnej i ci- ohej.
Nie poznaję Wojciecha Weissa.
Nie dałbym ani jednego z dawniej
szych jego portretów (n. p. „Rodzi
ców") za wystawione obecnie „Przy
jaciółki". Ozdobą pokoju, w którym się znajdują, jest niewątpliwie prawie...
kwitnący śnieg, śliczny w nastroju pejzaż zimowy Juliana Falata. Axen- towicza interesująca „Dama w czarnej
sukni" tworzy do tego śnieżnego scherza kontrast kolorystyczny. Studya tatrzańskie („Mgła w Tatrach" „Z Tatr"
i t. d.) Leona — to
niejako idealne fotografie z duszą.
Bo pomimo mnóstwa szczegółów tak prawdziwych, że aż... obcych dla mniej
wyćwiczonego i z naturą Tatr nie tak
obeznanego oka, wiele tu sentymentu
„stanu duszy".
Projekcyą psychiczną innego ro
dzaju jest delikatny, prawie szope
nowski „Nokturn" Pankiewicza. Znam już podobną muzykę nocną z pyłkami światła na czarnej tajemniczej tafli wody z hieroglifami ledwie uchwy
tnych blasków łabędzich skrzydeł—te-v v V go samego malarza i z tej samej wie
deńskiej Secesyi.
Józef Mehoffer — poeta zaczaro
wanych ogrodów i wogóle nadnatu
ralnie barwnych światów—namalowałV bardzo dekoratywną damę na tle bar
dzo dekoratywnego wnętrza. Obraz umieszczony korzystnie w sali „ra
cławickiej" i w sąsiedztwie charakte
rystycznego i dobrze znanego biustu Laszczki (Wierzbięta), robi osobliwy efekt. Jeden z prawdziwie artystycz
nych fajerwerków wystawy.
Oprócz rzeźb Laszczki, zwraca na siebie uwagę biust p. Rudolfa Star
czewskiego, redaktora „Czasu"—przez Jana Szczepkowskiego, doskonały w wy
razie twarzy i w pozie. W tym sa
mym—najniniejszym saloniku „Sztu
ki" jest „Ślepy" Hofmanna (rzecz bar
dzo szczera, piękna w rysunku) i są trzy obrazy Witolda Wojtkiewicza, ar
tysty z dziwnym, bardzo osobistym akcentem. Przepraszam za niemożliwe słowo ale to są... tragi-karykatury. To Wedekind przetłómaczony na kolory i linie. Wielkie traktowanie per no- gam t. zw. „rzeczywistości (niestety i rysunku), a przy tern jakieś krwawe dążenie do zgłębienia tajemnic życia.
Nie wiem, czy to źle, czy dobrze, że patrząc na te symbole kolorowe (wy
wołujące na wielu zimnych ustach zimną wesołość) mam różne remini-
scenćye literackie. Tragiczny pierrot („Patos") przypomina mi n. p. starego Borowskiego w „Próchnie" Berenta i nie mogę oderwać oczu od tego symbo
lu—histryona. Jeżeli w tej chwili na
suwa mi się na myśl Karol Frycz którego „dekoracyjne szkice", (n. p.
świetna „Procesya Bożego Ciała") zna
ne są czytelnikom tego pisma z re- produkcyj zamieszczonych w poprze
dnim numerze — to tylko dlatego,- że i w nim obok talentu interesuje mię najwięcej młoda „igrająca siła"—choć to zresztą artysta innej miary i inne
go psychicznego świata.
Summa summarum: wystawa ta
lentów i pewnych indywidualności.
Nie wszystko tu dobre, ale prawie wszystko ciekawe, szczere i świeże, Dlatego zwyciężyli w mieście wystaw, od kilku lat — nudnych, szablonowych i zmanierowanych. Dostali salony piękne — może najlepsze— i dlatego należy się wdzięczność tutejszej Se
cesyi. Urządzone są te sale—jak wo
góle cała Secesya — z wprost _ wyszu
kaną prostotą. Niezmiernie korzystną rzeczą dla wystawionych dzieł sztuki jest to, że na każdej ścianie jest tyl
ko jeden dość nizko umieszczony rząd obrazów — widz się nie męczy i jest tern wrażliwszy — a całość sprawia ogromnie spokojne, miłe i harmonijne wrażenie. Zdaje mi się, że pod wzglę
dem samej techniki urządzenia wy
staw — żadna korporacya artystów —
„Secesyi" nie dorówna.
Wiedeń. Tadeusz Rittner.
If?
2
W
7
w
/ Al
K r ■*■<>♦ . ” • '•
t 41.’ . .¥>■»- > . : Y v t 5 - *
A:. •? A? - aW l
t r .*** :-,v— - i . V . . -ii-,
- >.*< : 1.***
&VUhH
>*S!
Jedna z sal „Secesyi” , w której rozgościła się „Sztuka” krakowska.
10