• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 29 (21 lipca)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 29 (21 lipca)"

Copied!
18
0
0

Pełen tekst

(1)

iK IM S

J . W.' Waterhouse. „Echo”

*

(2)

I.

(Przesąd granic Sztuki.)

pojęć,

czyniliśmy jaki ta­

ki porządek z tym natłokiem myśli

które sną się nam duszy, ilekroć

. o tw o rzy m y

szturmy tęsknot i-' tajemnic,

ci- do

na

ta­

jących z głębin Sztuki ku'jawie naszego bytowania.

Zdobywszy coś w rodzaju bu­

soli na dalszą żeglugę — możemy się puścić w drogę i z kolei zro­

bić porządek w tym innym chao­

sie formuł i formułek, zakrze­

płych w skałę przesądu, którymi powszechność ludzka z tak dziw­

ną lekkomyślnością odgranicza się od morza zjawisk, od pełni wła­

snych przeznaczeń.

Na samym więc wstępie cze­

ka na nas widmo sztywne i dre­

wniane—jedna z owych „koncep­

cyi", których ponumerowany i roz- klasyfikowany inwentarz stanowi

zawartość naszych całą

nieraz dusz.

,Chcę mówić o koncepcyi gra­

nicy, którą Sztuce narzucić sili się klasyfikatorski chochoł naszej

„naukowościCzarno-źółto i biało- czerwone, a zawsze drewniane baryery, już zamknięte. Nie wolno tędy — tu Nauka! I tamtędy nie wolno—tam Religia!

I celnicy naszych dusz, roz­

kraczeni wygodnie za baryerami rozgraniczeń, chociaż od zarania do nocy spierają się między so­

bą—zgodni są we wspólnem cie­

miężeniu ludzkości widmem ba­

ryery.

„Prawda, dobro i piękno" — monopole celnicze stref obłożo­

nych podatkiem uczoności... Płać myto bzdurnych terminologij, du­

szo człowiecza, zanim celnik uchyli baryery, by cię wpuścić n a . . . mylną drogę!

Po ,tysiąc razy, od Tersyta i Sokratesa, ptzekonała się ludz­

kość o płonności rozgraniczeń,

o ich bezskuteczności, 'zarówno wobec opoja doktryn, jak wobec t. zw. prostego rozsądku, a je ­ dnak pierwszą naszą troską po dawnemu jest troska „ścisłego określenia granic" między jedną a drugą nieznaną okolicą. Śmie­

szny obłęd skoczybrózdów doktry- neryzmu!

Więc oto skrupulatnie spi­

sujemy inwentarz t. z w: Sztuki od nieśmiertelnego „naszyjnika z zębów białego niedźwiedzia „do Dziewiątej symfonii, ba, nawet od ozdobnego gniazda czy ogród­

ka j akiegoś australij skiego ' pta­

ka—do t. zw. najnowszych prądów w Sztuce europejskiej. Z zapałem szacujemy artystyczną wartość materyałów Sztuki: farba, płótno, marmur, glina, gips—to artysty­

czne. Z papierem i notami tru ­ dniej, brzydko z zapachem cebuli lub hyacynta, jeszcze gorzej ze smakiem sera lub wędliny. Hm, hm—hierarchia umysłów, klasyfi- kacya materyałów — sztuki niż­

sze i wyższe, plastyczne i—hm—

nieplastyczne(bo jakże inaczej?)—

sztuki czyste (och!) i stosowane.

Ewolucyjna skala radaby zacząć od... sztuki mięsa, ale znów jak ­ że z Pięknem? •

Tu znowu nie lada ambaras, bo Sztuka jest bądź co bądź dzie­

łem człowieka, tymczasem zaś Piękno, jak wiadomo, znany już w przyrodzie (wschód słońca, zachód księżyca, polewana kula w klombie na słupku) i t. d.

Ił.

Błogo niekiedy zabłąkać się wśród leśnych manowców, lub nawznak leżąc na łące, zatracić niemal świadomość, gdzie niebo, a gdzie ziemia;.. Ale błądzić wśród drewnianych, celniczych rogatek, umalowanych w kratki biało-czerwone lub czarno-żółte—

nie błogo, och! nie błogo!

Ludzie, uprawiający naukę, nie ku udręczeniu śmiertelnych, lecz z wielkiego umiłowania ba­

dań—wiedzą dobrze, że owe gra­

nice, rogatki, baryery są li tylko wyrazem słabości poznania ludz­

kiego, nićzem więcej — są sztu- cznemi przegródkami dla uczących się chodzić—niczem więcej. I kie­

dy Newton lub Humboldt, Pa­

steur lub Darwin badają— czu- jemy, jak w oku ich znikają gra­

nice i nomii, a tylko coraz z morza zjawisk duch ich, nurek cudowny, dobywa jakąś perłę wszechwiedzy.

Wraz potem dokoła skarbu zdobytego roić się zaczyna nie­

przeliczony ród Nomów i Logów—

to ustawiacze rogatek pełnią swo­

ją celniczą powinność.

Lecz są przecież jakieś gra­

nice między Sztuką a Nauką, Sztuką a Religią, Sztuką a Ży­

ciem? / ; •

Nie, odpowiadam skromnie, granic takich niema.

Pierwiastek Sztuki —• pier­

wiastek indywidualny — wkracza wszędzie, którędy mu droga; za materyał swój uznaj e wszystko, co mu w tworzeniu potrzebne, za pole zaś. twórczości swej

przyjmuje ostatecznie wszech­

świat — bo więcej nie może. Tak zwane „sztuki w ścisłem rozu­

mieniu" są tylko rodzajem nie­

ustającej wystawy, ekspozytury tej wszechobecnej potęgi twór­

czej — niczem więcej. I wobec dostojeństwa jej równie głupią i ograniczoną jest formula „Sztuki dla Sztuki", jak i wszelkie inne rogatki użyteczności publicznej, posłannictwa narodowego, wysłu­

giwania się t. zw. Pięknu i t. p.

Nie, Sztuka nie służy ani samej sobie, ani chochołom uży­

teczności, ani tej lub innej do­

ktrynie estetycznej. Sztuka jest tylko doskonalszym, bo swobo­

dniejszym od życia wyrazem Ta­

jemnicy. Przez Sztukę w mirya- dach prób i ucieleśnień wypo­

wiada się nie, poznawalne. Gdy zaś jedyną, jak wiemy, drogą ku tajemnicy jest Byt, wypełnienie swego - przeznaczenia — Sztuka jest tej drogi ustawicznym obja­

wieniem. .

Owo mijanie kształtów Sztu­

ki, pełnienie się jej proroctw, sta­

wanie się jej jasnowidzeń—samo

2

(3)

tylko jest — pó nad życiem — uchyleniem podwoi, przez które wyjść może Cud. r • ?

W coraz innym kluczu, w co­

raz innym zespole zmysłowych i nadzmysłowych pierwiastków, na coraz to innem polu: rzeźby, muzyki, poezyi czy architektury, coraz to innym władnąc materya- lem: kamieniem, dźwiękiem, sło­

wem, przędzą dziejów — uciele­

śnia się w widomym kształcie Indywidualności tajemnica ist­

nienia.

I to jest Sztuka. Dla tego nie masz i być nie może granic Sztu­

ki, w przeciwstawieniu do innych, ułamkowych i świadomie z za­

wieszenia tej czy innej władzy powstających dziedzin człowie­

czego bytowania. Tu przeciwnie:

w wezbraniu i najwyższej pełni władz wyraża się z nas to, co jest niepodzielne, jedyne, do życia po­

wołane.

Jeżeli z tej wysokości spoj­

rzymy na t. zw. sztuki piękne—

na poezyę, muzykę, architekturę, rzeźbę, malarstwo — to zrozu- miemy, że one są tern w obliczu istoty Sztuki, czem szkółka pie­

czołowicie pędzonych szczepów w stosunku do rajskiego ogrodu-

Nim spełni się czas dostojnej swobody istnienia ludzkiego, nim nastanie owa zorza bytu, gdy materyałem Sztuki będzie Czyn, a polem jej—życie samo—dopóty błogosławmy i pielęgnujmy te szczepy — budujmy muzea, zwie­

dzajmy wystawy, a nawet tro­

szczmy się pobożnie o czystość sztuk wobec fllistynów, choć wo­

bec Sztuki sami jeszcze jesteśmy fllistynami.

III.

Rozgraniczenia i rogatki sta­

wiają w wolnej dziedzinie Sztuki nie tylko celnicy. Stawia je wo- góle słabość nasza, potrzeba 'za­

bezpieczenia się tymczasowego i okolicznościowego wobec urojo-’

nych lub istotnych niebezpie­

czeństw (właściwie wszystkie nie­

bezpieczeństwa są urojone). Ale stan tymczasowy utrwala się po­

tem na wieki i stąd te manowce martwych, nigdzie nie prowadzą­

cych bezdroży—nawet tu, nawet w tej jedynej wolnej dziedzinie!

Ileż wśród twórców samych za­

mętu i nienawiści wywoływały te rogatki! Oto np. doktryna rzeźby niemalowanej; koniecznie niema­

lowanej, wysnuta z błędnego zre­

sztą zbadania rzeźby klasycznej.

Oto doktryna wyższości lub niż­

szości pewnych w malarstwie te­

matów: temat historyczny wyższy nad pejzaż i t. z w. rodzaj owość w oczach akademii! Oto obawa

o czystość Sztuki w łączeniu mu­

zyki ze słowem, której Wagner łeb wreszcie urwał. Oto sprawa nierozstrzygnięta Sztuki czystej i Sztuki stosowanej — choć fresk i rzeźba architektoniczna, choć przecudne stalle i rzewne gar- gule średniowiecza zdawna tę sprawę rozwiązały. Jak gdyby obrazek, zawieszony w złotych ramach na pustej ścianie bankier­

skiego salonu, był „czystszą" Sztu­

ką, od zakończenia rynny kamien­

nej w kształt smoka, którą stąd oto widać w sylwecie na narożni­

ku starego klasztorul

Trwożniejsi budują bonzowa- te kapliczki, gdzie Sztukę zazdro­

śnie chowają przed okiem niepo­

wołanych.

Nie, nie — ani owe wiekom minionym znajome zazdrości ce­

chowe, ani przebiegły gest herme- tyzmu, ani sekret profesyonalny, ani techniczne trudności, ani oba­

wa wobec profanów—Sztuce gra­

nic nie narzucą:

Ona się pełni i pełnić będzie podług własnej tajemnicy. Ucie- knie z gabineciku osobliwości, du­

sząc się wśród najrzadszych avant la lettre, by się wykrzywić twarzą poliszynela w towarzystwie sprze­

dającego medykamenty szarlata­

na, na placu publicznym, między rzeźnią a balwiernią —- i tam da początek Scenie nowoczesnej.

Ona powróci na poddasza pu­

ste i głodne z przepysznego atelier mistrza, któremu sytość wykastro­

wała duszę, i tam stworzy nowy cud życia.

Ona opuści zgraję rozprawia- czy w szerokoskrzydłych kapelu­

szach i malowniczych pelerynach, mieniących się „artystami", by

z kamieniarzem n a . cmentarzu wykuć anioła śmierci. Ona i pro­

staczka opuści, gdy się nadto za- rozumie w swojej „naiwności", a wystrzeli siedmiobarwną aureo­

lą przepychu nad głową przemą­

drą i przebolesną jakiegoś Fausta, znanego lub nieznanego Światu.

Ni z zewnątrz, ni wewnątrz Sztuka granic nie zna. Na morzu zjawisk granicą jej za każdym razem ślad łodzi najdalej sięgają­

cej w bezkresy.

Antoni Potocki.

Henryk Heine:

Z ęyklu „Rozmaite".

Hortensya,

Bo choć niewiasty obcej wargi miodem opływają, a gładsze niż oliwa usta jej: Ale ostatnie rzeczy jej gorzkie jako piołun: a ostre jako miecz na obie> stronie ostry.

K sięga przyp o w ieści Salom onowych.

R o zd zia ł V .,P r z y p . 3 —4.

Na strojonej nowo cytrze

Dzwoni mi melodya nowa...

Tekst jej stary z Salomona:

„Wżdy jest gorzka białogłowa!"

Ni druhowi nie dotrzyma,, Ni mężowi swemu wiary....

Jako piołun są ostatnie \ . Krople z miłowania czary.

Jak śmierć owo sposępniałem:

Przez świat, co się w smutku chowa, Błądzę, smętny rycerz, jęcząc:

„Wżdy jest gorzka białogłowa!"

Więc zaiste jest prawdziwą O posępnej baśń potędze

Tej wężowej klątwy grzechu,

Jako stoi w starej księdze?! , Wąż, czołgając się na brzuchu,

W każdym krzaku czyha oto...

Gwarzy z tobą dziś, jak ongi, ■ A ty słuchasz go z ochotą!

Mrok i chłód zapada—kruki Koło słońca czarną smugą

Krążą, kracząc. Rozkosz, miłość Pogrzebano już na długo.

Nigdy z martwych nie powstaną Już słowiki mojej wiosny...

W mojem sercu przebrzmi nawet Odgłos pieśni ich radosnyj

Na ostatnie zwiędłe kwiaty, Na ostatni szych, co chowa

Moje szczęście, patrzę trwożnie

„Wżdy jest gorzka białogłowa!"

Z niemieckiego przełożył

Władysław Nawrocki.

3

(4)

gencyi polskiej, wypadło p, Warcha- Od szeregu dni bawi w kraju

p. Kaźmierz Warchałowski, obywatel z gubernii chersońskiej, który przed kilku laty osiadł w Kurytybie w po­

łudniowej Ameryce, z myślą oddania śię pracy nad rozwojem tamtejszych kolonii polskich. Lata 1895—1896, pa­

miętne lata „gorączki brazylijskiej“, wyrzuciły z Polski sto tysięcy ludu, który, wylądowawszy na dalekich brze­

gach Brazylii, zaludnił następnie ży­

zne okolice stanu Parana i stworzył pod niebem zwrot-

nikowem ogromne kompleksy ludnych i zwartych osad rolniczych. Młode to społeczeństwo;

powstałe wyłącz­

nie z żywiołu suro­

wego i mało cywili­

zowanego, niezdol­

nego na razie do wyłonienia z siebie jednostek kierują­

cych, potrzebowało światłych przewo­

dników, mogących otoczyć je opieką :

stępstwami nieznajomości nowego śro­

dowiska. P. Warchałowski stał się jednym z takich przewodników. Osiadł- szy w Kurytybie, w której pobliżu nabył pewien obszar ziemi, i zorien­

towawszy się szybko w miejscowych stosunkach, siłą faktów przyjął na siebie niebawem rolę moralnego przed­

stawiciela „nowej Polski", powstają­

cej wśród brazylijskich preryj. W wa­

runkach zupełnie wyjątkowych, przy braku odpowiedniego zastępu inteli-

Kazimierz Warchałowski

i chronić przed na-

Jadwiga Warchałowska.

łowskiemu podjąć się całego szeregu różnorodnych obowiązków społecznych, które wśród normalnych okoliczności powinnyby być podzielone pomiędzy

kilka co najmniej osób; pociągnięty wirem miejscowego, fermentującego wciąż jeszcze życia, zbyt rozmiłowa­

ny w idei, która go sprowadziła za oceany, aby módz wyznaczyć sobie ściśle określony teren działania, stał się od razu organizatorem, twórcą szkolnictwa, reda­

ktorem, opiekunem kolonistów, a prze- dewszystkiem ich adwokatem - dorad­

cą w różnorodnych sprawach, związa­

nych z kształtowa­

niem się form by­

tu polskiego spo­

łeczeństwa. W pra­

cy tej przyjęła zna­

komity udział żo­

na, pani Jadwiga Warchałowska, za­

kładając w Kuryty­

bie szkołę polską. Wreszcie przez nawiązanie stosunków z elitą miej­

scowego towarzystwa stali się p.p.

Warchołowscy pożądanymi pośredni­

kami między ludem polskim, a wła­

dzami i wogóle wyższemi sferami bra- zylijskiemi i orędownikani- sprawy polskiej wobec rządu. Salon pp. War- chałowskich w Kurytybie, przy wy­

sokich zaletach towarzyskich swych gospodarzy i przy żywej - sympatyi, jaką Polska cieszy się wśród wy­

kształconych brazylijczyków, zamie­

nił’się w niepoślednią placówkę spra­

wy naszej kolonizacyi na dalekiem południu. Obecnie zajmuje pana Warchałowskiego myśl założenia pól- sko-brazylijskiego banku kplonizacyj- nego, mająca poważne podstawy urze­

czywistnienia się w niedalekiej przy­

szłości. ' ' ■ .. ’ / <

Skorzystałem z pobytu p. War­

chałowskiego w kraju, aby zasięgnąć nieco wiadomości o życiu naszych ko?

lonistów w Paranie, * o ułożeniu się stosunków w koloniach, od ustania, ostatniej „gorączki brazylijskiej", o położeniu materyalnem i widokach' dalszego rozwoju, o stanie’ oświaty i poczuciu narodowem wychodźców..

Dobrobyt wśród kolonistów istnieje niewątpliwie. Każdy z nich posiada spory obszar gruntu, w większej czę­

ści spłacony już rządowi robociznami publicznemi, ma dom, inwentarz gos­

podarski, narzędzia. Stopa życiowa jest wyższą bez porównania,, niż w Polsce. Pracowitsi i obrotniejsi dorabiają się małych fortun chłopskich, bądź skupując ziemię, bądź, robiąc.?

oszczędności, które dochodzą niekiedy

do paru tysięcy rubli. Ile ziemi, znąj-t <

duje się dziś w rękach polskięh? Do-’ * kładnie 'niepodobna tego określić) ale

p. Warchałowski próbuje dać odpo­

wiedź przybliżoną.

— Koloniści rządowi otrzymywali jeden lot (50 morgów) na.' rodzinę.

Ci, którzy nabywali ziemię na włas­

ną rękę, za gotówkę, nabywali roz­

maicie. Znam kolonistę, który posia­

da 16 lotów ziemi, t. j. 640 morgów;

Licząc przeciętnie, trzeba przyjąć, że na rodzinę przypadają 2 loty. Podług statystyki rządowej żyje w Paranie 60000 polaków, czyli około 12000 ro­

dzin. Mnożąc cyfrę tę przez dwa, otrzymamy 24000 lotów czyli 480.000

morgów ziemi, znajdującej się w po-., , siadaniu polaków. Powiedzmy dla

ostrożności: 400.000. Cyfra ta po- winnaby być zupełnie pewną, a bar­

dzo być może, że jest za niską. Dodam

jeszcze, że chociaż nie ma już tego | gorączkowego rzucania się z miejsca ,

na miejsce, jakie było przed kilku- • nastu laty, odbywają się przecież i wśród kolonistów częste transakcye,.

obrotniejsi dokupują tereny i zaokrą- • glają dawne swe posiadłości, tworzą 6 się ciągle nowe kolonie. Wielu chło- •

pów naszych dochodzi do posiadania i

_ , , Nasi koloniści w Paranie.

Szkółka polska w Bakaszin.

4

(5)

*

Wodospad na Rio los Patos.

•M-

il i

ziemi przez—służbę wojskową. W Pa­

ranie nie ma obowiązkowego poboru do wojska. Wstępuje się, na ochotni­

ka.- Polacy, wśród których jest wielu wysłużonych żołnierzy austryackich, pruskich i rosyjskich, stanowią wy­

borny materyał wojskowy i tworzą wybór armii parańskiej. W ielu'też szuka, tam karyery, prowadzącej pra­

wie zawsze do osiedlenia się na roli.

. — Czy i w Brazylii odznaczają się nasze Maćki cnotą, która tak niepokoiła swego czasu kanclerza rze­

szy niemieckiej? Cnota ta gwaranto­

wałaby. najlepiej trwałość i rozsze­

rzanie, się terytoryalne kolonii.

Na szczęście—ta k .. \ ‘ ? '

Chłop nasz—opowiada p. War- chałowski—mnoży się szybko i w no­

wych warunkach, może jeszcze bar­

dziej, niż w kraju. O chleb nie tru­

dno', a każdy przybytek rąk roboczych jest cenną zdobyczą. Dziecko dziesię­

cioletnie jest już kapitałem dla ro­

dziców.; To też najbogatszymi wśród kolonistów’są zwykle ci, którzy mają najwięcej .dzieci. Z tego powodu go­

spodarze. niechętnie wydają córki za mąż;/ ubytek ich oznaczą ubytek siły roboczej. Mimo to ludność nie gęstnieje, gdyż -młodzi naby wają dal-,

sze loty od prywatnych właścicieli, najczęściej od tubylców brazylijskich t.. z w.'kaboklerów, mięsźańców, któ?

rych wypierają w lasy i w ten spo-.

sób- fefytorya kolonii polskich posu­

wają się ciągle. Cała koloniżacya na­

sza przedstawia się jako kilka wiel­

kich kompleksów osad. Jeden taki kompleks tworzą kolonie w okolicy Kurytyby, drugi nad rzeką Iguassu, trzeci Lucena, czwarty \Prudentopolis.

Pierwszy jest najstarszy, datuje się z lat jeszcze siedemdziesiątych^ostat­

ni pochodzi z roku 1896, roku „go­

rączki brazylijskiej“. Piąty kompleks tworzy się w okolicy Ponta Grossy i Castro.-Centra te okazują silny ruch odśrodkowy, posuwają się ku sobie*

i jest bardzo prawdopodobne, że w przyszłości złączą się w jedną wielką całość. •" » ", ;

Nuturalnie typ osady polsko-bra- zylijskiej ma wygląd zupełnie swo­

isty. Nie jestto nasza ścieśniona, bez-A ładnie zabudowana wieś polska.

Sw. Mateusz. Kolonia polska

— Kolonia —+ opowiada p. War- chałowski — przedstawia się mniej więcej w kształcie gwiazdy, której promienie, wybiegające ;z jednego punktu, tworzą długie, milami. cią­

gnące się ulice. Co 250 metrów przypada jeden lot. Ponieważ niektó­

rzy koloniści posiadają po parę lotów, zdarza się, że odległość od jednej do drugiej farmy Wynosi kilometr. Ogni­

sko kolonii stanowi villa, t. zw. mia­

sto, gdzie znajduje się urząd koloni- zacyjny, kościół, poczta, sklepy, rze­

mieślnicy;. - > ' ? r

„Stolicą" całej tej „nowej Polski“

jest główne miasto stanu: Kurytyba, liczące 30.000 .mieszkańców różnej narodowści,. głównie brazylijczyków i niemców, a także parę tysięcy po-

(6)

Ulica w Kuryłybie.

Winnica polska.

laków, przew ażnią rzemieślników lub drobnych kupców .'

Z kolei proszę p. Warchałowskie- go, aby opowiedział mi, jaki je s t po­

ziom narodowego poczucia naszych kolonistów? czy zabezpieczeni są do­

statecznie przed wynarodowieniem?

— W Kurytybie młodzież wyna­

radaw ia się częściowo. Stykając się ciągle z- brązy lij czy kami, przejm uje ód nich język portugalski, którego z czasem zaczyna używać i w stosun­

kach między sobą. W pływa na to przedewszystkiem brak inteligencyi polskiej. Młodzieniec urodzony, lub wychowany w mieście brązy lij skiem, nie widzi żadnej atrakcyi do uważania się za polaka. Polak, to kolonista, chłop, do którego cywilizujący się po w ierz­

chu młodzieniec nie chce. się upada- bniać. Na koloniach wynarodowie­

nie nie grozi. Przeciwnie, w głów­

nej masie lud ten dopiero tu zaczął czuć się polakiem; gdy przybywał do Brazylii,' poczuwał się tylko do kato­

licyzmu, o narodowości swej mało co wiedział. Polakiem robi go dopiero szkoła. N iestety, szkół tych je s t nie- stosunkowo mało. W Kurytybie są trzy szkoły polskie.. W okolicy Ku- rytyby, w promieniu trzymilowym, wśród najstarszych kolonij, 12. W in­

nych okolicach 20. Razem 32. Z tego trzy utrzym uje Towarzystwo Szkoły Ludowej, istniejące od lat paru, a utrzym ujące się w niemałej czę?

ści—z festynów, które urządzamy dla brązy lij czy kó w w K urytybie.; Biorą w nich bardzo chętnie udział, bo sa­

mi nie m ają talen tu do aranżowania

nych, reszta godni.

zabaw. Szczególnie odczuwamy brak sił nauczycielskich. W całej Paranie mamy zaledwie kilku nau­

czycieli kwalifikowa-

— przy- I stan opieki duchownej dalekim je s t od ideału. P a­

rafii polskich istnie­

je lb. W dodatku episkopat' ożywiony je s t duchem szowini­

stycznym; były pró­

by wprowadzenia'ję­

zyka portugalskiego do kazań, na szczę­

ście udaremnione.

Zapytuję p. War- chałowskiego o stosunek kolonistów naszych do osadników innych narodo­

wości, do rusi- nów, niemców, włochów, a tak­

że do krajowców.

Dla brązy lij czy- ków nie ma p. W.

dość g o r ą c y c h s łó w u z n a n ia . Jestto najsym ­

p a t y c z n i e j s z y z narodów, jakie .■ poznał. Są ry ­

cerscy, szczerzy, gościnni, łatw i w pożyciu.

— Rusini nasi

.z początku sami

przedstaw iali się za polaków i mówili chętnie po polsku. Tam, gdzie sąsia­

dowaliśmy z sobą, oba ludy żyły w zupełnej zgodzie. Gdy przyszli Ba­

zylianie z Galicyi, zaczęła się agita- cya przeciw polakom, do której ci ostatni nie dali najmniejszego powo­

Z widoków brazylijskich. Drzewo olbrzym.

Nasi koloniści w Paranie.

du. Tłomaczę j ą sobie obawą księży ruskich, aby się rusini nie spolszczyli.

Chłopi ruscy stoją pod każdym w zglę­

dem niżej od naszych. Są ubożsi, gospodarują gorzej, przyszli później, wreszcie je s t ich o wiele mniej (20000).

Aby zabezpieczyć ich przed ulega­

niem polskiej kulturze, wyhodowano w nich sztuczną nienawiść do polsko­

ści i dziś w każdej sprąwie, jakaby się wyłoniła, będziemy mieli ich prze­

ciw sobie. Niemców nie odczuwa się w Paranie tak, ja k w sąsiednich sta­

nach: 'St. Catharina, a częściowo i w Rio Grandę, bo je s t ich tu mało.

Jeśli mimo to g ra ją pew ną rolę, to dzięki tem u jedynie, że opanowali znaczną część handlu i przem ysłu i m ają pieniądze. K apitał niemiecki i praca polska spotykają się tu czę­

sto. Że aspiracye im perialistyczne rządu niemieckiego sięgają do Bra­

zylii, że niemcy m arzą o podbo­

ja c h podzwrotni­

kowych, to fakt n i e w ą t p l iw y . N iestety, Brazy­

lia lekceważy te dążenia, uw aża­

ją c się za zbyt sil­

ną, aby je j w ypa­

dało obawiać się ich. — Apolacy w stanach sąsie­

dnich? W szak i tam skierowała się część nasze­

go wychodztwa.

P, W archałowski liczy naszych w stanie St. Catharina na 15.000. Ma- teryalnie m ają się bardzo dobrze; sa­

mi rolnicy. W Rio Grand 25.000, roz­

rzuceni na wielkich przestrzeniach.

W, St. Paulo 5,000, przeważnie rze­

mieślnicy. Suma: 45,000.

6

(7)

Widok z Bakasziri, majątku p. Warchatowskiego.

W reszcie mówimy o przyczynach ustania naszej emigracyi do południo­

wej Ameryki. Jakie podstawy miała

„gorączka brazylijska“ z la t 9O-tych?

co .wpłynąło na jej obniżenie się?

— Rząd brazylijski — w yjaśnia p. Warchałowski—nie miał wcale za­

m iaru zakładać kolonij rolniczych.

Szło mu o sprowadzenie z Europy robotnika na plantacye. Chłopi nasi, zmyleni przez agentów, którzy mówili im o gruntach brazylijskich, zachęce­

ni bezpłatnym przejazdem, ruszyli się ław ą. Dziesiątki tysięcy płynęły za ocean. Lecz ju ż na samym wstępie uwidoczniła się w całej pełni olbrzy­

mia mistyfikacya. Nasi okazali się zupełnie niezdatni do robót na plan- tacyach, a tymczasem fala em igracyj­

na płynęła ciągle, każdy okręt, przy­

bijający do brzegu, w yrzucał na ląd nowe tysiące wychodźców. Czasu do napraw ienia błędu nie było, baraki emigracyjne były przepełnione, tyfus dziesiątkował przybyszów. Rząd fe­

deralny Brazylii, oba­

wiając się s k a n d a l u światowego, wszedł wu- kłady z rządem stanu Parana, aby osadzić emi­

grantów polskich na te­

renach, nadających się do kolonizacyi rolnej.

Wyznaczono je, poczem tłumy wychodźcze odpły­

wać zaczęły zwolna ku nowym siedzibom. Tak powstała główna część d z i s i e j s z y c h naszych osad w Paranie. Od ro­

ku 1896 emigracya do Brazylii ustała.

— Kolonizacya racyonalna — mó­

w ił p. W archałowski dalej—powinna stać się ważną gałęzią naszej narodo­

wej gospodarki. Dlaczego j ą zapozna- jemy? Nie umiem znaleść na to od­

powiedzi. Przeludnienie Polski w sto­

sunku do źródeł produkcyi je s t fak­

tem, który stw ierdza statystyka na­

sza em igracyjna. Wychodźtwo trw a u nas ciągle, tylko zwraca się do Nie­

miec, do Stanów Zjednoczonych, w re­

szcie do Kanady. Mamy najcenniej­

szy m ateryał eksportowy: człowieka.

Możemy stworzyć kolonizacyę na w iel­

ką skalę. Jesteśm y pod tym w zglę­

dem w położeniu korzystniejszym, niż jakikolwiek naród. Parana stoi dla nas

otworem. Kraj, równy obszarem Wło­

chom, o ziemi i klimacie wybornym, nie mający prawie wcale nieużytków, czekający tylko rąk pracowitych, któ­

re go wezmą w faktyczne posiadanie, kraj, mogący pomieścić 30 milionów ludności, a liczący j e j —32(1,000! W tej

liczbie stanowimy ju ż 60.000 obok 20.000 rusinów, 20.000 włochów, 10.000 niemców, którzy zresztą w małej ty l­

ko części są konkurentam i naszymi w ubieganiu się o ziemię! Kraj rzą ­

dzi się autonomicznie, je s t właściwie państwem związkowem, sam praw a swe stanowi. Rola, ja k a się przed nami otwiera, może być dziejowej dla nas doniosłości. Rząd stanu sprzyja polakom, gotów kolonizacyę ich po­

pierać i otoczyć opieką, przekonaw­

szy się, że jesteśm y żywiołem niosą­

cym kulturę i politycznie lojalnym.

Ziemię można nabywać tanio i dobrą.

Także rząd stanu St. Paulo, sąsiadu­

jącego z P araną od północy, stykają­

cego się poniekąd z naszemi kolonia­

mi, o ile wiem, widziałby nas chętnie i czyni nawet w tym kierunku kroki.

Jak długo może to potrwać —; któż zdoła przewidzieć? Czy nacyonalizm i tu kiedyś nię wtargnie?... Ale dziś

drzwi stoją otworem!

I wreszcie jeszcze jedno. W S ta­

nach Zjednoczonych przygotow uje się wprowadzenie w życie ustaw y, zabra­

niającej w stępu na ziemię północno­

am erykańską analfabetom. Będzie to uwieńczenie całego szeregu trudności, jakiem i rząd Stanów najeżył ju ż dro­

gę europejskiem u wychodztwu. A nal­

fabeci—to my. W nasz proletaryat, w nasze wychodźtwo, ugodzi ten po­

cisk przedewszystkiem. A co będzie potem? Gdzie podziejemy nadm iar na­

szej ludności, nie mogący znaleść chleba w ojczyźnie?...

Kraków. . Clcwus.

Sztuka rosyjska.

J. Riepin. Leon hr. Tołstoj w polu.

(8)

Kobieta-malarz.

t

\

Br. Rychter-Janowska.

Pani R ychter-Janow ska słuszniet;

windykować może dla swojej dotych­

czasowej pracy twórczej dewizę: per asp era ad astra. Mimo młodości za­

ję ła stanowisko wybitne i uznane.

K rytyka ceni ją i wyróżnia. Publicz- ność krakowska, której kulturalność i smak wv-<z bredny rv-V V w alizują z wst rz e m i ę- źliwością i ostrożnością sądu, szuka na wy s t a -V w a c h prac je j .z t ą z g ó - ry żywioną s y m p a t y ą , z ja k ą zbli­

żamy się za- w s z e d o dzieł artys-V tów, ktorvm zaw dzięcza­

my ju ż niejedno szczere, estetycznie w rażenie. Lecz do sukcesów tych doszła arty stk a, je ś li nie dosłownie ciernistą, to w każdym razie żmudną i najeżoną trudnościam i drogą. Jej

„ranga artystyczna", je j powodze­

nie, t. j. to, co je s t zew nętrznem w kary erze arty sty , równie ja k sto­

pień doskonałości, osiągniętej w Sztu­

ce, m uszą być uw ażane w jednako­

wej m ierze za owoc szczerego, głębo­

kiego talen tu i niecodziennej zdolno­

ści zw alczania przeszkód życiowych.

Lata studyów monachijskich panny Janow skiej były to Chude lata w ca- łem tego słowa znaczeniu. W pokoiku młodej arty stk i częstym gościem by­

w ał niedostatek, niekiedy naw et zupeł­

ny brak środków do życia. Młodzień­

czy zasób Sił żywotnych, tęgi, dzielny ch arak ter i silna wola, w sparte mi­

łością do Sztuki i poczuciem, że trz e ­ ba za w szelką cenę pozostać wiernym

Br. Rychter-Janowska. Zima,

powołaniu, pokonały wszystko. Skrom­

ne zasiłki stypendyjne z W ydziału krajowego we Lwowie i z Rapper- sw ylu wspomogły lot młodych skrzy­

deł. I ^wypłaciły się szybko. S ty p en ­ dystka um iała korzystać z każdego

dnia pobytu w Monachium i zdoby­

wała wśród wytężonej pracy podsta­

wę pod przyszły rozwój talen tu . Już w pierwszym roku studyów w ystępu­

je z m ałą w ystaw ą w monachijskim K unstvereinie, zdobywa uznanie kry­

tyki, zyskuje zainteresow anie się i po­

moc Lenbacha, który ułatw ia je j na­

w iązyw anie szerszych stosunków.

Z Niemiec wraca na sam odzielne s tu ­ dya do kraju; tu tworzy cały szereg w nętrz starych pałaców, ch arak tery ­ styczne fragm enty wsi polskiej, p ej­

zaże, typy ludowe, sceny z życia w iej­

skiego; poczem udaje się do Włoch, przebywa w W enecyi, we Florencyi, gdzie zapisuje się do Akademii i ma­

luje w spaniałe w nętrza pałacu Pittich, przeżyw a okres w rażeń i prac w atm o­

sferze starożytnego Rzymu; m aluje

Br. Rychter-Janowska. Głowa dziecka.

w górach toskańskich i studiuje nie­

skończone piękności południowego mo­

rza. W śród tych wędrówek w ystę­

puje w Krakowie parokrotnie z włas- nemi w ystaw am i, które d ają poznać talent, rozwijający się coraz pełniej, zm ierzający pewną drogą do zupełne-

ho wypowiedzenia się.

T alent to nie z rodzaju tych, co w ystrzelają naraz, olśniew ając w y­

buchem długo tajonej siły twórczej, lecz z tych, które się przebijają na­

przód wśród powolnej, lecz ciągłej ewolucyi, które poprzez trudy i zno­

je w spinają się na wyższe szczeble doskonałości. Z tej właściwości ta ­

lentu w ypływ a tak charakterystyczna u p. Rychter-Janow skiej, niezmierna, wprost uporczywa sum ienność w stu- dyach, dążność do takiego opanowania śródków technicznych, któreby pozwa­

lało je j w yrażać -myśl artystyczną w sposób zupełnie zgodny z w ew nętrz­

ną intencyą. Inna charakterystyczna cecha pani R. w obecnej fazie je j roz-

Br. Rychter-Janowska. Głowa włoszki.

woju, to w szechstronność, która mo­

że świadczyć rów nie dobrze o szero­

kiej skali talen tu , ja k o gorączkowem postukiw aniu rodzaju, odpowiadające­

go najlepiej n atu rze je j twórczości.

Przy rosnącej łatw ości tw orzenia róż­

norodność ta przybiera rozm iary rząd*

ko spotykane. Umiłowany tem at a r­

tystki stanow ią studya interieurów . W nętrza starych pałaców i góralskie?

go szałasu, ubogiej kuchni chłopskiej, i pracowni m aluje w różnych oś wie*

tleniach, najchętniej w szarym , rozta?

piającym kontury przedmiotów mro­

ku, do którego się resztka św iatła dziennego przedziera. Obok tego two­

rzy portrety, niekiedy odczute w prze­

dziw ny'sposób, ja k poety-dram aturga pana Macieja Szukiewicza lub p. W:

(„M elanchoiik"), znajdujący się obec­

nie na w ystaw ie austryackiej w Lon­

dynie, a z szczególnem upodobaniem portrety dzieci, przepyszne, pełne in- dyw idualnego ch arak teru główki.

W ostatnich paru latach z powodze­

niem próbuje sił w pejzażu, m aluje praw ie zaw sze rzeczy drobne rozmia­

rami, czerpane z polskiej i włoskiej przyrody, fragm enty wsi oblane czer­

w ienią /ach o d u i szare, chmurne, najczęściej zimowe widoczki, ciemny błękit morza i słoneczne, gorące kra­

jobrazy włoskie i tw orzy tu często rzeczy skończenie piękne, ja k „Dzień letni". „W ierzby", „Brzegi Izary",

„W ieczór nad A m ersee", „Kopy", „Sza­

ry dzień", „Nad ranem ".

1 w reszcie prace tekstylne, ostatni, najśw ieższy dział twórczości ruchliwej artystki, którym p. Rychter-Janow ska nowy zdobyła sobie rozgłos. Przez kilka w ystaw przesunęły się je j przepyszne, oryginalne m akaty, serdaki i kostyu;

m yz fantazyjne, dekoracye mieszkań i obrazy w ykonyw ane techniką apli­

kowania w suknie. Z pracam i tego rodzaju w ystąpiła p. R- P° r ? z. Piel’_

wszy w r. 1902 na krakow skiej w y­

staw ie sztuki stosow anej,, zyskując ogólne uznanie. Obraz „Zima", wy- cięty w suknie, jed en z najpiękniej­

szych, je s t obecnie w łasnością Pade­

rew skiego, a „Matka Boska Często­

chowska" KORłnła zakupiona 1 przez

(9)

*

Br. Rychter-Janowska.

Portret p. S.

p. Helenę Modrzejewską. W r. 1905

występuje z osobną wystawą nowych prac, daj ąc

szereg apli- k o w a n y ch pejzaży, któ­

re zakupiło berneńskie muzeum o- raz czeskie muzeum w H ru d im ie . Z ostatnim

tym rodza­

jem tw ó r ­ czości p. Ry- chter-Jano­

wskiej szcze­

gólne można wiązać na­

dzieje.

Artystka, która za sobą ma setki prac, a wśród nich rzeczy niepowsze­

dnio piękne, która posiadała ustalone uznanie miłośników sztuki i „markę “ u publiczności, ma tę niespotykaną zbyt często skromność dusz prawdzi­

wie artystycznych, iż sama jest dale­

ką od zadowolenia z siebie. A że tak jest, tern lepiej dla Sztuki i tern le­

piej dla talentu p, Rychter-Janowskiej.

Kraków. Stosław

Gabryela Zapolska.

Zaszumi Las.

--- (29) ręcki był tymczasem

już na progu drugie­

go pokoju i zaczął śmiać się ironicznie.

— Chodź no pan tu — spójrz no pan, jaka to mądra i dow­

cipna paniusia. Niby tak zniech- cenia, a pozostawiła na poduszce, na kołdrze fiołki. Ona i pana ko­

kietuje... najlepszy dowód.

Leon z bladego jak ściana, stał się purpurowy.

— Kto panu pozwolił obra­

żać pannę Wilhelminę? — krzyk­

nął — fiołki miała panna Wilhel­

mina poczepiane na włosach i na całem ubraniu. Pozostały na po­

ścieli wypadkiem.

I rzucił się na te zgniecione kwiatki, pozbierał je i powrócił z niemi do pierwszego pokoju.

Za nim poszedł Kręćki.

— No!... dalej! — wyrzekł — wrzuć je pan do ognia, jeśli rze­

czywiście intencyi w pozostawie­

niu tych kwiatów nie było.

— Ale pan tego nie zrobisz—

dodał po chwili—bo pan sam czu- jesz, iż popełniłbyś w swojem

przekonaniu rodzaj świętokradz­

twa, niwecząc to, co z myślą o pa­

nu pozostawionem tu zostało!

Leona przejęła myśl dziecinno- bohaterskiego poświęcenia.

— Widzi pan, że się my­

lisz—wyrzekł, wrzucając zwiędłe kwiaty do kominka, w którym tlały jeszcze resztki węgla.

Zdawało mu się, że w ten sposób ocala honor śpiącej kró­

le wn ej.

Kręćki wzruszył ramionami.

— B! to mnie nie przekona!

A teraz — umyj się pan, ubierz i chodź ze mną wprost na Fau- bourg Saint Antoine. Muszę tam pana zarekomendować firmie Du­

rand jako mego reprezentanta.

— Ja przyjdę do kantoru!

— Nie trzeba. Tam siedzi Kwiatkowski. Chodzi o pośpiech, dlatego po pana zaszedłem. No...

jazda zakochany szaleńcze.

— Zakochany? w kim?

— W Wilhelmince!

— Pan oszalałeś. Pomiędzy mną a panną Wilhelminą zacho­

dzi tylko przyjaźń partyjna—nic więcej.

Leon wymówił te słowa z pewnego rodzaju pompą i na­

puszeniem.

— Z jej strony — odparł Kręćki —- wierzę, ale z pańskiej

nie... nie!

Pojechali razem tramwajami na owo przedmieście św. Antonie­

go, oddalone bardzo od ulicy Dam remont. Leon był ciągle zgo- rączkowany i egzaltowany. Zda­

wało się, że urok dziwnej nocy nie chciał go opuścić, nawet wśród gwaru Paryża. Przytem przemy śliwał, jakby się wymknąć Kręc- kiemu i wydostać na ową ulicę Mouffetard do sklepu p. Durozier, który miał mu p ożyczyć swą firmę dla wydania broszury. Do­

piero udało mu się skorzystać z dwóch godzin wolnych, pozo­

stawionych na śniadanie.

Po godzinnej jeździe tramwa­

jami wydostał się na ową ulicę Mouffetard i odszukał sklep p.

Durozier, socyalisty francuskie­

go, który tak bezinteresowne przy­

sługi oddawał polskiej partyi na­

rodowej .

Był to mały sklepik, ciemny i cały założony staremi książka­

mi i gazetami.

Drzwi przejściowe,przedzielo­

ne na pół, stanowiły rodzaj okna wystawowego. W oknie tern leża­

ło kilka książek, w starej, różo­

wej oprawie, a na szybie przyle­

piono kartkę z francuskim napi­

sem:

„Tu można kupić siedemdzie­

siąt trzy tomy Voltaire’a. (Stare ilustrowane wydanie)".

Nad drzwiami szyld z napi­

sem: Librairie Durozier fils.

Gdy Leon wszedł do środka, zastał drzemiącego w fotelu ma­

łego, siwego człowieka, który spał tak mocno, że Leon musiał trą­

cać go kilkakrotnie, zanim się przebudził.

— Vous desirez?

Leon przyciszonym głosem—

powołując się na Grzegorzewskie­

go, Mazię, Wilhelminkę, zaczął objaśniać rzecz całą. Lecz jakież było jego zdziwienie, gdy Fran­

cuz z chytrą miną oświadczył, że on nie zna wymienionych osób.

— Nie znam nikogo!—mówił dobitnie—pierwszy raz słyszę na­

zwiska tych pań i tego pana.

Przynajmniej pierwszy raz powi­

nienem je słyszeć.

Z ostatnich słów Leon zrozu­

miał, że popełnił błąd, wymienia­

jąc inne nazwiska i że powinien z Durozierem trakować wprost, w swem własnem imieniu.

Francuz porozumiał się z Le­

onem prędko. Był to handlowiec, mówiący szybko i wtrącający od czasu do czasu jakiś frazes, ma­

jący związek z kwestyą socyalną.

Zgodził się na podpisanie swego nazwiska, jako żerant wydawni­

ctwa i Leon zdumiony był tak szybkiem załatwieniem całej spra­

wy. Mimo to jednak nie czuł naj­

mniejszej sympatyi do Duroziera.

Jakiś'chłód wiał z tej małej po­

staci, której wydłużona twarz przypominała ryj szczura.

Durozier wypytywał się Le­

ona, czy dawno przyjechał, czy jest zadowolony z bytności w Pa­

ryżu, lecz widocznem było, iż od­

powiedzi Leona mało go intere­

sowały.

I nagle—sięgnął ręką do wi­

tryny i położył na kantorze jeden tom owego słynnego Voltaire‘a.

— Jeśli pan lubi książki — wyrzekł — niech pan obejrzy...

rzadkie niezmiernie wydanie „Sie­

demdziesiąt ilustrowanych tomów za bezcen... pięćdziesiąt franków".

Leon przez grzeczność wziął książkę w rękę i przejrzawszy, położył na kantorze.

— Rzeczywiście... bardzo in­

teresujące.

9

(10)

Po głowie przemknęła - mu myśl kupienia tego Voltaire’a.

Miałby czem zapełnić półki.

Ale pięćdziesiąt franków, blisko całomiesięczna pensya!

Durozier—nalegał.

— Mógłbyś pan skorzystać z tej rzadkiej- okazyi i kupić. Ta­

ka sposobność się nie zdarzy- Mnie to nic nie obchodzi... Tonie moja własność. To jeden socyali- sta jest zmuszony z. wielkim .ża­

lem pozbyć się tych książek. Ku­

pując, zrobiłbyś pan nawet dobry uczynek..

Leon nie chciał się przyznać, że nie ma pieniędzy, przytem w głosie Duroziera czuł, pomimo grzecznego tonu, jakiś rozkaz, ro­

dzaj przymusu.

Bał się odmówić wręcz, lękał się, aby Durozier nie cofnął swe­

go podpisu na broszurze.

— Ja nie. wiem!...:—wyrzekł nieśmiało—może później wezmę...

teraz nie—-ale później.

— A więc ja te książki dla pana odłożę! —nalegał księgarz.

—- Ależ nie... jeśli kto inny się trafi i da panu więcej, niech pan sprzeda! ■

— Nie, nie!... ja wolę je dla pana zachować. Nie chcę, aby kto inny korzystał z tak rzadkiej okazyi. Potem> gdy pan się ich zechce pozbyć, każdy da panu podwójną i potrójną cenę.

Leon posunął się ku drzwiom.

— Więc..: — zaczął, biorąc za klamkę—liczę na pana z podpi­

sem. ' ■ -

— A ja ną pana z moim Vol- tair’em! — odparł bezinteresowny

sycyalista. 1

— Powiedziałem już panu, że teraz wziąć go nie mogę!

— Dobrze! dobrze! to nić nie szkodzi. Nie jestem twardy, jak skała. Żegnam pana!

Leon wyszedł niespokojny i zirytowany. Zdawało mu się, że wyszedł z jakiejś złodziejskiej ja ­

skini.

Wydostawszy się na ulicę Saint Jacąues, natknął się na Ma- zię, która stojąc na chodniku, ży­

wo rozmawiała z siostrą Ignasia.

— Dzień dobry paniom!—za­

wołał Leon— a zwracając się do Mazi, dodał:

. — Wracam od Duroziere’a.

- — Cóż, dobrze poszło?

Dobrze, zgodził się.

Poczem zwrócił się k u sio­

strze Ignasia. . ; c

— Czy pani znów szuka brata?

Lecz dostrzegł, że dziewczy­

na miała oczy czerwone od płaczu i twarz pobladłą. ; *

— Nie!—odparła—Ignaś. sie­

dzi w domu, namalowawszy :nie-

ubranego .starca.-., on to nazywa akt. Niech będzie! Ale tu gorsze mankamenty z; panną Kamillą...

— A! ta, co się niechce uczyć robić kapeluszy?

— Ta sama!—podchwyciłaMa- zia—nie uwierzy pan, ile mam z nią kłopotu.

— Ta chodź do niej duszko!—

błagała siostra Ignasia—ona sie­

dzi, włosy rozpuściwszy, jak po­

sąg boleści. Mówi, że to ze wzgar­

dy nad sobą i nad resztą ludzi.

Ona mówi takie rzeczy, że aż mróz przechodzi. Ona całkiem zwątpiwszy!

Mazią wzruszyła ramionami.

— Boże mój! ja nie mam cza­

su. Pan Grzegorzewski trochę cho­

ry, muszę iść do niego. •

Leon się przeraził nie na żarty. ✓ • '

Chory? co mu jest?

Nic nadzwyczajnego. Tro­

chę gorączki, katar silny, sądzę, to przejdzie. Ale muszę zajść do niego i zmusić go, aby leżał w łóżku.

—- O tak! tak! koniecznie. Ja dziś wieczorem przyjdę.. Może się wam ną co przydam.

— Dziękuję panu. Męska po­

moc w takich razach nie do od­

rzucenia.

— O tak! — wtrąciła siostra Ignasia—i ja pana chciawszy pro­

sić, może z nami pójdziesz

dó Ka­

milli. To ją trochę rozerwie, a przed nieznajomym nie będzie roztaczać

takich

smętnych zach­

cianek. Pójdzie pan z nami?

— Nie mam wiele czasu!

— Chorego odwiedzić, tak każę pismo święte. Chodźmy... to dwa domy, tu, na Saint Żaku!

I nie zważając na błoto i na przechodniów, Litwinka puściła się, jak. bomba naprzód, grożąc co chwila „rozciągnięciem się“ na ziemi.

Po bardzo cuchnących scho­

dach doszli wszyscy troje do drzwi prowadzących do pokoiku panny Kamilli. Była to maleńka izdebka z malusieńkiem okien­

kiem, wychodzącem na dachy.

, W głębi stała sofka, stół—pie­

cyk wygasły, na ścianie suknie—

na krzesłach kapulusze, bielizna i trochę felietonów z Kuryera i ga­

zet powycinanych i pozeszywa- nych nitką. ■

Panna Kamilla leżała na sof- ce z głową owiązaną chustką

i -czytała jakiś felieton.

Zobaczywszy wchodzących, zerwała się z sofki- i-przybrała - melancholijny wyraz twarzy.

Leon zauważył, że panna Ka­

milla jeszcze utyła,; zarumieniła

się jeszcze więcej i zaokrągliła ną twarzy, w biuście i wszędzie...

Siostra Ignasia przybrała .ton żałobny i natychmiast rozmowę zagaiła.

— A to my duszko przycho­

dzimy cię odwiedzić, dowiedzia­

wszy się, żeś niezdrową...

— Proszę, niech państwo sia­

dają! — mówiła panna Kamilla, zrzucając suknie i gazety na zie­

mię—strasznie mnie głowa boli...

' — Niech pani zażyje antypi­

ryny!— rzekła Mazia.

Panna Kamilla uśmiechnęła się zagadkowo.

— Antypiryna! na chorobę?

— Cóż pani jest właściwie?—

badała Mazia—może ja pani mo­

gę dopomódz?

— Pani? — na moją chorobę niema lekarstwa!

— Ona z w ą tp iw s z y — tłu­

maczyła siostra Ignasia—ona stra­

ciwszy wiarę w religię, w ludzi, w siebie... ona z tego chora i jeść nie chce.

— Ja sądzę, że to jest coś żo­

łądkowego! — odparła spokojnie Mazia.

Panna Kamilla oblała się pą­

sem. ' , • ■ '

Z wyszukaną* grzecznością i przesadzoną skromnością zwró­

ciła się ku Leonowi.

— Przepraszam pana! — wy­

rzekł a pochylając głowę.

— Za co?

— Za słowa panny Mazi. Ale widzę teraz, że na medycynie wszystko traktują bardzo mate- ryalnie. Choroba moja nie tkwi w ciele, ale w duszy.

Mazia przygryzła wargi, tłu­

miąc w sobie ochotę do śmiechu.

- — Jakiż powód? — zapytała.

Lecz Kamilla przybrała znów sfinksowy wyraz twarzy.

— Powód?... mój Boże! — od­

parła powoli — pani zna go po części. • ; ' • . •

— Kapelusze?

— O nie! — przestałam cho­

dzić już do magazynu.

A! więc pani się nudzi i nie wie; co z czasem-zrobić?

— Teraz już wiem! — odpar­

ła ponuro Kamilla.

— Może pani i nam swoje projekta odkryje?

— Dowiecie się o nich — za­

wołała Kamilla z egzaltacyą.

Leon powstał.

— Ja tu jestem zbyteczny—

wyrzekł—panie łatwiej się poro­

zumieją, gdy mnie tu nie będzie.

Do widzenia pani! ■

Lecz Kamilla wyciągnęła doń rękę z dziwnym, ’ pospiesznym

giestem. .

10t.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

Więc opowiadano sobie, że Ludwika z Odessy udała się do Warny, tam wystawiła szpital, odszukała i rozpoznała zwłoki Korsakowa, zabrała je ze sobą w trumnie

skonalania systemu obecnego, z którego istnieniem i to istnieniem przez długie jeszcze zapewne lata należy się liczyć. Szkoła próbna będzie doraźną realizacyą

wtarza się, drzwi się otwierają i w nich, ubrylantowa- na cała śniegiem, stoi Wilhelminka. — Czy wolno?!. Ma na sobie ten sam

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu

Czas dziś przyszedł, że się od nich wyzwolono.. Jak za sprawą Orłowskiego,