iK IM S
J . W.' Waterhouse. „Echo”
*
I.
(Przesąd granic Sztuki.)
pojęć,
czyniliśmy jaki ta
ki porządek z tym natłokiem myśli
które sną się nam duszy, ilekroć
. o tw o rzy m y
szturmy tęsknot i-' tajemnic,
ci- do
ją
na
ta
jących z głębin Sztuki ku'jawie naszego bytowania.
Zdobywszy coś w rodzaju bu
soli na dalszą żeglugę — możemy się puścić w drogę i z kolei zro
bić porządek w tym innym chao
sie formuł i formułek, zakrze
płych w skałę przesądu, którymi powszechność ludzka z tak dziw
ną lekkomyślnością odgranicza się od morza zjawisk, od pełni wła
snych przeznaczeń.
Na samym więc wstępie cze
ka na nas widmo sztywne i dre
wniane—jedna z owych „koncep
cyi", których ponumerowany i roz- klasyfikowany inwentarz stanowi
zawartość naszych całą
nieraz dusz.
,Chcę mówić o koncepcyi gra
nicy, którą Sztuce narzucić sili się klasyfikatorski chochoł naszej
„naukowościCzarno-źółto i biało- czerwone, a zawsze drewniane baryery, już zamknięte. Nie wolno tędy — tu Nauka! I tamtędy nie wolno—tam Religia!
I celnicy naszych dusz, roz
kraczeni wygodnie za baryerami rozgraniczeń, chociaż od zarania do nocy spierają się między so
bą—zgodni są we wspólnem cie
miężeniu ludzkości widmem ba
ryery.
„Prawda, dobro i piękno" — monopole celnicze stref obłożo
nych podatkiem uczoności... Płać myto bzdurnych terminologij, du
szo człowiecza, zanim celnik uchyli baryery, by cię wpuścić n a . . . mylną drogę!
Po ,tysiąc razy, od Tersyta i Sokratesa, ptzekonała się ludz
kość o płonności rozgraniczeń,
o ich bezskuteczności, 'zarówno wobec opoja doktryn, jak wobec t. zw. prostego rozsądku, a je dnak pierwszą naszą troską po dawnemu jest troska „ścisłego określenia granic" między jedną a drugą nieznaną okolicą. Śmie
szny obłęd skoczybrózdów doktry- neryzmu!
Więc oto skrupulatnie spi
sujemy inwentarz t. z w: Sztuki od nieśmiertelnego „naszyjnika z zębów białego niedźwiedzia „do Dziewiątej symfonii, ba, nawet od ozdobnego gniazda czy ogród
ka j akiegoś australij skiego ' pta
ka—do t. zw. najnowszych prądów w Sztuce europejskiej. Z zapałem szacujemy artystyczną wartość materyałów Sztuki: farba, płótno, marmur, glina, gips—to artysty
czne. Z papierem i notami tru dniej, brzydko z zapachem cebuli lub hyacynta, jeszcze gorzej ze smakiem sera lub wędliny. Hm, hm—hierarchia umysłów, klasyfi- kacya materyałów — sztuki niż
sze i wyższe, plastyczne i—hm—
nieplastyczne(bo jakże inaczej?)—
sztuki czyste (och!) i stosowane.
Ewolucyjna skala radaby zacząć od... sztuki mięsa, ale znów jak że z Pięknem? •
Tu znowu nie lada ambaras, bo Sztuka jest bądź co bądź dzie
łem człowieka, tymczasem zaś Piękno, jak wiadomo, znany już w przyrodzie (wschód słońca, zachód księżyca, polewana kula w klombie na słupku) i t. d.
Ił.
Błogo niekiedy zabłąkać się wśród leśnych manowców, lub nawznak leżąc na łące, zatracić niemal świadomość, gdzie niebo, a gdzie ziemia;.. Ale błądzić wśród drewnianych, celniczych rogatek, umalowanych w kratki biało-czerwone lub czarno-żółte—
nie błogo, och! nie błogo!
Ludzie, uprawiający naukę, nie ku udręczeniu śmiertelnych, lecz z wielkiego umiłowania ba
dań—wiedzą dobrze, że owe gra
nice, rogatki, baryery są li tylko wyrazem słabości poznania ludz
kiego, nićzem więcej — są sztu- cznemi przegródkami dla uczących się chodzić—niczem więcej. I kie
dy Newton lub Humboldt, Pa
steur lub Darwin badają— czu- jemy, jak w oku ich znikają gra
nice i nomii, a tylko coraz z morza zjawisk duch ich, nurek cudowny, dobywa jakąś perłę wszechwiedzy.
Wraz potem dokoła skarbu zdobytego roić się zaczyna nie
przeliczony ród Nomów i Logów—
to ustawiacze rogatek pełnią swo
ją celniczą powinność.
Lecz są przecież jakieś gra
nice między Sztuką a Nauką, Sztuką a Religią, Sztuką a Ży
ciem? / ; •
Nie, odpowiadam skromnie, granic takich niema.
Pierwiastek Sztuki —• pier
wiastek indywidualny — wkracza wszędzie, którędy mu droga; za materyał swój uznaj e wszystko, co mu w tworzeniu potrzebne, za pole zaś. twórczości swej
przyjmuje ostatecznie wszech
świat — bo więcej nie może. Tak zwane „sztuki w ścisłem rozu
mieniu" są tylko rodzajem nie
ustającej wystawy, ekspozytury tej wszechobecnej potęgi twór
czej — niczem więcej. I wobec dostojeństwa jej równie głupią i ograniczoną jest formula „Sztuki dla Sztuki", jak i wszelkie inne rogatki użyteczności publicznej, posłannictwa narodowego, wysłu
giwania się t. zw. Pięknu i t. p.
Nie, Sztuka nie służy ani samej sobie, ani chochołom uży
teczności, ani tej lub innej do
ktrynie estetycznej. Sztuka jest tylko doskonalszym, bo swobo
dniejszym od życia wyrazem Ta
jemnicy. Przez Sztukę w mirya- dach prób i ucieleśnień wypo
wiada się nie, poznawalne. Gdy zaś jedyną, jak wiemy, drogą ku tajemnicy jest Byt, wypełnienie swego - przeznaczenia — Sztuka jest tej drogi ustawicznym obja
wieniem. .
Owo mijanie kształtów Sztu
ki, pełnienie się jej proroctw, sta
wanie się jej jasnowidzeń—samo
2
tylko jest — pó nad życiem — uchyleniem podwoi, przez które wyjść może Cud. r • ?
W coraz innym kluczu, w co
raz innym zespole zmysłowych i nadzmysłowych pierwiastków, na coraz to innem polu: rzeźby, muzyki, poezyi czy architektury, coraz to innym władnąc materya- lem: kamieniem, dźwiękiem, sło
wem, przędzą dziejów — uciele
śnia się w widomym kształcie Indywidualności tajemnica ist
nienia.
I to jest Sztuka. Dla tego nie masz i być nie może granic Sztu
ki, w przeciwstawieniu do innych, ułamkowych i świadomie z za
wieszenia tej czy innej władzy powstających dziedzin człowie
czego bytowania. Tu przeciwnie:
w wezbraniu i najwyższej pełni władz wyraża się z nas to, co jest niepodzielne, jedyne, do życia po
wołane.
Jeżeli z tej wysokości spoj
rzymy na t. zw. sztuki piękne—
na poezyę, muzykę, architekturę, rzeźbę, malarstwo — to zrozu- miemy, że one są tern w obliczu istoty Sztuki, czem szkółka pie
czołowicie pędzonych szczepów w stosunku do rajskiego ogrodu-
Nim spełni się czas dostojnej swobody istnienia ludzkiego, nim nastanie owa zorza bytu, gdy materyałem Sztuki będzie Czyn, a polem jej—życie samo—dopóty błogosławmy i pielęgnujmy te szczepy — budujmy muzea, zwie
dzajmy wystawy, a nawet tro
szczmy się pobożnie o czystość sztuk wobec fllistynów, choć wo
bec Sztuki sami jeszcze jesteśmy fllistynami.
III.
Rozgraniczenia i rogatki sta
wiają w wolnej dziedzinie Sztuki nie tylko celnicy. Stawia je wo- góle słabość nasza, potrzeba 'za
bezpieczenia się tymczasowego i okolicznościowego wobec urojo-’
nych lub istotnych niebezpie
czeństw (właściwie wszystkie nie
bezpieczeństwa są urojone). Ale stan tymczasowy utrwala się po
tem na wieki i stąd te manowce martwych, nigdzie nie prowadzą
cych bezdroży—nawet tu, nawet w tej jedynej wolnej dziedzinie!
Ileż wśród twórców samych za
mętu i nienawiści wywoływały te rogatki! Oto np. doktryna rzeźby niemalowanej; koniecznie niema
lowanej, wysnuta z błędnego zre
sztą zbadania rzeźby klasycznej.
Oto doktryna wyższości lub niż
szości pewnych w malarstwie te
matów: temat historyczny wyższy nad pejzaż i t. z w. rodzaj owość w oczach akademii! Oto obawa
o czystość Sztuki w łączeniu mu
zyki ze słowem, której Wagner łeb wreszcie urwał. Oto sprawa nierozstrzygnięta Sztuki czystej i Sztuki stosowanej — choć fresk i rzeźba architektoniczna, choć przecudne stalle i rzewne gar- gule średniowiecza zdawna tę sprawę rozwiązały. Jak gdyby obrazek, zawieszony w złotych ramach na pustej ścianie bankier
skiego salonu, był „czystszą" Sztu
ką, od zakończenia rynny kamien
nej w kształt smoka, którą stąd oto widać w sylwecie na narożni
ku starego klasztorul
Trwożniejsi budują bonzowa- te kapliczki, gdzie Sztukę zazdro
śnie chowają przed okiem niepo
wołanych.
Nie, nie — ani owe wiekom minionym znajome zazdrości ce
chowe, ani przebiegły gest herme- tyzmu, ani sekret profesyonalny, ani techniczne trudności, ani oba
wa wobec profanów—Sztuce gra
nic nie narzucą:
Ona się pełni i pełnić będzie podług własnej tajemnicy. Ucie- knie z gabineciku osobliwości, du
sząc się wśród najrzadszych avant la lettre, by się wykrzywić twarzą poliszynela w towarzystwie sprze
dającego medykamenty szarlata
na, na placu publicznym, między rzeźnią a balwiernią —- i tam da początek Scenie nowoczesnej.
Ona powróci na poddasza pu
ste i głodne z przepysznego atelier mistrza, któremu sytość wykastro
wała duszę, i tam stworzy nowy cud życia.
Ona opuści zgraję rozprawia- czy w szerokoskrzydłych kapelu
szach i malowniczych pelerynach, mieniących się „artystami", by
z kamieniarzem n a . cmentarzu wykuć anioła śmierci. Ona i pro
staczka opuści, gdy się nadto za- rozumie w swojej „naiwności", a wystrzeli siedmiobarwną aureo
lą przepychu nad głową przemą
drą i przebolesną jakiegoś Fausta, znanego lub nieznanego Światu.
Ni z zewnątrz, ni wewnątrz Sztuka granic nie zna. Na morzu zjawisk granicą jej za każdym razem ślad łodzi najdalej sięgają
cej w bezkresy.
Antoni Potocki.
Henryk Heine:
Z ęyklu „Rozmaite".
Hortensya,
Bo choć niewiasty obcej wargi miodem opływają, a gładsze niż oliwa usta jej: Ale ostatnie rzeczy jej gorzkie jako piołun: a ostre jako miecz na obie> stronie ostry.
K sięga przyp o w ieści Salom onowych.
R o zd zia ł V .,P r z y p . 3 —4.
Na strojonej nowo cytrze
Dzwoni mi melodya nowa...
Tekst jej stary z Salomona:
„Wżdy jest gorzka białogłowa!"
Ni druhowi nie dotrzyma,, Ni mężowi swemu wiary....
Jako piołun są ostatnie \ . Krople z miłowania czary.
Jak śmierć owo sposępniałem:
Przez świat, co się w smutku chowa, Błądzę, smętny rycerz, jęcząc:
„Wżdy jest gorzka białogłowa!"
Więc zaiste jest prawdziwą O posępnej baśń potędze
Tej wężowej klątwy grzechu,
Jako stoi w starej księdze?! , Wąż, czołgając się na brzuchu,
W każdym krzaku czyha oto...
Gwarzy z tobą dziś, jak ongi, ■ A ty słuchasz go z ochotą!
Mrok i chłód zapada—kruki Koło słońca czarną smugą
Krążą, kracząc. Rozkosz, miłość Pogrzebano już na długo.
Nigdy z martwych nie powstaną Już słowiki mojej wiosny...
W mojem sercu przebrzmi nawet Odgłos pieśni ich radosnyj
Na ostatnie zwiędłe kwiaty, Na ostatni szych, co chowa
Moje szczęście, patrzę trwożnie
„Wżdy jest gorzka białogłowa!"
Z niemieckiego przełożył
Władysław Nawrocki.
3
gencyi polskiej, wypadło p, Warcha- Od szeregu dni bawi w kraju
p. Kaźmierz Warchałowski, obywatel z gubernii chersońskiej, który przed kilku laty osiadł w Kurytybie w po
łudniowej Ameryce, z myślą oddania śię pracy nad rozwojem tamtejszych kolonii polskich. Lata 1895—1896, pa
miętne lata „gorączki brazylijskiej“, wyrzuciły z Polski sto tysięcy ludu, który, wylądowawszy na dalekich brze
gach Brazylii, zaludnił następnie ży
zne okolice stanu Parana i stworzył pod niebem zwrot-
nikowem ogromne kompleksy ludnych i zwartych osad rolniczych. Młode to społeczeństwo;
powstałe wyłącz
nie z żywiołu suro
wego i mało cywili
zowanego, niezdol
nego na razie do wyłonienia z siebie jednostek kierują
cych, potrzebowało światłych przewo
dników, mogących otoczyć je opieką :
stępstwami nieznajomości nowego śro
dowiska. P. Warchałowski stał się jednym z takich przewodników. Osiadł- szy w Kurytybie, w której pobliżu nabył pewien obszar ziemi, i zorien
towawszy się szybko w miejscowych stosunkach, siłą faktów przyjął na siebie niebawem rolę moralnego przed
stawiciela „nowej Polski", powstają
cej wśród brazylijskich preryj. W wa
runkach zupełnie wyjątkowych, przy braku odpowiedniego zastępu inteli-
Kazimierz Warchałowski
i chronić przed na-
Jadwiga Warchałowska.
łowskiemu podjąć się całego szeregu różnorodnych obowiązków społecznych, które wśród normalnych okoliczności powinnyby być podzielone pomiędzy
kilka co najmniej osób; pociągnięty wirem miejscowego, fermentującego wciąż jeszcze życia, zbyt rozmiłowa
ny w idei, która go sprowadziła za oceany, aby módz wyznaczyć sobie ściśle określony teren działania, stał się od razu organizatorem, twórcą szkolnictwa, reda
ktorem, opiekunem kolonistów, a prze- dewszystkiem ich adwokatem - dorad
cą w różnorodnych sprawach, związa
nych z kształtowa
niem się form by
tu polskiego spo
łeczeństwa. W pra
cy tej przyjęła zna
komity udział żo
na, pani Jadwiga Warchałowska, za
kładając w Kuryty
bie szkołę polską. Wreszcie przez nawiązanie stosunków z elitą miej
scowego towarzystwa stali się p.p.
Warchołowscy pożądanymi pośredni
kami między ludem polskim, a wła
dzami i wogóle wyższemi sferami bra- zylijskiemi i orędownikani- sprawy polskiej wobec rządu. Salon pp. War- chałowskich w Kurytybie, przy wy
sokich zaletach towarzyskich swych gospodarzy i przy żywej - sympatyi, jaką Polska cieszy się wśród wy
kształconych brazylijczyków, zamie
nił’się w niepoślednią placówkę spra
wy naszej kolonizacyi na dalekiem południu. Obecnie zajmuje pana Warchałowskiego myśl założenia pól- sko-brazylijskiego banku kplonizacyj- nego, mająca poważne podstawy urze
czywistnienia się w niedalekiej przy
szłości. ' ' ■ .. ■’ / <
Skorzystałem z pobytu p. War
chałowskiego w kraju, aby zasięgnąć nieco wiadomości o życiu naszych ko?
lonistów w Paranie, * o ułożeniu się stosunków w koloniach, od ustania, ostatniej „gorączki brazylijskiej", o położeniu materyalnem i widokach' dalszego rozwoju, o stanie’ oświaty i poczuciu narodowem wychodźców..
Dobrobyt wśród kolonistów istnieje niewątpliwie. Każdy z nich posiada spory obszar gruntu, w większej czę
ści spłacony już rządowi robociznami publicznemi, ma dom, inwentarz gos
podarski, narzędzia. Stopa życiowa jest wyższą bez porównania,, niż w Polsce. Pracowitsi i obrotniejsi dorabiają się małych fortun chłopskich, bądź skupując ziemię, bądź, robiąc.?
oszczędności, które dochodzą niekiedy
do paru tysięcy rubli. Ile ziemi, znąj-t <
duje się dziś w rękach polskięh? Do-’ * kładnie 'niepodobna tego określić) ale
p. Warchałowski próbuje dać odpo
wiedź przybliżoną.
— Koloniści rządowi otrzymywali jeden lot (50 morgów) na.' rodzinę.
Ci, którzy nabywali ziemię na włas
ną rękę, za gotówkę, nabywali roz
maicie. Znam kolonistę, który posia
da 16 lotów ziemi, t. j. 640 morgów;
Licząc przeciętnie, trzeba przyjąć, że na rodzinę przypadają 2 loty. Podług statystyki rządowej żyje w Paranie 60000 polaków, czyli około 12000 ro
dzin. Mnożąc cyfrę tę przez dwa, otrzymamy 24000 lotów czyli 480.000
morgów ziemi, znajdującej się w po-., , siadaniu polaków. Powiedzmy dla
ostrożności: 400.000. Cyfra ta po- winnaby być zupełnie pewną, a bar
dzo być może, że jest za niską. Dodam
jeszcze, że chociaż nie ma już tego | gorączkowego rzucania się z miejsca ,
na miejsce, jakie było przed kilku- • nastu laty, odbywają się przecież i wśród kolonistów częste transakcye,.
obrotniejsi dokupują tereny i zaokrą- • glają dawne swe posiadłości, tworzą 6 się ciągle nowe kolonie. Wielu chło- •
pów naszych dochodzi do posiadania i
_ , , Nasi koloniści w Paranie.
Szkółka polska w Bakaszin.
4
*
Wodospad na Rio los Patos.
•M-
il i
ziemi przez—służbę wojskową. W Pa
ranie nie ma obowiązkowego poboru do wojska. Wstępuje się, na ochotni
ka.- Polacy, wśród których jest wielu wysłużonych żołnierzy austryackich, pruskich i rosyjskich, stanowią wy
borny materyał wojskowy i tworzą wybór armii parańskiej. W ielu'też szuka, tam karyery, prowadzącej pra
wie zawsze do osiedlenia się na roli.
. — Czy i w Brazylii odznaczają się nasze Maćki cnotą, która tak niepokoiła swego czasu kanclerza rze
szy niemieckiej? Cnota ta gwaranto
wałaby. najlepiej trwałość i rozsze
rzanie, się terytoryalne kolonii.
Na szczęście—ta k .. \ ‘ ? '
■ Chłop nasz—opowiada p. War- chałowski—mnoży się szybko i w no
wych warunkach, może jeszcze bar
dziej, niż w kraju. O chleb nie tru
dno', a każdy przybytek rąk roboczych jest cenną zdobyczą. Dziecko dziesię
cioletnie jest już kapitałem dla ro
dziców.; To też najbogatszymi wśród kolonistów’są zwykle ci, którzy mają najwięcej .dzieci. Z tego powodu go
spodarze. niechętnie wydają córki za mąż;/ ubytek ich oznaczą ubytek siły roboczej. Mimo to ludność nie gęstnieje, gdyż -młodzi naby wają dal-,
sze loty od prywatnych właścicieli, najczęściej od tubylców brazylijskich t.. z w.'kaboklerów, mięsźańców, któ?
rych wypierają w lasy i w ten spo-.
sób- fefytorya kolonii polskich posu
wają się ciągle. Cała koloniżacya na
sza przedstawia się jako kilka wiel
kich kompleksów osad. Jeden taki kompleks tworzą kolonie w okolicy Kurytyby, drugi nad rzeką Iguassu, trzeci Lucena, czwarty \Prudentopolis.
Pierwszy jest najstarszy, datuje się z lat jeszcze siedemdziesiątych^ostat
ni pochodzi z roku 1896, roku „go
rączki brazylijskiej“. Piąty kompleks tworzy się w okolicy Ponta Grossy i Castro.-Centra te okazują silny ruch odśrodkowy, posuwają się ku sobie*
i jest bardzo prawdopodobne, że w przyszłości złączą się w jedną wielką całość. •" » ", ;
Nuturalnie typ osady polsko-bra- zylijskiej ma wygląd zupełnie swo
isty. Nie jestto nasza ścieśniona, bez-A ładnie zabudowana wieś polska.
Sw. Mateusz. Kolonia polska
— Kolonia —+ opowiada p. War- chałowski — przedstawia się mniej więcej w kształcie gwiazdy, której promienie, wybiegające ;z jednego punktu, tworzą długie, milami. cią
gnące się ulice. Co 250 metrów przypada jeden lot. Ponieważ niektó
rzy koloniści posiadają po parę lotów, zdarza się, że odległość od jednej do drugiej farmy Wynosi kilometr. Ogni
sko kolonii stanowi villa, t. zw. mia
sto, gdzie znajduje się urząd koloni- zacyjny, kościół, poczta, sklepy, rze
mieślnicy;. - > ' ? r
„Stolicą" całej tej „nowej Polski“
jest główne miasto stanu: Kurytyba, liczące 30.000 .mieszkańców różnej narodowści,. głównie brazylijczyków i niemców, a także parę tysięcy po-
Ulica w Kuryłybie.
Winnica polska.
laków, przew ażnią rzemieślników lub drobnych kupców .'
Z kolei proszę p. Warchałowskie- go, aby opowiedział mi, jaki je s t po
ziom narodowego poczucia naszych kolonistów? czy zabezpieczeni są do
statecznie przed wynarodowieniem?
— W Kurytybie młodzież wyna
radaw ia się częściowo. Stykając się ciągle z- brązy lij czy kami, przejm uje ód nich język portugalski, którego z czasem zaczyna używać i w stosun
kach między sobą. W pływa na to przedewszystkiem brak inteligencyi polskiej. Młodzieniec urodzony, lub wychowany w mieście brązy lij skiem, nie widzi żadnej atrakcyi do uważania się za polaka. Polak, to kolonista, chłop, do którego cywilizujący się po w ierz
chu młodzieniec nie chce. się upada- bniać. Na koloniach wynarodowie
nie nie grozi. Przeciwnie, w głów
nej masie lud ten dopiero tu zaczął czuć się polakiem; gdy przybywał do Brazylii,' poczuwał się tylko do kato
licyzmu, o narodowości swej mało co wiedział. Polakiem robi go dopiero szkoła. N iestety, szkół tych je s t nie- stosunkowo mało. W Kurytybie są trzy szkoły polskie.. W okolicy Ku- rytyby, w promieniu trzymilowym, wśród najstarszych kolonij, 12. W in
nych okolicach 20. Razem 32. Z tego trzy utrzym uje Towarzystwo Szkoły Ludowej, istniejące od lat paru, a utrzym ujące się w niemałej czę?
ści—z festynów, które urządzamy dla brązy lij czy kó w w K urytybie.; Biorą w nich bardzo chętnie udział, bo sa
mi nie m ają talen tu do aranżowania
nych, reszta godni.
zabaw. Szczególnie odczuwamy brak sił nauczycielskich. W całej Paranie mamy zaledwie kilku nau
czycieli kwalifikowa-
— przy- I stan opieki duchownej dalekim je s t od ideału. P a
rafii polskich istnie
je lb. W dodatku episkopat' ożywiony je s t duchem szowini
stycznym; były pró
by wprowadzenia'ję
zyka portugalskiego do kazań, na szczę
ście udaremnione.
Zapytuję p. War- chałowskiego o stosunek kolonistów naszych do osadników innych narodo
wości, do rusi- nów, niemców, włochów, a tak
że do krajowców.
Dla brązy lij czy- ków nie ma p. W.
dość g o r ą c y c h s łó w u z n a n ia . Jestto najsym
p a t y c z n i e j s z y z narodów, jakie .■ poznał. Są ry
cerscy, szczerzy, gościnni, łatw i w pożyciu.
— Rusini nasi
.z początku sami
przedstaw iali się za polaków i mówili chętnie po polsku. Tam, gdzie sąsia
dowaliśmy z sobą, oba ludy żyły w zupełnej zgodzie. Gdy przyszli Ba
zylianie z Galicyi, zaczęła się agita- cya przeciw polakom, do której ci ostatni nie dali najmniejszego powo
Z widoków brazylijskich. Drzewo olbrzym.
Nasi koloniści w Paranie.
du. Tłomaczę j ą sobie obawą księży ruskich, aby się rusini nie spolszczyli.
Chłopi ruscy stoją pod każdym w zglę
dem niżej od naszych. Są ubożsi, gospodarują gorzej, przyszli później, wreszcie je s t ich o wiele mniej (20000).
Aby zabezpieczyć ich przed ulega
niem polskiej kulturze, wyhodowano w nich sztuczną nienawiść do polsko
ści i dziś w każdej sprąwie, jakaby się wyłoniła, będziemy mieli ich prze
ciw sobie. Niemców nie odczuwa się w Paranie tak, ja k w sąsiednich sta
nach: 'St. Catharina, a częściowo i w Rio Grandę, bo je s t ich tu mało.
Jeśli mimo to g ra ją pew ną rolę, to dzięki tem u jedynie, że opanowali znaczną część handlu i przem ysłu i m ają pieniądze. K apitał niemiecki i praca polska spotykają się tu czę
sto. Że aspiracye im perialistyczne rządu niemieckiego sięgają do Bra
zylii, że niemcy m arzą o podbo
ja c h podzwrotni
kowych, to fakt n i e w ą t p l iw y . N iestety, Brazy
lia lekceważy te dążenia, uw aża
ją c się za zbyt sil
ną, aby je j w ypa
dało obawiać się ich. — Apolacy w stanach sąsie
dnich? W szak i tam skierowała się część nasze
go wychodztwa.
P, W archałowski liczy naszych w stanie St. Catharina na 15.000. Ma- teryalnie m ają się bardzo dobrze; sa
mi rolnicy. W Rio Grand 25.000, roz
rzuceni na wielkich przestrzeniach.
W, St. Paulo 5,000, przeważnie rze
mieślnicy. Suma: 45,000.
6
Widok z Bakasziri, majątku p. Warchatowskiego.
W reszcie mówimy o przyczynach ustania naszej emigracyi do południo
wej Ameryki. Jakie podstawy miała
„gorączka brazylijska“ z la t 9O-tych?
co .wpłynąło na jej obniżenie się?
— Rząd brazylijski — w yjaśnia p. Warchałowski—nie miał wcale za
m iaru zakładać kolonij rolniczych.
Szło mu o sprowadzenie z Europy robotnika na plantacye. Chłopi nasi, zmyleni przez agentów, którzy mówili im o gruntach brazylijskich, zachęce
ni bezpłatnym przejazdem, ruszyli się ław ą. Dziesiątki tysięcy płynęły za ocean. Lecz ju ż na samym wstępie uwidoczniła się w całej pełni olbrzy
mia mistyfikacya. Nasi okazali się zupełnie niezdatni do robót na plan- tacyach, a tymczasem fala em igracyj
na płynęła ciągle, każdy okręt, przy
bijający do brzegu, w yrzucał na ląd nowe tysiące wychodźców. Czasu do napraw ienia błędu nie było, baraki emigracyjne były przepełnione, tyfus dziesiątkował przybyszów. Rząd fe
deralny Brazylii, oba
wiając się s k a n d a l u światowego, wszedł wu- kłady z rządem stanu Parana, aby osadzić emi
grantów polskich na te
renach, nadających się do kolonizacyi rolnej.
Wyznaczono je, poczem tłumy wychodźcze odpły
wać zaczęły zwolna ku nowym siedzibom. Tak powstała główna część d z i s i e j s z y c h naszych osad w Paranie. Od ro
ku 1896 emigracya do Brazylii ustała.
— Kolonizacya racyonalna — mó
w ił p. W archałowski dalej—powinna stać się ważną gałęzią naszej narodo
wej gospodarki. Dlaczego j ą zapozna- jemy? Nie umiem znaleść na to od
powiedzi. Przeludnienie Polski w sto
sunku do źródeł produkcyi je s t fak
tem, który stw ierdza statystyka na
sza em igracyjna. Wychodźtwo trw a u nas ciągle, tylko zwraca się do Nie
miec, do Stanów Zjednoczonych, w re
szcie do Kanady. Mamy najcenniej
szy m ateryał eksportowy: człowieka.
Możemy stworzyć kolonizacyę na w iel
ką skalę. Jesteśm y pod tym w zglę
dem w położeniu korzystniejszym, niż jakikolwiek naród. Parana stoi dla nas
otworem. Kraj, równy obszarem Wło
chom, o ziemi i klimacie wybornym, nie mający prawie wcale nieużytków, czekający tylko rąk pracowitych, któ
re go wezmą w faktyczne posiadanie, kraj, mogący pomieścić 30 milionów ludności, a liczący j e j —32(1,000! W tej
liczbie stanowimy ju ż 60.000 obok 20.000 rusinów, 20.000 włochów, 10.000 niemców, którzy zresztą w małej ty l
ko części są konkurentam i naszymi w ubieganiu się o ziemię! Kraj rzą
dzi się autonomicznie, je s t właściwie państwem związkowem, sam praw a swe stanowi. Rola, ja k a się przed nami otwiera, może być dziejowej dla nas doniosłości. Rząd stanu sprzyja polakom, gotów kolonizacyę ich po
pierać i otoczyć opieką, przekonaw
szy się, że jesteśm y żywiołem niosą
cym kulturę i politycznie lojalnym.
Ziemię można nabywać tanio i dobrą.
Także rząd stanu St. Paulo, sąsiadu
jącego z P araną od północy, stykają
cego się poniekąd z naszemi kolonia
mi, o ile wiem, widziałby nas chętnie i czyni nawet w tym kierunku kroki.
Jak długo może to potrwać —; któż zdoła przewidzieć? Czy nacyonalizm i tu kiedyś nię wtargnie?... Ale dziś
drzwi stoją otworem!
I wreszcie jeszcze jedno. W S ta
nach Zjednoczonych przygotow uje się wprowadzenie w życie ustaw y, zabra
niającej w stępu na ziemię północno
am erykańską analfabetom. Będzie to uwieńczenie całego szeregu trudności, jakiem i rząd Stanów najeżył ju ż dro
gę europejskiem u wychodztwu. A nal
fabeci—to my. W nasz proletaryat, w nasze wychodźtwo, ugodzi ten po
cisk przedewszystkiem. A co będzie potem? Gdzie podziejemy nadm iar na
szej ludności, nie mogący znaleść chleba w ojczyźnie?...
Kraków. . Clcwus.
Sztuka rosyjska.
J. Riepin. Leon hr. Tołstoj w polu.
Kobieta-malarz.
t
\
Br. Rychter-Janowska.
Pani R ychter-Janow ska słuszniet;
windykować może dla swojej dotych
czasowej pracy twórczej dewizę: per asp era ad astra. Mimo młodości za
ję ła stanowisko wybitne i uznane.
K rytyka ceni ją i wyróżnia. Publicz- ność krakowska, której kulturalność i smak wv-<z bredny rv-V V w alizują z wst rz e m i ę- źliwością i ostrożnością sądu, szuka na wy s t a -V w a c h prac je j .z t ą z g ó - ry żywioną s y m p a t y ą , z ja k ą zbli
żamy się za- w s z e d o dzieł artys-V tów, ktorvm zaw dzięcza
my ju ż niejedno szczere, estetycznie w rażenie. Lecz do sukcesów tych doszła arty stk a, je ś li nie dosłownie ciernistą, to w każdym razie żmudną i najeżoną trudnościam i drogą. Jej
„ranga artystyczna", je j powodze
nie, t. j. to, co je s t zew nętrznem w kary erze arty sty , równie ja k sto
pień doskonałości, osiągniętej w Sztu
ce, m uszą być uw ażane w jednako
wej m ierze za owoc szczerego, głębo
kiego talen tu i niecodziennej zdolno
ści zw alczania przeszkód życiowych.
Lata studyów monachijskich panny Janow skiej były to Chude lata w ca- łem tego słowa znaczeniu. W pokoiku młodej arty stk i częstym gościem by
w ał niedostatek, niekiedy naw et zupeł
ny brak środków do życia. Młodzień
czy zasób Sił żywotnych, tęgi, dzielny ch arak ter i silna wola, w sparte mi
łością do Sztuki i poczuciem, że trz e ba za w szelką cenę pozostać wiernym
Br. Rychter-Janowska. Zima,
powołaniu, pokonały wszystko. Skrom
ne zasiłki stypendyjne z W ydziału krajowego we Lwowie i z Rapper- sw ylu wspomogły lot młodych skrzy
deł. I ^wypłaciły się szybko. S ty p en dystka um iała korzystać z każdego
dnia pobytu w Monachium i zdoby
wała wśród wytężonej pracy podsta
wę pod przyszły rozwój talen tu . Już w pierwszym roku studyów w ystępu
je z m ałą w ystaw ą w monachijskim K unstvereinie, zdobywa uznanie kry
tyki, zyskuje zainteresow anie się i po
moc Lenbacha, który ułatw ia je j na
w iązyw anie szerszych stosunków.
Z Niemiec wraca na sam odzielne s tu dya do kraju; tu tworzy cały szereg w nętrz starych pałaców, ch arak tery styczne fragm enty wsi polskiej, p ej
zaże, typy ludowe, sceny z życia w iej
skiego; poczem udaje się do Włoch, przebywa w W enecyi, we Florencyi, gdzie zapisuje się do Akademii i ma
luje w spaniałe w nętrza pałacu Pittich, przeżyw a okres w rażeń i prac w atm o
sferze starożytnego Rzymu; m aluje
Br. Rychter-Janowska. Głowa dziecka.
w górach toskańskich i studiuje nie
skończone piękności południowego mo
rza. W śród tych wędrówek w ystę
puje w Krakowie parokrotnie z włas- nemi w ystaw am i, które d ają poznać talent, rozwijający się coraz pełniej, zm ierzający pewną drogą do zupełne-
ho wypowiedzenia się.
T alent to nie z rodzaju tych, co w ystrzelają naraz, olśniew ając w y
buchem długo tajonej siły twórczej, lecz z tych, które się przebijają na
przód wśród powolnej, lecz ciągłej ewolucyi, które poprzez trudy i zno
je w spinają się na wyższe szczeble doskonałości. Z tej właściwości ta
lentu w ypływ a tak charakterystyczna u p. Rychter-Janow skiej, niezmierna, wprost uporczywa sum ienność w stu- dyach, dążność do takiego opanowania śródków technicznych, któreby pozwa
lało je j w yrażać -myśl artystyczną w sposób zupełnie zgodny z w ew nętrz
ną intencyą. Inna charakterystyczna cecha pani R. w obecnej fazie je j roz-
Br. Rychter-Janowska. Głowa włoszki.
woju, to w szechstronność, która mo
że świadczyć rów nie dobrze o szero
kiej skali talen tu , ja k o gorączkowem postukiw aniu rodzaju, odpowiadające
go najlepiej n atu rze je j twórczości.
Przy rosnącej łatw ości tw orzenia róż
norodność ta przybiera rozm iary rząd*
ko spotykane. Umiłowany tem at a r
tystki stanow ią studya interieurów . W nętrza starych pałaców i góralskie?
go szałasu, ubogiej kuchni chłopskiej, i pracowni m aluje w różnych oś wie*
tleniach, najchętniej w szarym , rozta?
piającym kontury przedmiotów mro
ku, do którego się resztka św iatła dziennego przedziera. Obok tego two
rzy portrety, niekiedy odczute w prze
dziw ny'sposób, ja k poety-dram aturga pana Macieja Szukiewicza lub p. W:
(„M elanchoiik"), znajdujący się obec
nie na w ystaw ie austryackiej w Lon
dynie, a z szczególnem upodobaniem portrety dzieci, przepyszne, pełne in- dyw idualnego ch arak teru główki.
W ostatnich paru latach z powodze
niem próbuje sił w pejzażu, m aluje praw ie zaw sze rzeczy drobne rozmia
rami, czerpane z polskiej i włoskiej przyrody, fragm enty wsi oblane czer
w ienią /ach o d u i szare, chmurne, najczęściej zimowe widoczki, ciemny błękit morza i słoneczne, gorące kra
jobrazy włoskie i tw orzy tu często rzeczy skończenie piękne, ja k „Dzień letni". „W ierzby", „Brzegi Izary",
„W ieczór nad A m ersee", „Kopy", „Sza
ry dzień", „Nad ranem ".
1 w reszcie prace tekstylne, ostatni, najśw ieższy dział twórczości ruchliwej artystki, którym p. Rychter-Janow ska nowy zdobyła sobie rozgłos. Przez kilka w ystaw przesunęły się je j przepyszne, oryginalne m akaty, serdaki i kostyu;
m yz fantazyjne, dekoracye mieszkań i obrazy w ykonyw ane techniką apli
kowania w suknie. Z pracam i tego rodzaju w ystąpiła p. R- P° r ? z. Piel’_
wszy w r. 1902 na krakow skiej w y
staw ie sztuki stosow anej,, zyskując ogólne uznanie. Obraz „Zima", wy- cięty w suknie, jed en z najpiękniej
szych, je s t obecnie w łasnością Pade
rew skiego, a „Matka Boska Często
chowska" KORłnła zakupiona 1 przez
*
Br. Rychter-Janowska.
Portret p. S.
p. Helenę Modrzejewską. W r. 1905
występuje z osobną wystawą nowych prac, daj ąc
szereg apli- k o w a n y ch pejzaży, któ
re zakupiło berneńskie muzeum o- raz czeskie muzeum w H ru d im ie . Z ostatnim
tym rodza
jem tw ó r czości p. Ry- chter-Jano
wskiej szcze
gólne można wiązać na
dzieje.
Artystka, która za sobą ma setki prac, a wśród nich rzeczy niepowsze
dnio piękne, która posiadała ustalone uznanie miłośników sztuki i „markę “ u publiczności, ma tę niespotykaną zbyt często skromność dusz prawdzi
wie artystycznych, iż sama jest dale
ką od zadowolenia z siebie. A że tak jest, tern lepiej dla Sztuki i tern le
piej dla talentu p, Rychter-Janowskiej.
Kraków. Stosław
Gabryela Zapolska.
Zaszumi Las.
--- (29) ręcki był tymczasem
już na progu drugie
go pokoju i zaczął śmiać się ironicznie.
— Chodź no pan tu — spójrz no pan, jaka to mądra i dow
cipna paniusia. Niby tak zniech- cenia, a pozostawiła na poduszce, na kołdrze fiołki. Ona i pana ko
kietuje... najlepszy dowód.
Leon z bladego jak ściana, stał się purpurowy.
— Kto panu pozwolił obra
żać pannę Wilhelminę? — krzyk
nął — fiołki miała panna Wilhel
mina poczepiane na włosach i na całem ubraniu. Pozostały na po
ścieli wypadkiem.
I rzucił się na te zgniecione kwiatki, pozbierał je i powrócił z niemi do pierwszego pokoju.
Za nim poszedł Kręćki.
— No!... dalej! — wyrzekł — wrzuć je pan do ognia, jeśli rze
czywiście intencyi w pozostawie
niu tych kwiatów nie było.
— Ale pan tego nie zrobisz—
dodał po chwili—bo pan sam czu- jesz, iż popełniłbyś w swojem
przekonaniu rodzaj świętokradz
twa, niwecząc to, co z myślą o pa
nu pozostawionem tu zostało!
Leona przejęła myśl dziecinno- bohaterskiego poświęcenia.
— Widzi pan, że się my
lisz—wyrzekł, wrzucając zwiędłe kwiaty do kominka, w którym tlały jeszcze resztki węgla.
Zdawało mu się, że w ten sposób ocala honor śpiącej kró
le wn ej.
Kręćki wzruszył ramionami.
— B! to mnie nie przekona!
A teraz — umyj się pan, ubierz i chodź ze mną wprost na Fau- bourg Saint Antoine. Muszę tam pana zarekomendować firmie Du
rand jako mego reprezentanta.
— Ja przyjdę do kantoru!
— Nie trzeba. Tam siedzi Kwiatkowski. Chodzi o pośpiech, dlatego po pana zaszedłem. No...
jazda zakochany szaleńcze.
— Zakochany? w kim?
— W Wilhelmince!
— Pan oszalałeś. Pomiędzy mną a panną Wilhelminą zacho
dzi tylko przyjaźń partyjna—nic więcej.
Leon wymówił te słowa z pewnego rodzaju pompą i na
puszeniem.
— Z jej strony — odparł Kręćki —- wierzę, ale z pańskiej
nie... nie!
Pojechali razem tramwajami na owo przedmieście św. Antonie
go, oddalone bardzo od ulicy Dam remont. Leon był ciągle zgo- rączkowany i egzaltowany. Zda
wało się, że urok dziwnej nocy nie chciał go opuścić, nawet wśród gwaru Paryża. Przytem przemy śliwał, jakby się wymknąć Kręc- kiemu i wydostać na ową ulicę Mouffetard do sklepu p. Durozier, który miał mu p ożyczyć swą firmę dla wydania broszury. Do
piero udało mu się skorzystać z dwóch godzin wolnych, pozo
stawionych na śniadanie.
Po godzinnej jeździe tramwa
jami wydostał się na ową ulicę Mouffetard i odszukał sklep p.
Durozier, socyalisty francuskie
go, który tak bezinteresowne przy
sługi oddawał polskiej partyi na
rodowej .
Był to mały sklepik, ciemny i cały założony staremi książka
mi i gazetami.
Drzwi przejściowe,przedzielo
ne na pół, stanowiły rodzaj okna wystawowego. W oknie tern leża
ło kilka książek, w starej, różo
wej oprawie, a na szybie przyle
piono kartkę z francuskim napi
sem:
„Tu można kupić siedemdzie
siąt trzy tomy Voltaire’a. (Stare ilustrowane wydanie)".
Nad drzwiami szyld z napi
sem: Librairie Durozier fils.
Gdy Leon wszedł do środka, zastał drzemiącego w fotelu ma
łego, siwego człowieka, który spał tak mocno, że Leon musiał trą
cać go kilkakrotnie, zanim się przebudził.
— Vous desirez?
Leon przyciszonym głosem—
powołując się na Grzegorzewskie
go, Mazię, Wilhelminkę, zaczął objaśniać rzecz całą. Lecz jakież było jego zdziwienie, gdy Fran
cuz z chytrą miną oświadczył, że on nie zna wymienionych osób.
— Nie znam nikogo!—mówił dobitnie—pierwszy raz słyszę na
zwiska tych pań i tego pana.
Przynajmniej pierwszy raz powi
nienem je słyszeć.
Z ostatnich słów Leon zrozu
miał, że popełnił błąd, wymienia
jąc inne nazwiska i że powinien z Durozierem trakować wprost, w swem własnem imieniu.
Francuz porozumiał się z Le
onem prędko. Był to handlowiec, mówiący szybko i wtrącający od czasu do czasu jakiś frazes, ma
jący związek z kwestyą socyalną.
Zgodził się na podpisanie swego nazwiska, jako żerant wydawni
ctwa i Leon zdumiony był tak szybkiem załatwieniem całej spra
wy. Mimo to jednak nie czuł naj
mniejszej sympatyi do Duroziera.
Jakiś'chłód wiał z tej małej po
staci, której wydłużona twarz przypominała ryj szczura.
Durozier wypytywał się Le
ona, czy dawno przyjechał, czy jest zadowolony z bytności w Pa
ryżu, lecz widocznem było, iż od
powiedzi Leona mało go intere
sowały.
I nagle—sięgnął ręką do wi
tryny i położył na kantorze jeden tom owego słynnego Voltaire‘a.
— Jeśli pan lubi książki — wyrzekł — niech pan obejrzy...
rzadkie niezmiernie wydanie „Sie
demdziesiąt ilustrowanych tomów za bezcen... pięćdziesiąt franków".
Leon przez grzeczność wziął książkę w rękę i przejrzawszy, położył na kantorze.
— Rzeczywiście... bardzo in
teresujące.
9
Po głowie przemknęła - mu myśl kupienia tego Voltaire’a.
Miałby czem zapełnić półki.
Ale pięćdziesiąt franków, blisko całomiesięczna pensya!
Durozier—nalegał.
— Mógłbyś pan skorzystać z tej rzadkiej- okazyi i kupić. Ta
ka sposobność się nie zdarzy- Mnie to nic nie obchodzi... Tonie moja własność. To jeden socyali- sta jest zmuszony z. wielkim .ża
lem pozbyć się tych książek. Ku
pując, zrobiłbyś pan nawet dobry uczynek..
Leon nie chciał się przyznać, że nie ma pieniędzy, przytem w głosie Duroziera czuł, pomimo grzecznego tonu, jakiś rozkaz, ro
dzaj przymusu.
Bał się odmówić wręcz, lękał się, aby Durozier nie cofnął swe
go podpisu na broszurze.
— Ja nie. wiem!...:—wyrzekł nieśmiało—może później wezmę...
teraz nie—-ale później.
— A więc ja te książki dla pana odłożę! —nalegał księgarz.
—- Ależ nie... jeśli kto inny się trafi i da panu więcej, niech pan sprzeda! ■
— Nie, nie!... ja wolę je dla pana zachować. Nie chcę, aby kto inny korzystał z tak rzadkiej okazyi. Potem> gdy pan się ich zechce pozbyć, każdy da panu podwójną i potrójną cenę.
Leon posunął się ku drzwiom.
— Więc..: — zaczął, biorąc za klamkę—liczę na pana z podpi
sem. ' ■ -
— A ja ną pana z moim Vol- tair’em! — odparł bezinteresowny
sycyalista. 1
— Powiedziałem już panu, że teraz wziąć go nie mogę!
— Dobrze! dobrze! to nić nie szkodzi. Nie jestem twardy, jak skała. Żegnam pana!
Leon wyszedł niespokojny i zirytowany. Zdawało mu się, że wyszedł z jakiejś złodziejskiej ja
skini.
Wydostawszy się na ulicę Saint Jacąues, natknął się na Ma- zię, która stojąc na chodniku, ży
wo rozmawiała z siostrą Ignasia.
— Dzień dobry paniom!—za
wołał Leon— a zwracając się do Mazi, dodał:
. — Wracam od Duroziere’a.
- — Cóż, dobrze poszło?
Dobrze, zgodził się.
Poczem zwrócił się k u sio
strze Ignasia. . ; c
— Czy pani znów szuka brata?
Lecz dostrzegł, że dziewczy
na miała oczy czerwone od płaczu i twarz pobladłą. ; *
— Nie!—odparła—Ignaś. sie
dzi w domu, namalowawszy :nie-
ubranego .starca.-., on to nazywa akt. Niech będzie! Ale tu gorsze mankamenty z; panną Kamillą...
— A! ta, co się niechce uczyć robić kapeluszy?
— Ta sama!—podchwyciłaMa- zia—nie uwierzy pan, ile mam z nią kłopotu.
— Ta chodź do niej duszko!—
błagała siostra Ignasia—ona sie
dzi, włosy rozpuściwszy, jak po
sąg boleści. Mówi, że to ze wzgar
dy nad sobą i nad resztą ludzi.
Ona mówi takie rzeczy, że aż mróz przechodzi. Ona całkiem zwątpiwszy!
Mazią wzruszyła ramionami.
— Boże mój! ja nie mam cza
su. Pan Grzegorzewski trochę cho
ry, muszę iść do niego. •
Leon się przeraził nie na żarty. ✓ • '
Chory? co mu jest?
Nic nadzwyczajnego. Tro
chę gorączki, katar silny, sądzę, to przejdzie. Ale muszę zajść do niego i zmusić go, aby leżał w łóżku.
—- O tak! tak! koniecznie. Ja dziś wieczorem przyjdę.. Może się wam ną co przydam.
— Dziękuję panu. Męska po
moc w takich razach nie do od
rzucenia.
— O tak! — wtrąciła siostra Ignasia—i ja pana chciawszy pro
sić, może z nami pójdziesz
dó Ka
milli. To ją trochę rozerwie, a przed nieznajomym nie będzie roztaczać
takich
smętnych zachcianek. Pójdzie pan z nami?
— Nie mam wiele czasu!
— Chorego odwiedzić, tak każę pismo święte. Chodźmy... to dwa domy, tu, na Saint Żaku!
I nie zważając na błoto i na przechodniów, Litwinka puściła się, jak. bomba naprzód, grożąc co chwila „rozciągnięciem się“ na ziemi.
Po bardzo cuchnących scho
dach doszli wszyscy troje do drzwi prowadzących do pokoiku panny Kamilli. Była to maleńka izdebka z malusieńkiem okien
kiem, wychodzącem na dachy.
, W głębi stała sofka, stół—pie
cyk wygasły, na ścianie suknie—
na krzesłach kapulusze, bielizna i trochę felietonów z Kuryera i ga
zet powycinanych i pozeszywa- nych nitką. ■
Panna Kamilla leżała na sof- ce z głową owiązaną chustką
i -czytała jakiś felieton.
Zobaczywszy wchodzących, zerwała się z sofki- i-przybrała - melancholijny wyraz twarzy.
Leon zauważył, że panna Ka
milla jeszcze utyła,; zarumieniła
się jeszcze więcej i zaokrągliła ną twarzy, w biuście i wszędzie...
Siostra Ignasia przybrała .ton żałobny i natychmiast rozmowę zagaiła.
— A to my duszko przycho
dzimy cię odwiedzić, dowiedzia
wszy się, żeś niezdrową...
— Proszę, niech państwo sia
dają! — mówiła panna Kamilla, zrzucając suknie i gazety na zie
mię—strasznie mnie głowa boli...
' — Niech pani zażyje antypi
ryny!— rzekła Mazia.
Panna Kamilla uśmiechnęła się zagadkowo.
— Antypiryna! na chorobę?
— Cóż pani jest właściwie?—
badała Mazia—może ja pani mo
gę dopomódz?
— Pani? — na moją chorobę niema lekarstwa!
— Ona z w ą tp iw s z y — tłu
maczyła siostra Ignasia—ona stra
ciwszy wiarę w religię, w ludzi, w siebie... ona z tego chora i jeść nie chce.
— Ja sądzę, że to jest coś żo
łądkowego! — odparła spokojnie Mazia.
Panna Kamilla oblała się pą
sem. ' , • ■ '
Z wyszukaną* grzecznością i przesadzoną skromnością zwró
ciła się ku Leonowi.
— Przepraszam pana! — wy
rzekł a pochylając głowę.
— Za co?
— Za słowa panny Mazi. Ale widzę teraz, że na medycynie wszystko traktują bardzo mate- ryalnie. Choroba moja nie tkwi w ciele, ale w duszy.
Mazia przygryzła wargi, tłu
miąc w sobie ochotę do śmiechu.
- — Jakiż powód? — zapytała.
Lecz Kamilla przybrała znów sfinksowy wyraz twarzy.
— Powód?... mój Boże! — od
parła powoli — pani zna go po części. • ; ' • . •
— Kapelusze?
— O nie! — przestałam cho
dzić już do magazynu.
A! więc pani się nudzi i nie wie; co z czasem-zrobić?
— Teraz już wiem! — odpar
ła ponuro Kamilla.
— Może pani i nam swoje projekta odkryje?
— Dowiecie się o nich — za
wołała Kamilla z egzaltacyą.
Leon powstał.
— Ja tu jestem zbyteczny—
wyrzekł—panie łatwiej się poro
zumieją, gdy mnie tu nie będzie.
Do widzenia pani! ■
Lecz Kamilla wyciągnęła doń rękę z dziwnym, ’ pospiesznym
giestem. .
10t.