• Nie Znaleziono Wyników

Na Polską Macierz Szkolną

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Na Polską Macierz Szkolną"

Copied!
84
0
0

Pełen tekst

(1)

Biblioteka Sejmu Śląskiego

22576

v POLSKĄ MA­

CIERZ SZKOLNĄ

T O W A R Z Y S T W O L I T E R A T Ó

I D Z I E N N I K A R Z Y P O L S K I C H

W W A R S Z A W I E , MA J 1918 R O K U

C E N A 80 F E N I O ÓjW.

(2)

Od Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy Polskich.

Ustalonym od szeregu la t zwyczajem, Towarzystwo Literatów i D ziennikarzy Polskich przynosi Polskiej Macierzy Szkolnej niniejszą wią­

zankę prac kilkudziesięciu autorów, którzy stanęli chętnie do apelu, aby złożyć swą ofiarę na rzecz oświaty narodowej.

Nadm iernie podniesione koszty wydawnictwa (w pierwszym rzędzie papieru) nie pozwoliły, niestety, zużytkować całego, nader obficie nadesła­

nego m aterjalu do „Jednodniów ki” . Odpaść musiała dość znaczna ilość cennych prac, zwłaszcza takich, które nadeszły po w skazanym terminie.

W ydaw nictw em kierowali pp.: Ignacy Dąbrowski i J a n Lorentowicz.

N a czele organizacji pań, które podjęły sprawę rozprzedaży „Jedno­

dniówki” na Polską Macierz Szkolną, stanęły pp.: Lucyna Kotarbińska, Alina Sosnowska, J a n in a Kociatkiewiczowa i Jan o w a Nowicka.

S P I S A U T O R Ó W :

B aliński Ignacy . . . ... 1 L em ański J a n ... 36

Bęczkow ska-G rot W anda . . . . 1 Ł aszczyński W i t o l d ... 33

D aniłow ski G ustaw ... 3 Ł ozińska K o n s t a n c j a ... 39

D u tlin g er E d w a rd . . ... 3 Miecznik A n t o n i ... 37

D zikow ski Stanisław . 4 M orawska Z u z a n n a ... 32

D icksteinów na J u lja . ... 5 M odrzejewski T e o f i l ... 41

E jsm o n d J u lja n . . . ... 8 M akowiecka M i c h a l i n a ... 37

G om ulicki W iktor . . ... 9 N iedźw iedzki W ł... 39

G ruber H e n ry k . . . . ... 19 N iedźw iedzka-M uklanow icz Zcfja 42 Glass J a k u b ... ... 11 N usbaum H en ry k d r... 18

G a m a s t o n ... ... 6 Przew óska M. C... 45

H ornow ska M arja . . ... 15 Przysiecki F e l i k s ... 44

H offm an^K arol . . . . ... 16 Pilecki A n t o n i ... 43

H a j o t a ... ... 12 Parczew ska M e l a n j a ... 32

H ładki Z ygm unt . . . ... 59 R om an M i c h a ł ... 46

Jankow ski Józef . . . ... 23 R abska Zuzanna ... 49

Jankow ski E d m u n d . ... 21 Radliński I g n a c y ... 47

Jan k o w sk i Czesław . ... 19 Sękowski K o n s t a n t y ... 41

K ujaw ski K azim ierz . ... 25 Sosnowski P... 48

K opczyński St. dr. . . ... 26 Słonczyńska A n n a ... 51

K ończyc Tadeusz . . ... 28 Szyców na A n i e l a ... 50

K o tarb iń sk i Józef . . ... 29 Święcicki J u l j a n ... 62

Kosm owski I. W. ... 56 Szm igielski J a n k s ... 49

K leszczyński Zdzisław ... 31 Sienkiewicz Z... 54

K r. A l... ... 24 T om A l f r e d ... 51

K em p n er S t... ... 42 W alew ska C e c y l j a ... 54

K arsk i Michał . . . . ... 38 W roński H e n r y k ... 58

K w ietniew ski J a n . ... 31 W ojnarow ska Z o f jn ... 55

L e c h o ń : ... ... 34 Zarzecki L u c j a n ... 59

Odwołujemy się do czytelników z prośbą, aby zechcieli zwró­

cić baczną uwagę na dział ogłoszeniowy i pamiętać o tych fir­

mach, które poparły wydawnictwo „N a Polską Macierz Szkolną''

G epriilt vmd auch iur die Ausfuhr ireigegeben durch die K ais. D eutsche Presseabteilung.

W arschau, den 15/IY. 1918. T. JY? 9288. Dr. JSŚ 653.

(3)

< o i *7 * ) r O L f

NA POLSKĄ (jS;

MACIERZ SZKOLNĄ

I T O W A R Z Y S T W O L IT E R A T Ó W I DZIEN- NIK ARZY P O L S K IC H W W A RSZAW IE.

... ... .

...B O JEST SPRAWIEDLIWOŚĆ!

Błogosławiony, kto w duszę bliźniego

Z doła wlać radość, jak p rom yk do celi, Kto ze stubarwnych tęcz ludzkich nadziei

C hoć jed n ą sm ugę do stóp m u uścieli.

Błogosławione i g o d n e szacunku, ja k o rodzica spracow ane dłonie, Są te, co ziarno oświaty złociste

C h oćby na jednym posiały zagonie.

Błogosławione p o trzykroć i święte, I jako matki rodzonej są ręce, Co choćby jedno wypełnią niewinne,

Jedno marzenie dziecięce!

Ziem ia się trzęsie, przewala się p r z e m o c . . . Azali świadectw brak nam jeszcze ninie, Że każdą zbrodnię własna klątwa ś c i g a ! . . .

Tak samo — żaden praw y czyn nie zginie.

Ziemia się trzęsie, przewala się przemoc, — C h o ć ogniem bucha, olśniewa bułatem, Bądźmy cierpliwi! Bo jest Sprawiedliwość

I własnym torem kroczy po n ad światem.

Ign acy B aliń sk i.

W S Z K O L E .

Bronek wpadł ze szkoły do domu rozpromieniony.

— Wie mamusia, m am y już sa­

morząd... Wiśniewski w y bra ny pre­

zesem, Gutecki sędzią, Blajfisz skarb­

nikiem... W iw at trzecia klasa!

— Bardzo pięknie, mój synku!—

ucieszyła się jnatk a. — Wiesz, ja k tego pragnęłam... To t a k miło swo­

im wysiłkiem coś tworzyć poży­

tecznego...

— I wszystko będzie tak, ja k ty mówiłaś, mamo... Będziemy p o m a ­ gać sobie wzajemnie, wszelkie spory sądzić będzie sędzia, a prezes w imie­

niu całej klasy, skargi lub żądania nasze przedstawi dyrektorowi lub wychowawcy...

— Doskonale! No, a ty, żadnego urzędu nie piastujesz? — rozśmiała się.

— Nie, mamo!

l

(4)

—r t o i dobrze. Nie pragnę t y ­ tułów dla ciebie, bo i bez tego mo­

żna być użytecznym.

Bronek snuł dalej w ątek pogodnie rozbudzonych myśli.

— Teraz dopiero będzie porządek w naszej klasie... Każdy zly czyn zapisany będzie w t. zw. księdze wykroczeń. Niechby się teraz p rz y ­ trafiła ta k a kradzież książek, jak przed miesiącem... Ohol J a b y m pier­

wszy głosował, aby tem u co' ukradł, nie podawać ręki. Ale wszyscy, ja k jeden. To już najdotkliwsza chyba kara, nieprawdaż, m am usiu? Ale trudno. Trzeba napiętnować takiego, co całej klasie wstyd przynosi. Może teraz i bójki u sta n ą i' ż a rty z p ro ­ fesorów...

W międzyczasie m a tk a p y ta ła nie­

raz ciekawie...

— Cóż t a m wasz samorząd, chłop­

cze?

— A nic... — odpowiadał Bronek chmurnie. — T a k jakoś dziwnie...

Chyba gorzej jeszcze niż było...

Zauważyła, że coś się psuło w cha­

rakterze Bronka. Coś nurtowało młodą duszę, wyganiając z niej ży­

ciodajne czynniki: spokój i wesołość.

W łagodnych d otąd jego oczach zapalały się coraz częściej błyski gniewu, szyderstwa, harmonizując z gorzkim uśmiechem ust, w ykrojo­

nych mięką, delik atn ą linją ja k u dziewczynki.

Bronek potrafił tera z godzinami siedzieć nieruchomo w oknie, z tęp ą za dum ą w p a tru ją c się w nagie czuby drzew i bezsłoneczne n ad nimi niebo.

— Proszę nie ruszać dziennika..t

— wołał rozpaczliwie Bronek. — J a jestem dyżurny i nie pozwolę.

— Daj mu ta m sójkę w bok...

— Wsadźcie mu kułak w zęby, aby milczał...

— P u ś ć c ie 'n a niego Biedera... On się z nim rozprawi...

2

Bronek wciąż prosił:

— Wiecie przecież, ja k surowo za­

bronił wychowawca ruszać dziennik...

— To też odsiedzisz kozę.., — ze złą uciechą krzyczał mały Wojtecki.

Bronek spojrzał zdumiony.

Ten Wojtecki... najm łodszy w k la ­ sie... Bronek opiekował się nim za­

wsze, nadstaw iając karku.

— Gdzież prezes?—ożywił się n a ­ g l e —Że też ja zapomniałem... Wiś­

niewski, pomóż mi odebrać dzien­

nik...

Wiśniewski ani drgnął.

— Więc idę do wychowawcy. Mo­

im obowiązkiem jest pilnować jego rozporządzeń... No, po raz ostatni p y tam : oddacie?

— Nie oddam yl — zawołał Za­

krzewski, unosząc roztrzęsiony dzien­

nik ponad głowami chłopców.

Bronek po chwili wprowadził wy­

chowawcę. Ale nim tenże zdążył otworzyć usta, uczniowie syknęli unisono: Szpieg Brzostowski. Zdrajca.

— Cicho! — krzyknął wychowaw­

ca. — Brzostowski spełnił swój obo­

wiązek... D yżurny odpowiada za nieporządki w klasie...

Po jego wyjściu, zwołano momen­

talnie zebranie i uchwalono jedno­

głośnie:

1) Nie podawać ręki Brzostow­

skiemu w ciągu tygodnia;

2) W pisać opinję o nim kolegów, w księgę wykroczeń...

Bronek stał niemy, osłupiały.

Szarpał nim ból i odezwało się po­

czucie niezasłużonej krzywdy. Kara, k tó rą on chciał piętnować złodzieja, spotkała jego samego za wypełnienie obowiązku.

Nazwa „szpicla“ i najgorszego ko­

legi przylepiła się od tej chwili do Bronka. Zaczęły się nieustanne prze­

śladowania. Bronek, przekonany o swej słuszności, zwracał się niekiedy do wychowawcy o pomoc, ale to utrwalało jeszcze opinję, jak ą o nim

(5)

powzięto. P rąd ogólny do tego stop­

nia byl silny, że uległ mu nawet wychowawca.

Przy wręczaniu cenzury, zwrócił się do Bronka z napomnieniem.

Bronek słuchał na pozór spokoj­

nie. W pamięci jego przewijały się szeregi faktów, które on właśnie uważał za dowody koleżeństwa. Roz­

liczne przysługi oddawane kolegom, kosztem odmówienia sobie czegoś, n a co składał mozolnie pieniądze, ślęczenie w nocy nad rysunkam i ko­

legów, dla poprawienia im stopnia, występowanie zawsze w obronie słab­

szych i pokrzywdzonych, dzielenie się swemi okazami przyrodniczemi, o które naw et w głębi duszy był za­

zdrosny— to wszystko było niczem!..

Bronek z rozmachem rzuca na stół cenzurę.

— Maszl Ciesz się! Są cztery dwójkil

— Bronek!

— Tobie je zawdzięczam, mamo!

Twoje rady i nauki wypiły mi myśl z głowy; zabiły duszę... Pokazałaś

mi życie całkiem inne, niż ono jest... T e ideały twoje: koleżeństwo, prawda, solidarność, obowiązek— to szopka, kom edja... T o jest bezuży­

teczne... Mnie za to karzą... W y­

mówki czynią... nie podają ręki.;;

T e dwójki w cenzurze, to twoja z a ­ sługa... J a zam iast uczyć się, słu­

chać wykładów, obserwuję tę obcą mi teraz gromadę, myślę, p rz e tra ­ wiam... Uczyniłaś ze mnie to — że jestem sam, pomiędzy nimi i t a k już będzie zawsze...

Spuściła głowę, ogromnie zniechę- * eona w poczuciu słuszności tych za­

rzutów.

— Więc jeśli uznajesz, że ta m to jest lepsze, idź za nim i...

Zerwał się z odruchem wstrętu, wyciągnął ręce, ja k b y odpychając coś .od siebie.

— Nie! Nie!

A po chwili namysłu, przygarnia­

jąc się do m atki z nagłem uspoko­

jeniem:

— Zostaniemy sam i... — wyrzekł z mocą.

W anda Grot B ączkow ska.

Tyle cierpienia i tyle tęsknoty,

A nic się, a nic na lepsze n ie zm ienia.

I tylko wiecznych marzeń anioł zloty Od pokolenia p ły nie w pokolenia,

K ażdy na moment skrzydłem krwawo wzruszy, M ija i straszny żal zostawia w duszy.

G. D an iłow ski.

O R G A N IZ A C JA .

W walce przeciw surowej przem o­

cy k apitału jeden środek zaledwie okazał się zbawienny i obronny: or­

ganizacja słabszych, lecz w te d y t y l ­ ko, gdy zorganizowani przez swoją ilość stanowić będą siłę, d y k tu ją c ą prawa. Takiej siły w swoich par- tjach lub kooperatyw ach wytwórczo-

spożywczych społeczeństwo nasze nie umiało jeszcze ani scentralizo­

wać. ani wyłonić, dla tej prostej przyczyny, iż polacy są z byt in d y ­ widualni.' Mamy t e same w ady jak o członkowie narodu, co uczeni, a r t y ­ ści i literaci, którzy pom im o wysoko brzmiących słów kolegialności i ide­

alizmu są pełni zawiści względem siebie... Polacy nie chcą być obje-

(6)

ktam i, które spokojnie współdziałać m ają dla całości i z przekąsem wska­

zują n a narody, acz różniące się ideami i hasłami, a jednak podpo­

rządkowujące się rozumnie celom ca­

łości. Jesteśm y solistami, których wartość polega na indywidualności, ale z orkiestrą społeczną zgrać się i stworzyć harm onję nie jesteśmy w stanie. Nie oczekujemy jed n o ­ myślności lecz t a k t u i celowości dla dróg rozm aitych. Jeżeli pod wzglę­

dem politycznym m am y na myśli t dobro ojczyzny, to pod względem go­

spodarczym dobrobyt narodu, gdyż jedynie na podstawie d o b ro b y tu m ożna zbudować życ e wyższe, o ile f u n d a m e n ty tej budow y będą dość głębokie i szerokie oraz t a k dobrze obliczone, by n a stopniach swoich i piętrach utrz y m a ć wygodnie i do­

statn io wszystkie w arstw y społeczeń­

stw a polskiego, od robotnika i chło­

pa, do miljonera i ministra.

Organizacja jest rozumem, móz­

giem narodu podporządkowującym własną indywidualność, n aw et genjal- ność celom ogólnym.

Edward D utlinger.

D W IE P R O C E S JE . Było to w roku 1913-ym.

Kiedy wyszedłem na ulicę Cheł­

ma, jaśniała wszędzie przepiękna pogoda. Na górze soborowej ciepły w iatr szumiał lekko pomiędzy gałę­

ziami drzew, a świeża zieleń krze­

wów zdawała się poić drgającemi promieniami słońca.

Ponieważ był ranek na ulicach, nie było widać t a k zwanej inteli­

gencji.

T ylko od czasu do czasu chłóp w białej świtce i wielkim słomianym kapeluszu przeciąga zwolna. Gdzie­

niegdzie stoją niewielkie ich grupy i rozmawiają, gestykulując niedbale.

W tem od soboru poczynają bić dzwony hucznie, przeciągle. M eta­

licznym dźwiękiem przesycają p o ­

4

wietrze i rzucają dokoła drgnienia ostre i gwałtowne.

Zdaje się, że żaleją niebawem nie­

powściągliwą swą rozrzutnością całe miasto, poruszą w końcu wszystkich i porwą przemocą. W ołają ta k po­

tężnie i władczo, że chyba nikt im się oprzeć nie potrafi.

Ale grom ady chłopów stoją ta k j a k stały — rozmawiają spokojnie dalej, nie odwracając naw et w t a m ­ t ą stronę głowy. Nigdzie nie widać śladu żadnego wrażenia. N ikt się w tę stronę nie p a trz y nawet, nikt ta m nie śpieszy. J a k a ś lodowata, nieprzezwyciężona obojętność jest w ich spokojnych, niewzruszonych postaciach.

Nie słyszą... nie chcą słyszeć!

Wreszcie po białych schodach sze­

rokich i lśniących, zstępuje zwolna maluczki, nikły orszak.

Zaczepiam pierwszego lepszego przechodnia i pytam :

— Co to takiego?

Poczciwy mieszczanin drapie się kontem placyjnie w głowę i z filuter­

nym uśmiechem odpowiada:

— To, panie, procesja. Idą na wieś święcić ziemię.

— Któż to idzie?

— Ksiądz prawosławny ze swoją paraf ją.

— Więc to cała paraf ja?

— T ak panie, cała...

Procesja podchodzi bliżej i można j ą obejrzeć dokładnie. Przodem kro­

czy duchow ny prawosławny w zło­

cistym ornacie, za nim jego parafja.

Liczę sk ru p u latn ie jednego po d ru ­ gim i dochodzę do liczby piętnastu.

Ale dzwony huczą za tysiące.

Dwie b aby śpiewają z całych sił jakąś pieśń nabożną, pom aga im pan z długą brodą, u b ra n y w czarny, odświętny tużurek.

Kilku chłopów postępuje powoli z boku, miętosząc w dłoniach ba­

rankowe czapki. Od czasu do czasu rzucają z podełba ponure spojrzenia,

(7)

Zwolna procesja znika na zakręcie ulicy, przez chwilę słychać jeszcze piskliwy falset niestrudzonych śpie­

waczek i bas pan a w czarnym sur­

ducie. Po chwili ginie i to.

Tylko dzwony huczą jeszcze dłu­

go, bez wytchnienia.

W kilka godzin później, widzia­

łem procesję katolicką. Na t a k zwa­

nym cm entarzu, okalającym kościół, zaległ tysiączny tłu m zw artych głów. W ciemnem w nętrzu kościoła widać było tw arze skupione, p ra ­ cujące jakiemiś uporczywemi m y ­ ślami. Zewsząd padały westchnienia z trudem tłumione, gdzieś z u k r y ­ cia w y ra stały tajem nicze szepty i ciche, przenikliwe jęki. U ołtarza ksiądz wznosi w górę złocisty kie­

lich i oto chylą się głowy pokornie, w niemem wzruszeniu. Po chwili młode dziewczyny w białych, niepo­

kalanych sukienkach rozwijają barw ­ ne chorągwie, pod baldachim em kro­

czy ku nam ksiądz, owiany dymem kadzideł. W jednej chwili tłu m cały łamie się i rozstępuje, aby w ycią­

gnąć się w długim, nieskończonym łańcuchu procesji.

Wcisnąwszy się głęboko w żelazne sztachety, zostaję na miejscu.

Zwolna posuwa się k u mnie ta arm ja z krzyżem na czele.

Łopocą niespokojnie rozwinięte chorągwie i brzmi przejm ująco chó­

ralna pieśń, dźwiękiem dzwonów ko-, łysana. W yda je mi się, że to jakiś pochód męczeński w yruszył w drogę żm udną, daleką. Dziwny, niepojęty zapał widnieje z ty c h twarzy. Z da­

ją się uśmiechać radośnie do cierni, rozsypanych hojnie po drogach i z rozkoszą pierś w ystaw iać na k rw a­

we razy. I wówczas kiedy wciąż biją dzwony i pieśń rozbrzmiewa w żałosnych, zawrotnych kręgach, w ydaje mi się, że z ty c h tw arzy skupionych i poważnych w y ra sta jakaś dziwna, niczem n iew ytłum a­

czona siła tajem nicza, k tóra w dzie­

jach ludzkości rzuciła już niejeden tłu m n y zastęp na krw aw y szaniec walki —

Stan isław D zikow ski.

W A R S Z A W I E .

i.

D rogi na tobie ongi błyszczał strój, Trefiłaś włosy i barwiłaś lico, Jasność i perły sypał uśmiech twój,

C óro rozkoszy, królów zalotnico.

Ale motyli odbieżał cię chór, ' Z róż p u rpurow ych trysła łza goryczy,

Wydarto ciebie z d w o ru słońca cór, I obleczono w habit pokutniczy.

S am otna długi przebolałaś wiek, Bosemi stopy oparta na Wiśle,

Ręce ci skuto, lecz duch w wyże zbiegł, J a k pająk w świętym oprządz się zamyśle.

I g d y w śród górnych w skrzydła rosłaś mar, W iatr w szubienicach skrzypiał Cytadeli, Szatan ci w strzępy żywe ciało darł, Duch kołysali pieśniami anieli.

5

(8)

Aż dnia jednego straszny zagrzmiał dzwon, Rój wyszedł z ziemi krw aw ego mrowiska, — Myśl twa dojrzała!... pij z jej pełnych gron!

Przeszłość się łamie, przyszłość w łunach błyska.

Idzie ku tobie głos spełnionych śnień, C o skrami dolę twą karmiły ćmawą, Wstajesz na trzeci, złoty chwalą dzień, Romo plemięnia mojego, Warszawo!...

Bo jako dziejów wieczny świadek, Rzym, Sędziwą trzykroć już odm ienił korę, Ty, Feniks, wzlecisz nad pożarów dym, I w kwiat zapłonie twoje serce chore.

Przyszłych praw d świata oto pada siew, Niechaj oraczy łańcuch w polach stawa, W wiecznej młodości u derzą im śpiew:

L a terza R om a i Trzecia Warszawa.

II.

Nie przeto cię kocham, rodzinna Warszawo, Że niegdyś płaszcz królewskiej zdobił cię chwały;

Duch mój się nie niesie wstecz z dziejów kurzawą, By przed laurem zwiędłym śpiewać chorały.

Lecz kocham cię za to, żeś duszy dziewczęcej Stygmat wiary dała i stygmat dumy,

Że świat dziecka niewoli znał głosów więcej, Niźli chorągwi życia b u jn e poszumy.

Żem w rannej w iosny porze już śród podziem i Kręte krużganki zbiegła dla twej obrony, I że na piersiach płom yk niosąc czerwony, Jak rycerz zbrojami dzwoniłam ciężkiemi.

Kocham cię, boś wzrok dała, co głębiej sięga Niźli ludom szczęśliwym szlaki otwarte, Żeś i m nie na swej pracy wpisała kartę, Że i mojej krwi kroplą lśni twych m ąk księga.

Ju lia D icksteinów n a.

Z M O IC H S Z P A R G A Ł Ó W

Przed 20 laty, na miejscu, gdzie Wolff, redaktor Kurjera, major Olędz- dziś stoi okazały Hotel Bristol, był ki, profesor Milicer, doktor Patschke, dom, w któ ry m mieściła się restau- budowniczy Ciszewski, wynalazca racja Józefa (Norkowskiego). W po- „ G udronitu” i tem mianem powszech- koju od podwórza stał bardzo duży nie nazyw any. Bardzo częstym stół, przy którym codziennie o I-ej współbiesiadnikiem był Prus, k tó ry zasiadało tz. „kolegium” . Członka- mówił, że przychodzi tu na śniada- mi byli po większej części już dziś nia „a b y nabrać m anjer” — bywali nie żyjący: właściciele księgarni również Sienkiewicz, dr. Benni i kil- z przeciwka Gust. Gebethner i Rob. ku jeszcze adwokatów, lekarzy i li-

(9)

teratów. Pod koniec śniadania gry-*

waliśmy w „S anc ta verita s“ czyli ja k nazywał Gudrem w „D y rd y m ał- kę“ , polegający na tern, że brano do ręki pewną ilość małych m onet— od jednej z osób obecnych przy stole—

i każdy następny zgadywał kolejno—

kto zgadł— przegryw ał — i dostawał jedną kreskę; o trzym ując y 4 kreski płacił za w szystkich za koniak do kawy.

P rzy stole było zawsze wesoło, opowiadano różne cenzuralne i nie­

cenzuralne anegdotki, scysję z cen­

zurą i wiadomości bieżące.

Pewnego dnia lekarz laryngolog opowiedział nam następujące zda­

rzenie:

— Wczoraj przyszła do mnie mło­

da Żydóweczka, uskarżając się na ból gardła, Po zbadaniu, które w zbu­

dziło we mnie podejrzenie raka dzie­

dzicznego, zapytałem pacjentkę:

— Ile la t m a panienka?

— Siedemnasty.

— A rodzice żyją?

— Rodzice? żyją, ty lk o m am a umarła.

— A dawno?

— To może dwa lata w tył.

— A na co m am a umarła?

— To ja nie wiem; umarła, jak każdy, na śmierć.

— A na co ona chorowała?

— To ja nie wiem.

— J a k t o nie leczyła się— nie cho­

dził lekarz.

— J a k się nie leczyła? chodził doktór, jeden, a potem drugi.

— I nie powiedzieli co matce by*

ło?

— To oni powiedzieli, ale tylko do ojciec, co to jest rak...

— A długo m a tk a chorowała.?

— To ja dobrze nie wiem, może rok, albo dwa, a może naw et trzy, to jej było lepiej, to znów gorzej, aż nareszcie ona umarła.

— Więc lekarze powiedzieli, że to był rak?

Tak, proszę pan a doktora.

— A gdzie mama miała tego raka?

Dziewczyna się trochę zamyśliła — potem odrzekła:

— To proszę pan a doktora, m a­

ma miała ten rak, to... — znów za­

trzym ała się.

— Ale proszę mi powiedzieć w ja­

kiem miejscu m am a miała raka?

— To proszę pan a doktora— m a­

ma miała ten rak... z przeprosze­

niem— znów się zatrzym ała, jak b y zawstydzona.

— Ale proszę panienki powie­

dzieć, proszę się nie wstydzić, prze­

cież ja jestem doktór.

Dziewczyna opuściła oczy i cicho odpowiedziała:

— To proszę p a n a doktora, m a­

ma miała tego raka... w Nowo-Miń- sku...

n n 0

W jakiś miesiąc po objęciu w 1886 r. stanowiska d y re k to ra zakładów przemysłowych Tow. Akc. Lilpop, R au i Loewenstein, woźny zameldo­

wał mi hrabinę P.

Do gabinetu weszła średnich łat bardzo elegancka dam a z m łodziutką córką.

H rabina,zająw szy miejsce, zwróci­

ła się do mnie:

— Przychodzimy do szanownego d yrektora z prośbą: urządzam y lo- terję fantow ą na biednych—i prosi­

my o fant.

— Czy pani hrabina przychodzi po fa n t odemnie osobiście, czy od towarzystwa?

— Rozumie się, że od towarzy- rzystwa.

— W tak im razie jestem w wiel­

kim kłopocie, albowiem m y w y ra­

biam y: wagony, maszyny i kotły parowe, mosty, powózki, szrapnele, maszyny i narzędzia rolnicze i n a ­ grobki żelazne; żaden z tych przed­

miotów nie kwalifikuje się...

“ Niech szanowny dyrektor — przerwała hrabina—da nam bociana.

7

(10)

— Tak, t a k — dodała hrabianka—

najlepiej bociana! Oniemiałem—hra­

bina, młodziutka hrabianka, żądająca ode mnie bociana... Miałem w tedy 36 lat— dużo rozumiałem, ale to żą­

danie wprawiło mnie w nielada kło­

pot...

— Bo my— mówiła hrabianka — już dwa lata tem u dostałyśm y tu bociana.

Nic nie rozumiałem. Posłałem po głównego magazyniera,— ten dopiero rzecz wyjaśnił. Rzeczywiście przed dwoma laty ówczesny dyrektor po­

lecił dać „bociana". Był to odlew żelazny na postumencie w kształcie wielkiej konchy, naturalnej wielko­

ści tego p ta k a — z długim wężertl w dziobie—skręconym w ten sposób:

że służył do w stawiania parasoli i lasek w przedpokoju.

Magazynier przyniósł ilustrowany katalog i w dziale odlewów pomni­

ków i krzyżów zobaczyłem 2 takie przyrządy, jeden mops służący, z pej­

czem tw orzącym p ętlę— i drugi bo­

cian z wężem.

Poleciłem pięknie odlakierować bo­

ciana, a węża nawet miejscami po- bronzować, aby mu dodać świetności i odesłałem hrabinie ku jej i córki radości.

G am aston.

U k o j e n i e . Gdy m i serce tęsknota zalewa,

g d y m i brzydnie cały lu d zk i św ia t, — idę w las, gdzie słodko sz u m ią drzewa, gdzie radością d y sz y k a żd y kw iat.

K a ż d y p ta k o m iło w a n iu śpiew a.

C zarodziejsko szem rze leśn y zdrój...

Z łote słońce gęstw in y olśniew a...

B rzęczy w słońcu złotych m u sze k rój...

W koło św ieżość d ziecin n ie w io śn ia n a ...

Ś w ia t sk ą p a n y śród dja m entó w ros...

J a k w eselny k r z y k młodego ra n a brzm i k u k u łk i rozkochany głos...

J a k i ś d ziw n y urok p a d ł n a ziem ię, przebudzoną z u śm iechniętych snów ...

C isza słodica w oniejąca drzem ie śród paproci i w ilgotnych m chów ...

Id ę w las kw iecisty i d a le k i,—

pozostaw iam w d a li lu d z k i św iat, Id ę brzegiem śpiew ającej rzeki...

Z ło ta radość d ą ży za m n ą w ślad...

R zek a śpiew a o szczęściu i p ły n ie ...

N a d je j brzegiem szedłem w leśn ą dal, aż zgubiłem się w w onn ej gęstw inie, aż zgubiłem z serca d a w n y ża l...

Juljan Ejsmond.

8

(11)

Z p o e m a t u „ W I E K 1 “.

Fragment pieśni pierwszej.

Widzę, jak b y m się rozstał z niemi wczora, Cuda tej starej, prasłowiańskiej ziemi:

Odstrzelające dzienny blask jeziora, Bory z gałęźmi w słońcu czerwonemi, Zboża, co w świetle mienią się, jak mora;

Srebrne, drgające rzek poszumnych węże, Gąszcze dziewanny, wrzosów i paproci,

Puszcz serca, k tórych człowiek nie dosięże, P uszyste łąki, które jaskier złoci,

Groty, gdzie w m roku smok się straszny lęże, Zakrakał orzeł na dębu wierzchole...

Ogromnem, w słońcu niezmrużonem okiem Wodzi po s k ry ty m w ra nnych mgłach padole;

Ucichło p tactw o w omdleniu głębokiem — Milczy gmin, króla władną słysząc wolę.

Gdzie w ciemnych borach polany słoneczne Mięką i wonną zarastały trawą,

P asą się żubry, m ądre i stateczne;

K ażdy ze ślepiem, które błyska krwawo, Milcząc, swe dum y przetrawia odwieczne.

Czasem zatętni ziemia, gałąź trzaśnie, Pierzchnie tur, z drzewa ryś się dziki rzuci, Wznowią się ofiar i drapieżców waśnie, R y k bólu ciszę solenną zakłóci — Ale o zbójcach drzemią jeszcze baśnie.

W gaj święty wszedłem. O, ja k uroczyście S piętrzyły się t u drzew ruchome gmachy!

Ciągłą modlitwę odmawiają liście, Z kwietnych kadzielnic leją się zapachy, A świecznikami są paproci kiście.

Dokąd bugaju sięgnęła granica Pokój i całość wszystkiemu, co żyje!

Schron m ają pewny: niedźwiedź i łasica, Sępy i pliszki, wąż nawet i żmije — Bóstwo dla wszystkich przyjazne ma lica.

Gdy środkiem gąszczów kroczy kapłan biały Białego Boga sługa i obrońca,

W szystkie się k w ia ty ku niemu zwracały, J a k b y żyw iącym prom ieniem był słońca;

J e m u też ptasie dzwoniły chorały.

9

(12)

On stąpa zwolna, by niebacznym ruchem Nie spłoszyć ptaszka, nie złamać gałązki, Nie strącić kwiecia, co wonnym lśni puchem.

Sobie wziął tylko ziemi pasek wązki,

Dla innych szczodrym bez m iary jest druhem.

Starzec poznaje i czci duszę świata W najniższej trawce, w najlichszym m otylku;

Za to mu dana królewska zapłata:

Służebnych znalazł w niedźwiedziu i wilku, P otężny orzeł kocha go, ja k brata.

Gdy idzie gajem, ma nad srebrną głową Koronę z ptaków, niby nim bus żywy;

W irują nad nim gromadą tęczową Kraski, turkaw ki, skowronki z nad niwy;

On im łaskaw y rzuca znak lub — słowo.

J a k b y przez okno otw arte na wieczność, Gdzie w blasku wszelki ziemski cień topnieje, Bije z ty c h światów ogromna słoneczność, B udząca życia wiecznego nadzieję,

Zacierająca ziemi z niebem sprzeczność.

Każdej sadybie bocian jest na straży, Szaleje w sadach stu barw zawierucha, Każda pasieka gra, ja k s tu harfiarzy, Sto aromatów z każdej łąki bucha — N ad wszystkiem orzeł w obłokach się waży.

Człowiek, w t y m raju osadzon przez Boga, Jes t, jak zdrój górski, i jest, jak kw iat polny, K tó ry m nieznane więzy, ani trwoga.

Jego wzrok mówi: — Otom człowiek wolny!

Prócz Bożej, żadna moc nie jest mi sroga!

J a k biała plam a, w łąk rzucona zieleń, Przez urodzaje, bezkreśne obszary

Mknie, lekkonogi i chyży, jak jeleń,

W sukm ance białej — podobny, przez czary, Jedne m u z ducha Słowiańszczyzny wcieleń.

U pasa topór, w ręce luk napięty...

Czasem z toporem w puszczę się zagłębia, Rąbie; a czasem, w ciemne chmur odmęty Rzuconym grotem, uśmierca jastrzębia, Co rzezie sprawiał pomiędzy jagnięty.

Ale ten celny łuk nie puści strzały W piersi łabędzia, ani w kurkę wodną, Ani w człowieka. Gdzie Bóg rządzi Biały, Niczyja dusza t a m krwi nie jest głodną, I nie jest serce niczyje ze skały.

(13)

P rzez żądzę łupów ludzkość byw a bitna, Ludy zaborów dręczone są głodem — T y jedna tylko, Słowiańszczyzno szczytna, Kraino, mlekiem p ły n ąca i miodem, T y jedna ty lk o mówiłaś: — Jam sytnal

Dość miałaś tego, co ci odmierzono:

Brogów n a polach, bobrowni n a rzekach, Dębów-staruchów z brodą rozwichrzoną, Barci po lasach, ułów po pasiekach, Ryb, k tórych n atło k w zdym ał jezior łono.

Dość tobie było sianokosów woni I pieśni, które w iatr wśród sosen świszczę, Albo w yjęcza puszczyk, słowik dzwoni, Lub gęślarz, zimne rozgrzebując zgliszcze, Dobywa z tru d e m z czasów mrocznej toni.

W ystarcza ł tobie jeden Biełboh w niebie, I świat zagrobny, lepszy od ziemskiego,

I myśl krzepiąca, że tam , po pogrzebie, W szystko, co w życiu miałeś najmilszego:

Żona, koń, oręż, powrócą do ciebie...

W ik tor G om ulicki.

W ważnej sprawie kulturalnej.

Inter arma silent musae. W spółczesna p ro d u k cja lite ra c k a w Polsce zm alała do tego sto p n ia, że lite ra tu r a piękna ta k ja k b y u nas nie istn ia ła . T ym cza­

sem jed n a k wciąż u k a z u ją się obecnie w języku polskim arcydzieła, ty lk o m y,

"współcześni, zdajem y się ich nie spo­

strzegać. W ychodzi m ianow icie w nie­

przerw anym szeregu tom ów „ B ib lio te ­ ka B oy’a” , zaw ierająca w m istrzow ­ skich przekładach polskich szereg nie­

porów nanych arcydzieł lite ra tu ry fra n ­ cuskiej z o statn ich czterech stuleci—

ta k ic h autorów jak : Villon, B rantóm e, R acine, M arivaux, Rousseau, D ide­

ro t nlbo naw et pism a zbiorowe ta k ic h gieniuszów słowa, jak R abelais, Mon- taig n e, Molićre.

2e. zdum ieniem spostrzegam y, że m y, francuzi p ó łnocy", w m niem aniu w łasnem żyjący przedew szystkiem k u l­

tu rą francuską, żadnego niem al z ty c h arcydzieł nie m ieliśm y d o tąd w lite ­ ra tu rz e polskiej, p rzynajm niej w go­

d n y ch oryginału przekładach.

Ody w naszych zwłaszcza p a ra f iań- skich w arunkach życia k o n ta k t z sze­

rokim św iatem , chociażby przy po­

m ocy piśm iennictw a, je st rzeczą p ier­

wszorzędnej w agi, nasuw a się z n a ­ tu ry rzeczy p y ta n ie: jak ie je st nasze

stanow isko wobec inn y ch lite ra tu r, przedew szystkiem wobec lite ra tu r ty c h narodów , z k tó ry m i n ieubłaganą losów k oleją od p ó łto ra blizko w ieku sk a ­ zani jesteśm y n a współżycie — wobec lite ra tu ry rosyjskiej i niem ieckiej. S ta­

nowisko nasze wobec ty c h piśm ien- nictw , kró tk o m ówiąc, je st tak ie: kie­

ru ją c się in sty n k te m sam ozachow aw ­ czym, sta ra m y się lite r a tu r ty c h u n i­

k a ć i nie widzieć ich wcale. Życie wszakże robi swoje. Młodzież w szko­

łach z konieczności z piśm iennictw em tego lu b innego m ocarstw a rozbio­

rowego się zapozna, n a dorosłych zaś w pływ odbija się częstokroć w ten sposób, że ja k o tem przekonał w y­

w iad co do czytelnictw a w W arsza­

wie, przed w ojną jap o ń sk ą przepro­

w adzony, stolica Polski pochłaniała wówczas rosyjskich książek więcej raczej niż polskich.

J a k ta k i s ta n rzeczy od b ija się n a rodzim em piśm iennictw ie polskiem ? Nie m am y w lite ra tu rz e polskiej żad ­ nej dobrej h isto rji lite ra tu ry ro sy j­

skiej ani niem ieckiej, nie przysw oili­

śm y piśm iennictw u polskiem u w a r ty ­ stycznych przekładach genjalnych u- tw orów : H >hola, Dostojewskiego, T cł- sto ja , L ogaua, H erd era, Lessinga, F ic h te g o ;n ie p o sia d c m y naw et w yboru dzieł Goethego. W olim y w stosunku do k u ltu , 7. k tó ry m się ciągle sty k am y ,

11

(14)

zajm ow ać stanow isko w yłącznie bierne, b y n ajm n iej czynnie n a nie nie re a g u ­ jem y , nie w nosim y do sk arb n icy w ła­

snej tam teg o dorobku k u ltu raln eg o i nie sta ra m y się o garnąć go ze sta n o ­ w iska k u ltu ry rodzim ej polskiej. T ru ­ dno nie spostrzedz, ja k dalece uboży nas duchow o tego ro d z aju p o lity k a stru s ia i, o ile gorzej jesteśm y w te n sposób uzbrojeni do w alki o b y t. Oświe­

tlim y m yśl naszą je d n y m przekładem : nie posiadam y w lite ra tu rz e polskiej an i dziejów zakonu krzyżackiego, ani

h isto rji kozaczyzny.

W lite ra tu rz e przekładow ej, o ile ta w w yższem znaczeniu tego w yrazu wogóle u nas istn ieje, nie kierujem y się żad n y m zgoła system em : p o siad a­

m y np. w arty sty c z n e j form ie doko­

n a n y i pięknie w ydany przek ład dzieł N ietzschego, ale owej w ytw ornej gru­

p ie tło m aczy w raz z zasłużonym w y ­ d aw cą nie przyszło do głowy, że ró ­ wnolegle należy się lite ra tu rz e polskiej p rzek ład dzieł E m erso n a. P rzybyszew ­ ski, k tó ry jest w p ro st p redestynow any do obd arzen ia p iśm iennictw a polskie­

go rów n o rzęd n ą Boyow ej „ b ib lio te k ą niem iecką” d aje n am sztu czn ą a p ły tk ą Alraune z am iast H yperiona, L u cyn d y albo Zielonego H enryka.

Ż yjem y obecnie w K rólestw ie Kon- gresow em n a przełom ie dw óch epok:

ro zstajem y się ze św iatem rosyjskim , w chodzim y n a to m ia st w pew ien k o n ­ ta k t ze św iatem germ ańskim . Zanim pisarze nasi zapom ną jęz y k a ro sy j­

skiego, dla zam knięcia pewnego ok re­

su naszych dziejów, u p rzy stęp n ijm y piśm iennictw u naszem u w niek tó ry ch w ażniejszych u tw o rac h dorobek ta k z a p raw d ę oryginalnej a głębokiej u- mysłowości rosyjskiej. K orzy stają c zaś z obecnego, czasu w ojny, zetknięcia się ze św iatem niem ieckim , s ta ra jm y się zstąp ić do głębin ducha germ ańskiego za jego czasów bohatersk ich i zap o ­ z n ajm y się z cudnym św iatem niem iec­

kiego ro m an ty z m u , k tó ry ta k zapła- d n iając o w płynął na um ysł Mickiewi­

cza: ze św iatem N ovalisów , Tiecków, H olderlinów , H offm annów .

D la u sy stem aty zo w an ia p racy n ad lite ra tu rą ' obcą, stw órzm y w łonie T ow arzystw a L iteratów i D ziennikarzy oddział L ite ra tu ry pięknej zagranicznej o dw óch sekcjach najw ażniejszych: ro ­ syjskiej i niem ieckiej.

Jak u b Glass.

C Z Y N .

Było to pierwszego roku wojny, zimą, podczas krwawych walk nad R aw k ą i pod Bolimowem. W arsza­

wa zamieniła się w jeden lazaret, a co druga W arszawianka była sa- nitarjuszką.

P rąd pielęgniarstwa porwał i pannę Ludwikę, te m łatwiej, że zdawna wyczuwając p u stk ę swej sa­

motnej, bezcelowej egzystencji, p ra ­ gnęła o coś zaczepić tęsk n ąc ą do jakiegoś czynu duszę. Materjalnie niezależna, wolna od troski o po­

wszedni kawałek chleba, nie umiała w ytk n ąć sobie w życiu drogi do określonego celu dążącej. T a jej chwiejność usposobienia, niezdolność do wyłącznego ukochania kogoś, czy czegoś, sprawiła, że, pomimo urody, i skromnego posagu nie wyszła do­

tą d zamąż i już trzydziestokilko- letnia wątpiła, czy kiedykolwiek wyjdzie. Kilka razy była blizką małżeństw a i zawsze się jakoś roz­

chwiało. '

Raz zwłaszcza... a była w tedy młodziutką, śliczną dziewczyną, m a­

rzące, błękitne oczy początkującego inżyniera rozpaliły jej wyobraźnię i serce. B yłaby została jego żoną, o! j a k ochotnie, gdyby nie to, że zmuszony szukać karjery po za k r a ­ jem, wyjechał na k orzystną posadę w głąb Rosji.

Tego się zlękła... Nie kochała widocznie dość silnie, by w ybrany mężczyzna starczył jej za wszystko, co byłaby musiała opuścić dla niego.

Więc rozstali się. — On jeszcze z ta m tą d pisywał do niej błagalne listy, boć wiedział, że ma jej wzajemność, a ona w ahała się ciągle. — T a k ze­

szło l a t parę. P annie Ludwice t r a ­ fiały się przez te n czas różne partje, je d n a naw et bardzo, po światowemu mówiąc, świetna. Namawiali ją wszyscy, a j u ż najbardziej m atk a, która, czując blizki zgon, pragnęła 12

(15)

koniecznie ustalić przedtem los je­

dynaczki.

T a m te n w t y m czasie właśnie napisał list rozpaczliwy — niemal ostatni.

„Nie odstępuj mnie, aniele m ó j“

błagał — „ja t u t a k sam otny strasz­

liwie w te m obcem, wrogiem oto­

czeniu, usycham z tęs k n o ty za Tobą i „za w szystkiem , czego T y jesteś upostaciowaniem” . Jeżeli mnie od­

stąpisz, jeżeli mnie wydasz na p a ­ stwę tej pustki, której n a tu ra moja nie znosi, czuję, że nie w ytrw am , że zwichnę się duchowo, że stanie się ze m ną coś fatalnego i niecofnię- tego” .

P a n n a Ludwika nie odpisała na ten rozpaczliwy list. „Ś w ietna parr t j a “ oszołomiła j ą i uczyniła głuchą na nam iętne wezwanie kochanego bądź cobądź człowieka.

On też i nie odezwał się więcej.

Minęły lata. P rojektow ane m ał­

żeństwo nie doszło do sk u tk u ; m a t ­ ka umarła, p a n n a Ludwika została sam a na świecie. Zapełniała życie dorywczo, t o tem, to owem. J e ź ­ dziła zagranicę, trochę niby praco­

wała społecznie, uczęszczała na ja ­ kieś w ykłady, ale wszystko to czy­

niła bez przekonania, z piekącą świadomością, że rozminęła się z wła- ściwem swojem powołaniem żony i m atki.

T aką zastała ją wojna. P a n n a Ludwika skwapliwie przywdziała biały fa rtu ch i czepeczek s a n ita r­

iuszki, chodziła n a d y żu ry dzienne i nocne. Między innemi miała dwa razy tygodniowo d y ż u r nocny na sali ciężko ra nnych na ew akuacyj­

nym punkcie kolei Wiedeńskiej. Sa­

la t a b yła dawniejszą poczekalnią dla pow racających do W arsza w y przyjezdnych. P an n a Ludwika p r z y ­ pom niała sobie częste swoje powro­

t y z zagranicy. G dyby jej k t o po­

wiedział w ted y , że na te m sam em miejscu, gdzie stała, oczekując t r a ­

garza, któ ry poszedł po jej kufer, bę­

dzie za kilkanaście miesięcy ściągała, klęcząc, b u ty z nóg rosyjskiego soł- data, nie byłaby w to nigdy uwie­

rzyła. Dziwne niespodzianki stw arzą nieraz życie; dla niej miało w zapa­

sie jeszcze jedną, najdziwniejszą ze wszystkich.

Jednej nocy, do pokoiku przy­

tykającego do ogólnej sali, a prze­

znaczonego dla jeńców niemieckich lub wyższych wojskowych, sanitar- jusze przynieśli i ostrożnie złożyli na ziemi oficera, któ ry zdawał się być nieprzytomnym .

P an n a Ludwika znajdowała się właśnie w pobliżu. Z kubkiem her­

b a ty , zaprawionej czerwonem wi­

nem uklękła przy rannym , czekając, aż się ocknie. Światło elektrycznej lam py padało z góry na jego bladą, wynędzniałą twarz, otoczoną bu j­

n y m ja sn y m zarostem.

Pannie Ludwice serce zaczęło bić gwałtownie. Ta twarz wydała jej się znajomą. W tem ranny otwo­

rzył z truciem powieki i jego wielkie, błękitne oczy nawpół przytom nie utkwiły w pochylonej nad nim sa- nitarjuszce.

— Aleksander! — wydarł się jej Z ust stłumiony okrzyk.

Ale on zdawał się nie słyszeć.

— P it’ — wyszeptał — p it’.

Drżąca na całem ciele, podsu­

nęła mu jedną dłoń pod głowę, pod miękkie, obfite, jasne włosy — och!

ja k dobrze je pamiętała! i przy­

tknąw szy kubek do zsiniałych ust, n a ­ poiła go ostrożnie, umiejętnie, choć ręce jej drżały ja k w febrze.

H e rb ata i wino orzeźwiły go.

Spojrzał znów na nią, t y m razem przytom niej.

— K to wy? Razwie-li eto mieczta?

wymówił po chwili, ja k b y z przestra­

chem.

— Nie poznajesz mnie, panie Aleksandrze? To ja, Ludwika— odpo­

wiedziała cicho.

13

(16)

Ten sam wyraz przestrachu, po­

łączonego z jakiemś innem, nieuję- tem uczuciem odbił się w jego źre­

nicach.

— Ludwika— powtórzył zwolna

— Ludwika... To wyl To pani!— po­

prawił się. — Och! Dziwno!

Powieki zaczęły m u się znowu przym ykać.

— J a t a k słaby — wyszeptał.

— Napij się pan jeszcze — pro­

siła — To cię wzmocni.

Usłuchał, ale już nawpół świa­

domie i znów za padł w senność.

J a k długo przeklęczała przy nim nieruchom o,z pustym kubkiem, z którego, na jej biały fa rtu ch niby krople krwi wyciekały resztki pły­

nu, tego nigdy potem uprzytomnić sobie nie mogła. Trwało to może kilka m inut, a może godziny całe.

Ocknęła się dopiero, gdy nadszedł doktor, a z nim sanitarjusze, m a ją ­ cy zabrać rannego do szpitala.

Gdy go przełożyli na nosze

i dźwignęli,a on ujrzał ją stoj ącą obok, z tw arzą na wysokości jego twarzy, coś nakształt uśmiechu przesunęło mu się po ustach.

Z niesłychaną trudnością ujął jej rękę, o p artą o krawędź noszy.

— Dziękuję — szepnął z wysił­

kiem— dobra... ty! dziękuję— I spie­

czone gorączką usta do tej, zimnej j a k lód, ręki przyłożył.

P a n n a Ludwika, nie ruszając się z miejsca, patrzyła szklanemi oczy­

ma, jak go ponieśli. T yle jednak m iała przytom ności, by zapytać do­

k tora, do którego szpitala go z a ­ wiozą. N a zaju trz w ra nnych go­

dzinach już ta m była i znalazła się na sali, gdzie leżał.

Zastała go śpiącego. W y k ą p a ­ ny, ogolony był jeszcze bardziej wy- mizerowanym, i z tem i zamkniętemi oczyma, leżąc n a wznak, sprawiał wrażenie tru p a. Nie chciała go b u ­ dzić. Położyła pomarańcze, które

14

mu przyniosła na stoliczku, a b u ­ kiecik fijołków wsunęła w spoczy­

wające na piersiach ręce, jak um ar­

łemu. P rzy sz ła tu z m yślą posta­

rania się o przyjęcie jej na salę, by go mogła pielęgnować. Niestety, szpital był rosyjski, obsługiwały go wyłącznie ,,siestrice“ .

P a n n a Ludwika za pyta ła po francusku tę, k tó ra kręciła się po

sali, o stan rannego.

— OhI madamel II est perdul— od­

powiedziała uprzejmie Rosjanka. — Ma krzyż zgruchotany odłamem gra­

natu. Telegrafowaliśmy...

— Siestrical.. Jęk n ą ł ktoś z kąta, Pobiegła tam śpiesznie, nie dokoń­

czywszy zdania.

Panna Ludwika wróciła nazajutrz i jeszcze parę dni następnych. Wbrew zapewnieniu „siestricy“ ranny miał się lepiej. Odwiedziny panny Ludwi- ■ ki zdawały się sprawiać mu p rz y ­ jemność. W itał ją od progu coraz

jaśniejszerń spojrzeniem ty ch błękit­

nych oczu, które niegdyś umiały być ta k wymowne i uśmiechał się coraz częściej. Tylko z mówieniem było mu trudno, podwójnie trudno. Głos miał bezdźwięczny, ciężko wydobywający się z k rtani i słów mu brakowało, a te, które znajdował, wymawiał z ta k silnym, rosyjskim akcentem, że brzmiały ja k obce. Widocznem było, iż odwykł, zapomniał...

To też najczęściej ona siadywała przy nim, w milczeniu, pozwalając mu trzym ać w dłoniach swą rękę, k tórą on, od czasu do czasu, wpierw spytawszy oczyma, czy wolno, niósł do ust.

— Dobra... dobra... — powtarzał z cicha. P rzym ykał powieki i zasypiał.

Co działo się w duszy panny Lu­

dwiki, gdy ta k godziny całe spędza­

ła przy łóżku tego człowieka, k tó ­ rego przeznaczenie po ty lu latach sprowadzało znów na jej drogę po to, by ją wprędce, ty m razem na zawsze z nim rozłączyć? Wiedziała,

(17)

że umrzeć musi, ale lękała się za­

pytać o cokolwiek. Chwilami mówi­

ła sobie z nieopisanym bólem, że to jednak dobrodziejstwo, iż danem bę­

dzie jemu spocząć na własnej ziemi) a jej otaczać pamięcią jego mogiłę.

T a k upłynął coś tydzień... Jednego dnia, o zwykłej porze, z pękiem żon­

kili w jednej ręce, a paczką pom a­

rańcz w drugiej weszła na salę i ra p­

te m stanęła na płóciennym chodniku, środkiem pomiędzy łóżkami biegną­

cym.

P rzy łóżku Aleksandra, plecami jaskrawą, jedw abną bluzką obciągnię- temi k u niej zwrócona, stała wysoka, tęga kobieta i poprawiała poduszki, na których spoczywał. W nogach, na kołdrze siedziała dziesięcioletnia może dziewczynka. On p atrz ył na kobietę i dziecko i uśmiechał się szczęśliwy widocznie. A kobieta głoś­

no, krzykliwie mówiła:

Niczewo, Saszeńko, niczewol W sio budiet blagopoluczno. P u ś f tolko wierniomsia domoj.

A dziewczynka zaszczebiotała:

— Uwidisz, papasza, uwidisz!

P an n a Ludwika stała bez ruchu, rozszerzonemi źrenicami w patrzona w tę grupę. W tem on, nagle, jakby poczuwszy te n wzrok na sobie, zwró­

cił oczy w jej stronę. Spojrzenia ich spotkały się.

Dziwny, nieopisanie p r z y k r y w tej trupiej tw arzy rumieniec buchnął mu na czoło... powieki i usta poczę­

ły drgać, a w błękitnych oczach, które niegdyś umiały być t a k w y­

mowne. pojawił się wyraz jak b y w sty ­ du, jak b y w yrzutu, jak b y skargi, ja k ­ by prośby o przebaczenie...

P an n a Ludwika zrozumiała niemą wymowę tych oczu; zrozumiała ta k dobrze, iż żonkile wypadły jej z rę­

ki, a pomarańcze potoczyły się jak złociste kule po szarym chodniku.

Bez słowa, ze zwieszoną nisko głową, jak winowajczyni, odwróciła

się i wyszła z sali. A za nią zdawa­

ły się gonić niewymówione wyrazy:

— Nie potępiaj! T o twoje dzieło'..

Zaś w głębi zmiażdżonej duszy ja ­ kiś głos szyderski jął powtarzać:

— Czynu ci się żądało... Oto go masz... Jed y n y , na jaki zdobyłaś się przez całe życie.

H ajota.

W MAJU.

Niesamowita Maya wyszła wczes­

n y m rankiem na rozstaje polnych dróg, po których srebrzą się kw itną­

ce biało cierniny.

Majowe szrony mroziły jej bose nogi, gdy obiegała liljowe szlaki zie­

mi od wzgórz, porośniętych w mło­

de dąbczaki, bursztynow ym puchem strojne— do pól umalowanych chry- zolitem ozimych traw , nad któremi pochylają się głowy samotnych grusz—ulęgałek.

W powrocie z tej wędrówki dło­

nie jej są pełne drobnego, białego k w iatu kolczastej tarni, palce, chci­

we kwiecianych dziwów wiosny, na­

kłute są ostremi igłami, włosy p rz y ­ prószone sadzią, policzki zwilżone rosą.

Idzie przed siebie pół-świadomie, pół-ekstatycznie w patrzona w prze­

strzeń, z duchem przyrody własnej stowarzyszona.

Na wąskiem przejściu, między tor­

fowiskiem a strumieniem, Pan leśny t a m u je jej drogę. Pytaniem ją wi­

t a i zatrzym uje. Musi ocknąć się z za­

d u m y i odpowiedzieć natychm iast, aby skrócić chwilę za trzy m an ia i utorować drogę chyżym stopom, nie żądnym zwłoki.

— Po co? na co? dlaczego? — p y ­ ta Pan.

Nie myśli ani przez chwilę nad odpowiedzią. P atrząc po za niego, ja k g d y b y nie stał przed nią, mówi.

(Jej słowa są tęgiem, rogowem skrzy­

dłem owada, każdym ruchem skrzęt­

nie odgarniającego zaporę ze swej drogi).

15

(18)

— Wyszłam bardzo rano na polne rozstaje aby narwać wiele kwiatu, jaknajwięcej kwiatu.

— T ylko ty le?

T ylko tyle.

— W yszłam bardzo rano na ocier- nione ścieże, aby zdążyć przed koń­

cem dnia naznosić bardzo ' dużo kwiatu.

— Nic więcej?

— Nic więcej.

Niecierpliwe stopy rw ą się już het dalej; lecz P an stoi wciąż p rz e d n ią , nie dając przejścia.

— Tam , po za to b ą (wskazuje horyzont) jest ciemna, bezbożna k om n ata śmierci, z oknami osłonię- temi kirem, z o k u t e m i , drzwiami, ciężkiemi j a k ziemski glob. Przed końcem dnia chcę je wyłamać, okna otworzyć wiatrom, policzkującym pleśń, słońcu pokazać zatęchłe w nę­

trze. Przed końcem dnia chcę rozwa­

lić ustawiony przez grabarzy ohydny katafalk i wynieść pu stą trumnę, cuchnącą rozkładem trupa.

Przed końcem dnia chcę wygnać lam entujące płaczki najemne, profa­

nujące archaiczne łzawnice, chcę zedrzeć ze ścian żałobne kiry i w y­

nieść nagromadzone rupiecie śmier­

telne.

U wnijścia zasadzę złotowonną ga­

łąź wierzby rozkwitłej, odrodzoną z głuchego kołka, na ślepo wbitego w ziemię i... purpurowo kw itnący modrzew—wyniosły.

Ściany um aluję słońcem, wiatrem pozam iatam wnętrze. Ostry prze­

ciąg powietrza obezwładni kryjących się we wnękach tchórzliwych nie­

boszczyków żywych. Wyniosę i te tru p y — precz z niemi.

W iatr mi wydziera białe płatki z cierniowych gałęzi, aby osypać niemi wnętrze kaplicy. W srebrne, tarninowe puchy i w złote bazie roz­

kwitłej wierzbiny ustroi się mroczny p rz y b y te k śmierci, w wypełnionych łzawnicach zak w itn ą młode, wiśnio­

we drzewka... Przed końcem dnia muszę wprowadzić zakwitającą, ży­

wą wiosnę w kaplicę śmierci—zejdź mi z drogi — nie widzisz, że mi śpieszno!

P an czm ychnął w las.

Niesamowita Maya uśmiechem w ita wolną drogę, o tw a rtą chyżym stopom,—w iatrem wiosennym wieje ku zatrzaśniętym , o k u ty m wrotom, ry su jąc y m się jej oczom na h o ry ­ zoncie.

Słońce zapala rubinowe błyski na jej palcach, pokaleczonych kwiatem cierniny, z rzęs strząsa krople rosy, łam iąc się w nich mgnieniem bry- lantowanem . W ia t r ponosi Mayę—

ciałem jej uderza o żelazne k r a ty — przez w y b ite szyby ciska garście drobnego kw iatu między zatęchłe ściany. M arja H ornow ska.

Krajoznawstwo polskie

w Chełmie,

Oryginalną i śmiałą myśl powziął zarząd Polskiego Tow. Krajoznaw­

czego — założenia oddziału swego w Chełmie w t y m czasie, gdy już w dumie petersburskiej toczyły się rozprawy o odłączeniu Chełmszczy­

zny od Królestwa.

Zarząd doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że, gdy raz powstanie ta m placówka krajoznawstwa pol­

skiego, to jej działalność, choćby krótka, choćby naw et zgilotynowana z czasem przez rząd, nie pozostanie bez błogiego wpływu na społeczeń­

stwo, bez p ra ktyc znych a pożąda­

nych wyników dla nauki.

Z tem przeświadczeniem łączyła się, nieco złośliwa, ciekawość, co zro­

bią z t y m fantem , z t ą puścizną o charakterze naukowym, po niechyb- nem już odłączeniu Chełmszczyzny?..

Zwyczajem, przyjętym p rz y orga­

nizowaniu oddziałów, zapoczątkowa­

nie go w Chełmie miał poprzedzić odczyt p. t. „Krajoznawstwo u nas“ . 10

(19)

Zaproponowany naWielkanoc, mógł Się odbyć dopiero w jesieni — t a k długo trwało załatwianie formalności cenzuralnych w Lublinie. Zbierano informację o osobie prelegenta, b.

wice-prezesa centrali warszawskiej, aż wreszcie pozwolono mu na od­

czyt.

Odbył się on w niedzielę, w dużej, na 800 osób, sali kinematografu chełmskiego, a odbył się w nadzwy­

czajnych iście warunkach. Gdyby go dano w dzień powszedni, zebrałaby się nieliczna inteligencja polska, ale przy niedzieli napłynęło do miasta włościaństwo okoliczne, które umiał zaagitować odpowiednio niestrudzo­

ny, żarliwy obrońca polskości i k a ­ tolicyzmu, proboszcz miejscowy, ks.

W incenty Hartman. Zapowiedział on ludowi z ambony, że nieszpory od­

będą się nieco później niż zwykle, o 6-ej z wieczora, gdyż o 4-ej od­

będzie się ciekawy odczyt „pewnego pana z Warszawy, który przyjechał do nas, aby nam opowiedzieć o n a ­ szym k ra ju “ .— I wy— mówił do zebra­

nych— zamiast po próżnicy wałęsać się po mieście, zaczepiając Bogu du ­ cha winnych żydziaków, lub — co gorsza — siedzieć w szynku, powin­

niście pójść na ten odczyt“ ...

Dość było tych słów ukochanego pasterza, aby przed kinematografem, już przed 3-cią po południu, zaroiły się tłum y wieśniaków obojej płci.

Kierowano ich do kasy, w której k a ­ sjerka ni etyle miała do roboty z wy­

cinaniem biletów, ile— do mówienia.

— Ja k i bilet? na galerję? złotów­

ka...— Ha, no, niech będzie...—mówi jeden, ale wraz mu przerywa rezo- lutniejsza niewiasta:

— Dobrodziej nic nie mówił, jako my m am y płacić... Idźta — mówił — a posłuchata, co będzie mówił o n a ­ szym kraju pan z Warszawy...

— Sprawiedliwie! tak mówił— p o ta ­ knęła gromada.

Kasjerka, zdetonowana, posłała po

2

informację do inicjatora całej Spra­

wy, dzielnego społecznika i organi­

zatora, d-ra Edwarda Łuczkowskiego, któ ry podejmował u siebie prele­

genta.

Niebawem doktor znalazł się w kasie.

— O co chodzi?—z a p y ta ł— chce­

cie być na odczycie? dobrze—będzie­

cie. Kto* z was nie może zapłacić, niech wejdzie darmo: ani nam, ani tem u p an u z W arszawy, nie chodzi o zysk, tylko o to, żebyście coś z je­

go mowy skorzystali. Ale zamożniej­

si gospodarze powinni zapłacić.

— Ma się rozumieć!—odezwały się głosy, a z niemi jęły się sypać i zło­

tówki. Na pół godziny przed rozpo­

częciem odczytu galerja t a k była przepełniona wieśniakami, że aż trz e ­ szczały deski.

Ten napływ niezwykłych słucha- chaczów zaalarmował policję, upa­

tru ją c ą w tem jakąś podejrzaną m a­

nifestację, oprócz dyżurnych poli­

cjantów sprowadzono zastęp żandar­

mów kolejowych i miejskich. Publicz­

ność odczytowa szła między szpale­

rem „fijołków“ , nie mogąc sobie w y­

tłumaczyć tej niezwykłej asysty.

Punktualnie, przy przepełnionej sali, rozpoczął się odczyt.

Słuchacze—wieśniacy zachowywa­

li się na nim, ja k —w kościele, w nie- zamąconej ciszy rozlegał się głos pre­

legenta, a gdy ustawał na chwilę — rozlegały się z galerji, ja k podczas kazania, westchnienia.

Gdy skończył, — rzęsiste oklaski słuchaczów z dołu zagłuszył wielki okrzyk zbiorowy—tych z góry:

„P anie Boże wielki, zapłać!"...

Prelegent, który objechał już całe Królestwo, a nawet zawadził o Ode- sę, nie czuł się nigdy t a k wzruszo­

nym do głębi najserdeczniejszem, najowacyjniejszem przyjęciem, jak t y m prostym , szczerym, bodaj— mo­

dlitewnym, okrzykiem.

Gdy tłu m odpłynął w ulice, wy>

17

(20)

Szedł, na końcu, prelegent z do k to ­ rem. „Fijołki" i policjanci stali przed gmachem w ordynku. Za idącymi biegły ciekawe, podejrzliwe spojrze­

nia.

— O źle!— mówił doktor do prele­

genta — policjanci, zawsze t a k dla mnie grzeczni, nie s a lu tu ją m i— po odczycie. Nawet ten strażnik, które­

mu uratowałem dziecko, i, ten drugi, którego leczyłem... Źle!., naraziliśmy się!...—kończył z wesołą,niefrasobliwą ironją.

Odjeżdżającego tegoż wieczora do Warszawy prelegenta, przeprowadza­

ła na dworzec, w dyskretnem odda­

leniu, sfora policjantów pospołu z żandarmami.

Nigdy w życiu zacny doktor ta k się nie uśmiał, podobno, j a k naza­

j u t r z po odczycie, zrana.

P rzybyły doń „starszy strażnik"

z uroczystą, urzędową, miną wprost p rz ystą pił do indagacji.

— Czy pan doktór jest pewny, że ten wczorajszy, obcy pan — to był wice-prezes z Warszawy?

— Najpewniejszy, znam go oso­

biście.

— Dajmy na to, bo może być bieda... Żandarmi zapewniają, że to nie żaden wice-prezes z Warszawy, ale, przebrany po cywilnemu, jezuit z Galicji, przybyły, aby nawracać na katolicyzm naród prawosławny. Są dowody: ksiądz proboszcz namawiał naród na odczyt z am bony— nie bez kozery... a ten sam czytający— taż bez brody, bez wąsów, wygolony...

Czysty jezuit!..

Doktor pokładał się ze śmiechu.

* *

*

Tak to w „iskoni“ ruskim Cheł­

mie ukazanie się polskiego prele­

genta, słuchanego przez wieśniaków, alarmowało stróżów bezpi eczeństwa...

* *

*

W skutek podania organizatorów oddziału, złożonego do władzy, w myśl wskazań delegata warszawskiego, na

wiosnę następnego (19^0 r.) rozpo­

częła się działalność oddziału chełm­

skiego, na początek z 62 członkami.

Prezesem został wspomniany doktór Edward Łuczkowski, dusza organi­

zacji. 13-go listopada odbył się ob­

chód Konopnickiej z referatem p.

A nny Fudakowskiej; wygłaszano re­

feraty i odczyty. Założono bibliotekę i muzeum. W dwa lata potem od­

dział liczył 116 członków. Z pośród prac krajoznawczych, dokonanych przez oddział, donios!e znaczenie ma wielka m apa pow. chełmskiego, w y­

konana przez p. Ziółkowskiego.

Placówka polska przetrwała i „od­

łączenie Chełmszczyzny1*, i paniczny

„exodus“ moskali, i nowe u kształto­

wanie stosunków, przetrwa niechyb­

nie i zakusy Ukraińców...

Bo przy jej narodzinach b y ł osiadły ta m od odwiecza— lud polski, zbożny, m iłujący ojczyznę...

Karol H offm an.

Szkolnictwo.

N ie m a s z narodu, któ ryby obok najw iększych zalet charakteru, u m y ­ słowo ści ra sy — nie p osia d a ł też pew nych braków, które m n ie j lub w ięcej ob n iża ją skalę jego p o m y ś l­

ności.

Ś w ia d o m ' u jem n ych stron ge- n ju s z u narodowego,: w in ie n być w p ie rw szy m rzęuzie s t a n n a u ­ c z y c i e l s k i . Szkolnictw o bowiem narodowe, to w ielki warsztat, który, prow adzon y u m iejętn ie, zdolen jest głęboko przekształcać i k u d o sk o n a ­ ło ś c i d ź w ig a ć w a r to ś c i um ysłow e, etyczne i fizy c zn e narodu.

. Szkolnictw o, to niew ą tp liw ie n a jp rzed n iejsza narodow a in sty tu ­ cja.

N auczycielstw o — najszanow ­ niejsze w o jczyźn ie stanow isko je ś li wagę stan ow iska tego sam o głęboko p o jm u je i odczuw a.

Dr. H enryk N usbaum .

(21)

Kościół św. Krzyża.

Słońce gorące, piekące,

Ulica w w io se n n ym skw arze;

Serca płonące, tętniące, D łonie om dlałe — pólśpiącc

Twarze.

N a jasność w yszli p rom ienną:

N ie m ra w y dzia d p r z y Golgocie, Oślepła babka z kościoła.

Sło ń cu skła d a ją lenno — P ożółkłe starte^czoła.

K ą p ią się w złocie...

T a k ciepło... ciepło... ciepło...

(W cichość serdeczną zaskrzeplo Z b u d zo n e serce)

Żebraczce św iecą w źrenicach B a rw tęczą tkane kobierce, I słońca blask na licach:

O ślepłej babce w kościele S a m C hrystus łoże ściele.

K re w p ły n ie , tętn i... p ły n ie ...

( Gorący p ia se k w klep syd rze)

B la sk ... ża r — i o krzy k się w ydrze:

Evce!

K o m u się sn y nikczem ne W zm ęczonej zb u d zą głowie, K to w jed nem , cichem słowie P ra g n ie n ia zgasi darem ne, T e m u ju ż nie w yrosną

U stóp rozłogi wiosenne.

T en zdepce ziarno plenne I rozbrat w eźm ie z w iosną.

n«v— Tobie ołtarze i p lo n n a sz bogaty F u ja r k i , wierzb szu m i kw ia ty ...

H a v --- —

C hełpliw a w iosna i złota...

J a k ból m iło ści — bezcenna K ła d zie się tam , ską d k a m ie n n a P a trzy Golgota...

H enryk Gruber.

NA O D Ł O G A C H B IA ŁO R U SKIC H . Od września 1792-go rozpoczęła

się w dziejach Francji nowa era — i nowa serja la t zw anych „de la Re- p u b lią u e " . Znacznie krótszą była w Rosji seria lat „ k o n sty tu c y jn y c h ” Niebawem po ogłoszeniu ukazu

„październikowego” z 1905-go roku, czyli w pierwszym zaraz roku... „kon­

sty tu c ji” rosyjskiej, nie bacząc na żadne zakazy i nie czekając na no­

wą reglam entację in icjaty w y p r y ­ watnej w sprawach oświatowych, o- tworzylem u siebie na wsi, o siedem mil na wschód od Wilna, szkółkę elem entarną ludową z nauczaniem bezpłatnem w języku polskim. Za- lokowałem ją w po-karczem nym, d użym b u d y n k u , w rozleglej wiosce

opodal dworu, w „stolicy” gminy liczącej przeszło dziesięć tysięcy

„dusz” bez w y ją tk u rzym sko-kato­

lickich; lud wszystek był rdzennie białoruski, lecz garnący się szczerze do polskości, dzięki oddziaływaniu nań i kościoła i dworu, a zrażony w równej mierze do rosyjskiego rzą­

du jak do rosyjskiej urzędowej „o- ś w iaty“ . Lud był niemiłosiernie ciem­

ny; p róby zawiązywania np. kółek rolniczych, ta k prosperujących gdzie­

indziej, rozbiły się na całej Białej- rusi o bierny opór chłopów, o łbach zakutych a... podejrzliwych; byłem najmocniej przekonany, że zc star- szem pokoleniem ludu wiejskiego w okolicach mojch— nic nie da się

19

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nagród się tu nie przyznaje, formą wyróżnienia jest wybór filmu jako tematu do obrad i dyskusji „okrą­.. głego stołu” - seminarium

Dopiero w ubiegłym roku, podczas mego pobytu u taty, przypadkiem poznałam historię budynku, w którym mieścił się internat (takie były czasy, że w Lublinie były

Nasuwa się jednak w tym miejscu zasadnicze pytanie: czy owa nacechowana indywidualnie refleksja, daleka niekiedy od obiek- tywności naukowego dyskursu, stanowi wystarczającą podstawę

Wracając do metafory Freuda przeniesienia widzianego jako pole bitewne, dla mnie tym kluczowym punktem strategicznym, zasadniczym dla przebiegu terapii, jest zwróce- nie uwagi

cold – przeziębienie cough – kaszel cut – skaleczenie earache – ból ucha headache – ból głowy sore throat – ból gardła toothache – ból zęba tummy ache –

Cieszę się, że wykonaliście zadania na platformie. Jednocześnie chcę Wam zwrócić uwagę, abyście stosowali się do ustalonych zasad. Niektórzy zapomnieli

ko płynie, zmienia się, ani jednej chwili niema takiej, żeby można powiedzieć: zatrzymał się wszech­?. świat w swym

To, co tomistyczny punkt wi- dzenia na moralność pozwala nam powie- dzieć, to to, że w każdej sytuacji, w której się znajdziemy, gdy podejmowane są dane decyzje