• Nie Znaleziono Wyników

Diogenes w kontuszu : opowieść o narodzinach literatów polskich / Wacław Berent.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Diogenes w kontuszu : opowieść o narodzinach literatów polskich / Wacław Berent."

Copied!
288
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

Biblioteka Uniwersytecka KUL

(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

W A C Ł A W BERENT

DIOGENES W RONTUSZU

N A K Ł A D

(8)

O k ładkę i w iniety do książki w ykonał St. O .-C k ro sto w sk i w edług w zorów z epoki.

(9)

D I O G E N E S W R O N T U S Z U

(10)
(11)

B y ł jednym z synów sześciu, córek po stare­ mu nie licząc. W yrastał wątło: nie nadawał się do pracy na roli; więc d l a s ł a b o ś c i z d r o -

oddany został do szkół, gdzie musiał w i a

(12)

kio-) 8 (

cem ze szkół. N ie o Puławach oczywiście, ani o Białymstoku marzyc mu było: tak wysoko wypro­ mować go nie zdołały parantele jego rodziny i do­ brych sąsiadów. Po prawdzie wołał nawet pobyt w dworach o wiele skromniejszych, przypominają­ cych mu progi domowe. N ie miał też powodu użalać się na płacę, ani na obejście. Po roku zaledwie służby we dworze otrzymał oprócz zasług ordynaryjnych i dar od chlebodawcy: sam jaśnie Instygator Ziemski wręczył mu osobiście — z odpowiednią orać ją o nau­ ce i literaturze — swój kontusz znoszony.

Po śmierci ojca spoważniał bardzo: dąsać się jął pan inspektor nauk na niedostateczne uważanie go przez jaśnie panienki, fukał na cudzą służbę, jął wkońcu przyganiać i robotom w polu. Ledwie się opierzył, zaraz zapiał: dziedzicem się poczuł.

(13)

) 9 (

cja dziadów, aż zdrobniała, pożal się Boże, w fortun­ ki nie dłuższe od bicza. Cała ojcowizna jego, dzielo­ na teraz między braci wszystkich, przyjmowała w za­ siew ozimi żyta ledwie korcy dziewięć, ćwierci trzy i sześć garncy. T ak na schedzie miernej stać się mu-

siał przedewszystkiem liczykrupą — z całą swą łaci­ ną, poezją i retoryką w głowie.

— Jaśnie panom dziadom płużyły i te piachy, — mógł był rozmyślać gorzko — boć i źródłem ich in- traty była nie ziemia żywicielka, lecz po dawnemu: pańszczyzna, gorzelnie i karczmy; a nierzadko i Rzecz­

pospolita sama — za owe dostojeństwa starościńskie, sądowe lub sejmikowe, przez onych przodków nie ty­ le sprawowane, co piastowane, acz zawsze z godnoś­ cią szumną i wielce wymownie. Z a dobrych czasów saskich tuczyła się szlachta i na piaskach.

(14)

) 10 (

(15)

pełnych niezadługo złowieszczych wieści z Pa­ ryża?

Bardzo nieskorzy w przedsięwzięciach, niepodróż- ni, frasobliwi w czynie każdym, — jak to zwykle mieszkańcy samego ośrodka kraju, — byli zdawna ci wszyscy Miłosze i Gniewosze podlascy. A le gdy obie te cechy dziedziczne, o których mówią one imiona, skojarzyły się przypadkiem w sercu jednem, naten­ czas m i ł o ś ć g n i e w n a czyniła z owych szaraków porywców płomiennych. — Wściekłe są te podlachy, bo gołe! — złorzeczyć im będzie szlachta tłusta.

Tymczasem świeży dziedzic na zagonach nie za­ przątał bynajmniej wszystkich myśli siewem i orką; sprawiła to pewnie owa poezja i retoryka, niewydy- miałe wciąż jeszcze z głowy niedawnego inspektora nauk. Przy pługu w piachach a z kawkami nad gło­ wą żył w duszy jedną tylko nadzieją: ujrzenia rezy-dencjonalnej Warszawy, której świetność, powiadali bywalcy, ’nie zmieści mu się na umyśle’. A le wielka odległość stolicy (od Łukowa!..) czyniła wstręt tej podróży.— Napatrzywszy się jednak przykładu star­ szego brata, który dla powiększenia intraty zabawiał się przekupywaniem nabiału, nabył i on za wszystkie

) 11 (

(16)

) 12 (

swe oszczędności z pedagogiki cały wóz indyków i kur, by spodziewanym zyskiem z ich podtuczenia i odprzedaży w Warszawie opędzić koszta upragnio­ nej pielgrzymki. I jak to sobie postanowił którejś je­ sieni, tak też i wyruszył w drogę — coś koło W ielka­ nocy.

Po grząskich piachach Podlasia i Mazowsza odby­ wał podróż pieszo u wozu w towarzystwie szlachcica z Ukrainy, co szedł za wołami, a niósł u pasa cynowy flaszę gorzałki i wieniec obwarzanków. Przyłączał się do nich niekiedy, złażąc z swej bryki, ktoś wraca­ jący do Poznania. (Ktoś: szlachcic, nie szlachcic? Bóg go wiedzieć raczy). N a postojach nocnych po karczmach suto pożywiał się ów Wielkopolanin, za­ nim nie spoczął na wiezionym piernacie z poduszką, przykryty kitajkową pierzynką. W ołyniak, skrzepio­ ny gorzałką pod swe obwarzanki, odprawował spo­ czynek na wojłoku z kulbaką pod głową i z gru­ bym trzosem u biodra. Szlachcic koronny, posi­ liwszy się skibką chleba razowego z słoniną świę­ coną, na słomie brał się do wczasu. I rozmyślał nad tern, że owe różnice w wieczerzaniu i spoczynku star­

(17)

) 13 (

Jakież dopiero potkało go zadziwienie, gdy wyjeż­ dżając wozem z ostatniego lasu przed Pragą, ujrzał Warszawę Następującą brzegi W isły, jakby jaki las!.. Czerwone dachy, kominy na domach wysokich rów­ no z kościołami, ludzi nie widać boso, nikt głowy nie spuszcza na ziemię, każdy z miną wesołą, ubrany jak u nas w niedzielę. T łum snującego się wszędy ludu i przejeżdżających karet robił ustawiczne roztargnie­ nie zmysłom, zarzucał myśli wszystkie, przysmakami ciekawości każąc nieustannie wytrzeszczać oczy’.

By w dostatkach tych ludzi wesołych nie świecić ubóstwem smutnem, dobył czemprędzej z toboła na wozie swój strój odświętny. (N iczem U lisses u szczę­ śliwych Feaków poczuł się w Warszawie dobry ła- cinnik od Pijarów w Łukowie). Przywdział kontusz fioletowy, niegdyś mu darowany, nicowany świeżo i musułbasem czerwonym podszyty. — Zwiezione in­ dyki, kury i jajca przedał na targu przed kościołem Św. Krzyża z profitem tynfów ośmiu i szóstaków dwóch.

Cóż kiedy mu je wnet ukradli na temże Krakow- skiem Przedmieściu.

(18)

) 14 (

radośniej rozglądał się po Warszawie, mijając zresz­ tą oczami wspaniałe pałace stolicy, które od strony

Pragi górowały wtedy nad miastem i stanowiły jedy­ ny splendor ulic. Ku tym to pałacom nadewszystko rwały się oczy kresowca Karpińskiego, chciwe łask pańskich. Szlachcic koronny miał serce na innem miejscu. N ie na dygnitarstw i łask cudzych wynio­ słość, okrzepłą w pałacach, lecz na kamienic wyso­ kość, równą z kościołami, kierowały się jego wejrze­ nia. A instynkt małego dziedzica kazał mu kalkulo­ wać naprędce: ile też intraty bez siewu i orki dawać może takie dziedzictwo na stu łokciach, budowane nie z pańska wszerz, lecz z mieszczańska wzwyż?

I w tern zagapieniu opróżniono mu kieszenie. A gdy się tą szkodą przeraził do zawodzeń i łez, wy­ drwili przechodnie, że większa rozpacz od straty. — Tacyście wy bogaci w tej Warszawie!..

(19)

) 15 (

w rozjarzone po nocy okna zamtuza? i pozazdrościł może mężom tych pań?— jego dar medytacji, na po­ ezji i retoryce wykarmiony, każę mu żarliwie rozwa­ żać w sobie:

— A mimo to za nieokwitłych okrzyczano mie­ szczan: nie można, rzeką, dopuścić takich do rady nad sprawami Rzeczypospolitej pospołu ze Sta­ nami.

— Skoro im starszy pień, tern grubszem obrasta ły­ kiem — rozważa dalej — w podobieństwo tego bacz, niejeden baryło kontuszowy, czyś nie ciosany nazbyt grubo z drzewa bardzo stwardniałego wiekami, któ­ re żadnych soków życia już nie przewodzi. Ci łyczko- wie natomiast są nawet na ulicach spójrz! i bez mu­ zyki poskoczni — w swych modnych czamarkach, krojonych smukło, i z tym harbajtlikiem, co pod pie­ rogiem każdego z tych ruchliwców merda jak ogonek żwawy. Żwawy bywa nierzadki z tych łyczków i u- mysłem, a choć u nas nie in l i t t e r i s , to jak wszę­ dy w kunsztach. — ’Ileż to razy najpiękniejszego dowcipu i pracy dzieło pociągało zmysły moje: są­ dziłbym się szczęśliwym, gdyby je można posiadać,

(20)

) 16 (

I domedytował się wkońcu do tej sentencji szet- szej:

— ’Idzie miłość własna człowieka za powabem py­ chy, gruntowanej zawsze na przesadach wieku’.

A jednak okradli! — mógł był posmutnieć w przy­ pomnieniu doznanej szkody. — Oszwabiają. też i cy­ ganią ponoć w handlu nawet; pewnie i w tern coś prawdy będzie, — chociaż i przesady:

— Zdzierstwo!.. ale to facjendarzom zwyczajna!— drze się każdy szlachcic w mieście, ile razy do trzosa sięgnąć musi. — Gdzież tu gumna?! — gulgoce da­ lej sobie w grdykę, jak ten indor podrażniony, — gdzie tu śpichrze? gdzie brogi i stodoły? A narodu w tej Warszawie tyle!.. Z czegóż to wszystko żyć ma, jak nie ze złodziejstwa?

A kupcy warszawscy, już mocno dufni onemi cza­ sy, na szlachcica równie z pyskiem:

— T u miasto, nie Podlasze: płacą inni płać i W a ­ sze!.. Z polityką zasię przystojniej by W ćPanu na mównicę sejmową, niż przed lady kupieckie, — bo z JeS° rozumu bystrego miarkuję, że Jegomość D o ­ brodziej jesteś posłem na Sejm.

(21)

niebezpie-) 17 (

czenstw w wydatkach kupieckich, obliczonych na częstą stratę, — zastawia się wciąż za mieszczanami ledwie przybyły szlachcic podlaski, mimo tak niegoś­

cinnego przyjęcia w "Warszawie. — N ie poniósł że on sam wydatków znacznych i nie stracił wszystkie­ go w niebezpieczeństwach placu targowego przed Św. Krzyżem? I gdyby choć jeden indyk pozostał mu jeszcze, nie musiałże by — bez żadnego zdzier- stwa w duszy — żądać jaknajwięcej od kupującego? O to Sztuka handlu!.. S ą miasta wielkie siedliskiem cnoty i niecnoty ludzkiej, ale w życiu miejskiem, któ­ re roztropności uczy, łacniejsze niż gdzieindziej staje się to rozróżnianie człowieka od człowieka, z czego urabiają się cnoty powszednie.

— * A na ten koniec i cnota publiczna, oraz jej głos: to jest chwała. Zostawiła bowiem Opatrzność, mimo fałszywych mniemań naszych, prawdziwą wiel­ kość człowieka w jego jestestwie, nie w zacności sta­ nu, urodzenia, a naostatek i sławy orężnej. T oć i sa­ ma szaf arka tej sławy, poezja, bywa prawie zawsze konfiturą pochlebstwa dla ludzi nad ludzi. I Homer i Wirgiljusz nie wspominają w swych wierszach ani słowem tego człeka, co wynalazł przemyślną

(22)

) 18 (

nę konia trojańskiego, tylko natomiast piszą o Achil­ lesie, o Ulissesie i o podobnych utrapicielach a mor­ dercach rodu ludzkiego... N ie większaż to cnota uczynić wynalazek jaki lub go pracą utwierdzić dla pożytku i szczęścia wszystkich pokoleń ludzkich?’

Alić wiek to gotycki dopiero ugruntował na Z a ­ chodzie już nie sławę, lecz przywileje i przemoc wszystkich potomnych i niepotomnych stanu rycer­ skiego, którzy w Polsce właśnie rozmnożyli się nad wszelką miarę, liczbę i dopuszczenie rozsądku.

— ’Ja myślę sobie, że choćby jakim przypadkiem zabrakło szlachty we wszystkich narodach, byle się moja ojczyzna została, wystarczyłoby zaraz południc kniaziami, milordami, diukami, graffami, baronami, markizami wszystkie królestwa Europy; a jeszczeby się zostało opatrzyć Hiszpanję w tak bardzo potrzeb­ ne jej wielkości.’

(23)

) 10 (

by dowcipem francuskim, a z łacińską na nie I n d i- g n a t i o polskie f a c e r e v e r s u s za dukaty królewskie — w najpiękniejszej zresztą polszczyźnie.

Rodząca się satyra nowa chromać będzie gwarami dzielnic wszystkich, grzeszyć obrazowaniem dosad-

nem aż do brutalności; będzie się rozlegała po W ar­ szawie śmiechem nago sprośnym, bez finezyjnych osłonek i łechtu lubieżności. N ie na Ezopy, Plauty i Lafontainy zapatrywać się ona będzie, ani sprośne wiersze biskupie przeplatać godnością Tacytową, lub swoje w Polsce istnienie usprawiedliwiać cytatami z łaciny: przemówi zgoła inna umysłowość, inny

obyczaj, inny niż na Zamku duch.

(24)

) 20 (

miętności gromadnych, — jak uroczyście przemawia w Polsce sobkostwo stanowe, z jakim to namaszcze­

niem głoszą się w Rzeczypospolitej egoizmy wszelkie.

Ówczesna satyra paryska miała tam za instru- menta piosenkę uliczną i karykaturę rysunkową. W Polsce starczyć musiała za nie, i nieledwie za Woltera samego, owa żartobliwość gminu drobno- szlacheckiego. Wycisnęła się też na niej dobrodusz- ność szaraczkowa, niczem to późniejsze ,,kąsanie ser­ cem” (W olter z Francuzami sercem nie kąsali), a za­ razem nieobliczalna porywczość tej szlachty. Ona to sprawiała nieraz, że śmiech z brzuchów i gardeł ude­

rzał im niespodzianą fur ją w skronie i kułaki:

— N ie do śmiechu nam! gdy wszystko, czego do­ tknąć, boli... I gdy tylko patrzeć, w jaką przepaść sto­ czyć się mamy wraz z Rzplitą.

Bywało mierzyła ta satyra ponad stany i ludzi: w kraj sam. Oczami swemi nadawać samej naturze kraju taki wyraz, by się w niej odzwierciadlały właś­ ciwości narodu, na to trzeba być poetą niemałym. Tamci rymopisami nie byli.

(25)

prawdziw-) 21 (

szem w sercach I n d i g n a t i o spoglądali... ot! cho­ ciażby na tę W^słę, która ’płynąc m i ę k k ą z i e m i ą p o l s k ą , ma taką wolność jak stan szlachecki w Pol­ sce. I jest o b r a z e m nieporządku krajowego’. (P i­ sane to było przed półtora wiekiem).

Chudy dziedzic na zagonach podlaskich, znalazłszy się w stolicy, nie wiedział sam, jakim to cudem stał się pisarzem polskim. N ie wygłoszone to może na sejmi­ kach owe dziadów oracje, w rękopisach dawno zgry­ zione przez szczury, a i ojca korespondencja z staty­ stami odezwały się w wnuku i synie tym musem. T y l­ ko że potomek zastawi się niespodzianie za miasta

i ’stany nieszlacheckie’: dopatrzy się bowiem w nich jedynej już w Polsce siły zdolnej uratować od niewoli naród cały. A choć z tejże racji ujmie się i za lud pańszczyźniany, nie będzie przerażał obrazami roz- pajanego i batożonego zarazem chłopstwa, ani wzy­ wał za to pomsty gromów niebieskich (jak to czynił znakomity podówczas pisarz mieszczański). T en spo­ kój i ironję cichą wyniósł zapewne Podlasiak ze znoj­ nej pracy na glebie najniewdzięczniejszej.

(26)

) 22 (

ską, rzekłbyś, ironją niedopowiadanych goryczy, któ­ re w nawarstwieniu dopiero stworzy tak posępny

obraz Rzplitej, walącej się w gruzy, że zaniepokoją wkońcu serca najbardziej sobkowskie i skisłe. Z a lat kilka wstrząśnie on opinją powszechną.

Uśmiech tego pisarza z szlachecka szeroki, Niko­ mu nie przykry’, zdawało się ludziom, a polszczyzna jego i styl ’tak przyjemne zmysłom’ przetwarzały się niedostrzegalnie w zadumę zrazu melancholijną, wprędce surową, a naostatek groźną. Oddziaływał w osiemnastowieczu podobnie, jak to czynić będą za romantyzmu poeci: sięgał sumień ludzkich.

Niepojętym darem medytacji w samym toku ’żar- tobliwości’ potrafił pociągnąć w znaczenie głębsze swych żartów — niekiedy aż po przyczynę ostatnią zakorzenionego u nas zła: po ’samą Naturę narodu polskiego’:

— ’Stan szlachecki w Polsce jest stanem Pana i stanem pospólstwa razem, kojarząc pychę z łakom­ stwem w żądzę wsparcia od możnych. R ó w n o ś ć

i W o I n o ś ć w tym układzie jest taką trudnością,

jak wynalazek kamienia filozoficznego w Chimii’.

(27)

cha francuskiego’ poczynała sobie rewolucyjna myśl polska.

) 23 (

Stolica rolniczej i urzędniczej Rzplitej była wiel­ kim hotelem szlachty z prowincji, popasem urzęd­ ników, a siedzibą. przyjezdnych z Europy rzemieślni­ ków i kupców, — zpradawna niemieckich, za Z y g ­ muntów — włoskich, za A ugustów — znów niemie­ ckich, za Stanisława — ponownie włoskich i francu­ skich, a i szkockich w dodatku. Ledwie zakorzenione pokolenia miejskie wypierali przybysze nowi, niczem zwinniej sze, inaczej zabarwione odmiany wiewiórek po żerowiskach leśnych, lub jak po norach miej­ skich — równie odmienne gatunki karaluchów. Krótkotrwałe rządy pruskie zdołały dosypać do tego zbiornika narodowości tak potężny dawkę niemczyzny i żydostwa, że obie mowy przeważać wręcz jęły na ulicach. M im o starcia i tego piętna nie­ woli w Księstwie Warszawskiem życie stolicy rozwi­ jało się ’już nie z siebie, lecz obok siebie’, stwierdzał

(28)

egzo-) 24 (

tyczne, gdzieindziej wysokopienne, gdy ścięte u nas mrozem zamienia się od korzeni w krzew przyzie­ mny.

— ’Fortuna obraca w Polsce swe koło tak szybko, źe własność tylko miga z rąk do rąk’, — powiadał przed półtora wiekiem autor podlaski. — Z a włas­ nością odmieniać się będzie nietylko skład, lecz i duch

ludności: zniszczeją jej warstwy najcenniejsze, bo najbardziej zżyte z dolą kraju. A stanie się to właś­ nie na progu Niepodległości — pierwszej po rozbio­ rach (za Księstwa).

Tak z każdem niemal pokoleniem.

(29)

) 25 (

narodów stała się mózgiem i sercem każdego pań­ stwa: — oto Sztuka Geografji stolicy polskiej! I go­ dło tego arcyhotelu.

Przybysz podlaski po niezadługiem otrzaskaniu się w stolicy rysuje taki jej obraz z końca X V III wieku, który tym razem wpędzić może w melancholję urba­ nistów dni naszych:

— ’Warszawa jest miastem, ile dopiero ma być niem napotem... Jej Stare M iasto wraz z krętemi uliczkami zmieścićby się mogło całe na Rynku Kra­ kowskim, dzielnice zaś nowe są jakgdyby przedmie­

ściami przedmieściów, którym przypadek tylko sam

podał plantę... Kościołów ma Warszawa trzydzieści kilka (miała ich w tedy); między niemi nie masz pięk­ nego, oprócz jednego może... D om y Panów muro­ wane nazywają się pałacami; niektóre z nich są w sa­ mej prawdzie do pałaców podobne: mają piękne

(30)

) 26 (

Dodajmy, że stały one ’zawsze obok ruder’, a w czas słoty podmywało je bagno uliczne tak nie­ przebyte, że dobrnąć można było do tych pałaców tylko karetą, lub na plecach służby.

W takiej to Warszawie (V ogla i Canaletta, przy­ pomni esteta) bratała się w sposób bardzo osobliwy temperamentowa beztroska szlachty ’gołej’ z kwaś­ nym sceptycyzmem mieszczan na dorobku, wyciska­ nych istotnie jak cytryny. Zbliżały te oba stany nie- tylko kosę wejrzenia na stolicę karnawałową i sej­ mową jedynie, dającą ledwie sezonowe zarobki; łą­ czyła je bardziej wspólna niechęć do ’Panów i Rzą­ dów krajowych’. — ’N ie masz na świecie rządów jak tylko dwa: zły i dobry. Dobry zawisł na szczęściu wszystkich, zły — na zbyt wielkich przywilejach jed­ nych, a poniżeniu inszych’.

— ’Najbardziej zaś poniżone w Polsce jest pospól­ stwo: stan całkiem bez dziedzictwa! — biada nad nim dziedzic zagonowy. — Ten stan osłaniać jak rę­

ce własne nakazywałaby świętość onej prawdy, że wszystko jest z pracy, oraz konieczne tej Prawdy utwierdzenie w Prawie dla przychęcenia ludu do do­

(31)

) 27 (

w Polsce nasłuchać i naczytać się trzeba przeciw lu­ dziom pracy: ile dowodów wziętych z nieba — od 9-ciu chórów anielskich, z Kościoła — od 12-tu apo­ stołów, z Anatomji i układu członków w ciele ludz- kiem, z Historji szwedzkiej, duńskiej, angielskiej,

rzymskiej’....

Gin^ dobre prawdy w braku dobrej obrony. Lecz któż to za pospólstwo zastawiać się zechce? Jużcić nie poeci na Zamku, ani adwokaci na mieście: nikt przecie nie wystąpi przeciw swym dobrodziejom ani klienteli własnej, zwłaszcza gdy strona przeciwna nic zapłacić nie może. Znaleźli się jednak i u nas prawnicy za darmo, a sędziowie krzywd ludzkich bez urzędu i łańcucha: panowie piśmiennicy w materji publicznej, tudzież ci od sztuk teatrów lub roman­ sów dla publiczności, słowem autorowie formujący opinję krajowy a nowszego u nas nazwania — lite­ raci.

N a d tym 'zaciągiem literatów’ dla obrony pospól­ stwa podrwiwał król na Zamku.

(32)

) 28 (

— *Ponieważ życie każdego człowieka jest siedli­ skiem prawdy albo nieprawdy, musiałem tu opowie­ dzieć krótko zebrany historję życia mego, wszakże tyle tylko, ile do zamiaru ściągała potrzeba*.

Słowa *z życia mego’ są tu mimo wszystko tylko przenośnią literacką, nie autobiograf] ą owego pisa­

rza. Główna dlań potrzeba ściągała się tutaj do zo­ brazowania doli i ducba zubożałej szlachty z samego ośrodka Rzplitej. A z tych właśnie stron wywodzić się będą najradykalniejsi pisarze i działacze ówcześ­ ni. Co ciekawsze, że to ubogie Podlasie będzie po dni nasze kolebką długiego szeregu ludzi wielce uzdolnionych i powszechnie znanych.

Zataił tu wreszcie autor nie tylko osobę własną, lecz i nazwisko swoje, gdyż— *książka obyć się nie mo­ że bez podpisanego autora, jak niejeden podpisany autor obywa się bez prawdy*. — Takim to sofizma- tem wmówić potrafił Kołłątaj swym współpracow­ nikom, aby nie podpisywali się nazwiskami. U czynił to niewątpliwie dla większej swobody słowa zatajo­

(33)

) 29 (

m a j o r e m g l o r i a m s u a m . (Czasu sejmu wielkiego była słynna K u ź n i c a Kołłątaja i jego lu­ dzi: tyle wiedziano wonczas, tyle też pozostało w tra­ dycji) . O wo niepodpisywanie się, naśladowane i przez przeciwników, rozpętało oczywiście licho grafomanji i przewrotności politycznej: publicystów, występują­ cych z ’dziełami’ (broszurami) w tym krótkim okre­ sie lat trzech, doliczono się dziś stukilkudziesięciu, a było ich bodaj więcej. Doszukano się też naszemi czasy po archiwach państw obcych, że e x p e n s a na tę bujną literaturę ponosili niekiedy posłowie państw wrychle zaborczych.

T ak czy owak w tej największej polemice, jaka od czasu Reformacji rozgorzała na ziemiach polskich, tym razem o ' R e f o r m ę ’ państwa, o nową konsty­ tucję, ’nastrzępiono piór (gęsich) tyle, że starczycby tego mogło na materac dla umęczonej prawdy* — dworuje sobie autor podlaski.

(34)

) 30 (

niewybrednego smaku: podpisał się -— Jarosz, D o- brogost, Żegota (trojga imion) Kutasiński herbu Dęboróg.

Ów Diogenes w kontuszu na kupie słomy po za­ jazdach, — gorszący szlachtę cynizmem dla niej największym, bo wyszydzaniem imion, nazwisk i her­ bów szlacheckich, — cynik ten starczyć musiał W ar­ szawie za gładkich filozofów francuskich z tak nie­ dawnych salonów Paryża. Wszczynał i on rewolucję — w mózgach tymczasem. A że mimo wszystko zwracał się, jak tamci, do szlachty, tu nad W isłą su­ rowszej naogół, a na brukach Warszawy ustawicz­ nie jurnej, więc taką wymyślił przynętę na tytułowej

karcie książki bądź co bądź agitacyjnej. Bodaj że ukrył w tym tytule i żądło drugie na Rozkochanych w swem urodzeniu wrogów miast i ludu’: owo skąd się rodzi i wywodzi cały wasz wigor, rezon i duf-nosc!

Mimo zgorszenia, jakie siała, a może dlatego właś­ nie, książka ta stała się natychmiast rozgłośna; prze­ pisywano nawet w listach długie jej fragmenty.

(35)

i-c a niebawem inne pismo tegoż (jak rozgłaszano) autora:

Katechizm o tajemnicach rządu polskiego w żar­

tobliwych pytaniach i odpowiedziach ułożony.

— ’Dzieło najdowcipniejsze — rekomendować je będzie Kołłątaj — i zamiarowi swemu najlepiej słu­

żące. (O agitację śród wesołej ludności Warsza­ wy szło tu już jawnie). Jest to — poleca dalej — zbiór prawd najśmielszych, jakie w teraźniejszych okolicznościach uprzedzonemu narodowi mało kto odważył się podać’.

Jakoż nie odważył się nawet pan Gróll, księgarz króla JMci, wytłoczyć na tern ’dziele’ znaku swej oficyny, udając w tytule książki, że pismo jest tłuma­ czone z angielskiego, a wydane zostało w Samborze

(wtedy, po pierwszym rozbiorze, już w zaborze austryjackim). Niechże straż marszałkowska szuka drukarza pod Cesarzem, autora zaś w Anglji. I to ubawiło Warszawę.

Książczyna ta, rzekomo zakazana, miała kolejnych wydań cztery: poczytność w Polsce niesłychana, nie- tylko jak na one czasy. N owe jej edycje wyrywała publiczność drukarzowi wprost z pod tłoczni w

(36)

) 32 (

poły mokrych jeszcze arkuszach. D o dni naszych przechowało się zaledwie kilka egzemplarzy tego pisma, resztę zaczytano dosłownie w strzępy; dostać je bowiem można było ’nie tylko u drukarzy i w księ­ garniach, lecz nawet po handlach korzennych i skle­ pach z wiktuałami’, — powiada któryś z

pamiętni-Agitacja Kołłytajowa działała sprawnie. Cała Warszawa czytała. Skry z K u ź n i c y na odległym Solcu osypały stolicę. I tliły się wszędy.

Posłowie tymczasem debatowali wciyż w tym sej­ mie najdłuższym, — mówiono na mieście, — jakie widziały kiedy dzieje narodów. Ktoś postawił wnio­

(37)

) 33 (

się w obliczu sejmu przed królem, by ratował źrenice wolności (elekcję i l i b e r u m v e t o ) . Ktoś inny zechce w tymże celu przerazić króla... ofiary Abra­ hama. I przyniesie na ławy poselskie swe dziecko.

(G dy dzieciak nietyle przed urojonym stosem hi­ sterycznego rodzica swego, ile przed surową powagą króla i izby, no! rozpłacze się, powiedzmy oględnie, będzie go musiał ojciec zafrasowany wynieść czem- prędzej za drzwi ku szalonej wesołości posłów). Po­ ciąg do komedjanctwa zaszczepiła retoryka i wycho­ wanie jezuitów w niejedną naturę szlachecką; ów­ czesna teatroman ja Warszawy bałamuciła do reszty te dusze bardziej naiwne niż zaciekłe, bo gustujące nadewszystko w odegrywaniu siebie samych. — O teatrze i polityce będzie miał co nieco do powie­ dzenia Diogenes podlaski, czem powiększy tylko wy­ woływane zgorszenia.

Z takim entuzjazmem i nadziejami wielkiemi wi­ tani w Warszawie, zdołali posłowie po latach dwu strawić czas i cierpliwość ludzką. Byle kupiec i rze­ mieślnik natrząsał się teraz nad panami deputatami:

— ’T aki z przyjazdem do Warszawy przemienia się z plenipotenta w Pana. I wnet tu stare popija

(38)

) 34 (

winko, smaczne z sosami zajada obiady, miły sły-

szy brzęk złota, a ruble i talery zalatują go z boku...

Znajdzie on wnet stoliki karciane, kobietki dowcip­ ne, muzykę wyborną, teatralność rozwalniającą oby­ czaje: słowem poznaje się ze stolicą*.

Lecz że za najgorszych płacą obywatele najlepsi, — taki porządek ustali się w republikach — więc wielu ludzi prawych przypłaci pilne i ofiarne posło­ wanie nieraz ruiną swych majątków. Boć poseł poczciwy musiał się zadłużać na kosztowny pobyt w Warszawie, na popieranie kunsztów i literatów; zasiadał też w komisji do fundowania fabryk w kra­ ju i t. d.... Po latach dwu ’nie miał już dokąd i poco wracać’: wszystko poszło pod młotek. T e przykłady odstraszające wywołały u innych popłochowy od­ wrót na wieś. Liczba deputatów zmalała ogromnie.

Gapie i słuchacze najwytrwalsi przestali pchać się na salę sejmową, zwłaszcza odkąd nie taj nem się stało, że wielogodzinne mowy piszą nieraz panom posłom lite­ raci na mieście, płatni nieopatrznie od stronnicy.

(39)

) 35 (

Tam Muchy lekkie, jakich nie brak w Warszawie’, owe ’kcmedjanty luźne’, nałażące w stolicę pod każ­ dy zjazd wielki, zgoła — ’kupy płochych roznosicie- lów potwarzy (powie król) szerzyły śmiech nad rzą­ dem’.

Wszystkie te określenia duchów lekkich narzuca­ ją wręcz wyobraźni taki przebieg owych scen weso­ łych po kafehauzach tamtoczesnych:

Nieśmiertelny m im u s wesołej Warszawy wy­ przyj emniał się ku publice, jak i dziś, swą twarzą g u ­ mową; tylko że nie wypuszczał on, jak dziś, baniek mydlanych z pianki tylko i szumowin życia politycz­ nego, lecz mieszał swym kaduceuszem kadź całą — po dno. Oto trzyma w ręku ledwie wypuszczony z druku Katechizm o tajemnicach rządu polskiego i podkreślając jego koncept zabawny w tytule, że pismo to jest rzekomo tłumaczone z angielskiego, — pyta z wyniosłością indagującego lorda:

— ’Jaki jest handel Polaków z sąsiedniemi kra­ jami?’

Z miną wysłużną a w doskoku informuje m i­ m u s urojonego Anglika:

(40)

) 36 (

Ten handel czynią tylko senatorowie, ministrowie i urzędnicy; drobna szlachta jest w tym handlu jak przekupnie i kramarze’.

— ’Jaki jest handel wewnętrzny Polaków?’

— ’Przedawanie sprawiedliwości, wynajmowanie się na sejmiki, przedawanie dostojeństw i urzędów’.

I. t. d.

(41)

) 37 (

Luźnemu komedjantowi spieszno było tymczasem zakończyć rzecz s w ó j b y z resztkami zakazanego ja­ koby druku popędzić do następnej kawiarni. W ięc zamyka swój katechizm, jak przystało, pacierzem:

W yznaniem W iary:

— ’Wierzę i wyznaję wolność stanu szlacheckiego w Polsce, stworzycielkę nierządu, ucisku i ohydy, która wyzuła chłopów z Prawa Człowieka, a miesz­ czan z Prawa Obywatela i wyrządza niezgodę, po­ dłość oraz podział szlachty na part je, idące za du­ chem szalbierstwa i zuchwalstwa możnych... W^ierzę

w przekupienie Senatu i posłów. W ierzę w ich ob­ cowanie z postronnymi ministrami za przyczynie­ niem się ich łakomstwa. W ierzę w zmartwychwsta­ nie cudzej przemocy i nierządu. "Wierzę w odpuszcze­ nie krzywoprzysięstwa i zdrady’.

Lecz że takie zakończenie choćby parafrazy mo­ dlitewnej byłoby za ciężkie dla sumienia nawet pu­ bliki kawiarnianej, więc m i m u s wznosi obie dłonie

i łączy je gestem kapłańskim na to westchnienie ostat­ nie: — ’W ierzę przecie w otrzymanie lepszego rządu w Polsce. Am en’.

(42)

) 38 (

p o l s k i e g o ’ (tak będzie brzmiał tytuł owego K a­

techizmu w wydaniu drugiem) zatrzęsły się znów

mieszczan brzuchy zażywne, zwolnione w ostatniej chwili od docisku sumień. Gdy wyjdą, na ulice, bar­ dziej niżli wprzódy zadzierać się będą ich głowy, któ­ rych i bez tego nikt w Warszawie ku ziemi nie spu­ szczał. Z a kusemi peruczkami mieszczan tylko pa­ trzeć jak się podrzucą podgolone czupryny szlachty- brukowców.

Lecz ona nawet satyrę literacką z kawiarni przeżuć zdołała na sposób swoisty jedynie: w zwidzeniach, w obrazach, w urojeniach poczwamych, od których mąci się tylko w oczach, bo ani wyobraźnia tych cze­

(43)

W kafehauzie dogaszano tymczasem świece

ostat-— Szubienice?!... namawiasz tam któryś z’ ciemne­ go kyta. T fy! Wieszaj, lokaju, swych panów sam. A nie dorwiesz się do stryków wprzódy, zanim my...

Już nie źrenice same, łysków goryczkowych pełne, lecz białka tych oczu chyba, od długiego namysłu głowy tak przekrwione, wymierzaj y przed soby sza­ bli rozmach, młyniec w starciu i cios.

(44)

w

ducha satyry i paszkwilów polskich wejrzał szczególnym trafem i Zachód europejski.

Poecie Węgierskiemu przytrafiło się nieszczęście: przy zielonym stoliku nakryto mu ręce na kartach fałszywych. T o zdemaskowanie, po wielu innych za­ wodach, doznanych także i na dworze królewskim, zniewoliło go ostatecznie do opuszczenia kraju na zawsze. Zagranicą poprawił mu się los: poznał oso­ biście Księcia W alji (późniejszego Jerzego III), ’któ-

(45)

) 41 (

ropie zetknął się on z poetą w takich właśnie okolicz­ nościach. Jakoż "Węgierski wygrał niezadługo bar­ dzo znaczną sumę, a opuszczając Londyn, skwitował swego dobroczyńcę ’najzłośliwszą satyrą, chociaż nadzwyczaj dowcipną’ (po angielsku zresztą). T ym postępkiem wilczym zohydził w tamecznej społecz­ ności nie tylko siebie, lecz i imię Polaków.

Autor podlaski mógłby raz jeszcze stwierdzić chama i pana w duszy najwybitniejszych nawet ro­ daków. Oraz pomedytować nad źródłem w naturze

ludzkiej tego ’nadmiaru’ (jak skarżył się Trembecki) potwarzań wierszem i prozą, który zalewał wręcz sto­ licę Polski. — ’Mistrz’ m. Warszawy otrzymywał osiem złotych dodatku do pensji za palenie satyr i paszkwilów najbardziej wyuzdanych. N ie brak by­ ło w tern zapewne i nadzwyczaj dowcipnych.

A le kat, zwłaszcza tak łagodny, nie wychował je­ szcze żadnej społeczności do wyższej kultury obycza­ ju i serca człowieczego. Misja ta przypadła już

(46)

) 42 (

ziomie, bo promieniowaniem już nie na obyczaje, lecz na umysły, w czasach Rokoka. Kto z czytelni­ ków dni naszych nie zna tak słynnych w wieku X V III dam francuskich: przyjaciółek starszych panów, muz Encyklopedji, a wieszczek Rewolucji? Zrodzić się może natomiast wątpliwość, czy zna­ na jest równie powszechnie podobna rola kobiet polskich, — bodajże nie niższych duchem, a na- pewno nie uboższych w przeżycia c o u r d’a m ó u r ’-owe.

Ośrodkiem nowej kultury towarzyskiej o tnoc- nym nastroju społecznym, — filozoficznym’, m ó­ wiło się wtedy, — był w Warszawie czasu sejmu wielkiego dom modrej pani Lanckorońskiej oraz jej

siostry Granowskiej. Po debatach w sejmie czy w klubie lub po teatrze u Bogusławskiego szło się

do pań, mawiano t o u t - c o u r t a z respektem

(47)

) 43 (

sińskiej), oraz w. księżnej Wirtemberskiej (Czar­ toryskiej, pierwszej powieściopisarki polskiej). LJro- dą królowały na tych salonach choćby takie pięk­ ności europejskiej famy, jak 'c u d n a ’ — głoszo­ no w kraju i zagranicą — Julja z Lubomirskich P o­ tocka, lub pełna uroku jak jej brat Tyszkiewiczo- wa, siostra ks. Józefa. Towarzystwo chyba nie podlejsze od najwytworniejszej sosjety po salonach diuków i markiz paryskich?

Paniom tym spodobało się zagrać „Wesele Figa­ ra44, ,jakgdyby dla pokazania satyrze swojskiej nad­ zwyczajnego dowcipu nieco innej zuchwałości niż u Węgierskiego i sięgającego nieco dalej od włas­ nego nosa autora. Beaumarchais, znany tym damom z wojażów paryskich i z salonów Wersalu, 'pospie­ szył z wysłaniem r ę k o p i s u tej komedji... ency- klopedystycznej’, — powiada dość ścisły w informa­ cjach pamiętnikarz polski. (M ogło to być w latach

1786 do 89, w których to król francuski, mimo ist­ niejącego już d r u k u tej sztuki, nie zezwalał na jej wystawienie).

(48)

) 44 (

z

druku, lecz z swobodniejszego zapewne rękopisu, — w warszawskiej rezydencji księstwa de Nassau

( D y n a s y, wymawiał lud: stąd nazwa podzi- siejsza, zresztą ledwie części tej dzielnicy niegdyś wielkiej).

Wspomniany pamiętnikarz dodaje: ’Niektórzy statyści paryscy uważali tę sztukę za prolog do wiel­ kiego dramatu rewolucji’. Któż tego prologu nie zna? — ’Ś m i e j m y s i ę ! k t o w ie , c z y ś w i a t p o t r w a t r z y t y g o d n i e ! ’ — Glob że to ziem­ ski miał się tak nagle zatracić w bezmiarach? Czy tę wróżbę, wymierzoną w Paryż, nie skierowały raczej wieszczki nadobne na swą własną ojczyznę?

(49)

) 45 (

kach zawisłych nad zgorzelą piętna quasi-antycznej wielkości i zadumy czasów. Sterczały te fantastycz­ ne rumowiska w środku stolicy aż po powstanie 30 roku; lęgły się w nich sowy i straszyły upiory przyszłego romantyzmu.

©

Tymczasem po tak świetnym prologu wszczęła się niezadługo drama.

N a ulicach Warszawy pojawiła się niespodzianie posępnym korowodem, ni to pokutników na m i s e ­ r e r e , istna procesja dwustukilkudziesięciu delega­ tów Miast (przez duże M ): wszyscy oni byli w stro­ jach czarnych, aby ta żałoba w oczy rząd kłuła, i z wyzywajęcem u mieszczan przypasaniem szabel. W ezwał ich tu z całego obszaru Rzplitej starym wzo­ rem wszystkich buntów szlacheckich — istnym uni­ wersałem konfederackim — prezydent Warszawy Dekert.

(50)

za-) 46 (

nim się w ich sprawie coś postanowi. Marszałek M a­ łachowski na wyznaczonej audjencji próbował ich ugościć czekoladą i ciastkami, których ci panowie zresztą nie tknęli, zhardzieli widać od przypasanych szabel. Król może w swej gotowalni ściskał piąstki na ten bunt, przyjął jednakże samozwańczych de­ putatów, w tymże celu ich ułagodzenia, również na słodko i na lepko: wymową swą — przy nieodłącz­ nym geście dłoni szczodrobliwej. Z nawyku dał ją nawet przodownikom i tej delegacji do ucałowania. Trudno!— pomyślano widać— gdy wlazłeś na Zamek, kracz jak dworaki: więc chylono do tej ręki głowy siwe. Przy tej jednak ceremonji wypadło N aj. Panu uderzyć w tony łaskawsze:

— Najsłuszniejsze, święte prawidła wyłuszczałeś tu W asze, panie Oekiert, jako M oich mieszczan rzecznik tu przede mną, — ale przedwczesne! m o­ głyby wszystko zepsuć.

(51)

) 47 (

— ’Ministrowie monarchów jednowładców lżą. poważnie, ministrowie rodów wolnych kłamią z przy- milającą miną’, — żartował nie Figaro paryski tym razem, lecz warszawski Diogenes w kontuszu na ku­ pie słomy po zajazdach.

Delegacja K o a l i c j i M i a s t wręczyła mini­ strom wszystkim memorjał, zgotowany przez głów­ ną za kulisami sprężynę tego zjazdu, Kołłątaja. Je­ go świetna swada adwokacka, celność argumentów zwięzłych, a nadewszystko jasność tego umysłu po­ ciąga i dziś jeszcze miłośników literatury prawni­ czej. Z e wszystkiego jednakże, co pisał ten wielki statysta, przebija „rachuba polityczna", — przyznaje jeden z jego wielbicieli. Niestety, rachuba kłóciła się w nim nierzadko i z polityką samą. Sprawca buntow­ niczego Sejmu Miast na ratuszu stolicy wystawił mia­ stom polskim słony rachunek za zgotowany memorjał,

a. jako adwokat biegły postanowił ściągnąć swą na­ leżność od najbardziej zainteresowanego i najbliż­ szego z klientów: od Warszawy. Musiano mu za­ płacić rozległym placem na Solcu, przylegającym do jego posesji.

(52)

) 48 (

dle dawnego w Polsce nazwania) świeci im przy­ kładem niegrzeszenia opieszałością w sprawach pie­ niężnych. Nawet z dziejowych swych zasług dla Rzplitej potrafił wygarnąć już nie zyski, lecz ma­ jątek olbrzymi — ten wrychle złamany katorgą Austryjaków i zubożony przez nich doszczętnie ’R i- c h e l i e u p o l s k i ’. Ostatnie słowa pochodzą od starego Niemcewicza, który za młodu, w śledczych zeznaniach petersburskich, najwyraźniej gardził Kołłątajem. Tak między wzgardą i czcią dla niego każę nam i dziś jeszcze oscylować tradycja skłócona. Po dziś dzień bowiem wokół zasług i win dziejowych Kołłątaja — stwierdza badacz literatury: — „wrą namiętności* *... historyków.

T u mówi literatura przedewszystkiem, nie historja, choćby tak mało stateczna; idzie zatem wręcz prze­ ciwnie: o ż y w e namiętności o n y c h czasów i lu­ dzi w t e d y działających (raz jeszcze: nie o l o ­ g o s , lecz o b i o s historji). A przytem nie o Kołłą­ taja samego, lecz o dwóch jego najbardziej zapo­ znanych w tradycji współpracowników: — w K u ź ­ n i c y i na ratuszu warszawskim.

(53)

) 49 (

od Kołłątaj owego memorjału, choćby przez donośny rezonans w opinji i rządzie, stało się to, co chudy literat z K u ź n i c y , a Diogenes podlaski, pisał wtedy g r a t i s :

— ’Gdy się przejeżdża po naszym kraju, dają, się widzieć mury Kazimierza Wielkiego właśnie jak skielety Polski umarłej (! pisane to było na lat pięć przed ostatnim rozbiorem). Zapytawszy, kto te mu­ ry fundował, zaraz usłyszy się odpowiedź: Królowa Bona... A kto spustoszył? powiedzą natychmiast: Szwedzi... N ie Szwedzi spustoszyli miasta polskie, ale przesądny sposób myślenia jednego stanu prze­ ciw drugiemu utrzymuje one rozwaliny i gruzy bez zrumienienia czoła... Tam są tylko bogate narody, gdzie miasta są ludne, a ich mieszkańcy poważni w zaszczytach obywatelstwa... Miasta wydawały bo­ haterów, prawodawców, zwycięzców, filozofów, mia­ sta zostały ozdobą narodów i okazałą świetność wy­ rządzały swoim mieszkańcom, — tak Ateny, Karta­

gina, Rzym’...

— ’Gdzie była Rawa, Płock, Sandomierz, Sieradz, — zamyśli się innym razem — są tylko rozwaliny i gruzy, ale imiona tych s t o l i c obróciły się w

(54)

) 50 (

na województw, z których utworzyła się Rzeczpospo­ lita szlachecka’. W onych zaś województwach,

oprócz najnędzniejszych w Europie wsi i karczem zato murowanych opodal dworów świetnych, widać tylko obrzydliwość miasteczek naszych, Zaludnio­ nych mrowiem obcej mowy, obyczaju i wiary, jak-gdyby c o l o n i a e Palestyny w pustce kra­ jowej*.

Pod to ’przywołanie na pamięć smutnego wyobra­ żenia miast polskich’ zdawać się mogło niejednemu, że na spóźnione już może s^dy nad Rzplitą. szlache­ cką rozdzwoniły się po całym kraju dzwony Płocka, Sandomierza, Rawy...

(55)

) 51 (

dła praw Rzeczypospolitej... Kto zacz?! — szeptali między sobą na ławach mniej obyci w Warszawie posłowie z prowincji. — Kupczyk niedawny, — ob­ jaśniano ich — który każdego, co mu nieco gro­ sza na ladę wysypał, odprowadzał w lansadach po­ giętego grzbietu.

W sejmie, gwarnym zazwyczaj i podczas mów poselskich, oczekiwano jakowejś pogrozy zuchwałej z ulicy — na modłę francuską. Omylono się całko­ wicie. Takim mógł bywać na ratuszu, gdy gadał do ludzi swoich. Przed Stanami wystąpił mężem Rady, o którym powie niezadługo poeta, że pow a­ gą światła i roztropnej cnoty zostawił przykład na­

czelnikom ludzi’.

Gdy marszałek udzielał mu głosu wzniesieniem laski, uniósł zlekka i on swoją, burmistrzowską: la­ skę na laskę, godność na godność, skoro z pod tego znaku przemówi tu wnet Warszawa imieniem wszy­ stkich miast polskich. I wtedy dopiero podjął gło­ sem tak donośnym, że tłumił złośliwy rozgwar na sali:

(56)

) 52 (

ławicy. Ichmości zaś jesteście napuszeni duchem nieludzkości’.

T o było wyzwanie; przyjęto je pomrukiem i ci­ szą gniewną. Osiągnąwszy w ten sposób posłuch na stopie równej, 'perorował’ (pomrukiwano) o upadku i znikczemnieniu miast polskich od czasów U nji, odkąd na Rzplitę tchnęło duchem Ościennych ze wschodu. Prawił o tern, jak to niegdyś mieszcza­

nie pospołu ze szlachtą podpisywali dyplomata elekcji królów i do wszystkich obrad publicznych należeli. N ie podlegając starostom, ani też starościń­ skim jurydykom, tylko prawom własnym, formowali u nas już wtedy — przed laty dwustu — tak groźny dziś gdzieindziej s t a n t r z e c i , w Polsce niegdyś wolny. Co we Francji, w Szwecji, w Danji i H o- landji przewrót dopiero stwarza, u nas przywrócić tylko należy. W ięc nie duchem buntu francuskiego natchnione występują tu Miasta polskie przed Sta­ nami. I świadczą się przed Bogiem, jako mające w sercu to główne żądanie: wpisać się ponownie w dzieje Naj. Rzplitej mieniem i krwią, gdy potrzeba.

(57)

) 53 (

to u nich było wszystko zdawna lepsze, rozumniej­ sze, wolniejsze, niż wszędzie na świecie. N ie dziw też, że dąs srogi niejednego prowincjała roztopił się ze szlachecka w tkliwość (— ’Mospanie, wstrzymać łez od czułości nie mogłem, widząc lud tak przywią­ zany do kraju’).

Łezka łezką, a na debaty sejmowe wprowadziły całą sprawę dopiero pusty skarb i odnowiona tro­ ska o nieobronności granic. Któż to czynem i przy­ kładem narzucał Stanom tę troskę naczelną? U czy­ niła to znów Dekertowa Warszawa, nie tylko doraź­ ną daniną niemal połowy miljona ówczesnych zło­ tych na wojsko, lecz nieskończonem znoszeniem cie­ płych darów pracy warsztatowej na uzbrojenie i zao­ patrzenie żołnierza. Musiały te dary ujmować nawet serca poetów na Zamku, skoro chłodny Trembecki zaszczycił odą rzemieślników warszawskich. N ad wy­ mową posłów zaciążyła opinja krajowa: więc na kwa­ śno, a bez obliga ’raczył Sejm najłaskawiej (jak brzmia-

ło) wyłonić z siebie delegację względem miast4.

(58)

) 54 (

Obraził się przedewszystkiem kanclerz sam, że Koalicja Miast w swych zabiegach nie rozpoczęła, jak należało, od niego, lecz poszła na ciastka do Marszałka i na całowanie raczek króla. Przechylił też kanclerz na swoją stronę większość sejmową po­ wiadomieniem, jakto najczcigodniejsze miasto Rzplitej, dawna stolica Kraków, wyrzeka się buntu Koalicji jak grzechu śmiertelnego, by zosobna pole­ cać się łaskom i opiece Rządu. — A wtedy to właś­ nie wybuchły pierwsze rozruchy warszawskiego lu­ du. Sejm, w swych afektach tak nagle odmieniony, obwołał Oekerta faryzejskim podszczuwaczem tłu­ mów. — ’Z a kraty! do Prochowni z nim!’ — darł się poseł ziemi nurskiej.

By ocalić, co się jeszcze ocalić dało, mąż rady roz­ tropnej układa z prawnikami bardziej ’umoderyzo- wany’ projekt ustawy o miastach. Sie go wprost na ręce królewskie: i on nie raczył wzamian mieć więcej do czynienia z Sejmem.

(59)

) 55 (

w ich sprawie i wystawiony ’na sztych wszystkich niesmaków i af rontów’. A nie inna była ponoć dola króla i jego kabzy.

W ięc wezwał go do siebie i w łasce wielkiej uścisnął go nawet zlekka.

— 'Najsłuszniejsze, święte prawidła wyłuszczasz mi w tern piśmie, mój panie Dekert, ale przedwczes­ ne!’ — powtarzał król swoje jak szpak.

I z serca jył mu przekładać konieczność projektu ’jeszcze umoderyzowańszego’.

Zbiera się wreszcie sesja sejmowa na wysłuchanie relacji komisyjnej, a w ukrytym zamiarze odesła­ nia wszystkiego ’na sumienniejszy deliberację’, czyli na ostateczne zaprzepaszczenie sprawy. Król, który tym razem prze jył się niy istotnie, spieszy na sejm w całej ornamentacji wstęg i orderów, by osoby własny osłaniać tę lichy resztkę praw miejskich, ja- ky chciał zratować. I śle czemprędzej adjutanta wojskowego:

— 'Biegaj do Dekerta i powiedz, by zrobił jak mówiłem, a będzie dobrze’.

(60)

) 56 (

— ’Jegomość pan Dekiert kazali powiedzieć, nie będzie inaczej, tylko tak, jak jest’.

’Rewolucja łagodna’, o jakiej marzyło się Deker- towi w trosce o nieobronność kraju, zawodzić po­ czynała przedewszystkiem na ratuszu. Prezydent Warszawy wyczerpał cierpliwość i urastał zuchwało­ ścią. Bo nie siłami. M iał teraz przeciw sobie i sejm wrogi, i obrażonego zdawna kanclerza, i dotkniętego króla. Jakaż droga pozostawała mu teraz? T a ry­ sowała się już groźnie —- z paryska. Odmienić się potrafił, a lękliwy nie był; powiadano nawet, że jął wtedy zabiegać usilnie o nawiązanie porozumienia z wojskiem, zwłaszcza z oficerami pochodzenia mieszczańskiego. Lecz by się zahazardować na tę drogę ostateczną, należało mieć za sobą inny po­ noć lud.

(61)

) 57 (

jazdem szczwanych Włochów i faworyzowanych wszędy Francuzów, a coraz to liczniejsze zagnież­ dżanie się kramów żydowskich w Warszawie dopro­ wadzało je wręcz do bezradnej rozpaczy. W ięc da­ lejże molestować Dekerta, by kazał wytrąbić Żydów z Warszawy, co z kolei doprowadzało do desperacji jego: — T u cała Rzplita ma się przebudować od podstaw, a oni kramarzy mi się o swe kramy.

Mieli swe racje i mieszczany, tłumacząc mu, jakto po niedawnych rugach wracają Żydzi w potrójnej, poczwórnej liczbie: ciągną oto całemi taborami po wszystkich szlakach wiodących do stolicy.

— Mimo ciągłych zakazów straży marszałkow­ skiej, — użalano się na ratuszu — ukrywają Pano­ wie litewscy i ruscy tych przybyszów dla korzystnej, wiadomo, spółki. Sprowadzają bo ci Żydzi hurtem wielkim towary zagraniczne, niby to na potrzeby pańskie, a więc bez opłaty, i puszczają to na miasto po cenach, które podcinają nam nogi. Szlachta ru­ ska, małopolska, a najbardziej litewska, ’wykarmio- na od dziecka na obwarzankach żydowskich’, nie bo stanu miejskiego innego wzięcia i uważa- — skarżono się ż obrazą gorzką. I wyniszcza zna

(62)

) 58 (

ludność stołeczną. Ileż warsztatów stoi już bez­ czynnie, towarem nagotowanym dzieci nie wyżywim; niezadługo przyjdzie nam zamknąć fabryki ostatnie i klucze odnieść na ratusz: niech nas wszystkich ma­ gistrat za bankrutów ogłosi!

Tym biadaniom kupców i mistrzów na ratuszu wtórzyły pogrozy czeladzi bezrobotnej, wypełniają­ cej nieraz głowa w głowę Rynek cały i sąsiednie zaułki. Wdarła się raz kupa tego ludu siłą na ratusz i wrzaskiem swym brała udział w naradach. Tylko patrzeć, mówili posłowie, jak ciżba taka wtargnie na salę sejmową. I ogłosi Konwent.

(63)

) 59 (

odległych stawała w ogniu, ho i ogień podkładano gdzieniegdzie. Straż marszałkowska, pędzona to tu, to ówdzie, wszędzie guzy tylko zebrała, a gdzienie­ gdzie i rany. N ie pozostało nic innego, jak ruszyć

z koszar konną i pieszą, gwardję koronny, które oczyściły ulice. T o pierwsze chyba w dziejach star­ cie wojska z ludem warszawskim działo się nie tylko w obronie mienia i zdrowia ludności żydowskiej:

— ’Niech no Dekert swe pospólstwo na Żydach zaprawi, natenczas weźmie się do nas, szlachty’, — szeptano nietylko po pałacach i w sejmie, lecz między ministrami, którzy przecież wiedzieć muszą najwię­ cej. Pan poseł ziemi nurskiej podsłuchał widać na salonach jakowyś sekret krajowy (tajemnica stanu, mówimy dzisiaj), więc czemprędzej ogłosił to dru­ kiem. Baje tedy: — ’Był bunt na Żydów i N eofi­ tów (frankistów) umówiony, ale Komisja Wojenna, ostrzeżona, wszystkie Komendy stolicy na całą noc ruszyła, armaty wytoczyła i projektowany bunt utłu- miła. Wkrótce nastąpił rabunek, za co niby pryn- cypałów ukarano, a pierwszy herszt (w jego mnie­ maniu Dekert, oczywiście) ocalał’.

(64)

) 60 (

z niem obejść jak z chorym’, — perswaduje mimo to sobie i swoim pan kasztelan a poseł ziemi nur- skiej. I wstecznik dotychczasowy gotów jest nagle ’d l a w y g o d z e n i a c h o r e m u ’ głosować za jak- największem rozszerzeniem praw miejskich, od czego przecie zaczęły się wszystkie te zamęty. Najprzód poznaliśmy twardy rękę, a teraz — łaska. Znaj Pana!

Tak pod pierwszy, acz chybiony, pogrożą ulicy większa febra ogarnęła szlachtę. Bo gdy temu ma­ jaczyła się ni to noc św. Bartłomieja na ulicach Warszawy, jakowyś anonimowy O bywatel Rzeczy­

pospolitej, omijając wszystkie dostojności krajowe,

(65)

) 6i (

do rewolucji zdeterminowanych, nawet na wezwanie o północy, przysięgę już złożył w ręce prezydenta’

(Dekerta).

Anonimowego Obywatela opanował demon po­ lityki i teatru: zaklina J. Oś. P. K. W . (panów ko­ misarzy wojennych) ’na rany wielkich przodków waszych! na miłe dzieci wasze!’ Ku czemuż to?! D o zapobiegawczego zalania krwią ulic Warszawy.

— ’Lud bowiem — kończy swój alarm — pozór ten tylko uczynił, że na Żydów wybuchnął.’

Pozór ten jął w Warszawie przysłaniać rewolu­ cyjną istotę rzeczy. Ów, w mniemaniu szlachty kresowej rzekomy stan trzeci (w kapotach), acz cał­ kowicie bierny wtedy poza myślą o zysku, siłą gro­ madnego istnienia swego na tej ziemi włączał się w dziejową dramę narodu polskiego. Co więcej, sta­ wał się jego wewnętrznej tragedji zarzewiem śród ludu pierwszem, gdy zewnętrzna przyjść mogła lada rok. Wywołało to oczywiście falę nienawiści, która z ulic spłynęła na biurka . U legł jej, wiadomo, i naj- płomienniejszy wtedy Staszic. Jednym z nielicz­

(66)

) 62 (

— ’Ktoby chciał przystąpić w Polsce do reformy Żydów, musiałby wprzódy zreformować sposób myślenia szlachty i chłopów’.

Ludność żydowska otrząsnęła się wprędce po przej­ ściach doznanych i jęła 'rozdawać na ulicach roz­ maite pisma’, które psuły krew na ratuszu.

Tymczasem spochmurzyły się czoła i tej większo­ ści mieszkańców, która w zamętach ulicznych nigdzie udziału nie bierze, mało się niemi przejmując. Choć to może strachy na Lachy, myśleli ci ludzie roz­ tropni, niema przecie dymu bez ognia, który lada chwila buchnąć może. Kto szlachcic, przypasywał szablę, podejrzliwem okiem wypatrując krucicy za pazuchą każdej czamary lub sukmany nawet; już tyl­ ko kapoty wzbudzały ufność.

(67)

) 63 (

chliwych, że w Warszawie spodziewano się wybuchu rewolucji lada dzień. Plotka wyznaczała nawet datę: 25 listopada. Urzekł poprostu Warszawę Paryż daleki.

Sejm przestał obradować dla braku q u o r u m . Jego marszałek drugi, książę Sapieha, spotkawszy Dekerta na ulicy, nisko zdj^ł przed nim czapkę,

a zapytany przez zdumionych posłów, czemu to

robi, odpowiedział z flegmy litewską: — ’Bo nie chcę wisieć’.

Pamięć o tym mężu, który wysunął się na czas krótki nad sejm, senat i króla, przechowała tradycja w konfiturze patrjotycznej: na słodko. Pod równie ckliwym jego portretem u Fary widnieją jednak po dziś te słowa, w których czuć Tacytów^ rękę Naruszewicza: ’w o f i a r a c h n i e z r ó w n a n y , w s t a t e c z n o ś c i d o g r o b u n i e z a c h w i a ­ n y ’.

(68)

) 64 (

wysokiego celu, jak niezadługo Dąbrowski. Tylko że dola jego mieszczańska była o wiele żałośniejsza. N ie orężem bowiem walczył o Rzecz, którą wziął na siebie do samozaparcia. Rewolucja łagodna, a więc przewlekła, wynosić może statystów, strawia natomiast działaczy z dołu, od ludu, karmiąc czło­ wieka tym bezlikiem ’codziennycb niesmaków i af rontów’, jakie w doli tego przywódcy ludu wy­ czuwał przecie i król o sercu miękkiem.

Sprawa Miast zachwiała się całkiem przez od­ stępstwo Krakowa i pierwsze rozruchy ludu war­ szawskiego. Pognębiony w polityce Dekert stał się głównym celem nie tylko inwektyw publicystyki i owych pism, rozdawanych przez Żydów na ulicach, ale znów nieokiełzanych ’satyr’ i paszkwilów. D o ­

szło do tego, że w obronie czci swego prezydenta musiał magistrat angażować suto płatnych... satyry­ ków odwetowych. W ybiło się nad nich nadzwyczaj dowcipne pióro jakiegoś literata z byłych kryminali­ stów, a niezadługo tajnego agenta rosyjskiego od subtelniejszych spraw politycznych. Oto jedyny pod koniec obrońca czci Dekertowej w jego Warszawie.

(69)

) 65 (

pisał wonczas król pruski cło swego posła w Y^arsza- wie: — ’Dobrze robisz, że zwalczasz s k r y c i e d r­

żenie miast polskich’. — Kto wie, czy nie była to skryta sprężyna wszystkich ówczesnych napaści na Dekerta, tyleż żydowskich, co i swojskich?

'W goryczce czasów i utrudzeń, śród nieustannych

szargań i potwarzań, jęła trawić Dekerta goryczka cielesna, widna na twarzy jego, jak kreda białej. N ie przypominaż to późniejszej doli Dąbrowskiego we Włoszech? T ylko że mieszczanin mniejszego hartu i zdrowia nie wytrzymał tego na sobie: zapadł ciężko na zdrowiu. N ie spoczął przecie mimo to ani na chwilę. Namawiającym go ku temu odpowiadał — rzecz dziwna! — niemal dosłownie późniejszy gory­ czy doświadczeń Dybrowskiego... ’ z Polakami’: —

’Dzielnie i żwawo — powiadał — rozpoczynaj y oni wszystko, kończy zaś rzecz każdy aż się serce kraje’.

W ięc utrudzał się za wszystkich. Oczy jego, tak do niedawna żarliwe, traciły lustr, zachodzyc biel­

mem udręki nie tylko fizycznej. Ratusza bowiem warszawskiego mniemana potęga, wzburzonych M iast pogrożą nad Rzplity szlachecky, wszystko to zawisło siły rzeczy ludzkich na pieniydzach: na jego

(70)

) 66 (

kredycie u bankierów, którzy zamykają już przed nim swe kasy; nadmiar długów przekreślił w ich księgach jego fortunę byłą. Pod młotek pójdzie niezadługo jego willa parkowa w najwytworniejszej wtedy dzielnicy ’na Faworach’ (podle Żoliborza); przeprowadzi się do domu miejskiego na ulicy N o- womiejskiej, gdzie za kilka pokojów na którymś tam piętrze (powiada jeden z pamiętnikarzy) płacił jako­ by ten prezydent Warszawy dość duży czynsz mia­

stu swemu.

— ’...Ci, których niełaska tak duszę moją ścisnęła, żem się z żalu choroby, a teraz i bliskiej śmierci do­ czekał’, — napisze niezadługo.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Doczekał się również wydania swojej książki, która w przekładzie na język rosyjski, jako Wwiedienije w kosmonawtiku, ukazała się w 1937 roku, uzupełniona o nowe wyniki,

Wydawałoby się, że nowe przepisy stymulują przed- siębiorczość, a tu tuż przed końcem roku kierownic- two Ministerstwa Zdrowia wygłasza poglądy o nad- miernym rozwoju

Poruszają istotne zagadnienia, w odniesieniu do różnych stosunków zobowiązaniowych – począwszy od zagadnień ściśle teoretycznych, jak rozważania nad algorytmizacją

Z uwagi jednak na fakt, że w łodziach próbujących pokonać Morze Śródziemne znajdują się obok Erytrejczyków, Sudańczyków i Somalijczyków również Gambijczycy, Senegalczycy

Mieszczą się w niej Chateaubraind, Moore, Byron, Hugo, Milton, Jean Paul, Swedenborg, choć wydaje się, że prymarne znaczenie dla semantyki dzieła ma jednak kontekst rodzimego

Pro- stokąt – nie bez powodu kojarzący się z kształtem nagrobka – w tym tekście zdaje się symbolizować popęd śmierci, dążenie do cofnięcia się życia do sta- nu

w komunikowaniu się małych dzieci między sobą, a jedynie nietrafnie dobrane!. zadania

Aby odczytać liczbę minut, można pomnożyć razy 5 liczbę znajdującą się na zegarze, którą wskazuje wskazówka.. Przedstawia się to następująco: 1 na zegarze to 5 minut, 2