Roman A. Gajczak
Oswobodzenie
Wadoviana : przegląd historyczno-kulturalny 1, 53-56
Oswobodzenie
Rom an A. G a j c za k
Już od pierwszych dni stycznia 1945 roku toczyła się żywa dyskusja na tem at w ysadzenia m ostów na Skawie. W iedzieliśmy, że front nadchodzi od w schodu, a ściślej od Kalwarii Zebrzydow skiej. W W adow icach Niem cy przygotow yw ali się do obrony, zaś Skawa m iała stanow ić w ażną przeszkodę na drodze zw ycięskiej arm ii sowietów, ja k ich w tedy nazywaliśm y. R osły em ocje podsycane dalekim i jeszcze odgłosam i artylerii. P anowała cicha radość, którą od czasu do czasu z a kłócały hiobowe w ieści: szeptano o zem ście w ycofującego się w roga na niew in nej ludności cyw ilnej, o m asow ych egzekucjach, w rzucaniu granatów do m iesz kań i piwnic, o tarczach z żywych ludzi. Jednak w ysadzenie m ostów kolejow ego i drogow ego w szystkich najbardziej interesowało. Miał to być punkt zwrotny, ostat ni rozpaczliwy gest pokonanego, przyznanie się, że to ju ż koniec, że idzie nowe... Poza tym krył się w tym przedsięw zięciu sm aczek sensacji. I jedno jedyne pytanie krążyło z ust do ust: kiedy?
Głęboko przejąłem się zdetonowaniem m ostów w idząc w w yobraźni apokalip tyczną wizję. W słuchiw ałem się w rozm ow y starszych, w namiętne dyskusje pro w adzone przez prof. Jacha, sędziego Erba i prof. Kucharskiego, który nas w tym czasie odwiedzał.
Upłynęły trzy pierw sze tygodnie stycznia. Na okres najgorętszych dni przyszło nam się rozdzielić. W domu przy 3 Maja pozostali tatuś, Henryk, M aryla i Helena. M am a zaś zabrała Teresę i m nie, by w raz z Tadeuszem , je g o żoną i synkiem udać się do p. Borgoszów, rodziców mojej bratowej. M ieszkali oni w małym domku m iędzy parkiem a G orzeniem . Taka decyzja została podjęta w dobrej wierze. W szak front przewali się głów ną ulicą, a na peryferiach powinien być spokój.
P ożegnaliśm y się czule i w niedzielę 21 stycznia w południe poszliśm y do p. Borgoszów. Już po drodze gw izdały nad naszym i głowami pociski artyleryjskie. Gdzieś jeszcze daleko nastąpiły ekspolozje. Trochę podszyci strachem doszliśm y do „B orgoszów ki” (obecnie rozbudow anego domu przy Alei W olności 76). W kra cza ją c w gościn ne progi z u p e łn ie nie zd a w a liśm y sob ie spraw y, że w pad am y z deszczu pod rynnę. Dom ek p. Borgoszów w znosi się na falistym terenie, którego rzeźba jest ja k gdyby stw orzona do działań w ojennych. Liczne pagórki i w klęśnię cia, a nade w szystko rozciągający się przed sadybą wąwóz, to miejsca jakże sprzy ja ją ce do obrony i ataku. W zdłuż potoku, dziś ju ż nie istniejącego, rosły gęsto wierzby. N awet stodoła mogła służyć na punkt strategiczny. Miejsce, które opisuję jest odległe od Alei W olności o dobre dw ieście m etrów w kierunku południowo - zachodnim , aczkolw iek nieruchom ość jest do Alei zaliczana. Jeszcze dziś w po bliżu m ożna odnaleźć resztki po niem ie ckich bunkrów . W parku stały działa 17 armii. W w ąw ozie o kilkadziesiąt kroków od drew nianej chatki p. Borgoszów, Niem cy założyli gniazdo karabinów m aszynow ych. Za parkiem od południa, gdzie w znosi
się kolonia dom ków jsdnorodzinnych, stały niem ieckie baraki junaków . C ała siła ognia z tych m iejsc została skierow ana w kierunku G orzenia i w zgórza D zw o nek, dokąd już podchodzili Rosjanie z 38 Armii IV Frontu U kraińskiego. Rychło w ypatrzyli niem ieckie cele, zaczęli w alić z arm at i katiusz. Odtąd nad naszymi głow am i przelatyw ały przez pięć długich dni i nocy chm ary pocisków z gwizdem, świstem , jękiem , kończąc każdą w ędrów kę przerażającym hukiem.
N iezw łocznie chcieliśm y opuścić dom p. Borgoszów. Niestety, było już za póź no na odwrót. W ym iana ognia zaczęła nabierać stałego charakteru i m usieliśmy ulokow ać się w piwnicy. Piwnica - to brzmi hum orystycznie, bo to była piwniczka z podnoszoną klapą, na której stała beczka z kiszona kapustą. W ew nątrz leżały ziem niaki i trochę rupieci, zajeżdżało stęchlizną, m ury były lodow ato zimne, klepi sko niem ile. Pani Borgoszow a jak mogła zagospodarow ała to nieprzytulne m iej sce zap alając przede w szystkim karbidow ą lampę.
Z ebrała się nas spora grom adka, bo do licznej rodziny p. Borgoszów dołączyli w ujow ie z żonam i i dziećm i. Bracia p. Borgoszowej podobnie jak my rozumowali, że tu będzie bezpieczniej. Ponad dwadzieścia osób stłoczyło się pod ziemią, pod czas gdy nad nami pociski w yczyniały piekielne harce. M ężczyźni przygotow ali łopaty i kilofy na wypadek, gdyby nas zasypało. Kobiety zajm ow ały się dziećmi. Ś piew ały przy tym pieśni religijne i odm aw iały modlitwy. Pani B orgoszow a nie bacząc na niem ilknącą kanonadę w ychodziła na górę i gotow ała dla wszystkich strawę, głów nie groch z kapustą, bo tylko to miała. A jej najm łodszy syn, Józik także pozostaw ał na górze i czytał książki.
P rzez cały czas pobytu w piw nicy odczuw ałem albo strach albo w esołość. Bałem się, gdy pociski w ybuchały tuż obok domu, przygotowyw ałem na śmierć, m odliłem .... a po chwili w raz z rówieśnicą U rszulką B orgoszów ną zanosiliśm y się od śm iechu, kiedy m ały chłopczyk M aksio wołał: - „M am o, kakać” - Pomyślcie, dw udziestu ludzi żyw iło się przez pięć dni przew ażnie ziem niakam i, grochem i ka pustą!
W pojedynku artyleryjskim zdarzały się przerwy. Jak dobrze było wtedy wyjść z lochu i rozprostow ać kości. Jednego dnia bawiłem się w pokoju z synkiem bra ta - Jureczkiem . Posadziłem go na stole. N adleciały sam oloty radzieckie i zrzuciły bom by na dom y stojące vis a vis szpitala. Nastąpił huk tak ogromny, że Jureczek spa dł ze stołu, na szczęście nic mu się nie stało. W idziałem krążące sam oloty z czerwonym i gw iazdam i nad skrajem gorzeńskiego lasu, które w ytrw ale rzucały całe serie lekkich bomb. W ybuchały gejzery ognia, sam oloty nurkow ały i wznosiły się, ładnie to wyglądało, nie m ogłem oczu oderw ać od okna. O bok mnie stał Józik B orgosz.
Gdy nie strzelano, żołnierze z wspom nianego z wąwozu, wstępowali do domu, aby się zagrzać. Dzieciom dawali grube tabliczki czekolady. - „Nie jedzcie, to zatru te!" ktoś ostrzegał. Gruby N iemiec o odrażającej fizjonomii machnął ręką i zam ru czał: - „ Nie zathute” . - Zjedliśm y czekoladę z Maksiem na spółkę. Dobra była.
Jednej nocy kilku żołnierzy niem ieckich z „P anzerfaustam i” w eszło do domu, a dw óch do piwnicy. Byli nieogoleni i w yglądali groźnie. Szukali Rosjan (?), po czym zażądali żywności. Pani B orgoszow a dała im resztki chleba, piętki i skórki. Bez słow a je zabrali, zapytali którędy najbliżej na Bielsko i odeszli. -„M ogli nam
w podziękow aniu za te skórki w pakow ać jedną pigułę do piw nicy” - zdobył się na koszm arny żart tatuś Maksia.
W czw artek 25 stycznia w późnych godzinach w ieczornych Niemcy wysadzili oba mosty. Od huku zgasła karbidów ka i dw ukrotnie kłapnęła klapa od piwnicy. Potężne eksplozje nie zrobiły na mnie oczekiw anego wrażenia; już przyzw ycza iłem się się do huku. Przypom niałem sobie teraz o dyskusji prof. Kucharskiego z sędzią Erbem. Skoro mosty w yleciały w powietrze, w yzw olenie było już bardzo blisko. N astępnego dnia kolo południa w yszliśm y na podwórko. Pierwsze w raże nie to rozkosz w dychania tlenu pełną piersią. Ale gdzież jesteśm y? Co to za księ życow y krajobraz? Całe najbliższe otoczenie dom u było dosłow nie zryte od poci sków arm atnich i bomb. Leje niby m iniaturow e kratery, otw ierały swe czarne pasz cze. Zaiste - to cud, iż dom ek pozostał nietknięty groźną ręką wojny. -„Bogu niech będą dzięki” - powiedziała moja mama. Pani B orgoszow a otarta dłonią Izę i po szła gotow ać żur, przysm ak zachow any na radosną chwilę. Z w ąw ozu w yłonił się Józik i pokazał papierosa, którego otrzym ał od żołnierza - wyzw oliciela. Dopiero w tedy zrozum ieliśm y, że to koniec udręki i niew oli, a my ŻY JE M Y ! W praw dzie jeszcze grzm iały salw y artyleryjskie, ale już w oddaleniu. N adeszła pora, aby w ró cić do swoich na ulicę 3 Maja. M am a zgodziła się, bym poszedł z Józikiem Borgo- szem . - „ Dziecku Ruscy nie w yrządzą krzyw dy" - ktoś tłum aczył.
Około godziny 15.30 udaliśm y się w kierunku głów nej szosy. Dzień byl dość mroźny, pochm urny i po południu ju ż szarzało. Brudnego śniegu leżało niewiele. Zbliżyw szy się do ulicy 3 Maja, ujrzeliśm y sunącą masę wojska. Tak, to była d o słow nie ruchom a masa posuw ająca się nieustannie na trasie m ost - rynek. O lbrzy mia w iększość szla, ale nie brakow ało K ozaków na koniach, jak gdyby żywcem przeniesionych z obrazów W ojciecha Kossaka. Przestraszyłem się ich.
Żołnierze parli całą szerokością ulicy: jezdnią, rowami i chodnikam i. Podobni do siebie opatuleni, z pepeszam i i w oreczkam i z prowiantem , przew ażnie w szy scy mieli czapki-baranice, wielu karabiny z bagnetem osadzonym na sztorc. K o zacy w białych kurtkach z futerkiem uzbrojeni byli w nagany. Nie zw racali na nas uwagi, gdy staliśm y przy drodze. Józik był podniecony i wzruszony, ja ciągle je s z cze w ystraszony, a przy tym trochę rozczarowany. To takie w ojsko? Inaczej sobie w yobrażałem wkroczenie sprzym ierzonej arm ii, bardziej uroczyście, defiladow o.
T u i ów dzie paliły się domy, a z oddali dochodziły wciąż strzały arm atnie. O kilka kilom etrów stąd jeszcze trw ała wojna, której ju ż nie potrafiłem sobie w yobrazić. Nowe w rażenie opanowało mnie bez reszty. Byliśm y wolni, wolni ... Przesuwający się pochód wojska, już po chwili przestał mnie intrygować. Byli tacy sam i i szli do przodu - to wszystko. Pomyślałem o moich najbliższych. C zy żyją? C zy są zdrowi? Nasz dom stał po drugiej stronie ulicy. Jak przebrnąć przez w ezbraną żołnierską rzekę? Józik ujął mnie mocno za rękę i jakoś przeszliśm y. Dom stał na swoim m iejscu, tylko wszystkie szyby w oknach były wybite. W ew nątrz panow ał nieprzy je m n y półm rok. S zybko przeszliśm y przez sień i kuchnię. W reszcie p o k ó j.... Przed piecem klęczy tata i rozpala ogień. Powitanie, Izy, jest Henryk, są też obie siostry, w szyscy cali bez szwanku, tyle, że czarni ja k m urzyni! O kazało się, że w piw nicy u pani Fijałkow ej, gdzie się schronili, uczernita ich sadza. Po łzach następuje śm iech.
-„Która godzina?” - pytam
Tatuś sięgnął do kieszeni kamizelki, a Marylka spogląda na przegub lewej ręki. To odruch. Nie dowiedziałem się, która godzina. - „Zabrali zegarki, Romeczku...”
-„K to?” -„Zabrali i ju ż”
D ow iedziałem się, że N iem cy zagarnęli w szystką żyw ność, jaka posiadaliśmy. N atom iast żołnierze radzieccy, aczkolw iek przychylnie do nas nastawieni, żywo in teresow ali się zegarkam i. Byłem oburzony, choć nie długo, bowiem wkrótce różne przykłady w yjaśniły mi niektóre skom plikow ane m echanizm y zw iązane z wojną, frontem , w ojskiem ...
Rozległ się grzm ot, ja k podczas trzęsienia ziem i. N adjeżdżały czołgi. Lawa w oj ska rozsunęła się, jeden z czołgów stanął przed naszym domem. Lufa działa w y stająca z paszczy czołgu z charakterystycznym zgrzytem przesunęła się w kie runku w ado w ickie go parku. B łysk ognia połączył się z potw ornym hukiem w y strzału. Resztki szyb w yleciały z okien, a mnie zdaw ało się że wszystko w okół jeszcze drży. Po chwili padł drugi strzał - i czołg odjechał w stronę rynku.
Z abezpieczyliśm y okna jako tako. Tym czasem ogień w piecu zaczął w esoło buzow ać i nasza rodzinna grupka poczęła się ogrzew ać. Józik pożegnaw szy się w rócił do swoich, by przekazać mojej m am ie dobre nowiny. Za częliśm y się zastana w iać co tu zjeść.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Ktoś nacisnął klam kę i śpiewnie zapytał: - „M aażna?” - i wszedł. Był to oficer a z nim dziesięciu żołnierzy. Przywitanie w y padło dość sym patycznie, a przybysze poprosili o kwaterę. Byli niezw ykle zm ę czen i, czasu m ieli niew iele, najw yżej cztery godziny. R ozlokow ali się tu i tam, w kuchennym piecu zapłonął ogień, w kilku garnkach grzała się woda. Żołnierze sięgnęli po zapasy: chleb, konserwy, wędzonkę, cebule ... Nam pociekła ślinka. O ficer (był to chyba kapitan) zaprosił nas do stołu. Z robił to z pewnego rodzaju w dziękiem , może udawał, że nie w idzi naszych pożądliw ych spojrzeń, jakim i ob rzucaliśm y frontow e wiktuały. Najedliśm y się do syta, a żołnierze po posiłku na tychm iast usnęli. D ow ódca podtrzym ywał rozm owę z tatą.
O bserw ow ałem śpiących, którzy leżeli na podłodze, ja k w wygodnych łóżkach. Z a kołdry i pierzyny służyły im płaszcze. Żołnierska dola. Przebudzeni, gdy nad szedł czas, w stali bez szem rania, powiedziałbym obojętnie. Pozbierali się szybko, pożegnali napraw dę serdecznie i odeszli. Jeszcze dziś mieli brać udział w akcji bojowej.
Pod stołem zostaw ili spory pakunek. Cóż to takiego? W brezentowe płótno zaw inięte było pół barana. Prezent czy....? Upłynęło pół godziny nerwowego ocze kiwania. Znów ktoś zastukał do drzwi, jeden z żołnierzy powrócił. A więc nie pre zent, po prostu zapom nieli... Ż ołnierz od progu ośw iadczył, że.coś zostaw ili - o jest!” - w yjął zza szafy butelkę wina, uśm iechnął się i odszedł. Baraninę jedliśm y przez kilka najbliższych dni.
Pow yższy tekst je s t kontynuacją w cześniej publikow anych fragm entów wspo m nień autora.