Wiktor Gomulicki.
SWIHT
Przed 75-u laty.
I.
ieczór 29 listopada 1830 roku był cichy i -pogodny. Księżyc to chował się w chmury, to z nich wypływał — wreszcie wytoczył się majestatycznie na niebo i świecił bez przyćmienia do samego brzasku.
W Warszawie szło wszystko zwy
kłym trybem. Na Starem mieście szewcy, o wczes7 nym zmierzchu zapaliwszy lampki, klepali skóry i wyciągali dratwę, śpiewając „godzinki*. W szkole wojskowej odbywał się wykład strategji. Jenerał Skrzynecki zasiadał do wista u kolegi Siemiąt
kowskiego. Mieszczanie w szamerowanych „bekie
szach*, mieszczanki- w ciepłych „jubkach*, mło
dzież w płaszczach a la Fra Diavolo, z licznemi pe
lerynami i czerwoną podszewką — szli tłumnie do teatrów, które się wcześniej rozpoczynały.
W „Rozmaitościach*, przed podniesieniem za
słony, stał na parterze, w otoczeniu oficerów ro
syjskich, najprzyjaźniej z nimi rozmawiając, jene
rał wojsk polskich, wysoki, postawny, razem su
rowy i dobroduszny, z niezwykłym, trudnym do odczytania wyrazem twarzy. Młodzi pokazywali go sobie palcami, szepcząc ze czcią:
— Chłopicki..,
Najciszej było w gąszczach Łazienek i Bel
wederu. Najciszej i najsenniej. Drzewa, ogołoco
ne już z liści, lekko szumiały, jakby się do spoczynku skłaniając. Słychać było ziewania rzadkich szyld
wachów. W koszarach rosyjskiej jazdy i artylerji paliło się światło. „Szkoła Podchorążych* tonęła w ciemnościach. Pewna część wy Chowańców wy
mknęła się^do miasta na ponczyk, reszta zabijała nudy drzemką...
W Belwederze wielki książę Konstanty, wstaw
szy od stołu, gdzie nażartował się do syta z dzien
nikarzy warszawskich i ich śmiesznych artykułów, ucałował z szacunkiem rękę swej pięknej małżon
ki, księżnej Łowickiej, i w towarzystwie kamerdy
nera udał się-do swej sypialni. Według zwyczaju, rozebrał się zaraz, i w samej bieliźnie położył do łóżka na swój codzienny, kilka godzin trwający
sen poobiedni. Cisza stała się jeszcze głuch
sza. W całym pałacu chodzono na palcach i sze- ptano.
Od strony miasta nadjechał koczyk na reso
rach. Wysiadł z niego prezydent Warszawy Lubo
zabity.
stępnie ..śmierć!
widzki. Żądał, żeby go natychmiast puszczono do księcia. Mówił, że przynosi wiadomości niesłycha
nie ważne i niecierpiące zwłoki. Odpowiedziano mUj że niema wiadomości tak ważnych, dla któ
rych można byłoby przerywać sen Cesarzewiczo- wi. Kazano mu czekać, aż się książę przebudzi.
Senność, unosząca się w powietrzu, wciskają
ca się razem z mgłą jesienną do mieszkań i do umysłów obywateli,- sprawiła, że Warszawa nie zwróciła żadnej prawie uwagi na wypadek, który, choć sam przez się drobny, odbył się w warunkach niezwykłych.
Między piątą a szóstą z wieczora, na dwóch przeciwnych krańcach miasta, wybuchnęły jedno
cześnie dwa pożary. Zapalił się stary browar na Solcu, oraz ukazały się płomienie na dachu wyso
kiej, wielopiętrowej kamieniczki wprost arsenału przy ulicy Długiej: Zresztą oba ognie prawie na
tychmiast zostały ugaszone. '
Nagle, na kilka minut przed siódmą, w alei wiodącej do Belwederu, zaskrzypiał głośno żwir pod stopami szybko biegnących ludzi. Było ich
dziewięciu—sami młodzieńcy, uzbrojeni w karabi
ny, szable i „puginały*. Szyldwach przy bramie został w jednej chwili rozbrojony, związany czy Gromadka wtargnęła na dziedziniec, na-
do pałacu, podnosząc okropny krzyk:
śmierć!* z - ' z : •
Temu krzykowi podobno wielki książę zawdzię
czał swe ocalenie. Kamerdyner, usłyszawszy krzyk, wpadł do sypialni, porwał z łóżka rozespanego, na- pół nieprzytomnego księcia, owinął w szlafrok i — wyniósł tajemnem przejściem do pawilonu, zamie
szkałego przez księżnę.
Trafili i tam spiskowcy — ale zastali księżnę i jej damy honorowe, klęczące na środku pokoju i odmawiające głośno modlitwę. .Młodzież z roku 1830 znała uszanowanie dla kobiet i dla religii...
Rewolucyoniści cofnęli się—nie wiedząc, że w środ
ku tego rozmodlonego grona, znajdował się wielki książę.
Cesarzewicz uszedł pościgu—ofiarami j ego padli:
siedzący w poczekalni z raportem (o rewolucji!)
Lubowidzki oraz jenerał rosyjski Gendre, który na
dziedzińcu dosiadał konia, aby wezwać gwardję na
pomoc.
W tejże chwili od strony Łazienek dobiegł huk licznych wystrzałów. To „podchorążowie", któ
rzy dotąd siedzieli u siebie pociemku, z ręką na cynglu karabinów, wybiegli z ukrycia za Wysoc
kim, który krzyczał: „Polacy! godzina zemsty wy
biła! Dziś nam zwyciężyć trzeba, lub umrzeć!
Do broni!" Było ich stu sześćdziesięciu. Mierząc
„siłę na zamia- • 1 • ry , rzucili się
na koszary jaz- dy rosyjskiej, pełne zbrojne
go, wyćwiczo
nego żołnierza.
Jednak natar
cie ich, pioru
nowi z jasnego nieba podobne, wywołało po
płoch niemały...
Rewolucya była zaczęta.
W godzinę później książę Konstanty sie- dział już na ko
niu w otoczeniu swej g w ard ji p rz y b o c z n e j, zajmując w ale
jach stanowis
ko wyczekuj ą- co-obronne.
„Belweder-
PARK BELWEDERSKI W NOCY według sztychu współczesnego.
czy cy
się z oddziałem Wysockiego, i
dzięki żarnie- z
szaniu oraz osobistej odwadze, zdołali wraz z nim przebić się przez zastępujące im drogę wojska ro
syjskie. Byli to: Goszczyński Seweryn, Jankowski Ludwik- Kobylański Wincenty, ‘Nabielak Ludwik, Naśierowski Walenty, Niemojewski Zenon, Orpi- sżewski Ludwik, bracia Rupniewscy (Roch i Niko
dem) i Trzaskowski Konstanty.
Tymczasem inni spiskowcy rozwijali akcję w przeciwnej stronie miasta. Jedni na placu Mar
sowym i w koszarach Gwardyjskich na Żoliborzu (gdzie dziś cytadela) wzywali pułki polskie do wy
stąpienia na ulicę z bronią w ręku; inni budzili Stare miasto, uświęcone tradycją Kilińskiego. Do ostatnich należał Maurycy Mochnacki, „polski Ro- bespierre", który z jakąś starą szabliną w dłoni
uwijał się po zaułkach staromiejskich, wykrzyku
jąc, bez wielkiego powodzenia,. słabym głosem — głosem literata i suchotnika:—„Do broni, obywate
le! do broni!" :
Oddział łazienkowsko-belwedersld wydostał się ulicą. Wiejską na plac Trzech, krzyży.. Szedł No
wym światem z okrzykami rewolucyjnymi. Na je
go drodze lufciki otwierały się i—zamykały. Mie
szczaństwo zachowywało się względem powstania lękliwie i nieufnie.
Oddział szedł rozjuszony już — powąchał bo
wiem prochu i krwi. Zaraz też padać zaczęły ofiary. Niestety, byli niemi rodacy i przeważnie
ludzie niewinni. ,
Jednych zabijano za jawnie wyrażoną niechęć do przewrotu politycznego. Innych za to, że nie mogli zdecydować się na poczekaniu, czy iść za
rewolucją, czy też za rządem legalnym. Innych- jeszcze za dawne, mniej lub więcej niedowiedzione
winy. ' -
Na Przedmieściu Krakowskiem, wprost Czy
stej, jenerał Nowicki, człowiek szlachetny i wielki patrjota, został z karety wywleczony i okrutnie zamordowany z tego jedynie powodu, że w tumul
cie... nie dość dobitnie wygłosił swe nazwisko.
Wzięto go za—Lewickiego, rosjanina, nielubianego komendanta miasta.
W każdej rewolucji zdarzają się podobne omyłki; tych jednak zwłaszcza na jeden, i to pierwszy wieczór — było stanowczo zawiele. Po
wstanie zaczynało się pod złą wróżbą.
Opanowanie arsenału rozstrzygnęło losy tego dnia pamiętnego. Otwartemi oknami wyrzucano na ulicę karabiny, szable, lance, pistolety, amuni
cję. Chwytał to wszystko lud, uzbrajał się, i przez noc całą krążył po ulicach z krzykiem i strzela
niem, przerażając zarówno nieprzyjaciół, jak spo
kojną ludność miasta. Rosjanie do otwartej walki nigdzie nie stanęli. Pułki rosyjskie, i-w iele pol
skich, ściągały w aleje pod rozkazy księcia Kon
stantego, który nad ranem cofnął się z całem woj
skiem do Wierzbna i tam w małym drewnianym domku tymczasową „glównę kwaterę" założył.
Rewolucjoniści, ochłonąwszy nieco, pomyśleli przedewszystkiem o rządzie. Rewolucja nie mo
gła była być potworem bezgłowym. Ale „rząd"
wyobrażał dla nich przedewszystkiem: naczelne do
wództwo sił zbrojnych. Na wszystkich ustach zna
lazło się nazwisko: Chłopicki...
Rozesłano za Chłopickim gońców. Nie znale
źli go ani we własnem mieszkaniu, ani u krew
nych, ani u znajomych. Nigdzie go nie było. Po wyjściu z „Rozmaitości" przepadł bez śladu.—Czyż
by uciekał przed władzą? — zapytywali niektórzy pół-żartem. W istocie, uciekał. Fanatyk porządku i karności wojskowej, wzdrygający się na myśl
o złamaniu przysięgi, odwracał się z niechęcią od wszelkich ruchów powstańczych.
Zjawił się dopiero nazajutrz wieczorem—lecz po to tylko, żeby oświadczyć niezłomnie, iż w „ru- cłiawce" (tak rewolucję nazywał) udziału nie weźmie.
Tejże samej nocy minister skarbu Lubecki, jedyny człowiek — obok księcia Adama Czartory
skiego—który w zamęcie głowy nie stracił, zwołał pospiesznie Radę administracyjną Królestwa, sta
rając się utworzyć z niej rząd tymczasowy. Na
leżeli do niej, prócz Czartoryskiego, ks. Michał Ra
dziwiłł, jenerał Pac, Kochanowski i Niemcewicz.
Jednocześnie młodzież uniwersytecka zorgani
zowała Legję honorową, na wniosek zaś Lelewela—
rewolucjonisty-teoretyka, który wzorów dla życia szukał w książkach—-powstał „Klub patrjotyczny".
Chłopickiego zniewolono do przyjęcia naczel
nego dowództwa nad armią—rozkazem Rady admi
nistracyjnej. Uparty lecz prawomyślny wojak nie mógł odmówić posłuszeństwa władzy, która wów
czas jeszcze działała w imieniu panującego.
Odtąd wypadki szły w tempie szybkiem.
3-go grudnia udała się do ks. Konstantego delegacja (ks. A. Czartoryski, Lubecki, Władysław Ostrowski i Lelewel) w celu przedstawienia mu żą
dań narodu. Żądano przedewszystkiem wypełnie
nia warunków konstytucji, oraz zwrotu prowincji polskich, wcielonych do Rosji w końcu w. XVIII—
co było po wiele razy przyrzekane Polakom przez cesarza Aleksandra I. Niejasne i wymijające od-
2
pówiedzi Cesarzewicza nie doprowadziły do poro
zumienia. Obie strony zrozumiały, że węzeł, za
dzierzgnięty przez rewolucję, nie da się
a tim p ro - visłerozwikłać. ' ’ ’ * °rvł r '
Jana'Felixa Piwarskiego: NOC LISTOPADOWA.'
(Z dzieła Alexandra Kraushara: T ow . W arsz. P rzy j, n a u k ).
Zaraz nazajutrz ks. Konstanty wydał pułkom polskim, dotąd przy nim pozostającym, „pozwole
nie złączenia się z rodakami; nawzajem zaś żądał, żeby jemu i armii cesarskiej nie przeszkadzano spokojnie wycofać się z granic Królestwa Rada
administracyjna poleciła oby
watelom, aby zastosowali się jaknaj ściślej do żądań Cesarze- wicza. Wojsko rosyjskie zosta
ło wypuszczone bez żadnych zastrzeżeń w pełnem uzbroje
niu. Co więcej, obywatele ziem-' scy, z właściwą Polakom dwor
skością, prowj antowali po dro
dze wojska rosyjskie, a księż
na Czartoryska w Puławach za
opatrzyła w pieniądze chudą kasę wielkiego księcia. (Za
płacono jej za to w kilka mie
sięcy później zniszczeniem pała-
# cu i konfiskatą całego majątku).
Warszawa burzyła się. Aby ją uspokoić, Rada uchwaliła
zwołanie na 18 grudnia sejmu;
Chłopicki zaś, odzyskawszy na
gle energję, ogłosił się sam — dyktatorem. Opłakana to zre
sztą była dyktatura! Genjalny żołnierz i strategik, nie posia
dał najsłabszych zdolności po
litycznych i administracyjnych.
Krytyka błędów, które wówczas i później jeszcze popełnił, za
jęłaby całą książkę.
Sejm zebrał się w oznaczonym terminie, pod laską marszałkowską Wład. Ostrowskiego. Przed
stawiciele narodu udzielili swej sankcji ruchowi powstańczemu, uznawszy że je st powszechny i na
iu&wtfriinłćł*
W i M M f r J O W f a
PRZED KLASZTOREM KARMELITÓW
rodowy. Nie podobało się to Chłopickiemu, który natychmiast dyktaturę złożył. Z trudem niemałym skłoniono go do powtórnego jej przyjęcia—nie na- długo, niestety.
gj f^Odtądćrząd narodowy pro
wadził akcję na dwie ręce. Zre
dagowano i ogłoszono płomien
ny manifest do narodu, uzasa
dniający konieczność zbrojnej .walki; jednocześnie wysłano do
Petersburga Lubeckiego, pró
bując raz jeszcze nawiązać ro
kowania. pokojowe. Ostatnia próba pozostała bezowocną. Ce
sarz Mikołaj okazał- się żelaz- ym i nieubłaganym dla „bun
tu" i „buntowników".
Walka orężna okazała się nieuniknioną.
W tej chwili, wyjątkowo poważnej, Chłopicki po raz dru
gi usunął się od władzy—odrzu
cając nawet ofiarowane sobie naczelne dowództwo armji. Zwo
łany pośpiesznie sejm miano
wał naczelnym wodzem ks. Mi
chała Radziwiłła.
29 stycznia 1831 r. na po
siedzeniu sejmu ogłoszono urzę- downie odsunięcie rodziny Ro- manowych od władzy. Uchwałę tę przyjęto okrzykami. Z sali sejmowej - okrzyki przeszły na ulicę, która je przyjęła z zapałem, w tysiącznych
echach powtarzając. Wieczorem zapłonęła świetna iluminacja; manifestacjom wojowniczym nie było
końca. - \
Radowano sie...
Ja n a F elix a P iw arskiego: NOC LISTOPADOWA. PRZED ZAMKIEM KRÓLEWSKIM.
(Z dzieła A lexandra K raushara: T o w .. .W a r s z . P r z y j , n a u k ) .
Tymczasem pierwsze pułki Dybicza wkracza
ły do kraju. Rewolucja skończyła się.' Zaczęła się
wojna.
Gabryela Zapolska.
Zaszumi Las
groźba
po kilkumiesięcznem więzieniu Jaś, Leon i cały 'komitet wy
puszczeni na wol
ność, ujrzeli się „wy- rzuceni“ z gimna- zyum z ostrym za
kazem nieprzyjmowania ich wię
cej do żadnych naukowych zakła
dów w obrębie państwa rosyj
skiego.
Bogatsi z członków komitetu wyjechali za granicę, biedniejsi jak Jaś i Leon pozostali w kraju wykolejeni, bez przyszłości, sta
rając się dopełniać swego wy
kształcenia, dopomagając sobie wzajeipnie. Rodziny ich—ofiar dla
nich ponosić nie mogły. Wal
czono z niedostatkiem. Ojciec Jasia był urzędnikiem biednym i mało płatnym. Wobec żan
darmów biorących syna, drżał nietylko o Jasia lecz o przy-
całej rodziny,
wypędzenia-ze^służby zawisła nad jego głową.
Protekcyą został miejscu.
W głębi duszy musiał za
taić swe uczucie dziwnego roz
rzewnienia, jakie go ogarnę
ło. dowiedziawszy się o winie syna. Pułkownik który go wez
wał, z łaskawą dobrodusznością nakłaniał go do surowej naga
ny, skoro syn do domu powró
ci. Ojciec Jasia przy rzeki, znalazł nawet w tej kancela-
ryi prowincyonałnego miaste
czka słowa udanego oburzenia.
— Niech pan pułkownik się na
będzie spokojny, ja mu natrę uszów... Odechce mu się zaj
mować czem innem, jak nauką.
Pułkownik ładnym, okrą
głym gestem, starał się uspokoić tę porywczość zbyteczną.-
— Tylko nie za wiele-—mó
wił uprzejmie — my go tu trochę potrzymamy, to już dobrze na nie
go wpłynie. Ja mam więcej ta
kich w y C h o w a ń c ó w i staram się wpłynąć na nich w odpowie
dni sposób.
Słońce zimowe iskrzyło się na szybach okna setkami brylantów.
W oddali dzwoniły sanki r sły
chać było gwizd kolei. W kance- laryi było cicho, ciepło i elegan
cko. Krzywe' podłogi założono dy
wanem, ciężkie firanki zakrywa
ły małe i niezgrabne okna.
Pułkownik siedział w swym fotelu, zasunięty, jak kot.
Przed nim leżało dużo, bar
dzo dużo papierów, poprzyciska- nych marmurowymi i szklanymi przyciskami. Ojciec Jasia wpa
trzył się w te papiery, jakby magnetyczną ciągniony siłą.
Co w nich było? Ile tajemnic, ile dowodów...
Duży łachmaty pies leżał pod piecem, spokojny w tej atmosfe
rze niepokoju i trwogi, która po
zornie tak łatwą do zniesienia, a nawet przyjemną była.
Ojciec Jasia słuchał głosu puł
kownika, miękkiego, grzecznego głosu dobrze wychowanego czło
wieka, a w duszy jego drżało je dno ciągle pytanie:
Wyrzucą mnie z miejsca czy nie wyrzucą?
Pytać nie śmiał, nie chciał, bał się wyczytać z gładko ogolo
nej twarzy Iwana Władimirowi-
Jana Felixa Piwarskiego: NOC LISTOPADOWA.
(Z dzieła Alexandra Kraushara:
cza Illicza, wyrok, skazujący go
na bezczynność i całe gniazdo na niedostatek i walkę.
Iwan Władimirowicz Illicz był to sprytny i obrotny w sprawach tego rodzaju dyplomata.
On — bawiąc się teraz kościa
nym nożykiem do przecinania kar
tek, wiedział, na jakiej szpilce drży w tej chwili serce tego czło
wieka, który w wytartym surdu
cie siedział naprzeciw niego na kraju safianem wybitego krzesła.
— Tak... ot i pana syn stał się moim wychowańcem!—dorzu
cił Illicz — no nie żełałby ja dru
gi raz się z nim spotkać...
me patrzył na niego.
Zawiesił głos i wreszcie do
dał: — A i dla pana to nie wyszło
by na dobre!
Serce ojca Jasia ścisnęło się szaloną trwogą- Przed oczyma za
stąpiła mgła.
- Illicz
Teraz uważnie przecinał stronice małej żółtej książeczki wydanej w Genewie.
— Tak! — ciągnął dalej, zda
jąc się równocześnie czytać w kart
kach książki—dalsze nieposłuszeń
stwo syna pociągnęłoby i dla pa
na dużo nieprzyjemności. Ot—ja pana ostrzegam i wypuściwszy chłopca, pana rękom go zdaję...
Pan już niech go prowadzi i chło- pocze, aby znów Jaś nie popadł do mnie na wychowanie. Pan te
raz i nie winien, bo pan o niczem nie wiedział, co dzieci tam w szko
łach uradziły, ale teraz pan już ostrzeżony i pan winien n'ad sy
nem czuwać i...
r NA PLACU KRASIŃSKICH.
T o w . W a r sz . P r z y j. N a u k ).
Poprawił się na fotelu—i wziął w rękę drugą żółtą książeczkę.
I tak... Pan nam odpowiesz za jego przyszłe postępki.
Słowa te zadźwięczały jak uderzenie suchej, grubej pałki o czaszkę urzędnika, który pozor
nie nie zdawał się uczuwać trwo
gi i tylko uciskał wargi, aby II- licz nie widział ich
drżenia.
— Ja postaram się!—wyrzekł wreszcie i powstał, lękając się do
wiedzieć coś więcej, domyśleć, spojrzawszy na tv arz pułkownika.
Lecz twarz ta była uprzejma, grzeczna, rozjaśniona jakiemś
nerwowego
4
wewnętrznem zadowoleniem. Tyl
ko oczy zapadłe pod gęstemi, si- wemi brwiami migotały jak ukry
ty ogień, mogący w każdej chwi
li rozniecić straszny pożar. Z oczów tych szła pożoga, niwecząca czy
ny, zamiary, myśli ludzkie. W o- czach tych była przepaść ciemni więziennych, i komnat śledczych.
Długie firanki rzęs przysłaniały te oczy przed wzrokiem ludzi, lecz przysłaniały niedostatecznie.
- Ogień migotał i — groził.
Illicz powstał także z fotelu grzeczny i uprzejmy.
Obaj ci ludzie czuli, iż po tern co zaszło, nie mają sobie nic wię
cej do powiedzenia.
Illicz mógł powrócić do ksią
żeczek żółtych, które niebacznie chciała przewieźć przez granicę młoda żona miejscowego lekarza w kieszeni modnie skrojonego ża
kietu, a ojciec Jasia powinien był udać się na swoją stacyę kolejo
wą i tam przygotowywać system nowego wychowania syna.
Rezultatem tego systemu by
ło, iż biedny urzędnik, zobaczyw
szy syna, wysiadającęgo z wago
nu, porwał go w objęcia i po
wlókłszy do stancyjki telegrafisty, całował długo i gorąco.
Wymówek mu robić nie mógł, nie śmiał, tak porwała go w grun
cie rzeczy jasność, bijąca z czy
nów i pragnień chłopca.
Później już tylko, późnym wieczorem, siedząc na łóżku sy
na, opowiedział mu swą bytność u pułkownika i rozmowę, którą prowadził,
Nie dodał nic, mówił nieśmia
ło, powoli, jakby wstydząc się za siebie L za .swoje słowa. Jaś nie odpowiedział nic—lecz silnie uści
snął gorącą dłoń ojca.
' ‘Ci dwaj—młody i stary, zro
zumieli się. Młody ustąpił i od tej chwili nosił w piersiach grób pragnień i chęci.
Oczy mu pociemniały i twarz postarzała w tej walce z mło
dością i wielką, olbrzymią tkwią
cą w niej siłą.
Leona nikt po wyjściu z cy
tadeli nie witał, w objęcia nie brał i... nie gromił.
Chłopak był sam—opiekował się nim tylko wuj, mający hotelik w Kielcach. Opieka ta ogranicza
ła się do niewielkiej pieniężnej pomocy. Wezwany do gubernii,
całą odpowiedzialność za postępo
wanie chłopca ze siebie zrzucił i co do jego przyszłości mieszać się nie chciał.
— A mnie co do tego! po
wtarzał uparcie — niech sobie ro
bi co chce... jak sobie pościelo tak się wyśpi.
— Pan będziesz za niego od
powiadał!
Polkowicz wzruszył ramio
nami.
— A to co z n o w u ! oburknął zuchwale—ja odpowiadani za mo
ich kelnerów i dziewki, co myją talerze i za masło, na którem się smarzą moje sznycle. A ten smar
kacz to ani mój syn, ani nic w mo
im hotelu. Nie odpowiadam za niego i- koniec.
Polkowiczowi mundur fiołko
wy nie imponował.
Nie straszyło go widmo cyta
deli, którą nazywał „faramuszki“.
Cały zajęty swym hotelem i ulep
szeniami, jakie zaprowadzić w nim pragnął, niecierpliwił się, że mu tyle czasu zabierano.
Leon miał u niego pozostałe po rodzicach kilkaset rubli.
To był cały jego majątek, z którym miał wywalczać sobie
„pozycyę“.
Chłopak zaczął wywalczanie od pisywania korespondencyi do zagranicznych gazet.
Zatytułowane „z Królestwa—
pisane z artystycznym zakrojem, były czytane chciwie i zwróciły
ogólną uwagę.
Z dorocznego Salonu.
G. PILLATL. DZIADEK I WNUCZKA.
W piersi Leona serce biło jak ptak spłoszony. ' A ■ • 7^
I lęk i radość przej mo wały go równocześnie, lecz radość przewa
żała.
Widział swą myśl niekrępo- waną łańcuchem żelaznym, swo
bodną, bijącą w górę silnym prą
dem. Po raz pierwszy doznał owe
go upojenia w o ln o ś c i m y ś li, nie obliczał słów, nie cofał pióra—
pisał co chciał... jak chciał...
Był pijany po prostu tern szczęściem, tą swobodą. Rozwinął skrzydła, talent jego zajaśniał nagle, wydobyty z oków milcze
nia. Myśl jego szła prosto z ser
ca wolna, pełna uczucia i siły.
Marzył o wielkiej powieści, o sze
regu nowel, złączonych ze sobą jak ogniwa kajdan, o dramatach mogących być epopeją wielką, nigdy nie gasnącą...
I rzeczywiście, w jednem z pism lwowskich pojawiły się dwie nowelki, jedna od drugiej piękniejsza, porywające wielką wiarą, bez trwogi omawiające sto
sunki w Królestwie, w pięknej artystycznej formie.
Były to stosunki szkolne—ka
ganiec obcej mowy, włożony gwał
tem na dziecięce usta, niewolni
czy ubiór wolnych więźniów nie
letnich, modlitwa przedlekcyjna, wygłaszana w formie urzędowej—
pierś nierozwinięta jeszcze, a już spętana uciskiem i ciągłą obłudą.
Leon dzieckiem jeszcze prawie skarżył się w swoich nowelkach, spowiadał z wrażeń, jakie odno
sił od chwili nauczenia się pierw
szych liter alfabetu, a czynił to prosto, naiwnie, prawie instynkt- tem chwytając najpiękniejszą for
mę i styl nie przesycony wyrzeź
bionymi zwrotami.
Dziecinny pseudonim, jaki obrał, podpisując się „Orliński44—
odkrywał chęć lotu, artyzm jesz
cze w kolebce, coś, co się szar
pie, rwie i szamoce w duszy pół dziecka, pół człowieka.
Jedna z nowelek opowiadała wrażenia z cytadeli odniesione.
Przyzwyczajony od dziecka zamykać w sobie myśli i ważyć słowa, Leon nawet i teraz, gdy zrzucił ze siebie wiążące go pęta cenzury, nie umiał deklamować i upajać się czczą igraszką słów.
Fakta mówiły same za siebie. Ar
tystyczna jego natura nie pozwa
lała na sentymentalizm bezpłod
ny, raczej nerwowe czuć było w każdem słowie drganie młode
go umysłu.
Nagle—dano mu znać, iż pse
udonim jego odkryto i że czynią
5
się starania aby wydostać ja
kim sposobem choć kilka wier
szy manuskryptu nowel lub ko- respondencyj i w ten sposób mieć dowód, że on jest autorem potę
pionych utworów. Do Galicyi na
wet wysłano kogoś, aby manu
skrypt wydostał, w razie potrze
by odfotografował.
Należało uciekać jak najspiesz
niej po za granice kraju.
O paszporcie i mowy być nie mogło.
Szło o przejścia granicy pod obcem nazwiskiem. Jaś przypom
niał sobie swą znajomość z Ja
błońską i ku niej skierował przy
jaciela.
' Teraz—sam przybył do owe
go nadgranicznego miasteczka, gdzie już trzeci dzień wśród ma
szynistów teatralnych przebywał Leon, oczekując na dostanie prze
pustki.
I w nocy, w ciemni wilgotnej idą obaj uliczką miasteczka, a zda- leka sterczy sylwetka „gorodawe- go“ w swej długiej, niewolniczzj szyneli.
— Byłeś u wuja? — zapytuje Leon.
— Byłem. Przywiozłem ci dwieście rubli. Hotelarz rzucał się i złościł...
— Powiedziałeś mu wszystko?
— Piąte przez dziesiąte. Co mam z nim gadać, on przecież nic nie rozumie... Krzyczał: a niech sobie jedzie! a niech już raz się pozbędę tego kłopotu...
Jaś wydostał z bocznej kie
szeni niedużą kopertę.
— Masz swoje pieniądze!
Leon pokiwał głową!
— Zdawało mi się, że mia
łem trochę więcej. Ale niech tam!..
dobrze że i to dal!
Schował pieniądze.
Jaś upomniał go natychmiast tonem starszego brata.
— A nie zgub, bo to cały twój majątek.
— Och! ja ta m pracę znajdę.
Jaś przyświadczył z wielką pewnością siebie.
— Naturalnie... tam n a s i ci dopomogą!
Wrócili się znów na dawną drogę, bo zdaleka migotały ognie jakiegoś jasno oświetlonego domu.
— Jak ja ci zazdroszczę...—
zaczął Jaś, mimowoli podnosząc głos. — Boże! jak ja ci zazdrosz
czę... będziesz pomiędzy nimi, wol
ny, swobodny—będziesz z nimi razem pracował dla sprawy, pi
sał...
Leon pochwycił Jasia za ra
mię.
— Jeclź ze mną!
Jaś zatrzymał się i zwrócił twarz swą w stronę Leona.
— Za co?
— Pieniądze, które mi przy
niosłeś, dla nas dwóch na drogę wystarczą...
•— Nie! nie! to twoje, tobie tam będzie potrzeba... ja później
przyj adę!
Leon gorąco pochwycił:
—- O tak! tak! przyj edź — ty nam tam będziesz potrzebny... ko
nieczny nawet.
Do czego? na co? nie wie
dział.,.
Nagle — umilkli.
Ostrogi zabrzęczały w odda
leniu.
Chłopcy podnieśli instynk
townie kołnierze palt, zgarbili się, pochylili czoła.
Równe, eleganckie kroki wy
dzwaniały ostrogami rodzaj mar
sza po obłoconych flizach mia
steczka.
Jaś i Leon szli naprzód, ja k by gnani niewidzialną silą. Ostro
gi były tuż za nimi — wreszcie zrównały się i chwileczkę zwolni
ły tempa, jakby zastanawiały się koło tych dwóch zgarbionych i mil
czących postaci, idących trwożli
wie kolo murów domowstw.
Był to sam Matwiej Iwano- wicz Tagi ej ew, który wypiwszy riumkę smirnówki w restauracyi i przekonawszy się, że wszystko w mieście jest w porządku, po
wracał do swego mieszkania, ma
rząc o Jabłońskiej,jej zgrabnych rączkach i nóżkach, i czerwonych, jak malina ustach.
Węchem zawodowym przeczuł coś „nieczystego" w tych dwóch chłopcach, którzy chcieli widocznie przejść mimo niego niepostrze
żenie .
Nie odwrócił jednak głowy, a tylko w ciemni ulicznej szukał stójkowego, któremuby powierzył opiekę nad spotkanymi.
Jaś i Leon instynktownie zwolnili kroku.
Policmajster szedł szybko, sta
rając się być eleganckim i szy
kownym nawet w nocnej mgle.
Gdy oddalił się, Jaś odezwał się prawie szeptem:
— Trzeba się nam rozstać.
Ja wracani na „banhof". Za pół godziny odchodzi pociąg.
Leonowi ściskało się serce.
Ten Jaś—to była jego przesz
łość, najpierwsze i najpiękniejsze
porywy serca — to było to, czego się nie zapomina.
— Tak... musirny się roz
stać!— powtórzył ze smutkiem.
— Tylko proszę cię... nie zacz- nij się mazać! — szeptał Jaś z uda
ną energją—i pamiętaj sobie to, co ci mówię: nie daj się zbytecz
nie sentymentom! Ty jesteś ro
mantyk! Ciebie ten romantyzm zje i zgubi... Ja ci to w klasach zawsze mówiłem!...
Leon nic nie odpowiadał.
Dławiły go łzy. Chętnie porwał
by Jasia w objęcia i wypłakał się na jego szyi. Ale Jaś zdawał się być ze skały wykuty i gestem energicznym i prawie męskim po
dał Leonowi rękę.
— Jedz!... pisz pod wiado
mym ci adresem... i stań się tam k im ś , rozumiesz... kimś, z kogo nasza klasa będzie dumna.
Po chwili dodał:
— Wtedy ja także tam przy- jadę!
Ostrogi, które jeszcze ciągle brzęczały w nocnej ciemni, nagle brzęczeć przestały. • ;<
Wprawne ucho Jasia pochwy
ciło ten szczegół.
— Bądź zdrów! — wyrzekł szybko i zanim Leon zdołał się opamiętać, Jaś rzucił mu się na szyję dziecinnym miękkim ru
chem i całować do począł.
— Bywaj zdrów... mazgaju!—
wyszeptał mu nad uchem.
I szybko znikł w maleńkim zaułku, prowadzącym do dworca kolei.
Leon powiódł po twarzy. By
ła cała mokra od łez. Jego? Czy Jasia?
Już nawet rozróżnić nie mógł, tak były te łzy podobne, gorące i czyste.
Matwiej Iwanowi cz Tagi ej ew dopadł wreszcie przy wejściu do rynku Iwana Matwiej ewicza Sie- mipudowa, stójkowego, dyżurują
cego tej nocy na ulicach mia
steczka. Jeszcze nie zdążył otwo
rzyć ust i przykazać stójkowemu, abydał baczenie na tych dwóch lu
dzi, idących chyłkiem pod ścia
nami domów, gdy Iwan Matwie- twiejewicz Siemipudow, chłop ro
sły, barczysty i na kapuście wy
chowany — wyprężył się konwul- syjnie i salutując, zajawił:
— Imieju czest’ dołożyt’ Wa
szemu Wysokomu Błagorodj u, czto sobaka apotifera zbiesiłaś i bie
gaj et po gorodu.
Oczy policmajstra zaświeciły od radości.
(DCN)
6
Malarstwo polskie.
JULIUSZ JKOSSAK. MICKIEWICZ NA POLOWANIU
Gdzie jeden wielki śpiew Opada w kroplach rosy,
W wierzchołkach szumi drzew, Na ostrzu brzęczy kosy;
Gdzie pieśń jak muszek rój
Dźwięk mota na swe skrzydła, Oprzędza w nitek zwój
Serc ludzkich motowidła, I przędzy pasmo tka
Od serc po gwiazd krawędzie Prząśniczka wieczna ta,
Co z łez nam sztandar przędzie!
i i
Nic Nic
Więc mamy cię, hetmanie lutni
W nas, w koło siebie, po nad sobą, Czyli się naród rozpokutni
Stuletnią kaźni swej żałobą,
Czyli się hymnem rozpogodni, Co tysiącletnie gra hejnały,
Twa pieśń nam nowy czyn zapłodni, Czyn ostateczny, wiecznotrwały.
O nie, nie zmarłeś, duchu wieszcza, I żadne moce i grabieże,
co się siłą ciała streszcza, nic nam ciebie nie zabierze.
W pięćdziesiątą rocznicę śmierci Mickiewicza.
• Fragm ent z prologu.
Człowiek umiera: u łoża boleści
Słychać łkające żale, płacz niewieści,
Bo ból do prawa nigdy nie przywyknie,
Ze co się w czasie wszczęło — w czasie zniknie.
Dzwony melodyą rozetkanych tonów
Wtórują skardze ludzkich piersi dzwonów,
Aż zmilknie płacz i dzwon, choć bólem dyszy:
Bo jęk poczęty w czasie — czas uciszy.
Lecz gdy strojne śpiewacze narzędzie
Zmilknie, i nigdy -śpiewać już nie będzie,
Gdy się serc dzwony z temi, co w spiż dzwonią W takt rozkołyszą rozpaczy symfonią,
Gdy lud zaszlocha w płacz taki rozjękły
Jakby z tern jednerą — wszystkie serca pękły, 26 Czas tej wiekowej skargi nie odmieni,
Bo pieśń nie w czasie wszczęta—lecz w przestrzeni!
W przestrzeni naszych pól, W ostępie naszych borów,
Gdzie duch, wciąż wolny król, Wciąż wolnych szuka torów,
I żadna siła w zdarzeń pasie Natury prawa nie odmieni:
Ze lud ujarzmić można w
czasie,Lecz go nie można zgnieść w
przestrzeni!A twe Aldony, Swietezianki, Maryle, Zosie i Grażyny,
To nie kobiety, nie kochanki, ' To matki, które rodzą syny!
I każdy żyw, i każdy zbrojny
Na nowy trud, do iświętej wojny Opancerzony pieśnią stanie
Na wielkie ludów zmartwychwstanie!
A z nich każdemu cześć i chwała \ Kiedy mu pieśnią pierś wezbrała,
Pierś rozpętana, zolbrzymiała...
A nowa pieśń tak będzie brzmiała: » W przestrzeni pól
W ostępie drzew, Gdy śpiewa ból, Balsamem śpiew;
A serc, rówieśni, Nie stoczy pleśń,
Gdy lud jest w pieśni, A w ludzie — pieśń!
iistopada 1905 r. J ó z e f Kościelski,
7
Z widoków paryskich.
Kolegium francuskie
Parę spostrzeżeń z polskiego kącika.
usieliście nieraz słyszeć ludzi, wzdychających na wpół z melancho
lią a na wpół z za
chwytem:
— P ary ż!... Och, Paryż!...
się może 'wam nawet zachęcić takich entuzjastów do roz
mowności na ten słodki temat, zapy
taniem:
— Pan zna dobrze Paryż?...
I wtedy, powiedźcie, ile razy na dziesięć usłyszeliście co innego nad peł
ne przekonania zapewnienie:
— Czy ja znam Paryż?...
Między moimi przyjaciółmi po
siadam cąłą serję takich, którzy na punkcie znajomości stolicy kultural
nego świata posiadają ambicje, nie- dające się zmierzyć.
A śród tych ambicji — ileż jest fałszywych?!... > \,
Znać Paryż jako obraz z lotu ptaka, który ostatnia platforma wie
ży Eiffel ofiaruje podróżnikowi za skromną kwotę pięciu franków; znać paryzkie bulwary, modne kawiarnie,
reklamowane teatry i drogie restau
racje; znać kosztowne zepsucie wiel
kiego miasta, i brudne jego zaułki i bezwstyd, rozpętany ze -wszelkich więzów; znać choćby wszystko to, co za
leca Baedocker jedną i dwiema gwiazd
kami, jako „godne widzenia", a więc pomniki, gmachy historyczne, muzea i osobliwości; wszystko to stanowi znajomość powierzchowną, przelotną, przypadkową.
Pod tym barwnym lakierem zbyt
ku i użycia, którym lśni Paryż przed oczami każdego cudzoziemca i po
dróżnika, je st cała [serja warstw,
które stanowią właściwe życie cywi
lizowane wielkiego prawdziwie na
rodu .
Jest Paryż polityczny. Jest* P a
ryż przemysłowy. Jest Paryż literac
ki. Jest Paryż uczony. Jest Paryż uczący się.,.
I tak bez końca.
A w tych głębszych warstwach Paryża polak gruntowniej trochę z ży
ciem francuskiem chcący się obeznać, trafia tu i owdzie, na ślad, wobec którego serce jego musi uderzyć na
głym a silnym biciem—na imię pol
skie, na polski napis na polską pa
miątkę...
W tych głębszych warstwach miasta, bez którego nie da się od
tworzyć ani nowożytna historya ani nowożytna sztuka, znajduje się także i Paryż polski.
I nawet kilka polskich Paryżów odszukać by się tu udało. Paryż dawny i Paryż nowy. Paryż emigra- cyi i Paryż studenterji, Paryż ary
stokratyczny i Paryż robotniczy...
Stało się u nas prawie zwycza
jem, że młodzi nasi literaci, z Kró
lestwa zwłaszcza, gdzie niema wcale poważnych instytucji wyżej kształ
cących, odbywają swoje W anderjah- ren po Paryżu. O ile komu na to środki pozwolą. O ile zaś nie — za
stępuje się Paryż westchnieniami.
•Długi szereg nazwisk można by zacytować, gdyby wspomnieć o tych pisarzach polskich, którzy Paryżowi zawdzięczają część nie m ałą swej literackiej kultury, i swego artystycz
nego wyształcenia.
Nie sięgając do czasów Mickie
wiczowskich, ani do Nerwidowskich, ani nawet do Sienkiewiczowskich wspomnijmy o tych, co są dziś naj
bardziej czynni, a przez Paryż prze
szli.
Więc Zapolska, Lange, Reymont Kosiakiewicz, Miriam, Lorentowicz,
Rydel, K. Górski, A. Potocki, Br.
Ostrowska, Ąl. Suszczyńska, że po
minę nazwisko, zbyt blisko ze „Świa
tem związane.
Był czas, kiedy grupka osób, śród listy powyższej przez przypadek i za
miłowania literackie złączona, spoty
kała się na najbardziej świetnych wy
kładach w College de France.
W jednej z największych sal, co poniedziałek, na znakomitych lek
cjach literatury rzymskiej Gastona Boissiera, był nawet osobny kącik polski.
Garstka polskich literatów przy
chodziła tam, jedni aby czegoś się dowiedzieć i czegoś nauczyć się o Rzy
mie; inni aby posłuchać wytwornego języka francuskiego, w którym nie byli dotąd mocni; inni aby przypatrzeć się tej poważnej publiczności, śród której tak pełno je st typów i roz
maitości; inni jeszcze poprostu aby się z polakami spotkać.
I, zdarzało się często po wykła
dzie, podchodzi do grupki naszej ktoś, uchyla kapelusza i mówi:
— Przepraszani panów, ja także jestem polak. I chciałem panów o pew
ną informację poprosić...
Jest to młody artysta, albo uczo
ny, albo literat. *
Daje mu się informację i w do
datku mówi mu się:V
— A czy pan wie, że tu, w Col
lege de France, są i polskie pamiątki.
— Słyszałem coś...
MEDAL PAMIĄTKOWY NA CZEŚĆ
MICKIEWICZA, QUINET'A i MICHELETA.
Więc go się prowadzi do sali, którą ozdobiono medalionem z profi
lami trzech najznakomitszych swoje
go czasu profesorów tej starożytnej uczelni: Mickiewicza, Micheleta i Qui- neta. I pokazuje .mu się wielkie na
zwisko Adama w honorowym podwó
rzu, na marmurowej płycie ściennej złotemi głoskami wyryte.
— A kto nastąpił po Mickie
wiczu.
— Przyjaciel jego, Chodźko Ale
ksander.
Napróżno jednak oczy nowicju
sza szukają nazwiska tego na pa
miątkowej tablicy. Chodźko był fi
lologiem średniej miary i odznaczenia honorowego mu nie przyznano.
— A dziś czy istnieje jeszcze katedra, dla Mickiewicza przez rząd francuski stworzona?
8
— Istnieje... Zajmuje ją pan Louis Leger.
LUDWIK LEGER.
Nowicjusz ciekaw jest o tym uczonym sąd jakiś zaraz usłyszeć.
— Nieciekawy pan — pospiesza
ją go zaraz objaśnić polacy.
Mojem zdaniem jest w tym są
dzie nieco stronności. My, polacy, przywykliśmy, aby na tej katedrze właśnie mówiono francuzom o naszej literaturze z pewnem ciepłem, z nie
jaką życzliwością. P. Leger jednak specjalnych obowiązków względem nas nie ma. Stara się on jak mówi, w wykładach swoich:
— Utrzymać balance egale śród I udów słowiańskich,
diunę
importancesi
inćgale...Polacy, bywający na wykładach we francuskiem kolegium, twierdzą, że to utrzymywanie równowagi zgoła mu się nie udaje i że literatura pol
ska zbyt mało w jego kursie zajmu
je miejsca.
Być może. Ale, pozwalam sobie postawić tu pytanie:
— Czyja w tern wina?
1 przekonany jestem, że naszej jest też trochę. Inne narody słowiań
skie starają się i zabiegają o to, aby o nich w College de France mówio
no; rosjanie, czesi, Serbowie, bułga- rzy nadskakują, pochlebiają, dworują panu Leger, a już co najmniej ułat
wiają mu, czem mogą, jego zadanie.
• My nie jesteśmy nawet dla nie
go uprzejmi Marszczymy się nań, zżymamy, same pretensje i żale mu przedstawiamy.
Tern się ludzi nie przekona ani nie pozyska.B
Jeden z literatów z naszego „pol
skiego kącika" jednocześnie w Col
lege de France i słuchał literatury i robił literaturę. -
— Co za bajeczna publiczność?! ■— zachwycał się tą salą, napełnioną ludźmi, spragniońemi wiedzy, śród
których większość były to wykwintneV V • V V V panie z wyższego towarzystwa i doj
rzali, sędziwi nieraz panowie, z fio- letowemi i czerwonemi wstążeczkami u klapy su rd u ta ./'
— Jakie typy, jakie typy...
1 kiedy nam żaden palący temat pod języki nie podpadł, począł wska
zywać nam różne figury i dorabiać do ich fizjonomii—psychologię.
— Patrzcie na tę panią o twa
rzy nieregularnej, w kapeluszu z du- żemi rondami. Typowa bas bleu francuska, stara panna. Wszystkie pretensje możliwe: do wykształcenia, do talentu i nawet do urody. Pisu
je. ; Dużo pisuje. Tylko że jej nie
wiele. drukują. Ale dużo czyta tak
że, dużo bywa na wykładach; osta
tecznie dużo wie. Ogromna różnica z naszą polską emancypantką star
szej daty, która ma równą ilość pre
tensji, tylko że wiadomości jej są bardzo ograniczone.
Wszystko to się mówi na głos, jakby się mówiło za oczy. Wielka wygoda, gdy się jest zagranicą, że można rozmawiać tak swobodnie ze swoimi w publicznych miejscach, jakby się było w zaciszu gabinetu.
— A widzicie tam mamę z có- runią? Młoda dziewczyna jest entu
zjastką. Jak ona słucha! Z jakiem
skupieniem. Jak wierzy w każde sło
wo mistrza. I co ona walk przejść
musiała, aby papa zgodził się na Ko
legjum Francuskie. Mama w tej wal
ce poddała się odrazu. Zawsze ser
ce matczyne miększe jest. I przy- tem w rytm słów starego Deschane- la, miodowym językiem opowiadają
cego o arcydziełach literatury fran
cuskiej, drzemie się tak wygodnie...
Raz jeden nasz literat w bardzo jaskrawy sposób omylił się w ""swo
jej sztuce odgadywania charakteru i umysłu z powierzchowności.
— Przypatrzcie się temu panu z dużemi wąsami, co siedzi tuż przed nami. Założyłbym się, że to połu
dniowiec. Czuć w nim temperament.
I musi być rentjerem. To się rzuca w oczy. Z pewnością były mydlarz.
Zrobił majątek. Wyniósł się do sto
licy. Wszedł w dobre towarzystwo.
Ale czuje, że mu tam nie. bardzo swojo. Więc na gwałt dopełnia swo
je braki literackie...
A kiedy wychodzimy wszyscy pó lekcji, na schodach ów mydlarz uchy
la leciutko kapelusza przed nami i dyskretnym głosem, uprzejmości peł
nym, szepcze:
— Messieurs, je comprends le polonais...
sobie nos naszego literata!
Typy z Kolegjum Francuskiego!
Dobrze. Ale gdzież tu studenci? *
Studenci paryscy podobni są z te
go do wszystkich innych studentów świata, że spotkać ich można wszę
dzie, tylko nie w uczelniach.
Wyjdźcie z Kolegjum na bulwar Św. Michała. Tam ich znajdziecie pełno. W towarzystwie „studentek", naturalnie. Bo to znowu różni pa
ryskiego od niemieckiego studenta, że ten ostatni włóczy się wszędzie ze swym buldogiem, podczas gdy pierw
szy nie bardzo rozumie pierwsze la
ta studjów bez towarzystwa wesołej i dowcipnej, pełnej werwy i humoru dziewczyny.
9
* Spójrzcie na charakterystyczną laką „studentkę“, pochwyconą przez malarza naszego Szańkowskiego jak
by żywą... Typowa Manon z Ouar- tier...
Z nią się idzie do Tavcmc de Pantheon...
Do Kolegjum Francuskiego?
Student wróci tu niezawodnie, aie po wielu latach, gdy zostanie już rentierem i dzieciom odda dobrze idą
cy interes—i gdy typowa Manon, po wielu staraniach, dostanie wreszcie miejsce odźwiernej w małym domu niedaleko zewnętrznych bulwarów.
Swiaioiry.
Jawne tajemnice.
ani- konsulowa Sylwja Goldfingierowa jest o- sóbką wrażliwą, jak mimoza, a według o- kreślenia jej męża — jak angielska charci-
czka. Lada dobrem słówkiem można ją sobie kupić, lada słówkiem na całe życie narazić. Te nerwy przeszkadzały jej do wejścia w towarzystwo.
Kilkakrotnie już w „badach“ za
wierała stosunki zaszczytne.
Z początku przyjaźń bywała ogro
mna, pani konsulowa rzucała się na szyję—gotowa do największych ofiar;
i za skrzywieniem palca w trzewiku nowych przyjaciół—stawała się nie
miłą i zimną, jak lodownia.
I nowi goście musieli kwitować z dobrego kucharza, z pięknie oświe
tlonych codziennie salonów i z za
proszeń do loży pierwszego piętra na włoską operę, i stawali się antyse
mitami jeszcze żarliwszymi, niż do owego czasu.
— W życiu — uczył ją bardzo trzeźwy konsul — trzeba mniej lu
dziom dawać i mniej od nich żądać.
Umiejętność życia polega nie na do
brym wzroku, lecz na zdolności za
mykania oczu kiedy trzeba.
Ostatni kult pani konsulowej był dla panny Ludwiki, jej garderobiany, przyjętej przed tygodniem z najlepsze- mi świadectwami księżny Korskiej, hrabiny Borejszo wej i innych arysto
kratycznych domów’.
— To jest skarb prawdziwy, une trowuaille! — zwierzała się mężowi pani konsulowa. A żydów
nie cierpi — aż strach!
— Dobrałyście się — pochlebiał jej mąż — i ty przecież jesteś anty-
— Ach! Jezus Marya! Daj mi pokój! Jestem kontenta, kiedy o ży
dach nie myślę. Wiesz, nie wiedzia
łam, że księżna Borska zna mnie z widzenia. Panna Ludwika mi mó
wiła, że księżna uważa, iż w War
szawie ja się najlepiej ubieram, a hra
bina Borejszowa pamięta mnie także z kiermaszu. Chciałabym tę Ludwikę przywiązać do domu, aby była jak najdłużej. Dałam jej wczoraj swoję secesyjną bluzkę, przeszłorocznego Rembrandta i broszkę z ametystem.
— Dawaj jej, ćo ci się podoba.
Ale zaczekaj jeszcze kilka dni — nie odrazu. Taka nagła miłość prędko przechodzi.
Pani konsulowa, nie słuchając męża, przeszła do swojej gotowaini, aby przetrzeć skronie wodą kolońską z obawy wiecznie grożącej jej mi
greny.
W gotowaini były drzwi, pro
wadzące tuż do pokoju panny Ludwi
k i.— zalepione jednak niewidzialnie, aby z sypialnią pani pokoje służby nie łączyły się.
Naraz usłyszała jakieś głosy i mimowoli nadstawiła ucha. Głos panny Ludwiki, która zalepionych drzwi nie zdążyła jeszcze spostrzedz, brzmiał jak najwyraźniej:
— Przyjmuje kochankę męża — objaśniała widocznie swemu gościowi panna Ludwika <— ponieważ imponu
je .jej ten sto.sunek z piękną żoną sławnego malarza, którego obrazami zawieszone jest całe ich mieszkanie.
Pojmujesz, że pana konsula nie ko
cha się darmo.
—• Więc ludzie wiedzą o tern?—
zdziwiła się podsłuchując pani Sylwja.
— Pojmujesz—brzmiał głos pan
ny Ludwiki—że żona nie będzie prze
cież zazdrosna o taką poczwarę, jak konsul.
— Biedaczysko!-—roześmiała się cichutko, aby nie spłoszyć głosów’,
< ' — Tolerować we w-łasnym domu kochankę męża to są wszystko ży-
i• a
dowskie zwyczaje—mówił jakiś inny głos kobiecy za ścianą.—Dziwię się, moja Ludwisiu, żeś się zdecydowała wejść do tego domu.
Ależ mylisz .się. Tu bywają księża; pani jest bardzo pobożna; by
wa co niedziela w kościele. Byli wprawdzie Moskami, ale się ochrzcili.
— Więc i to wiedzą?—pobladła pani konsulowa, chwytając się za głowę, w której uczuła ból, początek silnej migreny.
— A tolerować kochankę -męża, widzisz, moja droga, ona musi, bo ma i swoje własne winy.
Pani. Sylwja, aby nie utracić jednego słówka—przyłożyła, głowę do
zalepionych -drzwi. Przedtem tylko chusteczkę wodą' kolońską i przyłożyła ją do skroni.
— Przez długi czas—
spokojnie panna Ludwika, widocznie zajęta jakąś ręczną robótką—była bez zarzutu.
Kochała s ę jedynie platonicznie W’ młodziutkim korepetytorze syna.
Była to miłość bardzo szczera, bo pojmujesz, że takie tam bankiero
wi, czy też konsulowe—wolą kochać sic w ’ "
Ale korepetytor był z początku bardzo nieśmiały i dopiero po latach .--kilku się ośmielił... w
wiedzą, wszys
wszystko... Wielki Boże! I nie ona tylko, lecz cały świat, każdy prze-
l ulic)... "W rszyscy o wszystkich to oranżerya przezroczyście oszklona.
To okropne!
— Teraz od kilku lat jest już lekarzem i zawdzięczając jej stosun
kom i protekcyi, wszedł w praktykę, ma też ogromne powodzenie; bo chło
piec wyjątkowo ładny. Ale on ma dość tej pani konsulowej i chciał- by już zerwać ze starą... a ona* nie
chce, broni się...
Ach! Ach!; Ach! Ratunku, ra
tunku!—usłyszała panna Ludwika ja
kiś nieludzki jęk, wydostający się ze ściany i przerażona, czy nie straszy coś w tym domu—pobiegła do pana.
Pan domyślił się, że to głos z gotowaini.
Pobiegł co tchu do żony.
Pani Goldfingierowa, jak "długa, leżała zemdlona na dywanie.
Kiedy doszła do przytomności, pierwsze jej słowa były:
Zlitujcie się!. Zapłaćcie Lu- dwice* wszystko, co chcecie: za mie
siąc, za kwartał lub. za rok. Niech jej tylko nie widzę, bo gdybym ją raz jeszcze ujrzała, czuję, żebym umarła. Nienawidzę jej—dostała ata
ku spazmów’.
Po ataku kazała pakować kufry i wyrabiać sobie paszport (pomimo spóźnionej pory, bo miesiąc maj już się zbliżał) do BeaUlieu pod Nizzą.
10