• Nie Znaleziono Wyników

Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 3 (20 stycznia)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat : [pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 1 (1906), nr 3 (20 stycznia)"

Copied!
26
0
0

Pełen tekst

(1)

Wiktor Gomulicki.

SWIHT

Przed 75-u laty.

I.

ieczór 29 listopada 1830 roku był cichy i -pogodny. Księżyc to chował się w chmury, to z nich wypływał — wreszcie wytoczył się majestatycznie na niebo i świecił bez przyćmienia do samego brzasku.

W Warszawie szło wszystko zwy­

kłym trybem. Na Starem mieście szewcy, o wczes7 nym zmierzchu zapaliwszy lampki, klepali skóry i wyciągali dratwę, śpiewając „godzinki*. W szkole wojskowej odbywał się wykład strategji. Jenerał Skrzynecki zasiadał do wista u kolegi Siemiąt­

kowskiego. Mieszczanie w szamerowanych „bekie­

szach*, mieszczanki- w ciepłych „jubkach*, mło­

dzież w płaszczach a la Fra Diavolo, z licznemi pe­

lerynami i czerwoną podszewką — szli tłumnie do teatrów, które się wcześniej rozpoczynały.

W „Rozmaitościach*, przed podniesieniem za­

słony, stał na parterze, w otoczeniu oficerów ro­

syjskich, najprzyjaźniej z nimi rozmawiając, jene­

rał wojsk polskich, wysoki, postawny, razem su­

rowy i dobroduszny, z niezwykłym, trudnym do odczytania wyrazem twarzy. Młodzi pokazywali go sobie palcami, szepcząc ze czcią:

— Chłopicki..,

Najciszej było w gąszczach Łazienek i Bel­

wederu. Najciszej i najsenniej. Drzewa, ogołoco­

ne już z liści, lekko szumiały, jakby się do spoczynku skłaniając. Słychać było ziewania rzadkich szyld­

wachów. W koszarach rosyjskiej jazdy i artylerji paliło się światło. „Szkoła Podchorążych* tonęła w ciemnościach. Pewna część wy Chowańców wy­

mknęła się^do miasta na ponczyk, reszta zabijała nudy drzemką...

W Belwederze wielki książę Konstanty, wstaw­

szy od stołu, gdzie nażartował się do syta z dzien­

nikarzy warszawskich i ich śmiesznych artykułów, ucałował z szacunkiem rękę swej pięknej małżon­

ki, księżnej Łowickiej, i w towarzystwie kamerdy­

nera udał się-do swej sypialni. Według zwyczaju, rozebrał się zaraz, i w samej bieliźnie położył do łóżka na swój codzienny, kilka godzin trwający

sen poobiedni. Cisza stała się jeszcze głuch­

sza. W całym pałacu chodzono na palcach i sze- ptano.

Od strony miasta nadjechał koczyk na reso­

rach. Wysiadł z niego prezydent Warszawy Lubo­

zabity.

stępnie ..śmierć!

widzki. Żądał, żeby go natychmiast puszczono do księcia. Mówił, że przynosi wiadomości niesłycha­

nie ważne i niecierpiące zwłoki. Odpowiedziano mUj że niema wiadomości tak ważnych, dla któ­

rych można byłoby przerywać sen Cesarzewiczo- wi. Kazano mu czekać, aż się książę przebudzi.

Senność, unosząca się w powietrzu, wciskają­

ca się razem z mgłą jesienną do mieszkań i do umysłów obywateli,- sprawiła, że Warszawa nie zwróciła żadnej prawie uwagi na wypadek, który, choć sam przez się drobny, odbył się w warunkach niezwykłych.

Między piątą a szóstą z wieczora, na dwóch przeciwnych krańcach miasta, wybuchnęły jedno­

cześnie dwa pożary. Zapalił się stary browar na Solcu, oraz ukazały się płomienie na dachu wyso­

kiej, wielopiętrowej kamieniczki wprost arsenału przy ulicy Długiej: Zresztą oba ognie prawie na­

tychmiast zostały ugaszone. '

Nagle, na kilka minut przed siódmą, w alei wiodącej do Belwederu, zaskrzypiał głośno żwir pod stopami szybko biegnących ludzi. Było ich

dziewięciu—sami młodzieńcy, uzbrojeni w karabi­

ny, szable i „puginały*. Szyldwach przy bramie został w jednej chwili rozbrojony, związany czy Gromadka wtargnęła na dziedziniec, na-

do pałacu, podnosząc okropny krzyk:

śmierć!* z - ' z : •

Temu krzykowi podobno wielki książę zawdzię­

czał swe ocalenie. Kamerdyner, usłyszawszy krzyk, wpadł do sypialni, porwał z łóżka rozespanego, na- pół nieprzytomnego księcia, owinął w szlafrok i — wyniósł tajemnem przejściem do pawilonu, zamie­

szkałego przez księżnę.

Trafili i tam spiskowcy — ale zastali księżnę i jej damy honorowe, klęczące na środku pokoju i odmawiające głośno modlitwę. .Młodzież z roku 1830 znała uszanowanie dla kobiet i dla religii...

Rewolucyoniści cofnęli się—nie wiedząc, że w środ­

ku tego rozmodlonego grona, znajdował się wielki książę.

Cesarzewicz uszedł pościgu—ofiarami j ego padli:

siedzący w poczekalni z raportem (o rewolucji!)

Lubowidzki oraz jenerał rosyjski Gendre, który na

dziedzińcu dosiadał konia, aby wezwać gwardję na

pomoc.

(2)

W tejże chwili od strony Łazienek dobiegł huk licznych wystrzałów. To „podchorążowie", któ­

rzy dotąd siedzieli u siebie pociemku, z ręką na cynglu karabinów, wybiegli z ukrycia za Wysoc­

kim, który krzyczał: „Polacy! godzina zemsty wy­

biła! Dziś nam zwyciężyć trzeba, lub umrzeć!

Do broni!" Było ich stu sześćdziesięciu. Mierząc

„siłę na zamia- • 1 • ry , rzucili się

na koszary jaz- dy rosyjskiej, pełne zbrojne­

go, wyćwiczo­

nego żołnierza.

Jednak natar­

cie ich, pioru­

nowi z jasnego nieba podobne, wywołało po­

płoch niemały...

Rewolucya była zaczęta.

W godzinę później książę Konstanty sie- dział już na ko­

niu w otoczeniu swej g w ard ji p rz y b o c z n e j, zajmując w ale­

jach stanowis­

ko wyczekuj ą- co-obronne.

„Belweder-

PARK BELWEDERSKI W NOCY według sztychu współczesnego.

czy cy

się z oddziałem Wysockiego, i

dzięki żarnie- z

szaniu oraz osobistej odwadze, zdołali wraz z nim przebić się przez zastępujące im drogę wojska ro­

syjskie. Byli to: Goszczyński Seweryn, Jankowski Ludwik- Kobylański Wincenty, ‘Nabielak Ludwik, Naśierowski Walenty, Niemojewski Zenon, Orpi- sżewski Ludwik, bracia Rupniewscy (Roch i Niko­

dem) i Trzaskowski Konstanty.

Tymczasem inni spiskowcy rozwijali akcję w przeciwnej stronie miasta. Jedni na placu Mar­

sowym i w koszarach Gwardyjskich na Żoliborzu (gdzie dziś cytadela) wzywali pułki polskie do wy­

stąpienia na ulicę z bronią w ręku; inni budzili Stare miasto, uświęcone tradycją Kilińskiego. Do ostatnich należał Maurycy Mochnacki, „polski Ro- bespierre", który z jakąś starą szabliną w dłoni

uwijał się po zaułkach staromiejskich, wykrzyku­

jąc, bez wielkiego powodzenia,. słabym głosem — głosem literata i suchotnika:—„Do broni, obywate­

le! do broni!" :

Oddział łazienkowsko-belwedersld wydostał się ulicą. Wiejską na plac Trzech, krzyży.. Szedł No­

wym światem z okrzykami rewolucyjnymi. Na je­

go drodze lufciki otwierały się i—zamykały. Mie­

szczaństwo zachowywało się względem powstania lękliwie i nieufnie.

Oddział szedł rozjuszony już — powąchał bo­

wiem prochu i krwi. Zaraz też padać zaczęły ofiary. Niestety, byli niemi rodacy i przeważnie

ludzie niewinni. ,

Jednych zabijano za jawnie wyrażoną niechęć do przewrotu politycznego. Innych za to, że nie mogli zdecydować się na poczekaniu, czy iść za

rewolucją, czy też za rządem legalnym. Innych- jeszcze za dawne, mniej lub więcej niedowiedzione

winy. ' -

Na Przedmieściu Krakowskiem, wprost Czy­

stej, jenerał Nowicki, człowiek szlachetny i wielki patrjota, został z karety wywleczony i okrutnie zamordowany z tego jedynie powodu, że w tumul­

cie... nie dość dobitnie wygłosił swe nazwisko.

Wzięto go za—Lewickiego, rosjanina, nielubianego komendanta miasta.

W każdej rewolucji zdarzają się podobne omyłki; tych jednak zwłaszcza na jeden, i to pierwszy wieczór — było stanowczo zawiele. Po­

wstanie zaczynało się pod złą wróżbą.

Opanowanie arsenału rozstrzygnęło losy tego dnia pamiętnego. Otwartemi oknami wyrzucano na ulicę karabiny, szable, lance, pistolety, amuni­

cję. Chwytał to wszystko lud, uzbrajał się, i przez noc całą krążył po ulicach z krzykiem i strzela­

niem, przerażając zarówno nieprzyjaciół, jak spo­

kojną ludność miasta. Rosjanie do otwartej walki nigdzie nie stanęli. Pułki rosyjskie, i-w iele pol­

skich, ściągały w aleje pod rozkazy księcia Kon­

stantego, który nad ranem cofnął się z całem woj­

skiem do Wierzbna i tam w małym drewnianym domku tymczasową „glównę kwaterę" założył.

Rewolucjoniści, ochłonąwszy nieco, pomyśleli przedewszystkiem o rządzie. Rewolucja nie mo­

gła była być potworem bezgłowym. Ale „rząd"

wyobrażał dla nich przedewszystkiem: naczelne do­

wództwo sił zbrojnych. Na wszystkich ustach zna­

lazło się nazwisko: Chłopicki...

Rozesłano za Chłopickim gońców. Nie znale­

źli go ani we własnem mieszkaniu, ani u krew­

nych, ani u znajomych. Nigdzie go nie było. Po wyjściu z „Rozmaitości" przepadł bez śladu.—Czyż­

by uciekał przed władzą? — zapytywali niektórzy pół-żartem. W istocie, uciekał. Fanatyk porządku i karności wojskowej, wzdrygający się na myśl

o złamaniu przysięgi, odwracał się z niechęcią od wszelkich ruchów powstańczych.

Zjawił się dopiero nazajutrz wieczorem—lecz po to tylko, żeby oświadczyć niezłomnie, iż w „ru- cłiawce" (tak rewolucję nazywał) udziału nie weźmie.

Tejże samej nocy minister skarbu Lubecki, jedyny człowiek — obok księcia Adama Czartory­

skiego—który w zamęcie głowy nie stracił, zwołał pospiesznie Radę administracyjną Królestwa, sta­

rając się utworzyć z niej rząd tymczasowy. Na­

leżeli do niej, prócz Czartoryskiego, ks. Michał Ra­

dziwiłł, jenerał Pac, Kochanowski i Niemcewicz.

Jednocześnie młodzież uniwersytecka zorgani­

zowała Legję honorową, na wniosek zaś Lelewela—

rewolucjonisty-teoretyka, który wzorów dla życia szukał w książkach—-powstał „Klub patrjotyczny".

Chłopickiego zniewolono do przyjęcia naczel­

nego dowództwa nad armią—rozkazem Rady admi­

nistracyjnej. Uparty lecz prawomyślny wojak nie mógł odmówić posłuszeństwa władzy, która wów­

czas jeszcze działała w imieniu panującego.

Odtąd wypadki szły w tempie szybkiem.

3-go grudnia udała się do ks. Konstantego delegacja (ks. A. Czartoryski, Lubecki, Władysław Ostrowski i Lelewel) w celu przedstawienia mu żą­

dań narodu. Żądano przedewszystkiem wypełnie­

nia warunków konstytucji, oraz zwrotu prowincji polskich, wcielonych do Rosji w końcu w. XVIII—

co było po wiele razy przyrzekane Polakom przez cesarza Aleksandra I. Niejasne i wymijające od-

2

(3)

pówiedzi Cesarzewicza nie doprowadziły do poro­

zumienia. Obie strony zrozumiały, że węzeł, za­

dzierzgnięty przez rewolucję, nie da się

a tim p ro - visłe

rozwikłać. ' ’ ’ * °rvł r '

Jana'Felixa Piwarskiego: NOC LISTOPADOWA.'

(Z dzieła Alexandra Kraushara: T ow . W arsz. P rzy j, n a u k ).

Zaraz nazajutrz ks. Konstanty wydał pułkom polskim, dotąd przy nim pozostającym, „pozwole­

nie złączenia się z rodakami; nawzajem zaś żądał, żeby jemu i armii cesarskiej nie przeszkadzano spokojnie wycofać się z granic Królestwa Rada

administracyjna poleciła oby­

watelom, aby zastosowali się jaknaj ściślej do żądań Cesarze- wicza. Wojsko rosyjskie zosta­

ło wypuszczone bez żadnych zastrzeżeń w pełnem uzbroje­

niu. Co więcej, obywatele ziem-' scy, z właściwą Polakom dwor­

skością, prowj antowali po dro­

dze wojska rosyjskie, a księż­

na Czartoryska w Puławach za­

opatrzyła w pieniądze chudą kasę wielkiego księcia. (Za­

płacono jej za to w kilka mie­

sięcy później zniszczeniem pała-

# cu i konfiskatą całego majątku).

Warszawa burzyła się. Aby ją uspokoić, Rada uchwaliła

zwołanie na 18 grudnia sejmu;

Chłopicki zaś, odzyskawszy na­

gle energję, ogłosił się sam — dyktatorem. Opłakana to zre­

sztą była dyktatura! Genjalny żołnierz i strategik, nie posia­

dał najsłabszych zdolności po­

litycznych i administracyjnych.

Krytyka błędów, które wówczas i później jeszcze popełnił, za­

jęłaby całą książkę.

Sejm zebrał się w oznaczonym terminie, pod laską marszałkowską Wład. Ostrowskiego. Przed­

stawiciele narodu udzielili swej sankcji ruchowi powstańczemu, uznawszy że je st powszechny i na­

iu&wtfriinłćł*

W i M M f r J O W f a

PRZED KLASZTOREM KARMELITÓW

rodowy. Nie podobało się to Chłopickiemu, który natychmiast dyktaturę złożył. Z trudem niemałym skłoniono go do powtórnego jej przyjęcia—nie na- długo, niestety.

gj f^Odtądćrząd narodowy pro­

wadził akcję na dwie ręce. Zre­

dagowano i ogłoszono płomien­

ny manifest do narodu, uzasa­

dniający konieczność zbrojnej .walki; jednocześnie wysłano do

Petersburga Lubeckiego, pró­

bując raz jeszcze nawiązać ro­

kowania. pokojowe. Ostatnia próba pozostała bezowocną. Ce­

sarz Mikołaj okazał- się żelaz- ym i nieubłaganym dla „bun­

tu" i „buntowników".

Walka orężna okazała się nieuniknioną.

W tej chwili, wyjątkowo poważnej, Chłopicki po raz dru­

gi usunął się od władzy—odrzu­

cając nawet ofiarowane sobie naczelne dowództwo armji. Zwo­

łany pośpiesznie sejm miano­

wał naczelnym wodzem ks. Mi­

chała Radziwiłła.

29 stycznia 1831 r. na po­

siedzeniu sejmu ogłoszono urzę- downie odsunięcie rodziny Ro- manowych od władzy. Uchwałę tę przyjęto okrzykami. Z sali sejmowej - okrzyki przeszły na ulicę, która je przyjęła z zapałem, w tysiącznych

echach powtarzając. Wieczorem zapłonęła świetna iluminacja; manifestacjom wojowniczym nie było

końca. - \

Radowano sie...

Ja n a F elix a P iw arskiego: NOC LISTOPADOWA. PRZED ZAMKIEM KRÓLEWSKIM.

(Z dzieła A lexandra K raushara: T o w .. .W a r s z . P r z y j , n a u k ) .

Tymczasem pierwsze pułki Dybicza wkracza­

ły do kraju. Rewolucja skończyła się.' Zaczęła się

wojna.

(4)

Gabryela Zapolska.

Zaszumi Las

groźba

po kilkumiesięcznem więzieniu Jaś, Leon i cały 'komitet wy­

puszczeni na wol­

ność, ujrzeli się „wy- rzuceni“ z gimna- zyum z ostrym za­

kazem nieprzyjmowania ich wię­

cej do żadnych naukowych zakła­

dów w obrębie państwa rosyj­

skiego.

Bogatsi z członków komitetu wyjechali za granicę, biedniejsi jak Jaś i Leon pozostali w kraju wykolejeni, bez przyszłości, sta­

rając się dopełniać swego wy­

kształcenia, dopomagając sobie wzajeipnie. Rodziny ich—ofiar dla

nich ponosić nie mogły. Wal­

czono z niedostatkiem. Ojciec Jasia był urzędnikiem biednym i mało płatnym. Wobec żan­

darmów biorących syna, drżał nietylko o Jasia lecz o przy-

całej rodziny,

wypędzenia-ze^służby zawisła nad jego głową.

Protekcyą został miejscu.

W głębi duszy musiał za­

taić swe uczucie dziwnego roz­

rzewnienia, jakie go ogarnę­

ło. dowiedziawszy się o winie syna. Pułkownik który go wez­

wał, z łaskawą dobrodusznością nakłaniał go do surowej naga­

ny, skoro syn do domu powró­

ci. Ojciec Jasia przy rzeki, znalazł nawet w tej kancela-

ryi prowincyonałnego miaste­

czka słowa udanego oburzenia.

— Niech pan pułkownik się na

będzie spokojny, ja mu natrę uszów... Odechce mu się zaj­

mować czem innem, jak nauką.

Pułkownik ładnym, okrą­

głym gestem, starał się uspokoić tę porywczość zbyteczną.-

— Tylko nie za wiele-—mó­

wił uprzejmie — my go tu trochę potrzymamy, to już dobrze na nie­

go wpłynie. Ja mam więcej ta­

kich w y C h o w a ń c ó w i staram się wpłynąć na nich w odpowie­

dni sposób.

Słońce zimowe iskrzyło się na szybach okna setkami brylantów.

W oddali dzwoniły sanki r sły­

chać było gwizd kolei. W kance- laryi było cicho, ciepło i elegan­

cko. Krzywe' podłogi założono dy­

wanem, ciężkie firanki zakrywa­

ły małe i niezgrabne okna.

Pułkownik siedział w swym fotelu, zasunięty, jak kot.

Przed nim leżało dużo, bar­

dzo dużo papierów, poprzyciska- nych marmurowymi i szklanymi przyciskami. Ojciec Jasia wpa­

trzył się w te papiery, jakby magnetyczną ciągniony siłą.

Co w nich było? Ile tajemnic, ile dowodów...

Duży łachmaty pies leżał pod piecem, spokojny w tej atmosfe­

rze niepokoju i trwogi, która po­

zornie tak łatwą do zniesienia, a nawet przyjemną była.

Ojciec Jasia słuchał głosu puł­

kownika, miękkiego, grzecznego głosu dobrze wychowanego czło­

wieka, a w duszy jego drżało je ­ dno ciągle pytanie:

Wyrzucą mnie z miejsca czy nie wyrzucą?

Pytać nie śmiał, nie chciał, bał się wyczytać z gładko ogolo­

nej twarzy Iwana Władimirowi-

Jana Felixa Piwarskiego: NOC LISTOPADOWA.

(Z dzieła Alexandra Kraushara:

cza Illicza, wyrok, skazujący go

na bezczynność i całe gniazdo na niedostatek i walkę.

Iwan Władimirowicz Illicz był to sprytny i obrotny w sprawach tego rodzaju dyplomata.

On — bawiąc się teraz kościa­

nym nożykiem do przecinania kar­

tek, wiedział, na jakiej szpilce drży w tej chwili serce tego czło­

wieka, który w wytartym surdu­

cie siedział naprzeciw niego na kraju safianem wybitego krzesła.

— Tak... ot i pana syn stał się moim wychowańcem!—dorzu­

cił Illicz — no nie żełałby ja dru­

gi raz się z nim spotkać...

me patrzył na niego.

Zawiesił głos i wreszcie do­

dał: — A i dla pana to nie wyszło­

by na dobre!

Serce ojca Jasia ścisnęło się szaloną trwogą- Przed oczyma za­

stąpiła mgła.

- Illicz

Teraz uważnie przecinał stronice małej żółtej książeczki wydanej w Genewie.

— Tak! — ciągnął dalej, zda­

jąc się równocześnie czytać w kart­

kach książki—dalsze nieposłuszeń­

stwo syna pociągnęłoby i dla pa­

na dużo nieprzyjemności. Ot—ja pana ostrzegam i wypuściwszy chłopca, pana rękom go zdaję...

Pan już niech go prowadzi i chło- pocze, aby znów Jaś nie popadł do mnie na wychowanie. Pan te­

raz i nie winien, bo pan o niczem nie wiedział, co dzieci tam w szko­

łach uradziły, ale teraz pan już ostrzeżony i pan winien n'ad sy­

nem czuwać i...

r NA PLACU KRASIŃSKICH.

T o w . W a r sz . P r z y j. N a u k ).

Poprawił się na fotelu—i wziął w rękę drugą żółtą książeczkę.

I tak... Pan nam odpowiesz za jego przyszłe postępki.

Słowa te zadźwięczały jak uderzenie suchej, grubej pałki o czaszkę urzędnika, który pozor­

nie nie zdawał się uczuwać trwo­

gi i tylko uciskał wargi, aby II- licz nie widział ich

drżenia.

— Ja postaram się!—wyrzekł wreszcie i powstał, lękając się do­

wiedzieć coś więcej, domyśleć, spojrzawszy na tv arz pułkownika.

Lecz twarz ta była uprzejma, grzeczna, rozjaśniona jakiemś

nerwowego

4

(5)

wewnętrznem zadowoleniem. Tyl­

ko oczy zapadłe pod gęstemi, si- wemi brwiami migotały jak ukry­

ty ogień, mogący w każdej chwi­

li rozniecić straszny pożar. Z oczów tych szła pożoga, niwecząca czy­

ny, zamiary, myśli ludzkie. W o- czach tych była przepaść ciemni więziennych, i komnat śledczych.

Długie firanki rzęs przysłaniały te oczy przed wzrokiem ludzi, lecz przysłaniały niedostatecznie.

- Ogień migotał i — groził.

Illicz powstał także z fotelu grzeczny i uprzejmy.

Obaj ci ludzie czuli, iż po tern co zaszło, nie mają sobie nic wię­

cej do powiedzenia.

Illicz mógł powrócić do ksią­

żeczek żółtych, które niebacznie chciała przewieźć przez granicę młoda żona miejscowego lekarza w kieszeni modnie skrojonego ża­

kietu, a ojciec Jasia powinien był udać się na swoją stacyę kolejo­

wą i tam przygotowywać system nowego wychowania syna.

Rezultatem tego systemu by­

ło, iż biedny urzędnik, zobaczyw­

szy syna, wysiadającęgo z wago­

nu, porwał go w objęcia i po­

wlókłszy do stancyjki telegrafisty, całował długo i gorąco.

Wymówek mu robić nie mógł, nie śmiał, tak porwała go w grun­

cie rzeczy jasność, bijąca z czy­

nów i pragnień chłopca.

Później już tylko, późnym wieczorem, siedząc na łóżku sy­

na, opowiedział mu swą bytność u pułkownika i rozmowę, którą prowadził,

Nie dodał nic, mówił nieśmia­

ło, powoli, jakby wstydząc się za siebie L za .swoje słowa. Jaś nie odpowiedział nic—lecz silnie uści­

snął gorącą dłoń ojca.

' ‘Ci dwaj—młody i stary, zro­

zumieli się. Młody ustąpił i od tej chwili nosił w piersiach grób pragnień i chęci.

Oczy mu pociemniały i twarz postarzała w tej walce z mło­

dością i wielką, olbrzymią tkwią­

cą w niej siłą.

Leona nikt po wyjściu z cy­

tadeli nie witał, w objęcia nie brał i... nie gromił.

Chłopak był sam—opiekował się nim tylko wuj, mający hotelik w Kielcach. Opieka ta ogranicza­

ła się do niewielkiej pieniężnej pomocy. Wezwany do gubernii,

całą odpowiedzialność za postępo­

wanie chłopca ze siebie zrzucił i co do jego przyszłości mieszać się nie chciał.

— A mnie co do tego! po­

wtarzał uparcie — niech sobie ro­

bi co chce... jak sobie pościelo tak się wyśpi.

— Pan będziesz za niego od­

powiadał!

Polkowicz wzruszył ramio­

nami.

— A to co z n o w u ! oburknął zuchwale—ja odpowiadani za mo­

ich kelnerów i dziewki, co myją talerze i za masło, na którem się smarzą moje sznycle. A ten smar­

kacz to ani mój syn, ani nic w mo­

im hotelu. Nie odpowiadam za niego i- koniec.

Polkowiczowi mundur fiołko­

wy nie imponował.

Nie straszyło go widmo cyta­

deli, którą nazywał „faramuszki“.

Cały zajęty swym hotelem i ulep­

szeniami, jakie zaprowadzić w nim pragnął, niecierpliwił się, że mu tyle czasu zabierano.

Leon miał u niego pozostałe po rodzicach kilkaset rubli.

To był cały jego majątek, z którym miał wywalczać sobie

„pozycyę“.

Chłopak zaczął wywalczanie od pisywania korespondencyi do zagranicznych gazet.

Zatytułowane „z Królestwa—

pisane z artystycznym zakrojem, były czytane chciwie i zwróciły

ogólną uwagę.

Z dorocznego Salonu.

G. PILLATL. DZIADEK I WNUCZKA.

W piersi Leona serce biło jak ptak spłoszony. ' A ■ • 7^

I lęk i radość przej mo wały go równocześnie, lecz radość przewa­

żała.

Widział swą myśl niekrępo- waną łańcuchem żelaznym, swo­

bodną, bijącą w górę silnym prą­

dem. Po raz pierwszy doznał owe­

go upojenia w o ln o ś c i m y ś li, nie obliczał słów, nie cofał pióra—

pisał co chciał... jak chciał...

Był pijany po prostu tern szczęściem, tą swobodą. Rozwinął skrzydła, talent jego zajaśniał nagle, wydobyty z oków milcze­

nia. Myśl jego szła prosto z ser­

ca wolna, pełna uczucia i siły.

Marzył o wielkiej powieści, o sze­

regu nowel, złączonych ze sobą jak ogniwa kajdan, o dramatach mogących być epopeją wielką, nigdy nie gasnącą...

I rzeczywiście, w jednem z pism lwowskich pojawiły się dwie nowelki, jedna od drugiej piękniejsza, porywające wielką wiarą, bez trwogi omawiające sto­

sunki w Królestwie, w pięknej artystycznej formie.

Były to stosunki szkolne—ka­

ganiec obcej mowy, włożony gwał­

tem na dziecięce usta, niewolni­

czy ubiór wolnych więźniów nie­

letnich, modlitwa przedlekcyjna, wygłaszana w formie urzędowej—

pierś nierozwinięta jeszcze, a już spętana uciskiem i ciągłą obłudą.

Leon dzieckiem jeszcze prawie skarżył się w swoich nowelkach, spowiadał z wrażeń, jakie odno­

sił od chwili nauczenia się pierw­

szych liter alfabetu, a czynił to prosto, naiwnie, prawie instynkt- tem chwytając najpiękniejszą for­

mę i styl nie przesycony wyrzeź­

bionymi zwrotami.

Dziecinny pseudonim, jaki obrał, podpisując się „Orliński44—

odkrywał chęć lotu, artyzm jesz­

cze w kolebce, coś, co się szar­

pie, rwie i szamoce w duszy pół dziecka, pół człowieka.

Jedna z nowelek opowiadała wrażenia z cytadeli odniesione.

Przyzwyczajony od dziecka zamykać w sobie myśli i ważyć słowa, Leon nawet i teraz, gdy zrzucił ze siebie wiążące go pęta cenzury, nie umiał deklamować i upajać się czczą igraszką słów.

Fakta mówiły same za siebie. Ar­

tystyczna jego natura nie pozwa­

lała na sentymentalizm bezpłod­

ny, raczej nerwowe czuć było w każdem słowie drganie młode­

go umysłu.

Nagle—dano mu znać, iż pse­

udonim jego odkryto i że czynią

5

(6)

się starania aby wydostać ja ­

kim sposobem choć kilka wier­

szy manuskryptu nowel lub ko- respondencyj i w ten sposób mieć dowód, że on jest autorem potę­

pionych utworów. Do Galicyi na­

wet wysłano kogoś, aby manu­

skrypt wydostał, w razie potrze­

by odfotografował.

Należało uciekać jak najspiesz­

niej po za granice kraju.

O paszporcie i mowy być nie mogło.

Szło o przejścia granicy pod obcem nazwiskiem. Jaś przypom­

niał sobie swą znajomość z Ja­

błońską i ku niej skierował przy­

jaciela.

' Teraz—sam przybył do owe­

go nadgranicznego miasteczka, gdzie już trzeci dzień wśród ma­

szynistów teatralnych przebywał Leon, oczekując na dostanie prze­

pustki.

I w nocy, w ciemni wilgotnej idą obaj uliczką miasteczka, a zda- leka sterczy sylwetka „gorodawe- go“ w swej długiej, niewolniczzj szyneli.

— Byłeś u wuja? — zapytuje Leon.

— Byłem. Przywiozłem ci dwieście rubli. Hotelarz rzucał się i złościł...

— Powiedziałeś mu wszystko?

— Piąte przez dziesiąte. Co mam z nim gadać, on przecież nic nie rozumie... Krzyczał: a niech sobie jedzie! a niech już raz się pozbędę tego kłopotu...

Jaś wydostał z bocznej kie­

szeni niedużą kopertę.

— Masz swoje pieniądze!

Leon pokiwał głową!

— Zdawało mi się, że mia­

łem trochę więcej. Ale niech tam!..

dobrze że i to dal!

Schował pieniądze.

Jaś upomniał go natychmiast tonem starszego brata.

— A nie zgub, bo to cały twój majątek.

— Och! ja ta m pracę znajdę.

Jaś przyświadczył z wielką pewnością siebie.

— Naturalnie... tam n a s i ci dopomogą!

Wrócili się znów na dawną drogę, bo zdaleka migotały ognie jakiegoś jasno oświetlonego domu.

— Jak ja ci zazdroszczę...—

zaczął Jaś, mimowoli podnosząc głos. — Boże! jak ja ci zazdrosz­

czę... będziesz pomiędzy nimi, wol­

ny, swobodny—będziesz z nimi razem pracował dla sprawy, pi­

sał...

Leon pochwycił Jasia za ra­

mię.

— Jeclź ze mną!

Jaś zatrzymał się i zwrócił twarz swą w stronę Leona.

— Za co?

— Pieniądze, które mi przy­

niosłeś, dla nas dwóch na drogę wystarczą...

•— Nie! nie! to twoje, tobie tam będzie potrzeba... ja później

przyj adę!

Leon gorąco pochwycił:

—- O tak! tak! przyj edź — ty nam tam będziesz potrzebny... ko­

nieczny nawet.

Do czego? na co? nie wie­

dział.,.

Nagle — umilkli.

Ostrogi zabrzęczały w odda­

leniu.

Chłopcy podnieśli instynk­

townie kołnierze palt, zgarbili się, pochylili czoła.

Równe, eleganckie kroki wy­

dzwaniały ostrogami rodzaj mar­

sza po obłoconych flizach mia­

steczka.

Jaś i Leon szli naprzód, ja k ­ by gnani niewidzialną silą. Ostro­

gi były tuż za nimi — wreszcie zrównały się i chwileczkę zwolni­

ły tempa, jakby zastanawiały się koło tych dwóch zgarbionych i mil­

czących postaci, idących trwożli­

wie kolo murów domowstw.

Był to sam Matwiej Iwano- wicz Tagi ej ew, który wypiwszy riumkę smirnówki w restauracyi i przekonawszy się, że wszystko w mieście jest w porządku, po­

wracał do swego mieszkania, ma­

rząc o Jabłońskiej,jej zgrabnych rączkach i nóżkach, i czerwonych, jak malina ustach.

Węchem zawodowym przeczuł coś „nieczystego" w tych dwóch chłopcach, którzy chcieli widocznie przejść mimo niego niepostrze­

żenie .

Nie odwrócił jednak głowy, a tylko w ciemni ulicznej szukał stójkowego, któremuby powierzył opiekę nad spotkanymi.

Jaś i Leon instynktownie zwolnili kroku.

Policmajster szedł szybko, sta­

rając się być eleganckim i szy­

kownym nawet w nocnej mgle.

Gdy oddalił się, Jaś odezwał się prawie szeptem:

— Trzeba się nam rozstać.

Ja wracani na „banhof". Za pół godziny odchodzi pociąg.

Leonowi ściskało się serce.

Ten Jaś—to była jego przesz­

łość, najpierwsze i najpiękniejsze

porywy serca — to było to, czego się nie zapomina.

— Tak... musirny się roz­

stać!— powtórzył ze smutkiem.

— Tylko proszę cię... nie zacz- nij się mazać! — szeptał Jaś z uda­

ną energją—i pamiętaj sobie to, co ci mówię: nie daj się zbytecz­

nie sentymentom! Ty jesteś ro­

mantyk! Ciebie ten romantyzm zje i zgubi... Ja ci to w klasach zawsze mówiłem!...

Leon nic nie odpowiadał.

Dławiły go łzy. Chętnie porwał­

by Jasia w objęcia i wypłakał się na jego szyi. Ale Jaś zdawał się być ze skały wykuty i gestem energicznym i prawie męskim po­

dał Leonowi rękę.

— Jedz!... pisz pod wiado­

mym ci adresem... i stań się tam k im ś , rozumiesz... kimś, z kogo nasza klasa będzie dumna.

Po chwili dodał:

— Wtedy ja także tam przy- jadę!

Ostrogi, które jeszcze ciągle brzęczały w nocnej ciemni, nagle brzęczeć przestały. • ;<

Wprawne ucho Jasia pochwy­

ciło ten szczegół.

— Bądź zdrów! — wyrzekł szybko i zanim Leon zdołał się opamiętać, Jaś rzucił mu się na szyję dziecinnym miękkim ru­

chem i całować do począł.

— Bywaj zdrów... mazgaju!—

wyszeptał mu nad uchem.

I szybko znikł w maleńkim zaułku, prowadzącym do dworca kolei.

Leon powiódł po twarzy. By­

ła cała mokra od łez. Jego? Czy Jasia?

Już nawet rozróżnić nie mógł, tak były te łzy podobne, gorące i czyste.

Matwiej Iwanowi cz Tagi ej ew dopadł wreszcie przy wejściu do rynku Iwana Matwiej ewicza Sie- mipudowa, stójkowego, dyżurują­

cego tej nocy na ulicach mia­

steczka. Jeszcze nie zdążył otwo­

rzyć ust i przykazać stójkowemu, abydał baczenie na tych dwóch lu­

dzi, idących chyłkiem pod ścia­

nami domów, gdy Iwan Matwie- twiejewicz Siemipudow, chłop ro­

sły, barczysty i na kapuście wy­

chowany — wyprężył się konwul- syjnie i salutując, zajawił:

— Imieju czest’ dołożyt’ Wa­

szemu Wysokomu Błagorodj u, czto sobaka apotifera zbiesiłaś i bie­

gaj et po gorodu.

Oczy policmajstra zaświeciły od radości.

(DCN)

6

(7)

Malarstwo polskie.

JULIUSZ JKOSSAK. MICKIEWICZ NA POLOWANIU

Gdzie jeden wielki śpiew Opada w kroplach rosy,

W wierzchołkach szumi drzew, Na ostrzu brzęczy kosy;

Gdzie pieśń jak muszek rój

Dźwięk mota na swe skrzydła, Oprzędza w nitek zwój

Serc ludzkich motowidła, I przędzy pasmo tka

Od serc po gwiazd krawędzie Prząśniczka wieczna ta,

Co z łez nam sztandar przędzie!

i i

Nic Nic

Więc mamy cię, hetmanie lutni

W nas, w koło siebie, po nad sobą, Czyli się naród rozpokutni

Stuletnią kaźni swej żałobą,

Czyli się hymnem rozpogodni, Co tysiącletnie gra hejnały,

Twa pieśń nam nowy czyn zapłodni, Czyn ostateczny, wiecznotrwały.

O nie, nie zmarłeś, duchu wieszcza, I żadne moce i grabieże,

co się siłą ciała streszcza, nic nam ciebie nie zabierze.

W pięćdziesiątą rocznicę śmierci Mickiewicza.

Fragm ent z prologu.

Człowiek umiera: u łoża boleści

Słychać łkające żale, płacz niewieści,

Bo ból do prawa nigdy nie przywyknie,

Ze co się w czasie wszczęło — w czasie zniknie.

Dzwony melodyą rozetkanych tonów

Wtórują skardze ludzkich piersi dzwonów,

Aż zmilknie płacz i dzwon, choć bólem dyszy:

Bo jęk poczęty w czasie — czas uciszy.

Lecz gdy strojne śpiewacze narzędzie

Zmilknie, i nigdy -śpiewać już nie będzie,

Gdy się serc dzwony z temi, co w spiż dzwonią W takt rozkołyszą rozpaczy symfonią,

Gdy lud zaszlocha w płacz taki rozjękły

Jakby z tern jednerą — wszystkie serca pękły, 26 Czas tej wiekowej skargi nie odmieni,

Bo pieśń nie w czasie wszczęta—lecz w przestrzeni!

W przestrzeni naszych pól, W ostępie naszych borów,

Gdzie duch, wciąż wolny król, Wciąż wolnych szuka torów,

I żadna siła w zdarzeń pasie Natury prawa nie odmieni:

Ze lud ujarzmić można w

czasie,

Lecz go nie można zgnieść w

przestrzeni!

A twe Aldony, Swietezianki, Maryle, Zosie i Grażyny,

To nie kobiety, nie kochanki, ' To matki, które rodzą syny!

I każdy żyw, i każdy zbrojny

Na nowy trud, do iświętej wojny Opancerzony pieśnią stanie

Na wielkie ludów zmartwychwstanie!

A z nich każdemu cześć i chwała \ Kiedy mu pieśnią pierś wezbrała,

Pierś rozpętana, zolbrzymiała...

A nowa pieśń tak będzie brzmiała: » W przestrzeni pól

W ostępie drzew, Gdy śpiewa ból, Balsamem śpiew;

A serc, rówieśni, Nie stoczy pleśń,

Gdy lud jest w pieśni, A w ludzie — pieśń!

iistopada 1905 r. J ó z e f Kościelski,

7

(8)

Z widoków paryskich.

Kolegium francuskie

Parę spostrzeżeń z polskiego kącika.

usieliście nieraz słyszeć ludzi, wzdychających na wpół z melancho­

lią a na wpół z za­

chwytem:

— P ary ż!... Och, Paryż!...

się może 'wam nawet zachęcić takich entuzjastów do roz­

mowności na ten słodki temat, zapy­

taniem:

— Pan zna dobrze Paryż?...

I wtedy, powiedźcie, ile razy na dziesięć usłyszeliście co innego nad peł­

ne przekonania zapewnienie:

— Czy ja znam Paryż?...

Między moimi przyjaciółmi po­

siadam cąłą serję takich, którzy na punkcie znajomości stolicy kultural­

nego świata posiadają ambicje, nie- dające się zmierzyć.

A śród tych ambicji — ileż jest fałszywych?!... > \,

Znać Paryż jako obraz z lotu ptaka, który ostatnia platforma wie­

ży Eiffel ofiaruje podróżnikowi za skromną kwotę pięciu franków; znać paryzkie bulwary, modne kawiarnie,

reklamowane teatry i drogie restau­

racje; znać kosztowne zepsucie wiel­

kiego miasta, i brudne jego zaułki i bezwstyd, rozpętany ze -wszelkich więzów; znać choćby wszystko to, co za­

leca Baedocker jedną i dwiema gwiazd­

kami, jako „godne widzenia", a więc pomniki, gmachy historyczne, muzea i osobliwości; wszystko to stanowi znajomość powierzchowną, przelotną, przypadkową.

Pod tym barwnym lakierem zbyt­

ku i użycia, którym lśni Paryż przed oczami każdego cudzoziemca i po­

dróżnika, je st cała [serja warstw,

które stanowią właściwe życie cywi­

lizowane wielkiego prawdziwie na­

rodu .

Jest Paryż polityczny. Jest* P a­

ryż przemysłowy. Jest Paryż literac­

ki. Jest Paryż uczony. Jest Paryż uczący się.,.

I tak bez końca.

A w tych głębszych warstwach Paryża polak gruntowniej trochę z ży­

ciem francuskiem chcący się obeznać, trafia tu i owdzie, na ślad, wobec którego serce jego musi uderzyć na­

głym a silnym biciem—na imię pol­

skie, na polski napis na polską pa­

miątkę...

W tych głębszych warstwach miasta, bez którego nie da się od­

tworzyć ani nowożytna historya ani nowożytna sztuka, znajduje się także i Paryż polski.

I nawet kilka polskich Paryżów odszukać by się tu udało. Paryż dawny i Paryż nowy. Paryż emigra- cyi i Paryż studenterji, Paryż ary­

stokratyczny i Paryż robotniczy...

Stało się u nas prawie zwycza­

jem, że młodzi nasi literaci, z Kró­

lestwa zwłaszcza, gdzie niema wcale poważnych instytucji wyżej kształ­

cących, odbywają swoje W anderjah- ren po Paryżu. O ile komu na to środki pozwolą. O ile zaś nie — za­

stępuje się Paryż westchnieniami.

•Długi szereg nazwisk można by zacytować, gdyby wspomnieć o tych pisarzach polskich, którzy Paryżowi zawdzięczają część nie m ałą swej literackiej kultury, i swego artystycz­

nego wyształcenia.

Nie sięgając do czasów Mickie­

wiczowskich, ani do Nerwidowskich, ani nawet do Sienkiewiczowskich wspomnijmy o tych, co są dziś naj­

bardziej czynni, a przez Paryż prze­

szli.

Więc Zapolska, Lange, Reymont Kosiakiewicz, Miriam, Lorentowicz,

Rydel, K. Górski, A. Potocki, Br.

Ostrowska, Ąl. Suszczyńska, że po­

minę nazwisko, zbyt blisko ze „Świa­

tem związane.

Był czas, kiedy grupka osób, śród listy powyższej przez przypadek i za­

miłowania literackie złączona, spoty­

kała się na najbardziej świetnych wy­

kładach w College de France.

W jednej z największych sal, co poniedziałek, na znakomitych lek­

cjach literatury rzymskiej Gastona Boissiera, był nawet osobny kącik polski.

Garstka polskich literatów przy­

chodziła tam, jedni aby czegoś się dowiedzieć i czegoś nauczyć się o Rzy­

mie; inni aby posłuchać wytwornego języka francuskiego, w którym nie byli dotąd mocni; inni aby przypatrzeć się tej poważnej publiczności, śród której tak pełno je st typów i roz­

maitości; inni jeszcze poprostu aby się z polakami spotkać.

I, zdarzało się często po wykła­

dzie, podchodzi do grupki naszej ktoś, uchyla kapelusza i mówi:

— Przepraszani panów, ja także jestem polak. I chciałem panów o pew­

ną informację poprosić...

Jest to młody artysta, albo uczo­

ny, albo literat. *

Daje mu się informację i w do­

datku mówi mu się:V

— A czy pan wie, że tu, w Col­

lege de France, są i polskie pamiątki.

— Słyszałem coś...

MEDAL PAMIĄTKOWY NA CZEŚĆ

MICKIEWICZA, QUINET'A i MICHELETA.

Więc go się prowadzi do sali, którą ozdobiono medalionem z profi­

lami trzech najznakomitszych swoje­

go czasu profesorów tej starożytnej uczelni: Mickiewicza, Micheleta i Qui- neta. I pokazuje .mu się wielkie na­

zwisko Adama w honorowym podwó­

rzu, na marmurowej płycie ściennej złotemi głoskami wyryte.

— A kto nastąpił po Mickie­

wiczu.

— Przyjaciel jego, Chodźko Ale­

ksander.

Napróżno jednak oczy nowicju­

sza szukają nazwiska tego na pa­

miątkowej tablicy. Chodźko był fi­

lologiem średniej miary i odznaczenia honorowego mu nie przyznano.

— A dziś czy istnieje jeszcze katedra, dla Mickiewicza przez rząd francuski stworzona?

8

(9)

— Istnieje... Zajmuje ją pan Louis Leger.

LUDWIK LEGER.

Nowicjusz ciekaw jest o tym uczonym sąd jakiś zaraz usłyszeć.

— Nieciekawy pan — pospiesza­

ją go zaraz objaśnić polacy.

Mojem zdaniem jest w tym są­

dzie nieco stronności. My, polacy, przywykliśmy, aby na tej katedrze właśnie mówiono francuzom o naszej literaturze z pewnem ciepłem, z nie­

jaką życzliwością. P. Leger jednak specjalnych obowiązków względem nas nie ma. Stara się on jak mówi, w wykładach swoich:

— Utrzymać balance egale śród I udów słowiańskich,

diunę

importance

si

inćgale...

Polacy, bywający na wykładach we francuskiem kolegium, twierdzą, że to utrzymywanie równowagi zgoła mu się nie udaje i że literatura pol­

ska zbyt mało w jego kursie zajmu­

je miejsca.

Być może. Ale, pozwalam sobie postawić tu pytanie:

— Czyja w tern wina?

1 przekonany jestem, że naszej jest też trochę. Inne narody słowiań­

skie starają się i zabiegają o to, aby o nich w College de France mówio­

no; rosjanie, czesi, Serbowie, bułga- rzy nadskakują, pochlebiają, dworują panu Leger, a już co najmniej ułat­

wiają mu, czem mogą, jego zadanie.

• My nie jesteśmy nawet dla nie­

go uprzejmi Marszczymy się nań, zżymamy, same pretensje i żale mu przedstawiamy.

Tern się ludzi nie przekona ani nie pozyska.B

Jeden z literatów z naszego „pol­

skiego kącika" jednocześnie w Col­

lege de France i słuchał literatury i robił literaturę. -

— Co za bajeczna publiczność?! ■ zachwycał się tą salą, napełnioną ludźmi, spragniońemi wiedzy, śród

których większość były to wykwintneV V • V V V panie z wyższego towarzystwa i doj­

rzali, sędziwi nieraz panowie, z fio- letowemi i czerwonemi wstążeczkami u klapy su rd u ta ./'

— Jakie typy, jakie typy...

1 kiedy nam żaden palący temat pod języki nie podpadł, począł wska­

zywać nam różne figury i dorabiać do ich fizjonomii—psychologię.

— Patrzcie na tę panią o twa­

rzy nieregularnej, w kapeluszu z du- żemi rondami. Typowa bas bleu francuska, stara panna. Wszystkie pretensje możliwe: do wykształcenia, do talentu i nawet do urody. Pisu­

je. ; Dużo pisuje. Tylko że jej nie­

wiele. drukują. Ale dużo czyta tak­

że, dużo bywa na wykładach; osta­

tecznie dużo wie. Ogromna różnica z naszą polską emancypantką star­

szej daty, która ma równą ilość pre­

tensji, tylko że wiadomości jej są bardzo ograniczone.

Wszystko to się mówi na głos, jakby się mówiło za oczy. Wielka wygoda, gdy się jest zagranicą, że można rozmawiać tak swobodnie ze swoimi w publicznych miejscach, jakby się było w zaciszu gabinetu.

— A widzicie tam mamę z có- runią? Młoda dziewczyna jest entu­

zjastką. Jak ona słucha! Z jakiem

skupieniem. Jak wierzy w każde sło­

wo mistrza. I co ona walk przejść

musiała, aby papa zgodził się na Ko­

legjum Francuskie. Mama w tej wal­

ce poddała się odrazu. Zawsze ser­

ce matczyne miększe jest. I przy- tem w rytm słów starego Deschane- la, miodowym językiem opowiadają­

cego o arcydziełach literatury fran­

cuskiej, drzemie się tak wygodnie...

Raz jeden nasz literat w bardzo jaskrawy sposób omylił się w ""swo­

jej sztuce odgadywania charakteru i umysłu z powierzchowności.

— Przypatrzcie się temu panu z dużemi wąsami, co siedzi tuż przed nami. Założyłbym się, że to połu­

dniowiec. Czuć w nim temperament.

I musi być rentjerem. To się rzuca w oczy. Z pewnością były mydlarz.

Zrobił majątek. Wyniósł się do sto­

licy. Wszedł w dobre towarzystwo.

Ale czuje, że mu tam nie. bardzo swojo. Więc na gwałt dopełnia swo­

je braki literackie...

A kiedy wychodzimy wszyscy pó lekcji, na schodach ów mydlarz uchy­

la leciutko kapelusza przed nami i dyskretnym głosem, uprzejmości peł­

nym, szepcze:

— Messieurs, je comprends le polonais...

sobie nos naszego literata!

Typy z Kolegjum Francuskiego!

Dobrze. Ale gdzież tu studenci? *

Studenci paryscy podobni są z te­

go do wszystkich innych studentów świata, że spotkać ich można wszę­

dzie, tylko nie w uczelniach.

Wyjdźcie z Kolegjum na bulwar Św. Michała. Tam ich znajdziecie pełno. W towarzystwie „studentek", naturalnie. Bo to znowu różni pa­

ryskiego od niemieckiego studenta, że ten ostatni włóczy się wszędzie ze swym buldogiem, podczas gdy pierw­

szy nie bardzo rozumie pierwsze la­

ta studjów bez towarzystwa wesołej i dowcipnej, pełnej werwy i humoru dziewczyny.

9

(10)

* Spójrzcie na charakterystyczną laką „studentkę“, pochwyconą przez malarza naszego Szańkowskiego jak­

by żywą... Typowa Manon z Ouar- tier...

Z nią się idzie do Tavcmc de Pantheon...

Do Kolegjum Francuskiego?

Student wróci tu niezawodnie, aie po wielu latach, gdy zostanie już rentierem i dzieciom odda dobrze idą­

cy interes—i gdy typowa Manon, po wielu staraniach, dostanie wreszcie miejsce odźwiernej w małym domu niedaleko zewnętrznych bulwarów.

Swiaioiry.

Jawne tajemnice.

ani- konsulowa Sylwja Goldfingierowa jest o- sóbką wrażliwą, jak mimoza, a według o- kreślenia jej męża — jak angielska charci-

czka. Lada dobrem słówkiem można ją sobie kupić, lada słówkiem na całe życie narazić. Te nerwy przeszkadzały jej do wejścia w towarzystwo.

Kilkakrotnie już w „badach“ za­

wierała stosunki zaszczytne.

Z początku przyjaźń bywała ogro­

mna, pani konsulowa rzucała się na szyję—gotowa do największych ofiar;

i za skrzywieniem palca w trzewiku nowych przyjaciół—stawała się nie­

miłą i zimną, jak lodownia.

I nowi goście musieli kwitować z dobrego kucharza, z pięknie oświe­

tlonych codziennie salonów i z za­

proszeń do loży pierwszego piętra na włoską operę, i stawali się antyse­

mitami jeszcze żarliwszymi, niż do owego czasu.

— W życiu — uczył ją bardzo trzeźwy konsul — trzeba mniej lu­

dziom dawać i mniej od nich żądać.

Umiejętność życia polega nie na do­

brym wzroku, lecz na zdolności za­

mykania oczu kiedy trzeba.

Ostatni kult pani konsulowej był dla panny Ludwiki, jej garderobiany, przyjętej przed tygodniem z najlepsze- mi świadectwami księżny Korskiej, hrabiny Borejszo wej i innych arysto­

kratycznych domów’.

— To jest skarb prawdziwy, une trowuaille! — zwierzała się mężowi pani konsulowa. A żydów

nie cierpi — aż strach!

— Dobrałyście się — pochlebiał jej mąż — i ty przecież jesteś anty-

— Ach! Jezus Marya! Daj mi pokój! Jestem kontenta, kiedy o ży­

dach nie myślę. Wiesz, nie wiedzia­

łam, że księżna Borska zna mnie z widzenia. Panna Ludwika mi mó­

wiła, że księżna uważa, iż w War­

szawie ja się najlepiej ubieram, a hra­

bina Borejszowa pamięta mnie także z kiermaszu. Chciałabym tę Ludwikę przywiązać do domu, aby była jak najdłużej. Dałam jej wczoraj swoję secesyjną bluzkę, przeszłorocznego Rembrandta i broszkę z ametystem.

— Dawaj jej, ćo ci się podoba.

Ale zaczekaj jeszcze kilka dni — nie odrazu. Taka nagła miłość prędko przechodzi.

Pani konsulowa, nie słuchając męża, przeszła do swojej gotowaini, aby przetrzeć skronie wodą kolońską z obawy wiecznie grożącej jej mi­

greny.

W gotowaini były drzwi, pro­

wadzące tuż do pokoju panny Ludwi­

k i.— zalepione jednak niewidzialnie, aby z sypialnią pani pokoje służby nie łączyły się.

Naraz usłyszała jakieś głosy i mimowoli nadstawiła ucha. Głos panny Ludwiki, która zalepionych drzwi nie zdążyła jeszcze spostrzedz, brzmiał jak najwyraźniej:

— Przyjmuje kochankę męża — objaśniała widocznie swemu gościowi panna Ludwika <— ponieważ imponu­

je .jej ten sto.sunek z piękną żoną sławnego malarza, którego obrazami zawieszone jest całe ich mieszkanie.

Pojmujesz, że pana konsula nie ko­

cha się darmo.

—• Więc ludzie wiedzą o tern?—

zdziwiła się podsłuchując pani Sylwja.

— Pojmujesz—brzmiał głos pan­

ny Ludwiki—że żona nie będzie prze­

cież zazdrosna o taką poczwarę, jak konsul.

— Biedaczysko!-—roześmiała się cichutko, aby nie spłoszyć głosów’,

< ' — Tolerować we w-łasnym domu kochankę męża to są wszystko ży-

i• a

dowskie zwyczaje—mówił jakiś inny głos kobiecy za ścianą.—Dziwię się, moja Ludwisiu, żeś się zdecydowała wejść do tego domu.

Ależ mylisz .się. Tu bywają księża; pani jest bardzo pobożna; by­

wa co niedziela w kościele. Byli wprawdzie Moskami, ale się ochrzcili.

— Więc i to wiedzą?—pobladła pani konsulowa, chwytając się za głowę, w której uczuła ból, początek silnej migreny.

— A tolerować kochankę -męża, widzisz, moja droga, ona musi, bo ma i swoje własne winy.

Pani. Sylwja, aby nie utracić jednego słówka—przyłożyła, głowę do

zalepionych -drzwi. Przedtem tylko chusteczkę wodą' kolońską i przyłożyła ją do skroni.

— Przez długi czas—

spokojnie panna Ludwika, widocznie zajęta jakąś ręczną robótką—była bez zarzutu.

Kochała s ę jedynie platonicznie W’ młodziutkim korepetytorze syna.

Była to miłość bardzo szczera, bo pojmujesz, że takie tam bankiero­

wi, czy też konsulowe—wolą kochać sic w ’ "

Ale korepetytor był z początku bardzo nieśmiały i dopiero po latach .--kilku się ośmielił... w

wiedzą, wszys

wszystko... Wielki Boże! I nie ona tylko, lecz cały świat, każdy prze-

l ulic)... "W rszyscy o wszystkich to oranżerya przezroczyście oszklona.

To okropne!

— Teraz od kilku lat jest już lekarzem i zawdzięczając jej stosun­

kom i protekcyi, wszedł w praktykę, ma też ogromne powodzenie; bo chło­

piec wyjątkowo ładny. Ale on ma dość tej pani konsulowej i chciał- by już zerwać ze starą... a ona* nie

chce, broni się...

Ach! Ach!; Ach! Ratunku, ra­

tunku!—usłyszała panna Ludwika ja­

kiś nieludzki jęk, wydostający się ze ściany i przerażona, czy nie straszy coś w tym domu—pobiegła do pana.

Pan domyślił się, że to głos z gotowaini.

Pobiegł co tchu do żony.

Pani Goldfingierowa, jak "długa, leżała zemdlona na dywanie.

Kiedy doszła do przytomności, pierwsze jej słowa były:

Zlitujcie się!. Zapłaćcie Lu- dwice* wszystko, co chcecie: za mie­

siąc, za kwartał lub. za rok. Niech jej tylko nie widzę, bo gdybym ją raz jeszcze ujrzała, czuję, żebym umarła. Nienawidzę jej—dostała ata­

ku spazmów’.

Po ataku kazała pakować kufry i wyrabiać sobie paszport (pomimo spóźnionej pory, bo miesiąc maj już się zbliżał) do BeaUlieu pod Nizzą.

10

Cytaty

Powiązane dokumenty

Więźniom zdaje się czasem, że gdyby mieli okna, słońce &#34;nigdyby już nie zaszło; a wśród ich stróżów są podobno i tacy, którzy łudzą się, że

Skoro zostanie sobą, otrząśnie się z wpływów, to jego dziś już silny indywidualizm, zająć może niebawem wybitno stanowisko w sztuce.—Ory­. ginały dzieł

Zaczynając układać mowę, sądził, że zdoła zaledwie skleić kilka wierszy—teraz zaś snuł mu się cały poemat, który zdawał się oddawna drzemać na dnie

Była to -zapowiedź rzeczy tak okropnych, że po przeczytaniu tego dodatku, najrozsądniej byłoby może odrazu się powiesić, byle tylko nie doczekać tego, co się

nie * się swem postanowieniem z Kręckim.—Leon ciągle jeszcze pozostawał pod wpływem Julisia. Bał się jego szyderstw, drwin i przycinków. spodziewałem się

Któż teraz jeszcze sąd wydawać będzie Gdy się w tej izbie rodzą tacy sędzię?&#34;, A Modrzejewska z tego samego ty- tyłu woła poprostu: „Skazany jesteś na wieczny

mna delegacya z Galicyi, wioząc ze sobą adres, wyrażający życzenia kraju, streszczające się w sło­.. wie: autonomia.. Schmerling wbrew zasadzie Gołuchowskiego,

Gdy ostatni z polskich dziedziców opuszcza pradziadowską siedzibę, wśród płaczu i przekleństw zgromadzonego ludu, który ukoić się nie może po zaprzedaniu