PRENUMERATA: w W a r s z a w ie kwartalnie Rb. 2. Półrocznie Rb. 4. Rocznie Rb. 8. W K r ó l e s t w ie i C e s a r s t w i e : Kwartalnie Rb. 2.25. Półrocznie Rb.
4.50 Rocznie Rb. 9. Z a g r a n ic ą : Kwartalnie Rb. 3. Półrocznie Rb. 6. Rocznie Rb. 12. M ie s ię c z n ie : w Warszawie, Królestwie i Cesarstwie kop. 75, w Aus- tryi: Kwartalnie 6 Kor. Półrocznie 12 Kor. Rocznie 24 Kor. Na przesyłkę „Alb- Szt." dołącza się 50 hal. Numer 50 hal Adres: „ŚW IAT” Kraków, ulica Du
najewskiego N2 1. CENA OGŁOSZEŃ: Wiersz nonparelowy lub Jego mielsce na 1-e, stronie przy tekście lub w tekście Rb. 1, na 1-e, stronie okładki kop. 60.
Na 2-e, I 4-eJ stronie okładki oraz przed tekstem kop. 30. 3-cia strona okładki i ogłoszenia zwykłe kop. 25. Za tekstem na białej stronie kop. 30 Kronika to
warzyska, Nekrologi I Nadesłane kop. 75 za wiersz nonparelowy. Marginesy:
na l-e, stronie 10 rb , przy nadesłanych 8 rb., na ostatnie, 7 rb - wewnątrz 6 rb. Artykuły reklamowe z fotografiami 1 strona rb. 175. Załączniki po 10 rb.
od tysiąca.
Adres Redakcyl i Administracyi.- WARSZAWA, Zgoda Ns 1.
T e le fo n y : Redakcyl 73-12. Redaktora 68-75. Administracyi 73-22 I 80-75.
Drukarni 7-36. FILIA ^w ŁODZI, ulica Piotrkowska Ne 81. Za odnoszenie do
domu dopłaca się 10 kop. kwartalnie.
Rok IX. Ne 19 z dnia 9 m aja 1914 r.
Wydawcy: Akc. Tow. Wydawnicze „ŚWIAT” . Redaktor: Stefan Krzywoszewski Warszawa, ulica Zgoda Ne 1 róg Chmielnej.
R ed a k to r o d p o w ie d z ia ln y n a G alicy ę: A n to n i C h o ło n ie w s k i, K raków , D u n a j e w s k ie g o Ns 1.
Neo-Cyganerya Warszawska.
Dawna W arszawa, nawskroś polska, rojąca się ludnością zasie
działą i swoją, wesoła a tania, niedo
statecznie oświetlona gazem, bez bruków ulepszonych i elektrycz
nych tramwajów, bez kanalizacyi nawet, a mimo to bujna, sym paty
czna i kochana, coraz bardziej za
pada sie w mrokach przeszłości, staje sie też coraz bardziej sercom droga. Niepomierny rozrost syrenie
go grodu, napływ żywiołów obcych, drożyzna życia, kosmopolityzm i ja
kaś obcość w stosunkach i warun
kach bytu niepokoją raczej, niż cie
szą rdzennych warszawian. Wzrok ich coraz częściej zwraca sie ku przeszłości, myśl i fantazya z upo
dobaniem przebywa w dawnych gra
nicach stołecznego grodu Mazowsza i Polski. Zawiązują sie stow arzysze
nia, czuwające nad zabytkami „sta
rej W arszawy", wydają się o niej duże monografie, na tle jej murów, z motywów jej życia autorzy snują powieści i sztuki sceniczne, a nawet urodzeni lirycy ukazują w teatrze tradycyjną szopkę warszawską, za
ludniając ją znanemi postaciami, które publiczność wita z rozrzewnie
niem.
Do wiernych synów dawnej, polskiej, stołecznej W arszawy w pierwszym rzędzie należy Aleksan
der Kraushar, zasłużony obywatel i historyk. Zna on zrąb każdy, ka
żdy kamień rodzinnego miasta, posiadł tajemnice jego mrocznych zaułków, opisał wnętrza pałaców jego i kościołów, rozlubował się w dawnej jego świetności i chwale.
Do licznych swych studyów, przy
czynków i rozpraw nad przeszłością W arszawy dorzucił świeżo garść wspomnień o „ludziach i rzeczach z niedawnej przeszłości", mianowi
cie z ósmego lat dziesiątka ubiegłe
go stulecia, dając ciekawemu pamię
tnikowi swemu trafny tytuł: „Neo- cyganeryi warszawskiej".
Od stu lat zgórą stolica Polski nęciła ku sobie najlepsze siły, naj
tęższe umysły w narodzie. Już w ostatnich latach państwowości swo
jej, w czasie sejmu czteroletniego, gościła w swych murach nietylko głośnych statystów i dostojników państwa, lecz także znakomitych dziejopisów i głośnych rymotwór- ców. To przodownictwo swoje, po
lityczne i umysłowe, zachowała W arszawa nawet po upadku pań
stwa, gdy za czasów pruskich zdo
była się wśród ciężkich warunków na Towarzystwo przyjaciół nauk, a za czasów Królestwa kongresowego na niwie literackiej walczyła o lepsze z Wilnem.
Atoli nastał rok 1831, epoka powstania listopadowego, doba po
gromu i klęski. Po upadku W ar
szawy wszystko, co żyło, co myśla-
!o i co czuło po polsku, emigrowało z kraju i jego stolicy. Była to emi- gracya niesłychana, gdyż za granicę wywędrowal cały naród „w miniatu
rze", wojskowi i cywilni, oficero
wie, żołnierze, deputowani, uczeni, literaci, kupcy, lekarze i rękodzielni
cy. Zda się, że nikt nie pozostał w kraju, nad którym zawisła ciężka dłoń księcia Paszkiewicza.
Ale wśród okropnych warun
ków, pod srogą cenzurą i pod sroż- szem jeszcze argusowem okiem księcia-namiestnika ruch umysłowy i literacki nie zamarł w Warszawie, która posiadła zdolność odradzania się, jak feniks z popiołów.
Zaledwie ustal szczęk oręża, a rany, zadane przez „Erywana", po
woli zasklepiać się zaczęły, skupiło się w czwartym dziesiątku ubiegłego stulecia około „Przeglądu" Skimbo- rowicza grono pisarzów młodych, rwących się do życia i do rozgłosu, i zaczęło budzić uśpione siły rówie
śników do działania i do twórczości.
A było to grono niezwykle hała
śliwe, czyniące wielki zgiełk dokoła siebie, nawet na ulicach miasta, do
brze przez to znane na bruku w ar
szawskim. Wyżsi nad przesądy,
chodzili poeci i wieszcze umyślnie
1
brudno i ubogo, zachowywali się wy
zywająco nietylko wobec zwyczaj
nych filistrów, ale nawet w stosunku do władz porządku publicznego. Pod względem literackim tworzyli za
mknięte koło epigonów romantyzmu, znani jednak byli pod nazwą popu
larną „Cyganeryi warszawskiej". Do grona tego w pierwszym rzędzie na
leżeli : Roman Zmorski, Włodzimierz Wolski, Bohdan Dziekoński, Teofil Lenartowicz, Aleksander Niewiarow
ski, Wacław Szymanowski, Józef Kenig oraz Norwidowie.
Wielu z nich wzniosło się nastę
pnie talentem ponad poziomy szarej powszedniości, gdy inni w czasie za
wieruchy rozbiegli się po szerokim świecie, zostawiwszy po sobie pię
kne wzory twórczości.
Niezależnie od „cyganów" zja
wiał się w owej dobie raz po raz na bruku warszawskim Henryk Rze
wuski, głośny autor „Listopada", sta
le przebywał w jej marach Kazimierz Wójcicki, pisarz „rzeczy ojczy
stych". wydawał swe ramoty i ra- motki popularny August Wilkoński.
a wkońcu zjechał z Charkowa, ja
ko wizytator szkół publicznych, Jó
zef Korzeniowski, znakomity dram a
turg i powieściopisarz.
Gdy zatem na emigracyi w wol
nej i słonecznej Francyi trysnęło po
tężne źródło romantyzmu polskiego, w kraju, mimo wszystko, twórczość literacka sączyła się strumieniem wązkim, ale szparkim.
Rok 1863 strumień ten wy
krzywił, a nawet narazie pochłonął.
Klęska była zbyt wielka, aby nie odbiła się na ówczesnym ruchu lite
rackim. Zakwestyonowany był nie tylko byt państwa polskiego, zakwe- styonowana była sama narodowość, zakwestyonowany język polski, od
rębny zwyczaj ojczysty.
Groza ostatecznej zagłady za
wisła nad pokonanym narodem; zda
wało się, że już teraz nastał koniec wszystkiemu. Ale właśnie jak na emigracyi po roku 1831-ym za- brzmiały nieśmiertelne pieśni zm ar
twychwstania, budzące omdlały na
ród do nowego życia, tak po upadku powstania styczniowego, po pamię
tnym roku 63-im, nie za granicą, ale w samym kraju rozległy się ożyw
cze i krzepiące hasła pracy organi
cznej, pracy u podstaw, pracy dla ludu i nad ludem.
Zanim jednak owe hasła nowa
torskie skrystalizowały się ostate
cznie w tak zwany pozytywizm w ar
szawski, niezależnie od tego ruchu, a nawet w pewnej opozycyi do nie
go stanęło grono młodzieży literac
kiej, powołane przez Wacława Szy
manowskiego do wspćlpracownictwa w skromnym dzienniczku, noszącym jednak popularny już wówczas ty tuł; „Kuryer W arszawski".
Dzieje tego dziennika, charakte
rystyka jego redaktora i współpra
cowników stanowią ciekawą treść
„Neo-Cyganeryi W a r s z a w s k i e j 11 Kraushara.
Umierał na suchoty „Kuryer W arszawski", organ pani Zabłockiej, córki Ludwika Dmuszewskiego, gdyż liczył w szóstym lat dziesiątku zaledwie trzystu prenumeratorów, podczas gdy współzawodnik jego
„Kuryer Codzienny", prowadzony przez Kucza, dobiegał pokaźnej li
czby sześciu tysięcy stałych czy
telników. Redakcya brukowego pi
semka. skazanego przez los zło
śliwy na przedwczesną agonię, mie
ściła się przy placu Teatralnym, w domostwie ongi Dmuszewskiego, w skromnej oficynce, ocienionej aka- cyą rozłożystą, z oszkloną werandą u drzwi wchodowych. Byt „Kuryera"
mimo pięknej tradycyi zdawał się być przesądzonym.
Wówczas to zgłosił się do pani Zabłockiej młody i sympatyczny pi
sarz, Aleksander Michaux (Miron) z propozyeyą wydzierżawienia mu na lat dziesięć „Kuryera". Rani Za
błocka, niewiele mając do stracenia, chętnie się na tę propozycyę zgodzi
ła. Wówczas Michaux udał się do Wacława Szymanowskiego, ten zaś do znanych wydawców, Gebethnera i Wolffa. Po krótkich rokowaniach stanął między owem konsorcyum a panią Zabłocką układ, na którego mocy „Kuryer" oddany został w dzierżawę dziesięcioletnią pod kie
rownictwem Wacł. Szymanowskiego Odtąd zaczyna się powolny wprawdzie, ale ciągły rozwój dzien
nika.
Było to wyłączną niemal zasłu
gą Wacława Szymanowskiego. Cie
kawa to i typowa postać w neo-cy- ganeryi warszawskiej. Ruchliwy, za- biegliwy i zdolny, publicysta, wier
szopis i dram atopisarz w jednej oso
bie, m arzący o laurach poetyckich, zaufany w sobie, nawet chełpliwy, mimo to dobry zwierzchnik i kolega, był Szymanowski urodzonym dzien
nikarzem i wybornym organizato
rem takiego właśnie, jak „Kuryer", organu. W szystko, co na bruku w ar
szawskim odznaczało się w ówcze
snej dobie talentem lub chociażby zdolnością, umiał dla pisma swego pozyskać, koło siebie skupić i nadać dyrektywę.
Dość przejrzeć listę współpraco
wników, którzy w roku 1868-ym pod sterem Szymanowskiego rozpoczęli w redakcyi „Kuryera" kampanię pu
blicystyczną. Same nazwiska znane i uznane, literaci i publicyści utalen
towani, wyrobieni w dobrej szkole czujnego na wszystko redaktora.
Dział teatralny i artystyczny prowa
dził Michaux, później Snober, po nim Bogusławski; politykę uprawiał Stanisław Krzemiński; reporteryę miejską — ■ Feliks Fryzę; artykuły wstępne pisywał Kazimierz Zalew
ski. Z dawnych Współpracowników utrzymali się w nowej redakcyi Jan Chęciński, Aleksander Walicki i Heppen. Ale Szymanowski nie po
przestał na tern i z biegiem lat do ro
snącego w siły i środki pisma pozy
skani zostali tacy pisarze, jak Bli-
ziński, Gomulicki. Gawalewicz, Cza- pelski, Lubowski, Prus i Filipowski.
W szyscy ci „neo-cyganie“ zna
cznie różnili się od dawnych cyga
nów warszawskich z czasów Pasz
kiewicza. Nie zachowywali się ani hałaśliwie, ani wyzywająco, w odzie
ży nie różnili się niczem od zwykłych śmiertelników, nie urządzali demon
stracyjnych „przeprowadzek" po u- licach miasta, powodujących zatargi z policyą.
Najbardziej, niestety, „po cy
gańska" zakończył swą karyerę lite
racką Aleksander Michaux, utalen
towany poeta, znany pod pseudoni
mem Mirona. Liryki jego, wzorowa
ne na Heinem i Mussecie, tchnęły głęboką melancholią, posiadały wdzięk i czar niepowszedni.
Natomiast nic z cygana nie miał w sobie Władysław Bogusławski, sztywny, „zapięty", małomówny, po
prawny w obejściu a wykwintny w stylu. Po powrocie z wygnania ob
jął w „Kuryerze" dział artystyczny i teatralny. Niebawem zaczął umie
szczać świetne swe recenzye na ła
mach pisma, które do niedawna w sprawozdaniach teatralnych noto
wało wyłącznie, ile razy Żółkowskie
go lub Panczykowskiego przywołała na scenę rozbawiona publiczność.
Atoli ozdobą neo-cyganeryi war
szawskiej i najcenniejszą siłą w ..Ku
ryerze" był Bolesław Prus, na któ
rym Szymanowski, doskonały znaw
ca ludzi i talentów, poznał się odraza i do wspólpracownictwa w piśmie swem zaprosił.
Rozpoczął Prus działalność pu
blicystyczną w „Kuryerze" od w y
bornych „Szkiców warszawskich";
atoli dopiero słynne „Kroniki tygo
dniowe" zjednały ich autorowi wiel
ką popularność i utrwaliły powodze
nie pisma.
Do powodzenia pisma przyczy
niły się również pióra Gomulickiego, Gawalewicza, Fryzego, Czapelskie- go. Krzemińskiego i wielu innych.
Rzecz jednak znamienna, że ca
ły ten zastęp utalentowanych pisa- rzów, pracujący pod kierunkiem wy
trawnego redaktora, nie posiadał wspólnego- sztandaru społecznego i literackiego. Nie uznawał żadnych poszczególnych haseł, prócz hasła o- gólnego; dobro narodu.
To też, kiedy Aleksander Świę
tochowski, rozpoczął w prasie war
szawskiej słynną kampanię „mło
dych" przeciw „starym", gdy stanę
ły do walki dwa wrogie obozy, obóz postępowy przeciw zachowawczemu- Wacław Szymanowski, po krótkieiu wahaniu, wybrał drogę pośrednią i- nie przechylając się na żadną strono- postanowił stać jedynie na straży tych odeałów, które dla wszystkich bez różnicy stronnictw jednako byłv drogie.
Tej zasadzie, tchnącej rozum
nym oportunizmem, hołdowała do końca życia ogromna większość Neo-cyganeryi warszawskiej.
Stanisław Kozłowski-
Z wystawy w iosennej w Tow. Z achęty Sztuk Pięknych w W arszaw ie.
Ant. G aw iński. S ielanka. M arya Kożniew ska. P o rtre t.
Emil Lindeman. K ra jo b ra z . W a le ry B ro c h o c k i. Wydmy.
3
Z wystawy wiosennej w Tow. Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie.
Maryan P u ffke . Na pastw isku-
B ron. B a rte l. P o rtre t.
Tadeusz C ie ś le w s k i. T ry p ty k ze S ta re g o M ia sta M arya W asilKOwska. P o rtre t.
Wystawa wiosenna w Tow. Zachęty Sztuk Piękn.
w Warszawie.
W ystawa Wiosenna obejmuje tylko artystów warszawskich. Jest ona trzecia z rzędu, a powstała po
między innemi i w tym celu-, aby dać upust rosnącej coraz bardziej i coraz obficiej naszej produkcyi artystycz
nej, dla której ramy dorocznego „Sa
lonu" jesiennego zaczynały być zbyt ciasne. Pomimo to, już w roku ze
szłym, choć W arszawa wiosenna by
ła i obfita, i ciekawa, ostatni Salon je
sienny miał większą ilość zgłoszeń (przeszło tysiąc), aniżeli wszystkie poprzednie, więcej nawet, niż W ysta
wa Jubileuszowa.
Obecna W ystawa Wiosenna li
czy przeszło 300 dzieł, a więc co do ilości równa się mniej-więcej zeszło
rocznej. Zgłoszeń było przeszło 450;
jedna-trzecia zatem nie została przy
jęta.
Jak zwykle, malarstwo dominu
je w liczbie przeważającej. Rzeźba i sztuka stosowana zajmuje zaledwie część całości.
Młodsze pokolenie artystów sta
nęło do apelu w liczbie pokaźnej.
Równocześnie zauważyć można, co już w ostatnim Salonie było widocz
ne, że malarstwo portretowe, kom
pozycyjne, figuralne oraz rodzajo
we zaczyna przeważać nad krajobra
zem, który przez lat kilka miał pra
wie wyłączną przewagę. W wielu wypadkach rodzajowość łączy się z krajobrazem, a to zespolenie nie psu
je bynajmniej harmonii, ani żadnej ze stron nie obniża. Koń zaczyna
znów interesować młodsze pokole
nie artystów. Słusznie, bo jak już zauważyliśmy przy innej sposobno
ści, rodzaj ten, posiadający tak świetne tradycye w naszem m alar
stwie, począwszy od Orłowskiego, Michałowskiego i Jul. Kossaka (oj
ca). zaczynał być przez pewien czas zaniedbywany. Tylko mai arstwo histo
ryczne prawie całkiem przestaje być natchnieniem naszych malarzy. Ma
tejko nie pozostawił następców. Ra
zem z tern u młodszych pokoleń ma
larzy wysycha źródło batalizmu, po
zostając przeważnie własnością star
szej generacyi.
Całość wystawy czyni wrażenie nieco jaśniejsze, bardziej słoneczne, aniżeli przed kilku jeszcze laty, kie
dy w ystawy nasze pogrążały się w cieniach, lub, w najlepszym razie,
w półtonach. B.
T
T IR A N A (wnętrze Albanii). G niazdo fe u d a ln e Essada-ba3zy. W raz ze S kutar) ma s.zanse, by s ta ć się s to lic ą k ró le s tw a . (Specjalne sdjecie dla „Suiala").
Gdzie mieszka wolność albańska...
Wieści z głębi Albanii.
( Od specyalnego koresp. „Świata").
Oto słońce wyjrzało przez chmury, jak śmiech turczynki z za wualu. Cud
nie się rosa skrzy.
— Handżi*) tiinjget jęta (niechaj ci życie będzie długie). Handżi! bądź zdrów i siodłaj konie.
— O, capetano! nie opuszczaj nas!
Dałem ci ode, jak sypialnia w Ildiż-kios- ku. dałem ci pilaf, po którym basza obli
zuje się, i konie nakarmiłem twoje, jak konie padyszacha.
Ooo! capetano!...
Tak rozrzewniał się handżi, albowiem taki był gościnny.
Tacy są oni zresztą wszyscy. Gną się do ziemi w pas, ręce kładą na pier
siach i, patrząc wzrokiem zbitego psa, duszę by dali — za bakszisz.
Lecz tacy są tylko po miastach, gdzie chował ich turecki bat, a nędza uczyła gościnności. Odzie żądać nie można by
ło od baszy, ani domagać sie od beja — gdzie trzeba było skomleć. Oczy mając wbite w ziemię i trwogą zgięty kark, za
pomnieli o swojej hardości i dumie, przy
niesionych niegdyś z białycli gór, ska- pieli i skarłowacieli, spadając na poziom niewolnych rzezańców wschodu. Niewie
le się dzisiaj różnią od podłego typu greka z Lewante.
Po wsiach jest inaczej. Po tych śmia
łych gniazdach skalnych, lotem orła rzu
conych na szczyty, mieszkają nieujarz- niieni hidalgowie Albanii. Głodni są czę
sto i bosi także, wiatr im dziurawe pod
szywa świtki, a deszcz w kurnej chacie za posłanie służy i za nakrycie, a jakże dumnie noszą podgolony łeb i jaką py
chą pryskają ich oczy!
• Niechaj sobie będą o nich zdania rozmaite, ja, z tego, co poznałem, mam określenie tylko jedno — wspaniała rasa!
Proste jest to wszystko i śmigłe, gib
kie i sprężyste, zahartowane, jak stal,
) H andżi — w łaściciel czyli domu zajezdnego tureckiego, karczm arz.
i spalone na bronz, o chrapach rozdętych i oczach, jak skry, — ród orli i sokoli!
Ich odwaga przeraża, ich wyniosłość onieśmiela, a grzeczność ujmuje i znie
wala.
Przypominają się Tatry — nietylko kształtną postawą, właściwościami cha
rakteru, ale nawet strojem. Całą garde
robę albańczyka — ze środkowej Alba
nii! — możnaby określić nomenklaturą zakopiańską — culiy, serdaki i kierpec i te spodnie charakterystyczne, białe i ob
cisłe. Jak nad sinym Dunajcem...
W drodze między Krują a Petralbą dojrzałem w dali grupę szarych chat, krą
głych i śpiczastych, jak kopce termitów, zawieszonych wysoko, łańcuchem nie
przerwanym, na zboczach granitowego kolosu.
Tam mieszkała wolność albańska.
Tam nie zajrzał nigdy ani poborca po
datków, ani urzędnik turecki, nie powa
żył się tam weiść nawet zaptila surowy (żandarm), lub sułtański asker (żołnierz).
Jeśli Wysoka Porta chciala przeprowa
dzić armię wąwozem tych przepaści, wy
syłała parlamentarzy do naczelnika ro
du, prosząc o przemarsz wolny Naczel
nik pozwalał zwyczajnie. Jeśli odmówił, armia krążyła daleko i ostrożnie. Wbrew woli nie ośmieliła się nigdy naruszyć te
go terytoryum, bo tam — mieszkała wol
ność albańska! Strzał stamtąd nie chy
biał celu!
— Marko! uda się nam zobaczyć te dziwy?
Drożynkami, jak ścieżki alpejskich kóz, po mostkach, na których konie gra
ły, jak na klawiszach fortepianu, nad gniewem potoku, pieniącego się po żle
bach i blokach, wznieśliśmy sie na szczy
ty. (Powróciło dalekie morze i powtó
rzyło się Durazzo, widzialne przez lunetę, jak biały punkt w przestrzeni).
Pustka była w tych ostępach i mar
twa cisza skamieniałych stron. Orzeł szybował nad nami w przestworzu.
Potrącony niewidzialną nogą, poto
czył się kamień z najwyższego szczytu i z rumotem poleciał w przepaść.
Marko wystrzelił w powietrze Na krawędzi skały wyrósł albańczyk, smu
kły, jak świerk, i uzbrojony, jak twierdza.
Przyłożył rękę do czoła, nakrył dłonią oczy, spojrzał, policzył i znikł.
Nam należało czekać nieruchomo.
Aż wreszcie ze szczytów odpowie
dział strzał. Jako odzew. Jeden, a po
tem drugi i więcej. Byliśmy przyjęci.
Domy, które wydawały się nam sza
re, krągłe i śpiczaste, były długie, płaskie i odcień miały czerwonawy, bo z czerwo
nego były zbudowane kamienia. Każdy otoczony był wysokim iniirem i wyglądał, jak fort. W murze były strzelnice. W ok
nach kraty.
Prowadził nas przewodnik, nic mó
wiąc ani słowa, uliczkami, które były puste.
Na progu swojego domostwa czeka!
naczelnik osady. Powitał lakonicznie i gestem wielkopańskim, bardzo koturno
wym i bardzo teatralnym, wprowadził do wnętrza. Izba uboga. Na ziemi maty, pod ścianą skóry, na ścianach broń.
Pachnie olejem i baraniną.
Przyniesiono wodę do umycia rąk i nóg, a gdy ceremonia, która ma charak
ter religijny, w milczeniu była ukończona, podano czarną kawę i wtenczas zawią
zała się rozmowa. Słowa jej były proste i temat niewyszukany. — Skąd jedziesz, czego szukasz, pokaz b ro ń ---
Zanotować warto jednak wynurzenia naczelnika „de publicis11. Wie, że wypę
dzono turków, ale nic go to nie obchodzi.
I tak icli nie oglądał! Króla nie widział i nie jest ciekaw zobaczyć. Niech przy- jedzie do niego — przyjmie go. Podat
ków nie zapłaci. Może dać dobrowolnie, nic z przymusu. Rekruta nie da. Sam go potrzebuje. Żandarma nie wpuści. Suł
tański czy królewski, jeden „zapłacony pies".
Poza tern wszystkiein, niepodległość Albanii cieszy go i napawa dumą, a on, osobiście, pragnie żyć z mbrefem — „w przymierzu11. —
Zapadającym wieczorem, zjeciiaws"'.' w dolinę, spotkaliśmy żandarma, patrolu
jącego po okolicy.
— Tam byliście? — zapytał, wska
zując na szczyty.
— Tam byliśmy.
Potrząsl głową, zamyślił się i rzekł sentencyonalnie:
— Ja tam jeszcze nie byłem.
O, zielony żandarmie królewski, du
żo jeszcze wody spłynie strumieniami Skiperyi, zanim ty tam w te góry zanie
siesz władzę twojego mbret‘a. Tam, jak dawniej, tak i dzisiaj—mieszka „wolność albańska11, a strzał stamtąd nie chybia celu.
Petraiba.
Mieczysław Jclowicki.
N D E M A N IA fa „ ffr s « Albanii). W a rs z ta t szew ski.
ŚWIAT. Rok IX. Ns 19 z dnia 9 maja 1914 roku. 5
Teatry paryskie w kwietniu.
Ten sani teatr Porte-Saint-Mar- tin, obok „Pana Brotonneau", gra zwięzły, dwuaktowy, bardzo literac
ki melodramat Pawła Hercieu „Los jest panem". Sztuka jest mocna w napięciu sytuacyjnem, lecz sucha w rysunku postaci i środowiska. Ojciec rodziny w domach gry i buduarach kurtyzan traci majątek. Traci rów
nież honor. By zdobyć potrzebne pie
niądze, nie cofa się nrzed oszustwem i fałszerstwem. Prokuratorya wydą- je rozkaz aresztowania go. Proces o- kryje hańbą nietylko winnego, ale żonę i dzieci. Już policyanci zjawia
ją sic u progu, W tedy szwagier nędz
nika, oficer o arystokratycznem naz
wisku, mówi d oń: — „Wiem w szyst
ko. Niema dla ciebie ratunku. By ujść przed więzieniem, przed sromem, — zostajc ci tylko śmierć. Oto rewol
wer".
Lecz łotr jest także tchórzem.
Woli skandaliczny proces, woli kry minał, niż kulę. Boi się. Wówczas o- ficer pali mu w łeb. Sługa, który zro
zumiał położenie, świadczy, że do
konane zostało samobójstwo. W ła
dzom to zeznanie wystarcza. Żona wierzy weń również. Brat atoli zna
lazł się na rozdrożu. Czy miał prawo wymierzać sprawiedliwość? Czy ma prawo utaić zabójstwo?
Kapitalną jest końcowa scena siostry z bratem, świetnie grana przez Karola Lębargy i Martę Bran- des. W mniemaniu siostry, mąż, je
śli winnym był nawet wykroczeń, oczyścił się przez odważną śmierć.
Brat zryw a łuskę tych złudzeń. Mó
wi, że zabił i dlaczego. A wówczas w szlachetnej lecz rozkochanej kobie
cie orzedewszystkiem budzi się żal.
Dlaczegoś to uczynił? — W ołała
bym wszystko, więzienie, wstyd, hań
bę, wszystko — niż śmierć. Między bratem a siostrą stanął cień, który ich rozłączy nazawsze. Oficer w stą
pi do legii cudzoziemskiej jako pro
sty żołnierz, by odpokutować swói czyn.
Charakterystyczna rzecz: Her- vieu wystawił naprzód swój dramat w Madrycie, gdzie ma żarliwych zwolenników, począwszy od hisz
pańskiej pary królewskiej. Ludwik Fuld.a, znany dram aturg niemiecki, powiedział kiedyś: „Aby doznać powodzenia w Berlinie, autor musi być albo cudzoziemcem, albo niebo
szczykiem. Najlepiej, jeśli jest cudzo
ziemskim nieboszczykiem". W idocz
nie paryskie stosunki podobne są do berlińskich, skoro Hervieu wola? pre
zentować swą sztukę do raz pierw
szy obcej publiczności.
W Gymnase widziałem nową ko- medvę Henryka Lavedana, p. t. „Pe
tard". Luźną, cokolwiek niedbałą i o prawdopodobieństwo szczegółów nie troszczącą się budową przypomina ona dawniejszą sztukę tego autora ,.I.e vieux m archew". Tylko główna
figura, koło której obraca się akcya i która jest wyłącznym celem sztuki, zgoła odmienna. Petard należy do tej galeryi- nowoczesnych conauistado- res^ćrw giełdowych, w której dosko
nałe portrety zawiesili już Mirbcau, Bernstein, Niccodemi... Sprytem, śmia
łością i zgiełkliwą reklamą w krót
kim czasie zdobył dziesiątki milio
nów. Nazwisko jego głośne jest w «-ą.
lej Francyi. Brzmi jak fanfara, zwia
stująca złoty deszcz. 1 tego wulgar
nego, ufnego w potęgę pieniędzy do
robkiewicza Lavedan zestawia ze zrujnowanym, sentymentalnym i sub
telnym potomkiem krzyżowych ry cerzy. Matka Petarda siada w fotelu, który — wraz z odwiecznym zam
kiem- -Petard nabył od margrabiego.
Młody arystokrata woła: W tym fotelu „niebiescy" rozstrzelali pod
czas wielkiej rewolucyi mego dzia
da. — Z moim ojcem nie czyniono tyle ceremonii, odpowiada Petard.
W ersalczycy postawili ,v ' ood szarą ścianą, nawet oczu nie wiążac.
Mimo całego parweniuszostwa, ten syn komunarda większą budzi życzliwość, niż niezdecydowany, czu- łostkowy dziedzic wielkiego nazwis
ka. Czy tego chciał hrabia Lavedan, członek Akademii Francuskiej, syn konserwatywnego historyka? Wątpię.
Inkarnacya sceniczna zmieniła i p rze obraziła założenia autorskie, a przy
czynił się do tego niewątpliwie v znacznej mierze największy dziś ak
tor francuski, Lucyan Guitry, który z Petarda tworzy postać świetną niezapomnianą, — bardzo śmiesz
ną, a mimo to nie pozbawiona, cech sympatycznych, bo tryskają życiem i humorem.
Renaissance, który stał się obec
nie teatrem p. CoryLaparcerie. aktor
ki, sztucznie wypromowanej przez u- służną prasę, daje „Afrodytę", prze
róbkę ze słynnej powieści Piotra Lou- ys‘a, dokonaną przez p. de Frou- aić. Cały poetyczny urok tego bar
dzo zmysłowego utworu przepadł na scenie bezpowrotnie. Zostały kinema
tograficznej wartości obrazy, w któ
rych teatralną spekulacya usiłuje podniecić zainteresowanie widzów pornografią, posuniętą nieomal do sa
dyzmu. Krzyżowanie nagiei tancerki na scenie jest efektem dotychczas nie- praktykowanym. Czujność p. Beren- ger‘a, głównego kontrolera moralności paryskiej, widocznie osłabła. Nietylko bowiem Renaissance odsłania opasłe przeważnie kształty podstarzałych figurantek. W innych teatrach i tea
trzykach Nowego Babilonu nasrość znów święci tryumfy na scenie. Sta
je się nawet tak powszednią, że nrze- staje wywierać wrażenie.
Dwie farsy zdobyły w tym sezo
nie znaczniejsze powodzenie: „Les deux canards" Tristana Bernarda i
„Moja ciotka z Houfleur" Pawła Ga- rault. Lepsza jest pierwsza, aczkol
wiek założenie jej jest zgoła niepraw
dopodobne. Prowincyonalny Gi- boyer, redaktor rewolwerowego so- cyalistycznego pisemka, a zarazem
Celadon żony wydawcy, zakochuje się w córce konserwatywnego właścicie
la ziemskiego. Z miłości dla uroczej panienki zostaje równocześnie, pod in- nem nazwiskiem redaktorem konser
watywnego dziennika, wydawanego przez jej ojca. Polemizuje sam z so
bą. Zaś ta polemika przybiera wkrót
ce takie formy, że dwaj redaktorzy współzawodniczących organów znie
woleni s.ą do pojedynku. Dwaj redak
torzy — w jednej osobie! Absurd do
prowadzony do ostateczności, lecz żywe tempo akcyi i doskonała gra artystów teatru Palais Royal nie da
ją czasu do rozważań. Publiczność przytem chętnie słucha złośliwości o dziennikarzach. Odwet łatwo zrozu
miały...
„Moja ciotka z Houfleur" z mniejszym napisana jest tem pera
mentem. Osnową przypomina nie
śmiertelną „Damę od Maksyma". Ba
wi świetnem wykonaniem najlep
szych artystów teatru Varietes z Ewą Lavalliere, BrasseuFem i Prince‘rn na czele.
„Szkocka peleryna" Saszy Gui
try, grana w „Bouffes Parisiens", nie posiada tych zalet, które zapewniły sukces poprzednich sztuk tego dow
cipnego pisarza i aktora. Najważniej
szą atrakcyę przedstawienia stanowią własne psy autora, bardzo dobrze spełniające swe role.
Jeśli na pewnetn polu twórczo
ści artystycznej zabraknie w danej chwili szczerych i mocnych talentów, zaraz zjawiają się Jeremiasze, głoszą
cy o przeżyciu się dotychczasowych form tej twórczości. Tuż za nimi su
ną „reform atorzy", pragnący uszczę
śliwić ludzkość „nowym dreszczem".
Już Goethe pisał dość uszczypliwie o tych reformatorach, którzy zamiast tęgich dzieł dają mniej lub więcej nie
jasne formułki. Geniusz nic rodzi się na kamieniu. Nawet większy talent jest rzadkością. Nic wiec dziwnego, że w każdej dziedzinie twórczości na
stępują pauzy, okresy wyjałowienia.
Lecz nagle świeży, bujny talent strzeli promiennym snopem świa
tła, a tłum ciurów skupi się, by dep
tać śladami jego indywidualnej od
rębności.
Stef. Krzyw.
\N domu Baryczków.
W ystawa starych rycin polskich ze zbio
rów Dominika W itke-Jeżewskiego.
P. Dominik Jeżewski, wybitny znawca i właściciel znakomitych, a pewnie jedynych u nas w tym ro
dzaju specyalnych zbiorów pryw at
nych, obejmujących sztychy i ryci
ny polskie, od początku ich istnienia aż do dzisiejszych czasów, ofiaro
wał swą kolekcyę na chwilowy uży
tek Tow. Opieki nad Zabytkami Przeszłości, w domu Baryczków (Stare Miasto 32).
Towarzystwo urządziło z tych
zbiorów IV-tą. przez siebie podjętą
Z arę czyn y W ła d y s ła w a IV -go, k ró la p o ls k ie g o , z L udw iką M aryą Gonzaga, księżną Man- W ie lki ksią żę K o n sta n ty. W ed łu g portretu K iera, ry- tu y i N e ve rs, 25 w rze śn ia 1645 r. w F o n ta in e b le a u , w o b e c n o ś c i m a ło le tn ie g o k ró la towati J . Lex i Dietrich.
L u d w ika XIV, Jego m atki M aryi a u s try a c k ie j, o ra z lic z n e g o d w o ru fra n c u s k ie g o . Ze s tro n y k ró la ro lę p e łn o m o c n ik a przy k o n tra k c ie p e łn i hr. G e rh a rd D enhof, w o je
w o d a p o m o rski. U kład t rysunek A . Eosse*a s Paryża,
A n d rze j S aryusz Zam oyski. Ułożył i rytował
A nt. Otessesyński (1836), Jan Ś n ia d e c k i, r e k to r u n iw e rs y te tu w W iln ie . Pyt. A nt. Olesecoyhski, p o d łu g oryginału, rysunku
B. Kłemboioskiego a W tłna (około J830I,
B o g u sła w ks. R a d z iw iłł, ksią żę na B irżach.
W cdł, portretu D, Schuttsa, ryt. ], pałek (w. X P I Ił,ł
W ystawę. Jednakże zbiory są tak obfite, że zaledwie część ich pomie
ści się w pięknej siedzibie Tow arzy
stwa. Część ta obejmuje 1145 nu
merów, zajmujących cały lokal T-a, nawet przedsionek. Już to samo da
le miarę obfitości i bogactwa wspa
niałej kolekcyi. Wyborem, rozmie
szczeniem i urządzeniem kieruje sam właściciel.
Sztycharstwo polskie, ze wszyst- kiem, co do niego należy, datuje od XVI stulecia. Czasy te uosabiają przedewszystkiem dwaj sztycharze:
Jan Ziarnko (znany w tej epoce i we Francyi pod pseudonimem Le-Grain) i Mateusz Morawa, oraz kilku in
nych. Z następnego, XVII stulecia znajdują się, pomiędzy innymi: e- remiasz Falek (przeważnie portrety historyczne królów i znakomitości
ówczesnych). Daniel Chodowiecki, Dolabella. Jan Tscherning, Jan Gor- czyn i in. Z pomiędzy nastennych znajdują się: Ksawery Karęga. Frey, Fryd. Dietrich, karmelita Mauritius i t. d. A potem cały zastęp później
szych, jak: Norblin, Płoński, Orłow
ski. Oleszczyński, Piwarski, Lele
wel, Lesser, Fajans. Adolf Dietrich (syn Fryderyka), K. W. Kielesiń- ski — oraz mnóstwo innych.
Tow. przysposobiło zarazem ob
szerny i wyczerpujący katalog W y
stawy. ozdobiony 48 pięknemi plan
szami. Katalog przedstawia się wspa
niale — zresztą nie nowość T-wa w domu Baryczków, którego wydaw
nictwa w tym kierunku posiadają pierwszorzędna wartość w naszej nie
zbyt bogatej literaturze katalogowej, jak np. katalog z wystawy ceramiki.
Oprócz tego wypuściło Tow. kil
kadziesiąt tysięcy pocztówek z prze
szło 70 portrecikami historycznemi, widokami starych grodów polskich i t. d., figurującemi na obecnej W y
stawie.
Chcąc scharakteryzow ać całość, powiedzieć można, że, poza olbrzy
mią wartością zbiorów ze stanowis
ka ich rzadkości kolekcyoncrskiej i starożytniczeh jest to zbiorowy 0- braz dziejów, sztuki i kultury pol
skiej od XVI wieku, zaw arty w ty
siącach szczegółów, portretach, wi
dokach, scenach, momentach histo
rycznych i t. d. Ale nie jest obliczo
ny na efekt jaskraw y: ocena zbio
rów wymaga subtelnego oka znaw
cy i miłośnika tych prawdziwych
piękności. &•
ŚWIAT. Rok IX. Ns 19 z dnia 9 maja 1914 roku 7
Odstępstwo.
III.
Psuje się coś w Japonii. Tak mówią znawcy, ubolewają entuzya- ści. Kto podziwia u japończyków nieprześcigniony ich patryotyzni, bart woli, wirtuozostwo wyrzecze
nia się siebie, obawia się, że temu typowi psychicznemu — dotąd je
szcze powszechnie dominującemu—
grozi powolny czy nawet szybki za
nik. Znawcy twierdzą, że to typowe wyrzeczenie się siebie, jądro japoń
skiej duszy, nie może ostać się w do- konanem po części przeobrażeniu stosunków gospodarczych, bo ich mechanizm, przystosowany do mo
delów Zachodu, nie obejdzie się bez motoru, jakim jest wszędzie w ży
ciu ekonomicznem ludzkie ja, ego
izm jednostki. Są wprawdzie opty
miści, wierzący w przyszłość Japo
nii na chrześciańskiem podłożu, je
śli typowe wyrzeczenie się siebie, od wieków w japońskiej duszy za
hartowane, znajdzie cel nie W idea
le, z którego przez wieki płynął, nie w kulcie przodków, lecz w Bogu - w Bogu chrześciańskim — ku Niemu zwróci narodowy heroizm ofiary, a w miłości ojczyzny, niemniej jak do
tąd silnej, ujrzy środek służenia Bo
gu, najlepszy, niezawodny.
Coprawda, pogańska nawskroś, szyntoistyczna dusza japońska mu
si poddać się jeszcze wszechstron
niejszemu przeobrażeniu, niźli ów wielki przewrót w ustroju politycz
nym, społecznym, kulturalnym jeśli ma się dostroić do pojęć chrze
ściańskich. Możliwe to w jednost
kach, dotąd nielicznych; półtrzecia wieku, 200 lat temu — przed ustale
niem typowych znamion japońskiej duszy — pół Japonii już stało pod znakiem krzyża; trzeba było dłu
giego, okrutnego a dziwnie w yrafi
nowanego prześladowania, by w y
plenić doszczętnie obfity posiew mi- syi św. Ksawerego, pomimo heroi
zmu, iście japońskiego, z jakim ósme, dziewiąte wstecz pokolenie Niponu stawiało przemocy opór. Dziś, po
mijając wszelkie inne przeszkody, sam typ japońskiej duszy, ukształ
towany w długiem odosobnieniu, z równą niemal nieugiętością opiera się wpływom chrześciańskim. Nieła
two przeobrazić kult przodków w tę uprawnioną a mądrze pogłębioną solidarność z minionemi pokolenia
mi, co rozgrzewa umiłowanie do
brej tradycyi, a zła bezwzględnie tę
pi — co powinna, mogłaby rodzić zarówno żywe naśladownictwo cnót, jak ofiarną ckspiacyę win, jedno i drugie z japońskim, powiedzmy, hartem. Czy przed niepokonanym narodem ściele się przyszłość na ta
kich torach? Jak dotąd, mało co u- prawnia do tych rojeń.
Przyśw iecałaby na nich naczel
na myśl rozumowań Mariona, po
częta na gruncie bezwyznaniowym,
acz na podłożu chrześciańskich tra dycyi — jednem tylko uzupełnieniem dostrojona najściślej do chrześciań- skiego poglądu na świat i życie.
Dość, w przytoczonym ustępie ksią
żki profesora Sorbony, dodać, istot
ną myśl jego rozwijając: ta sama odpowiedzialność przed Bogiem na dwa fronty, w żywej solidarności z pokoleniami przodków, którym się służy niezłomnem trwaniem przy dobrych elementach tradycyi, za
wsze żywotnych i odpowiedzial
ność przed Bogiem za przyszłe po
kolenia.
W tern rozumieniu, jądrem tra
dycyi chrześciańskich narodów nie może być co innego, jak zespół idea
łów, poczętych, wybudowanych hi- storyą narodu na chrześciańskiem podłożu, przy współdziałaniu odręb
nych u każdego narodu czynników, których wytworem są znamienne cechy iego indywidualności. Z tego pnia rozgałęzia się wszystko, w czem tkwi duchowy dorobek naro
du, co go uprawnia do bytu i rozwo
ju ną pożytek ludzkości — czego w selekcyi jądra i akcesoryów' naro
dowej tradycyi nie niszczy się bez skażenia istotnej treści. Jei zacho
wanie, tej nieskażonej treści, daje byt narodowi; jej zniszczenie prze
kształca naród lub jakiś jego odłam na społeczeństwo, używające itego samego, co przodkowie, języka, an
gielskiego, hiszpańskiego, portugal
skiego, a obce Anglii, Hiszpanii, P o r
tugalii.
Nie można od każdego, kto w Polsce się urodził i mówi po polsku, żądać polskiej tradycyi. W polskim ludzie, choć stał tak długo zdała od widowni, na której tradycya rosła i potężniała, istotna treść jej przeni
ka nawskroś duszę wraz z naro- dowem uświadomieniem, puszczając bujne pędy ku polskim ideałom na dziedzicz.nem podłożu; pod promie
niami tych ideałów wkorzenia się głęboko .w pokrewną duszę germ ań
ską czy celtycką, a przysw aja pol
skości, bez skażenia jej treści, wzbo
gacając ją tylko, świeże pierwiastki.
Nie można jej natomiast żądać od żydów, nietylko od żargonowych, czy litwaków, co wczoraj do nas przybyli, czy też zdawna osiadłych na polskiej rdzennie ziemi, których wliczaniem do polskiego żywiołu statystyka wykazuje iluzoryczne je
go, wysokie cyfry. Elementarna za
sada słuszności nie pozwala w yty
kać braku tradycyi, polskiej trady- cy;. i takim żydom, którzy popra
wnością języka prześcigają polaków z dziada pradziada. Bez żadnych niemal zastrzeżeń uznaję trafność u- wag, z któremi p. Chołoniewski tak śmiało wystąpił w swej rozprawie o kwęstyi żydowskiej, choć dezerte
rów tej właśnie kategoryi pominął w artykule, o przedmiocie tutaj nas obchodzącym. Z silniejszym tylko jeszcze naciskiem stwierdzam, w co wierzę niezachwianie, że jednostki rzadkie zapewne, mimo potężnej a
odrębnej, żydowskiej tradycyi, mo
gą jej wyzbyć się a przeniknąć do głębi duszy polskiemi ideałami i ze
spolić się przez to z naszem społe
czeństwem. Znam takich i szczegól
ny mam dla nich szacunek. Znam wielu innych, u których równie szczera może być chęć asymilacyi, jak silna i odporna, ta odrębna, od naszej tyle starsza tradycya, która paraliżuje te dobre chęci, trzym ając ich w obrębie psychicznego ghetto, choć sobie z tego sami nie zdają sprawy, a poprawność języka bio- rą szczerze za znamię narodowości, za jej Iegitymacyę. Cóż mówić o tym tłumnym zastępie, który, pour ne nas dire non, przyznaje się do pol
skości, nie widząc do czasu racyi.
dlaczego by inaczej miał postępować.
Jednym i drugim nikt nie może się dziwić, jeśli na ławie szkolnej, W Krakowie czy Tarnopolu, zdobywali pochwałę za polskie zadania, na- strzępione patryotyczną, oryentalną niekiedy frazeologią, a wiek męski zaniósł ich do redakcyi wiedeńskich albo berlińskich czy też paryskich gazet, gdzie zjadliwością pocisków, miotanych na Polskę, pozostawiają w tyle płowowłosych teutonów lub nacyanalistów rosyjskich. Wierni odwiecznej, narodowej tradycyi.
której się nie wyzbyli; między tej zaś tradycyi znamiennemi cechami góruje typowa zdolność przystoso
wania inteligencyi do środowiska, z niezrównaną łatwością doskonałego przyswojenia rozmaitych języków, i to z częstą ich zmianą. Nic dziwne
go, że jedni i drudzy bez skrupułu zmieniają zewnętrzną szatę przybra
nej narodowości; niesłuszną byłoby to pretensyą, gdybyśmy mieli żal do takich zbiegów poza forpoczty nie
przyjacielskiego obozu, czy ideo
wych, którzy wstępują w szeregi syonistów, czy dezerterów z oportu
nizmu, neoprusaków albo neofrancu- zów.
Godziż się jednak stawać w ied;
nej linii z żydowskimi dezerterami potomkom rodzin zasłużonych w historyi Rzeczypospolitej, wnukom, prawnukom bohaterów z Samo- siery, co byli wierni tradycyom antenatów, hussarzy z pod Wied;
nia i Kircholmu?! A przecież, choć dla nich niema rozgrzeszenia, w niejednym szczegółowym wypad
ku można zrozumieć takie wykole
jenie, tam. gdzie zbiegiem okoliczno
ści — braknie tradvęvi. Krew wie
le znaczy, to pewne. Znałem, znam takich, co na obczyźnie urodzeni i wychowani, nie w obojętnem nawet, ale wprost wrogiem Polsce otoczeniu, synowie mieszanych małżeństw, wy
niósłszy z domu tylko pogardę dla polskości, w' dojrzałym dopiero wie;
ku, jak Anteusz, dotknięciem ziemi odrodzeni, w Polsce przesiąkli trady- cyą przodków, umiłowali polskie ideały. To w yjątki; tam dobra krew przemogła. Nie brak zaś, niestety, środowisk, nad Wisłą czy nad Niem
nem, gdzie tradyeye minionych P°"
koleń trudniej uchować, niż w naj
bardziej oddalonych miejscowościach Cesarstwa. Są przecież domy, naz
wiskiem, ojcowizną, zasługą przod
ków powołane do zadania placówek, gdzie ogniwo tradycyi prysło, zaległa pustka, niby u „ludzi bez rodu". jak mówi Sołoniewicz, rosyanin, o rosya- nach, osiadłych na Białorusi. Tam, wiadomo, językiem domowym, to
warzyskim jest francuski, angielski;
polskiego się dom nie pozbywa, bo w kraju bez niego niepodobna się obejść. Tam, w wychowaniu dzieci, świadomie czy przez niedbalstwo, niema mowy o zaszczepieniu idea
łów narodu, bo rodzicom te idea
ły obce lub obojętne. Pereł pol
skiej literatury nikt nie rozsnu
wa tam ani przed starszem, ani przed młodem pokoleniem; o prze
szłości narodu głucho; łatwo tam za
tem lęgną się tendencyjne fałsze, przykrojone ad usum ideowej de- zercyi, jeśli nie czynnej, to plafoni- cznej, torują drogi aprobacie dezer- cyi i trujące miazmaty sieja naokół, l am ojczyzną Kosmopolis, Riviera, a ojcowizna, spadek po długim sze
regu przodków, to chyba tylko la tem miejsce przelotnego pobytu, nie
odzownego dla interesów, z których się czerpie obfite środki ■ — dla za
granicy. Nie brak okazów takiej rudery, gdzie polskość przydu- szona zwaliskami promiennej nie
raz przeszłości, zdławiona kosmo
polityzmem — nie brak ich obok tylu niezdobytych twierdz, rozsia
nych po całej Polsce, gdzie het
mańskie prawnuki wysoko dzierżą ojczysty sztandar i pod buławą pol
skiego słowa, mądrości politycznej, pracy społecznej, rozwoju gospo
darczego, wiodą naprzód zastępy bojowników o byt narodu. W tam
tych domach zanikła tradycya naro
dowa; łatwiej się jej doszukać, w y
uczonej, recytowanej, u. tych żydów, do których nie mamy żalu za ich dezercyę. Jeśli z takiego domu w yj
dzie przykład odstępstwa, ubolewa się nad nim, trudno się dziwić.
Że dotąd rzadkie tylko wyda
rzają się objawy apostazyi, miano
wicie w tych kołach o zanikłej tra
dycyi — to głównie podobno dzieło i zasługa owych twierdz, z narodo
wym sztandarem na starych basz
tach. Nie brakłoby skłonności do a- postazyi w tamtem środowisku; by
łoby więcej zbiegów, gdyby nie wstyd, nie lęk anatematu, tej klątwy towarzyskiej, która dotąd padała na jawnych dezerterów, nie z ulicy pa
dała., ale z blizkich kół, z grona krewnych, powinowatych. Nie zry
wa się przecież z niemi przez samą siłę bezwładności, bo trudno znaleźć inną, trw ałą platformę towarzyska łasi not least choćby tylko dla wido
ków matrymonialnych młodego po
kolenia. Dotychczas od polaka choćby jak mało polskości w nim tę
tniło, wymagało się, żeby pod grozą takiej klątwy nie wyrzekał się jej otwarcie. Odkąd by się zaczęło to
lerować dezercyę, rzekomo „dla idei" — rzecz skończona. Utinam łałsus vates sam: wówczas zastępy zbiegów będą rosły, w rozmiarach, jakich największy pesymizm nie przewiduje, bo nie brak pokus, a krąg ich będzie podobno roztaczać się coraz dalej. Szkoda kosmopoli
tów, co stracili tradycyę; szkoda, bo w ręku ich został duży szmat pol
skiej ziemi; bo przecież to się zda
rza, że i tam czasem, jak zbiegiem okoliczności zerwał się łańcuch sta
rej tradycyi, tak znów po paru poko
leniach, jakby „bez rodu", czyjaś zasługa wsunie nowe ogniwo, spoi zerwany łańcuch. Większe jednak niebezpieczeństwo masowej aposta
zyi nurtuje dziś na Litwie, na Rusi, w szerokich kołach obywatelstwa, gdzie pokus nie brak, a zły przykład jednego lub drugiego nazwiska, zna
komitego rodu, wiele znaczy, łatwo pociąga: jeden z owych składników naszej tradycyi, których warto się wyzbyć.
Zapomniana oddawna francuska powieść, głośna przed laty, gdzie matka cudzoziemka troskliwie jedy
naka strzeże od polskości, duchowej spuścizny przodków; z macierzyń
skiej miłości czuwa nad doszczętnem wynarodowieniem dziecka, aby mu w życiu nie było źle. Miłość własna prześciga często m acierzyńską; do słabych serc dociera pokusa przenie- wierstwa, jeżeli ich nie broni trady
cya, zwątlona w drugiem czy trze- ciem pokoleniu, nie umocniona w ro
dzicielskim domu, — w snobizmie życia, w miazmatach kabaretu strzę
pami odpadająca. Wygodniej nie być polakiem; mniej szykan, mniej u- trapienia z sąsiadami, co spokojnego człowieka wprzęgaja w kierat pracy społecznej. Rosyaninem nie będzie;
co to, to nie. Ale „bialorusin z polska kultura", „litwin z polska kultura".
Stanisław Smolka.
D a ls sy c ią ę nastąpi.
W S andom ierzu.
Domy Jana Długosza.
W K ra ko w ie .Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zachowały się po dzień dzisiejszy, w Krakowie i Sandomierzu, domy, w któ
rych przemieszkiwał twórca historyogra- fii polskiej, wychowawca synów króla Kazimierza Jagiellończyka, arcybiskup lwowski, Jan Długosz. Cztery przeszło wieki dźwigają na sobie te budowle, peł
ne surowej prostoty, a tyle wielkich bu
dzące wspomnień. Dom w Sandomierzu, to budowla piętrowa o charakterystycz
nym wysokim dachu i równie charaktery
stycznym, nieregularnym rozkładzie otwo-
to formułka ponętna, prawie już na
wet modna. A wygodna, bo na ni
kogo, jak dotąd, nie ściąga potępie
nia, nie wyklucza z polskiego towa
rzystw a; i córkę wyda się za mąż, i syna ożeni się w swojej sferze, i winta jest gdzie zagrać, nie szuka
jąc obcych, co przecież żenujące.
Niebezpieczna formułka, zdradliwa pokrywka apostazyi. Sam „białoru- sin z polska kulturą" zapewne nie potoczy się dalej po pochyłości; sy nowi będzie trudniej — gdy nie ma być polakiem, bez omówień pola
kiem utrzymać się na tym przej
ściowym punkcie; a co wtedy?
Zdradziecka formułka nęci swych zwolenników nietylko rozlicznemi dogodnościami, ale niemniej drape- ryą „politycznej mądrości", którą na nich narzuca. Czas opamiętać się.
Oby wzruszyły się sumienia, z po
czuciem odpowiedzialności na oba fronty: względem pamięci przodków, tego, co oni umiłowali, za co cier
pieli - i za potomstwo, by go nie spychać w przepaść. Czas obudzić świadomość obowiązku i czynem stwierdzać: że za odstępstwo, choć łagodzone „mądremi" formułkami, każdego czeka nieubłagane wyklu
czenie z polskiego społeczeństwa, z towarzyskiego w jego kołach po
życia - od chicha i ogniska pod pol
skim dachem.
Czy jednak niema u nas rene
gatów. dla idei w rzetelnem znacze
niu słowa, nie w redutowa jej drape- ryę przybranych, którzy tona w od
stępstwie, ciągnięci w przepaść błę
dnym ognikiem, biorąc złudę za światło? Są, bezwątpienia, nieliczni dotąd, a im czystszy z nich który, tern więcej szkodzi złym przykła
dem.
rów okiennych. Wzniósł go Długosz w r.
1476, jak świadczy zachowana dotych
czas w dziedzińcu tablica erekcyjna. Dru
ga tablica mówi o restauracyi, dokonanej w r. 1672. Dom krakowski, w którym Długosz spisał swoje wiekopomne „Dzie
je Polski", leży u stóp zamku Wawel
skiego i swą skromną sylwetą zamyka perspektywę malowniczej ul. Kanoniczej.
Oba prastare i czcigodne zabytki naszej przeszłości znalazły się świeżo w dosko
nałej reprodukcyi w „Skarbie architek
tury polskiej" prof. .1. Sas-Zubrzyckiego.
9
San Diego. Miasto i widok ogólny wystawy po ukończeniu. Pawilon wystawy pracy kobiet.
Wszechświatowe wystawy w 1915 r.
Panama — K a lifo rn ia . Rok 1915 stanie się epokowym dla
handlu i przemysłu nietylko amerykań
skiego lecz i międzynarodowego, w tym bowiem roku nastąpi przewrót w żeglu
dze wszechświata.
Otwarcie kanału Panama ułatwi i skróci komunikacyę wodną między dwo
ma wielkiemi oceanami.
Olbrzymie to dzieło potrafiły do skut
ku doprowadzić Stany Zjednoczone Półn.
Ameryki, im też słusznie się należy ini- cyatywa uroczystego obchodu otwarcia wielkiej drogi wodnej, łączyć mającej obie półkule ziemskie.
Na olbrzymi ten obchód przygoto
wują amerykanie dwie wielkie wystawy:
jedne w San-Francisco, drugą w San- Diego w Kalifornii.
Pierwsza będzie wszechświatową.
Druga będzie wszechamerykańską. O- statnia, jako wzniesiona tuż przy porcie, położonym na południowym krańcu Kali
fornii, a więc najbliższym kanału, będzie miejscem uroczystych demonstracyi wo
dnych żeglugi wojennej i handlowej świa
ta całego.
Jakże się przedstawia w ogólnym zarysie przyszła wystawa w San Diego?
Tak, jak wystawa w San Francisko, trwać ona będzie przez cały rok 1915. Obie zaś wystawy, sądząc z dotychczasowych przygotowań, będą wspanialsze od wszy
stkich poprzednich wystaw wszechświa
towych.
Dotychczas wydano dziesięć milio
nów dolarów na samo wzniesienie gma
chów wystawowych w San Diego;
gmachy te jednak kosztować będą prze
szło drugie tyle, zważywszy zwłaszcza, że miejsca dla wszystkich wystawców będą udzielane bezpłatnie.
Wybór miejscowości na obiedwie wystawy był szczęśliwy i ze względu na położenie geograficzne, i na klimat, pod
którego ożywczem tchnieniem rosną tu przez rok cały, kwitną i dojrzewają po
marańcze, olbrzymie palmy wiecznie zie
lone. Wystawa zatem może bez prze
szkód trwać przez cały rok.
Wszystkie Stany Północnej Ameryki i wszystkie kraje świata zaproszono u- rzędownie do współudziału.
Przygotowania w San Diego rozpo
częto w roku 1910, pod kierunkiem po
mysłowych i rzutkich komitetów, którym przewodniczą pp.: D. C. Collier, prezes, i dyrektor główny, M. O. Davis.
Miejsce, przeznaczone pod tę wysta
wę w San Diego, zwane „Balboa Park", zajmuje przestrzeń 1400 akrów'; z tego
Część gmachu Kalifornii- Brama w ejściow a do oddziału Stanu Kalifornii