• Nie Znaleziono Wyników

Świat : pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 9 (1914), nr 19 (9 maja)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Świat : pismo tygodniowe ilustrowane poświęcone życiu społecznemu, literaturze i sztuce. R. 9 (1914), nr 19 (9 maja)"

Copied!
30
0
0

Pełen tekst

(1)

PRENUMERATA: w W a r s z a w ie kwartalnie Rb. 2. Półrocznie Rb. 4. Rocznie Rb. 8. W K r ó l e s t w ie i C e s a r s t w i e : Kwartalnie Rb. 2.25. Półrocznie Rb.

4.50 Rocznie Rb. 9. Z a g r a n ic ą : Kwartalnie Rb. 3. Półrocznie Rb. 6. Rocznie Rb. 12. M ie s ię c z n ie : w Warszawie, Królestwie i Cesarstwie kop. 75, w Aus- tryi: Kwartalnie 6 Kor. Półrocznie 12 Kor. Rocznie 24 Kor. Na przesyłkę „Alb- Szt." dołącza się 50 hal. Numer 50 hal Adres: „ŚW IAT” Kraków, ulica Du­

najewskiego N2 1. CENA OGŁOSZEŃ: Wiersz nonparelowy lub Jego mielsce na 1-e, stronie przy tekście lub w tekście Rb. 1, na 1-e, stronie okładki kop. 60.

Na 2-e, I 4-eJ stronie okładki oraz przed tekstem kop. 30. 3-cia strona okładki i ogłoszenia zwykłe kop. 25. Za tekstem na białej stronie kop. 30 Kronika to­

warzyska, Nekrologi I Nadesłane kop. 75 za wiersz nonparelowy. Marginesy:

na l-e, stronie 10 rb , przy nadesłanych 8 rb., na ostatnie, 7 rb - wewnątrz 6 rb. Artykuły reklamowe z fotografiami 1 strona rb. 175. Załączniki po 10 rb.

od tysiąca.

Adres Redakcyl i Administracyi.- WARSZAWA, Zgoda Ns 1.

T e le fo n y : Redakcyl 73-12. Redaktora 68-75. Administracyi 73-22 I 80-75.

Drukarni 7-36. FILIA ^w ŁODZI, ulica Piotrkowska Ne 81. Za odnoszenie do

domu dopłaca się 10 kop. kwartalnie.

Rok IX. Ne 19 z dnia 9 m aja 1914 r.

Wydawcy: Akc. Tow. Wydawnicze „ŚWIAT” . Redaktor: Stefan Krzywoszewski Warszawa, ulica Zgoda Ne 1 róg Chmielnej.

R ed a k to r o d p o w ie d z ia ln y n a G alicy ę: A n to n i C h o ło n ie w s k i, K raków , D u n a j e w s k ie g o Ns 1.

Neo-Cyganerya Warszawska.

Dawna W arszawa, nawskroś polska, rojąca się ludnością zasie­

działą i swoją, wesoła a tania, niedo­

statecznie oświetlona gazem, bez bruków ulepszonych i elektrycz­

nych tramwajów, bez kanalizacyi nawet, a mimo to bujna, sym paty­

czna i kochana, coraz bardziej za­

pada sie w mrokach przeszłości, staje sie też coraz bardziej sercom droga. Niepomierny rozrost syrenie­

go grodu, napływ żywiołów obcych, drożyzna życia, kosmopolityzm i ja­

kaś obcość w stosunkach i warun­

kach bytu niepokoją raczej, niż cie­

szą rdzennych warszawian. Wzrok ich coraz częściej zwraca sie ku przeszłości, myśl i fantazya z upo­

dobaniem przebywa w dawnych gra­

nicach stołecznego grodu Mazowsza i Polski. Zawiązują sie stow arzysze­

nia, czuwające nad zabytkami „sta­

rej W arszawy", wydają się o niej duże monografie, na tle jej murów, z motywów jej życia autorzy snują powieści i sztuki sceniczne, a nawet urodzeni lirycy ukazują w teatrze tradycyjną szopkę warszawską, za­

ludniając ją znanemi postaciami, które publiczność wita z rozrzewnie­

niem.

Do wiernych synów dawnej, polskiej, stołecznej W arszawy w pierwszym rzędzie należy Aleksan­

der Kraushar, zasłużony obywatel i historyk. Zna on zrąb każdy, ka­

żdy kamień rodzinnego miasta, posiadł tajemnice jego mrocznych zaułków, opisał wnętrza pałaców jego i kościołów, rozlubował się w dawnej jego świetności i chwale.

Do licznych swych studyów, przy­

czynków i rozpraw nad przeszłością W arszawy dorzucił świeżo garść wspomnień o „ludziach i rzeczach z niedawnej przeszłości", mianowi­

cie z ósmego lat dziesiątka ubiegłe­

go stulecia, dając ciekawemu pamię­

tnikowi swemu trafny tytuł: „Neo- cyganeryi warszawskiej".

Od stu lat zgórą stolica Polski nęciła ku sobie najlepsze siły, naj­

tęższe umysły w narodzie. Już w ostatnich latach państwowości swo­

jej, w czasie sejmu czteroletniego, gościła w swych murach nietylko głośnych statystów i dostojników państwa, lecz także znakomitych dziejopisów i głośnych rymotwór- ców. To przodownictwo swoje, po­

lityczne i umysłowe, zachowała W arszawa nawet po upadku pań­

stwa, gdy za czasów pruskich zdo­

była się wśród ciężkich warunków na Towarzystwo przyjaciół nauk, a za czasów Królestwa kongresowego na niwie literackiej walczyła o lepsze z Wilnem.

Atoli nastał rok 1831, epoka powstania listopadowego, doba po­

gromu i klęski. Po upadku W ar­

szawy wszystko, co żyło, co myśla-

!o i co czuło po polsku, emigrowało z kraju i jego stolicy. Była to emi- gracya niesłychana, gdyż za granicę wywędrowal cały naród „w miniatu­

rze", wojskowi i cywilni, oficero­

wie, żołnierze, deputowani, uczeni, literaci, kupcy, lekarze i rękodzielni­

cy. Zda się, że nikt nie pozostał w kraju, nad którym zawisła ciężka dłoń księcia Paszkiewicza.

Ale wśród okropnych warun­

ków, pod srogą cenzurą i pod sroż- szem jeszcze argusowem okiem księcia-namiestnika ruch umysłowy i literacki nie zamarł w Warszawie, która posiadła zdolność odradzania się, jak feniks z popiołów.

Zaledwie ustal szczęk oręża, a rany, zadane przez „Erywana", po­

woli zasklepiać się zaczęły, skupiło się w czwartym dziesiątku ubiegłego stulecia około „Przeglądu" Skimbo- rowicza grono pisarzów młodych, rwących się do życia i do rozgłosu, i zaczęło budzić uśpione siły rówie­

śników do działania i do twórczości.

A było to grono niezwykle hała­

śliwe, czyniące wielki zgiełk dokoła siebie, nawet na ulicach miasta, do­

brze przez to znane na bruku w ar­

szawskim. Wyżsi nad przesądy,

chodzili poeci i wieszcze umyślnie

1

(2)

brudno i ubogo, zachowywali się wy­

zywająco nietylko wobec zwyczaj­

nych filistrów, ale nawet w stosunku do władz porządku publicznego. Pod względem literackim tworzyli za­

mknięte koło epigonów romantyzmu, znani jednak byli pod nazwą popu­

larną „Cyganeryi warszawskiej". Do grona tego w pierwszym rzędzie na­

leżeli : Roman Zmorski, Włodzimierz Wolski, Bohdan Dziekoński, Teofil Lenartowicz, Aleksander Niewiarow­

ski, Wacław Szymanowski, Józef Kenig oraz Norwidowie.

Wielu z nich wzniosło się nastę­

pnie talentem ponad poziomy szarej powszedniości, gdy inni w czasie za­

wieruchy rozbiegli się po szerokim świecie, zostawiwszy po sobie pię­

kne wzory twórczości.

Niezależnie od „cyganów" zja­

wiał się w owej dobie raz po raz na bruku warszawskim Henryk Rze­

wuski, głośny autor „Listopada", sta­

le przebywał w jej marach Kazimierz Wójcicki, pisarz „rzeczy ojczy­

stych". wydawał swe ramoty i ra- motki popularny August Wilkoński.

a wkońcu zjechał z Charkowa, ja­

ko wizytator szkół publicznych, Jó­

zef Korzeniowski, znakomity dram a­

turg i powieściopisarz.

Gdy zatem na emigracyi w wol­

nej i słonecznej Francyi trysnęło po­

tężne źródło romantyzmu polskiego, w kraju, mimo wszystko, twórczość literacka sączyła się strumieniem wązkim, ale szparkim.

Rok 1863 strumień ten wy­

krzywił, a nawet narazie pochłonął.

Klęska była zbyt wielka, aby nie odbiła się na ówczesnym ruchu lite­

rackim. Zakwestyonowany był nie tylko byt państwa polskiego, zakwe- styonowana była sama narodowość, zakwestyonowany język polski, od­

rębny zwyczaj ojczysty.

Groza ostatecznej zagłady za­

wisła nad pokonanym narodem; zda­

wało się, że już teraz nastał koniec wszystkiemu. Ale właśnie jak na emigracyi po roku 1831-ym za- brzmiały nieśmiertelne pieśni zm ar­

twychwstania, budzące omdlały na­

ród do nowego życia, tak po upadku powstania styczniowego, po pamię­

tnym roku 63-im, nie za granicą, ale w samym kraju rozległy się ożyw­

cze i krzepiące hasła pracy organi­

cznej, pracy u podstaw, pracy dla ludu i nad ludem.

Zanim jednak owe hasła nowa­

torskie skrystalizowały się ostate­

cznie w tak zwany pozytywizm w ar­

szawski, niezależnie od tego ruchu, a nawet w pewnej opozycyi do nie­

go stanęło grono młodzieży literac­

kiej, powołane przez Wacława Szy­

manowskiego do wspćlpracownictwa w skromnym dzienniczku, noszącym jednak popularny już wówczas ty ­ tuł; „Kuryer W arszawski".

Dzieje tego dziennika, charakte­

rystyka jego redaktora i współpra­

cowników stanowią ciekawą treść

„Neo-Cyganeryi W a r s z a w s k i e j 11 Kraushara.

Umierał na suchoty „Kuryer W arszawski", organ pani Zabłockiej, córki Ludwika Dmuszewskiego, gdyż liczył w szóstym lat dziesiątku zaledwie trzystu prenumeratorów, podczas gdy współzawodnik jego

„Kuryer Codzienny", prowadzony przez Kucza, dobiegał pokaźnej li­

czby sześciu tysięcy stałych czy­

telników. Redakcya brukowego pi­

semka. skazanego przez los zło­

śliwy na przedwczesną agonię, mie­

ściła się przy placu Teatralnym, w domostwie ongi Dmuszewskiego, w skromnej oficynce, ocienionej aka- cyą rozłożystą, z oszkloną werandą u drzwi wchodowych. Byt „Kuryera"

mimo pięknej tradycyi zdawał się być przesądzonym.

Wówczas to zgłosił się do pani Zabłockiej młody i sympatyczny pi­

sarz, Aleksander Michaux (Miron) z propozyeyą wydzierżawienia mu na lat dziesięć „Kuryera". Rani Za­

błocka, niewiele mając do stracenia, chętnie się na tę propozycyę zgodzi­

ła. Wówczas Michaux udał się do Wacława Szymanowskiego, ten zaś do znanych wydawców, Gebethnera i Wolffa. Po krótkich rokowaniach stanął między owem konsorcyum a panią Zabłocką układ, na którego mocy „Kuryer" oddany został w dzierżawę dziesięcioletnią pod kie­

rownictwem Wacł. Szymanowskiego Odtąd zaczyna się powolny wprawdzie, ale ciągły rozwój dzien­

nika.

Było to wyłączną niemal zasłu­

gą Wacława Szymanowskiego. Cie­

kawa to i typowa postać w neo-cy- ganeryi warszawskiej. Ruchliwy, za- biegliwy i zdolny, publicysta, wier­

szopis i dram atopisarz w jednej oso­

bie, m arzący o laurach poetyckich, zaufany w sobie, nawet chełpliwy, mimo to dobry zwierzchnik i kolega, był Szymanowski urodzonym dzien­

nikarzem i wybornym organizato­

rem takiego właśnie, jak „Kuryer", organu. W szystko, co na bruku w ar­

szawskim odznaczało się w ówcze­

snej dobie talentem lub chociażby zdolnością, umiał dla pisma swego pozyskać, koło siebie skupić i nadać dyrektywę.

Dość przejrzeć listę współpraco­

wników, którzy w roku 1868-ym pod sterem Szymanowskiego rozpoczęli w redakcyi „Kuryera" kampanię pu­

blicystyczną. Same nazwiska znane i uznane, literaci i publicyści utalen­

towani, wyrobieni w dobrej szkole czujnego na wszystko redaktora.

Dział teatralny i artystyczny prowa­

dził Michaux, później Snober, po nim Bogusławski; politykę uprawiał Stanisław Krzemiński; reporteryę miejską — ■ Feliks Fryzę; artykuły wstępne pisywał Kazimierz Zalew­

ski. Z dawnych Współpracowników utrzymali się w nowej redakcyi Jan Chęciński, Aleksander Walicki i Heppen. Ale Szymanowski nie po­

przestał na tern i z biegiem lat do ro­

snącego w siły i środki pisma pozy­

skani zostali tacy pisarze, jak Bli-

ziński, Gomulicki. Gawalewicz, Cza- pelski, Lubowski, Prus i Filipowski.

W szyscy ci „neo-cyganie“ zna­

cznie różnili się od dawnych cyga­

nów warszawskich z czasów Pasz­

kiewicza. Nie zachowywali się ani hałaśliwie, ani wyzywająco, w odzie­

ży nie różnili się niczem od zwykłych śmiertelników, nie urządzali demon­

stracyjnych „przeprowadzek" po u- licach miasta, powodujących zatargi z policyą.

Najbardziej, niestety, „po cy­

gańska" zakończył swą karyerę lite­

racką Aleksander Michaux, utalen­

towany poeta, znany pod pseudoni­

mem Mirona. Liryki jego, wzorowa­

ne na Heinem i Mussecie, tchnęły głęboką melancholią, posiadały wdzięk i czar niepowszedni.

Natomiast nic z cygana nie miał w sobie Władysław Bogusławski, sztywny, „zapięty", małomówny, po­

prawny w obejściu a wykwintny w stylu. Po powrocie z wygnania ob­

jął w „Kuryerze" dział artystyczny i teatralny. Niebawem zaczął umie­

szczać świetne swe recenzye na ła­

mach pisma, które do niedawna w sprawozdaniach teatralnych noto­

wało wyłącznie, ile razy Żółkowskie­

go lub Panczykowskiego przywołała na scenę rozbawiona publiczność.

Atoli ozdobą neo-cyganeryi war­

szawskiej i najcenniejszą siłą w ..Ku­

ryerze" był Bolesław Prus, na któ­

rym Szymanowski, doskonały znaw­

ca ludzi i talentów, poznał się odraza i do wspólpracownictwa w piśmie swem zaprosił.

Rozpoczął Prus działalność pu­

blicystyczną w „Kuryerze" od w y­

bornych „Szkiców warszawskich";

atoli dopiero słynne „Kroniki tygo­

dniowe" zjednały ich autorowi wiel­

ką popularność i utrwaliły powodze­

nie pisma.

Do powodzenia pisma przyczy­

niły się również pióra Gomulickiego, Gawalewicza, Fryzego, Czapelskie- go. Krzemińskiego i wielu innych.

Rzecz jednak znamienna, że ca­

ły ten zastęp utalentowanych pisa- rzów, pracujący pod kierunkiem wy­

trawnego redaktora, nie posiadał wspólnego- sztandaru społecznego i literackiego. Nie uznawał żadnych poszczególnych haseł, prócz hasła o- gólnego; dobro narodu.

To też, kiedy Aleksander Świę­

tochowski, rozpoczął w prasie war­

szawskiej słynną kampanię „mło­

dych" przeciw „starym", gdy stanę­

ły do walki dwa wrogie obozy, obóz postępowy przeciw zachowawczemu- Wacław Szymanowski, po krótkieiu wahaniu, wybrał drogę pośrednią i- nie przechylając się na żadną strono- postanowił stać jedynie na straży tych odeałów, które dla wszystkich bez różnicy stronnictw jednako byłv drogie.

Tej zasadzie, tchnącej rozum­

nym oportunizmem, hołdowała do końca życia ogromna większość Neo-cyganeryi warszawskiej.

Stanisław Kozłowski-

(3)

Z wystawy w iosennej w Tow. Z achęty Sztuk Pięknych w W arszaw ie.

Ant. G aw iński. S ielanka. M arya Kożniew ska. P o rtre t.

Emil Lindeman. K ra jo b ra z . W a le ry B ro c h o c k i. Wydmy.

3

(4)

Z wystawy wiosennej w Tow. Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie.

Maryan P u ffke . Na pastw isku-

B ron. B a rte l. P o rtre t.

Tadeusz C ie ś le w s k i. T ry p ty k ze S ta re g o M ia sta M arya W asilKOwska. P o rtre t.

Wystawa wiosenna w Tow. Zachęty Sztuk Piękn.

w Warszawie.

W ystawa Wiosenna obejmuje tylko artystów warszawskich. Jest ona trzecia z rzędu, a powstała po­

między innemi i w tym celu-, aby dać upust rosnącej coraz bardziej i coraz obficiej naszej produkcyi artystycz­

nej, dla której ramy dorocznego „Sa­

lonu" jesiennego zaczynały być zbyt ciasne. Pomimo to, już w roku ze­

szłym, choć W arszawa wiosenna by­

ła i obfita, i ciekawa, ostatni Salon je­

sienny miał większą ilość zgłoszeń (przeszło tysiąc), aniżeli wszystkie poprzednie, więcej nawet, niż W ysta­

wa Jubileuszowa.

Obecna W ystawa Wiosenna li­

czy przeszło 300 dzieł, a więc co do ilości równa się mniej-więcej zeszło­

rocznej. Zgłoszeń było przeszło 450;

jedna-trzecia zatem nie została przy­

jęta.

Jak zwykle, malarstwo dominu­

je w liczbie przeważającej. Rzeźba i sztuka stosowana zajmuje zaledwie część całości.

Młodsze pokolenie artystów sta­

nęło do apelu w liczbie pokaźnej.

Równocześnie zauważyć można, co już w ostatnim Salonie było widocz­

ne, że malarstwo portretowe, kom­

pozycyjne, figuralne oraz rodzajo­

we zaczyna przeważać nad krajobra­

zem, który przez lat kilka miał pra­

wie wyłączną przewagę. W wielu wypadkach rodzajowość łączy się z krajobrazem, a to zespolenie nie psu­

je bynajmniej harmonii, ani żadnej ze stron nie obniża. Koń zaczyna

znów interesować młodsze pokole­

nie artystów. Słusznie, bo jak już zauważyliśmy przy innej sposobno­

ści, rodzaj ten, posiadający tak świetne tradycye w naszem m alar­

stwie, począwszy od Orłowskiego, Michałowskiego i Jul. Kossaka (oj­

ca). zaczynał być przez pewien czas zaniedbywany. Tylko mai arstwo histo­

ryczne prawie całkiem przestaje być natchnieniem naszych malarzy. Ma­

tejko nie pozostawił następców. Ra­

zem z tern u młodszych pokoleń ma­

larzy wysycha źródło batalizmu, po­

zostając przeważnie własnością star­

szej generacyi.

Całość wystawy czyni wrażenie nieco jaśniejsze, bardziej słoneczne, aniżeli przed kilku jeszcze laty, kie­

dy w ystawy nasze pogrążały się w cieniach, lub, w najlepszym razie,

w półtonach. B.

T

(5)

T IR A N A (wnętrze Albanii). G niazdo fe u d a ln e Essada-ba3zy. W raz ze S kutar) ma s.zanse, by s ta ć się s to lic ą k ró le s tw a . (Specjalne sdjecie dla „Suiala").

Gdzie mieszka wolność albańska...

Wieści z głębi Albanii.

( Od specyalnego koresp. „Świata").

Oto słońce wyjrzało przez chmury, jak śmiech turczynki z za wualu. Cud­

nie się rosa skrzy.

— Handżi*) tiinjget jęta (niechaj ci życie będzie długie). Handżi! bądź zdrów i siodłaj konie.

— O, capetano! nie opuszczaj nas!

Dałem ci ode, jak sypialnia w Ildiż-kios- ku. dałem ci pilaf, po którym basza obli­

zuje się, i konie nakarmiłem twoje, jak konie padyszacha.

Ooo! capetano!...

Tak rozrzewniał się handżi, albowiem taki był gościnny.

Tacy są oni zresztą wszyscy. Gną się do ziemi w pas, ręce kładą na pier­

siach i, patrząc wzrokiem zbitego psa, duszę by dali — za bakszisz.

Lecz tacy są tylko po miastach, gdzie chował ich turecki bat, a nędza uczyła gościnności. Odzie żądać nie można by­

ło od baszy, ani domagać sie od beja — gdzie trzeba było skomleć. Oczy mając wbite w ziemię i trwogą zgięty kark, za­

pomnieli o swojej hardości i dumie, przy­

niesionych niegdyś z białycli gór, ska- pieli i skarłowacieli, spadając na poziom niewolnych rzezańców wschodu. Niewie­

le się dzisiaj różnią od podłego typu greka z Lewante.

Po wsiach jest inaczej. Po tych śmia­

łych gniazdach skalnych, lotem orła rzu­

conych na szczyty, mieszkają nieujarz- niieni hidalgowie Albanii. Głodni są czę­

sto i bosi także, wiatr im dziurawe pod­

szywa świtki, a deszcz w kurnej chacie za posłanie służy i za nakrycie, a jakże dumnie noszą podgolony łeb i jaką py­

chą pryskają ich oczy!

• Niechaj sobie będą o nich zdania rozmaite, ja, z tego, co poznałem, mam określenie tylko jedno — wspaniała rasa!

Proste jest to wszystko i śmigłe, gib­

kie i sprężyste, zahartowane, jak stal,

) H andżi — w łaściciel czyli domu zajezdnego tureckiego, karczm arz.

i spalone na bronz, o chrapach rozdętych i oczach, jak skry, — ród orli i sokoli!

Ich odwaga przeraża, ich wyniosłość onieśmiela, a grzeczność ujmuje i znie­

wala.

Przypominają się Tatry — nietylko kształtną postawą, właściwościami cha­

rakteru, ale nawet strojem. Całą garde­

robę albańczyka — ze środkowej Alba­

nii! — możnaby określić nomenklaturą zakopiańską — culiy, serdaki i kierpec i te spodnie charakterystyczne, białe i ob­

cisłe. Jak nad sinym Dunajcem...

W drodze między Krują a Petralbą dojrzałem w dali grupę szarych chat, krą­

głych i śpiczastych, jak kopce termitów, zawieszonych wysoko, łańcuchem nie­

przerwanym, na zboczach granitowego kolosu.

Tam mieszkała wolność albańska.

Tam nie zajrzał nigdy ani poborca po­

datków, ani urzędnik turecki, nie powa­

żył się tam weiść nawet zaptila surowy (żandarm), lub sułtański asker (żołnierz).

Jeśli Wysoka Porta chciala przeprowa­

dzić armię wąwozem tych przepaści, wy­

syłała parlamentarzy do naczelnika ro­

du, prosząc o przemarsz wolny Naczel­

nik pozwalał zwyczajnie. Jeśli odmówił, armia krążyła daleko i ostrożnie. Wbrew woli nie ośmieliła się nigdy naruszyć te­

go terytoryum, bo tam — mieszkała wol­

ność albańska! Strzał stamtąd nie chy­

biał celu!

— Marko! uda się nam zobaczyć te dziwy?

Drożynkami, jak ścieżki alpejskich kóz, po mostkach, na których konie gra­

ły, jak na klawiszach fortepianu, nad gniewem potoku, pieniącego się po żle­

bach i blokach, wznieśliśmy sie na szczy­

ty. (Powróciło dalekie morze i powtó­

rzyło się Durazzo, widzialne przez lunetę, jak biały punkt w przestrzeni).

Pustka była w tych ostępach i mar­

twa cisza skamieniałych stron. Orzeł szybował nad nami w przestworzu.

Potrącony niewidzialną nogą, poto­

czył się kamień z najwyższego szczytu i z rumotem poleciał w przepaść.

Marko wystrzelił w powietrze Na krawędzi skały wyrósł albańczyk, smu­

kły, jak świerk, i uzbrojony, jak twierdza.

Przyłożył rękę do czoła, nakrył dłonią oczy, spojrzał, policzył i znikł.

Nam należało czekać nieruchomo.

Aż wreszcie ze szczytów odpowie­

dział strzał. Jako odzew. Jeden, a po­

tem drugi i więcej. Byliśmy przyjęci.

Domy, które wydawały się nam sza­

re, krągłe i śpiczaste, były długie, płaskie i odcień miały czerwonawy, bo z czerwo­

nego były zbudowane kamienia. Każdy otoczony był wysokim iniirem i wyglądał, jak fort. W murze były strzelnice. W ok­

nach kraty.

Prowadził nas przewodnik, nic mó­

wiąc ani słowa, uliczkami, które były puste.

Na progu swojego domostwa czeka!

naczelnik osady. Powitał lakonicznie i gestem wielkopańskim, bardzo koturno­

wym i bardzo teatralnym, wprowadził do wnętrza. Izba uboga. Na ziemi maty, pod ścianą skóry, na ścianach broń.

Pachnie olejem i baraniną.

Przyniesiono wodę do umycia rąk i nóg, a gdy ceremonia, która ma charak­

ter religijny, w milczeniu była ukończona, podano czarną kawę i wtenczas zawią­

zała się rozmowa. Słowa jej były proste i temat niewyszukany. — Skąd jedziesz, czego szukasz, pokaz b ro ń ---

Zanotować warto jednak wynurzenia naczelnika „de publicis11. Wie, że wypę­

dzono turków, ale nic go to nie obchodzi.

I tak icli nie oglądał! Króla nie widział i nie jest ciekaw zobaczyć. Niech przy- jedzie do niego — przyjmie go. Podat­

ków nie zapłaci. Może dać dobrowolnie, nic z przymusu. Rekruta nie da. Sam go potrzebuje. Żandarma nie wpuści. Suł­

tański czy królewski, jeden „zapłacony pies".

Poza tern wszystkiein, niepodległość Albanii cieszy go i napawa dumą, a on, osobiście, pragnie żyć z mbrefem — „w przymierzu11. —

Zapadającym wieczorem, zjeciiaws"'.' w dolinę, spotkaliśmy żandarma, patrolu­

jącego po okolicy.

— Tam byliście? — zapytał, wska­

zując na szczyty.

— Tam byliśmy.

Potrząsl głową, zamyślił się i rzekł sentencyonalnie:

— Ja tam jeszcze nie byłem.

O, zielony żandarmie królewski, du­

żo jeszcze wody spłynie strumieniami Skiperyi, zanim ty tam w te góry zanie­

siesz władzę twojego mbret‘a. Tam, jak dawniej, tak i dzisiaj—mieszka „wolność albańska11, a strzał stamtąd nie chybia celu.

Petraiba.

Mieczysław Jclowicki.

N D E M A N IA fa „ ffr s « Albanii). W a rs z ta t szew ski.

ŚWIAT. Rok IX. Ns 19 z dnia 9 maja 1914 roku. 5

(6)

Teatry paryskie w kwietniu.

Ten sani teatr Porte-Saint-Mar- tin, obok „Pana Brotonneau", gra zwięzły, dwuaktowy, bardzo literac­

ki melodramat Pawła Hercieu „Los jest panem". Sztuka jest mocna w napięciu sytuacyjnem, lecz sucha w rysunku postaci i środowiska. Ojciec rodziny w domach gry i buduarach kurtyzan traci majątek. Traci rów­

nież honor. By zdobyć potrzebne pie­

niądze, nie cofa się nrzed oszustwem i fałszerstwem. Prokuratorya wydą- je rozkaz aresztowania go. Proces o- kryje hańbą nietylko winnego, ale żonę i dzieci. Już policyanci zjawia­

ją sic u progu, W tedy szwagier nędz­

nika, oficer o arystokratycznem naz­

wisku, mówi d oń: — „Wiem w szyst­

ko. Niema dla ciebie ratunku. By ujść przed więzieniem, przed sromem, — zostajc ci tylko śmierć. Oto rewol­

wer".

Lecz łotr jest także tchórzem.

Woli skandaliczny proces, woli kry ­ minał, niż kulę. Boi się. Wówczas o- ficer pali mu w łeb. Sługa, który zro­

zumiał położenie, świadczy, że do­

konane zostało samobójstwo. W ła­

dzom to zeznanie wystarcza. Żona wierzy weń również. Brat atoli zna­

lazł się na rozdrożu. Czy miał prawo wymierzać sprawiedliwość? Czy ma prawo utaić zabójstwo?

Kapitalną jest końcowa scena siostry z bratem, świetnie grana przez Karola Lębargy i Martę Bran- des. W mniemaniu siostry, mąż, je­

śli winnym był nawet wykroczeń, oczyścił się przez odważną śmierć.

Brat zryw a łuskę tych złudzeń. Mó­

wi, że zabił i dlaczego. A wówczas w szlachetnej lecz rozkochanej kobie­

cie orzedewszystkiem budzi się żal.

Dlaczegoś to uczynił? — W ołała­

bym wszystko, więzienie, wstyd, hań­

bę, wszystko — niż śmierć. Między bratem a siostrą stanął cień, który ich rozłączy nazawsze. Oficer w stą­

pi do legii cudzoziemskiej jako pro­

sty żołnierz, by odpokutować swói czyn.

Charakterystyczna rzecz: Her- vieu wystawił naprzód swój dramat w Madrycie, gdzie ma żarliwych zwolenników, począwszy od hisz­

pańskiej pary królewskiej. Ludwik Fuld.a, znany dram aturg niemiecki, powiedział kiedyś: „Aby doznać powodzenia w Berlinie, autor musi być albo cudzoziemcem, albo niebo­

szczykiem. Najlepiej, jeśli jest cudzo­

ziemskim nieboszczykiem". W idocz­

nie paryskie stosunki podobne są do berlińskich, skoro Hervieu wola? pre­

zentować swą sztukę do raz pierw­

szy obcej publiczności.

W Gymnase widziałem nową ko- medvę Henryka Lavedana, p. t. „Pe­

tard". Luźną, cokolwiek niedbałą i o prawdopodobieństwo szczegółów nie troszczącą się budową przypomina ona dawniejszą sztukę tego autora ,.I.e vieux m archew". Tylko główna

figura, koło której obraca się akcya i która jest wyłącznym celem sztuki, zgoła odmienna. Petard należy do tej galeryi- nowoczesnych conauistado- res^ćrw giełdowych, w której dosko­

nałe portrety zawiesili już Mirbcau, Bernstein, Niccodemi... Sprytem, śmia­

łością i zgiełkliwą reklamą w krót­

kim czasie zdobył dziesiątki milio­

nów. Nazwisko jego głośne jest w «-ą.

lej Francyi. Brzmi jak fanfara, zwia­

stująca złoty deszcz. 1 tego wulgar­

nego, ufnego w potęgę pieniędzy do­

robkiewicza Lavedan zestawia ze zrujnowanym, sentymentalnym i sub­

telnym potomkiem krzyżowych ry ­ cerzy. Matka Petarda siada w fotelu, który — wraz z odwiecznym zam­

kiem- -Petard nabył od margrabiego.

Młody arystokrata woła: W tym fotelu „niebiescy" rozstrzelali pod­

czas wielkiej rewolucyi mego dzia­

da. — Z moim ojcem nie czyniono tyle ceremonii, odpowiada Petard.

W ersalczycy postawili ,v ' ood szarą ścianą, nawet oczu nie wiążac.

Mimo całego parweniuszostwa, ten syn komunarda większą budzi życzliwość, niż niezdecydowany, czu- łostkowy dziedzic wielkiego nazwis­

ka. Czy tego chciał hrabia Lavedan, członek Akademii Francuskiej, syn konserwatywnego historyka? Wątpię.

Inkarnacya sceniczna zmieniła i p rze ­ obraziła założenia autorskie, a przy­

czynił się do tego niewątpliwie v znacznej mierze największy dziś ak­

tor francuski, Lucyan Guitry, który z Petarda tworzy postać świetną niezapomnianą, — bardzo śmiesz­

ną, a mimo to nie pozbawiona, cech sympatycznych, bo tryskają życiem i humorem.

Renaissance, który stał się obec­

nie teatrem p. CoryLaparcerie. aktor­

ki, sztucznie wypromowanej przez u- służną prasę, daje „Afrodytę", prze­

róbkę ze słynnej powieści Piotra Lou- ys‘a, dokonaną przez p. de Frou- aić. Cały poetyczny urok tego bar­

dzo zmysłowego utworu przepadł na scenie bezpowrotnie. Zostały kinema­

tograficznej wartości obrazy, w któ­

rych teatralną spekulacya usiłuje podniecić zainteresowanie widzów pornografią, posuniętą nieomal do sa­

dyzmu. Krzyżowanie nagiei tancerki na scenie jest efektem dotychczas nie- praktykowanym. Czujność p. Beren- ger‘a, głównego kontrolera moralności paryskiej, widocznie osłabła. Nietylko bowiem Renaissance odsłania opasłe przeważnie kształty podstarzałych figurantek. W innych teatrach i tea­

trzykach Nowego Babilonu nasrość znów święci tryumfy na scenie. Sta­

je się nawet tak powszednią, że nrze- staje wywierać wrażenie.

Dwie farsy zdobyły w tym sezo­

nie znaczniejsze powodzenie: „Les deux canards" Tristana Bernarda i

„Moja ciotka z Houfleur" Pawła Ga- rault. Lepsza jest pierwsza, aczkol­

wiek założenie jej jest zgoła niepraw­

dopodobne. Prowincyonalny Gi- boyer, redaktor rewolwerowego so- cyalistycznego pisemka, a zarazem

Celadon żony wydawcy, zakochuje się w córce konserwatywnego właścicie­

la ziemskiego. Z miłości dla uroczej panienki zostaje równocześnie, pod in- nem nazwiskiem redaktorem konser­

watywnego dziennika, wydawanego przez jej ojca. Polemizuje sam z so­

bą. Zaś ta polemika przybiera wkrót­

ce takie formy, że dwaj redaktorzy współzawodniczących organów znie­

woleni s.ą do pojedynku. Dwaj redak­

torzy — w jednej osobie! Absurd do­

prowadzony do ostateczności, lecz żywe tempo akcyi i doskonała gra artystów teatru Palais Royal nie da­

ją czasu do rozważań. Publiczność przytem chętnie słucha złośliwości o dziennikarzach. Odwet łatwo zrozu­

miały...

„Moja ciotka z Houfleur" z mniejszym napisana jest tem pera­

mentem. Osnową przypomina nie­

śmiertelną „Damę od Maksyma". Ba­

wi świetnem wykonaniem najlep­

szych artystów teatru Varietes z Ewą Lavalliere, BrasseuFem i Prince‘rn na czele.

„Szkocka peleryna" Saszy Gui­

try, grana w „Bouffes Parisiens", nie posiada tych zalet, które zapewniły sukces poprzednich sztuk tego dow­

cipnego pisarza i aktora. Najważniej­

szą atrakcyę przedstawienia stanowią własne psy autora, bardzo dobrze spełniające swe role.

Jeśli na pewnetn polu twórczo­

ści artystycznej zabraknie w danej chwili szczerych i mocnych talentów, zaraz zjawiają się Jeremiasze, głoszą­

cy o przeżyciu się dotychczasowych form tej twórczości. Tuż za nimi su­

ną „reform atorzy", pragnący uszczę­

śliwić ludzkość „nowym dreszczem".

Już Goethe pisał dość uszczypliwie o tych reformatorach, którzy zamiast tęgich dzieł dają mniej lub więcej nie­

jasne formułki. Geniusz nic rodzi się na kamieniu. Nawet większy talent jest rzadkością. Nic wiec dziwnego, że w każdej dziedzinie twórczości na­

stępują pauzy, okresy wyjałowienia.

Lecz nagle świeży, bujny talent strzeli promiennym snopem świa­

tła, a tłum ciurów skupi się, by dep­

tać śladami jego indywidualnej od­

rębności.

Stef. Krzyw.

\N domu Baryczków.

W ystawa starych rycin polskich ze zbio­

rów Dominika W itke-Jeżewskiego.

P. Dominik Jeżewski, wybitny znawca i właściciel znakomitych, a pewnie jedynych u nas w tym ro­

dzaju specyalnych zbiorów pryw at­

nych, obejmujących sztychy i ryci­

ny polskie, od początku ich istnienia aż do dzisiejszych czasów, ofiaro­

wał swą kolekcyę na chwilowy uży­

tek Tow. Opieki nad Zabytkami Przeszłości, w domu Baryczków (Stare Miasto 32).

Towarzystwo urządziło z tych

zbiorów IV-tą. przez siebie podjętą

(7)

Z arę czyn y W ła d y s ła w a IV -go, k ró la p o ls k ie g o , z L udw iką M aryą Gonzaga, księżną Man- W ie lki ksią żę K o n sta n ty. W ed łu g portretu K iera, ry- tu y i N e ve rs, 25 w rze śn ia 1645 r. w F o n ta in e b le a u , w o b e c n o ś c i m a ło le tn ie g o k ró la towati J . Lex i Dietrich.

L u d w ika XIV, Jego m atki M aryi a u s try a c k ie j, o ra z lic z n e g o d w o ru fra n c u s k ie g o . Ze s tro n y k ró la ro lę p e łn o m o c n ik a przy k o n tra k c ie p e łn i hr. G e rh a rd D enhof, w o je ­

w o d a p o m o rski. U kład t rysunek A . Eosse*a s Paryża,

A n d rze j S aryusz Zam oyski. Ułożył i rytował

A nt. Otessesyński (1836), Jan Ś n ia d e c k i, r e k to r u n iw e rs y te tu w W iln ie . Pyt. A nt. Olesecoyhski, p o d łu g oryginału, rysunku

B. Kłemboioskiego a W tłna (około J830I,

B o g u sła w ks. R a d z iw iłł, ksią żę na B irżach.

W cdł, portretu D, Schuttsa, ryt. ], pałek (w. X P I Ił,ł

W ystawę. Jednakże zbiory są tak obfite, że zaledwie część ich pomie­

ści się w pięknej siedzibie Tow arzy­

stwa. Część ta obejmuje 1145 nu­

merów, zajmujących cały lokal T-a, nawet przedsionek. Już to samo da­

le miarę obfitości i bogactwa wspa­

niałej kolekcyi. Wyborem, rozmie­

szczeniem i urządzeniem kieruje sam właściciel.

Sztycharstwo polskie, ze wszyst- kiem, co do niego należy, datuje od XVI stulecia. Czasy te uosabiają przedewszystkiem dwaj sztycharze:

Jan Ziarnko (znany w tej epoce i we Francyi pod pseudonimem Le-Grain) i Mateusz Morawa, oraz kilku in­

nych. Z następnego, XVII stulecia znajdują się, pomiędzy innymi: e- remiasz Falek (przeważnie portrety historyczne królów i znakomitości

ówczesnych). Daniel Chodowiecki, Dolabella. Jan Tscherning, Jan Gor- czyn i in. Z pomiędzy nastennych znajdują się: Ksawery Karęga. Frey, Fryd. Dietrich, karmelita Mauritius i t. d. A potem cały zastęp później­

szych, jak: Norblin, Płoński, Orłow­

ski. Oleszczyński, Piwarski, Lele­

wel, Lesser, Fajans. Adolf Dietrich (syn Fryderyka), K. W. Kielesiń- ski — oraz mnóstwo innych.

Tow. przysposobiło zarazem ob­

szerny i wyczerpujący katalog W y­

stawy. ozdobiony 48 pięknemi plan­

szami. Katalog przedstawia się wspa­

niale — zresztą nie nowość T-wa w domu Baryczków, którego wydaw­

nictwa w tym kierunku posiadają pierwszorzędna wartość w naszej nie­

zbyt bogatej literaturze katalogowej, jak np. katalog z wystawy ceramiki.

Oprócz tego wypuściło Tow. kil­

kadziesiąt tysięcy pocztówek z prze­

szło 70 portrecikami historycznemi, widokami starych grodów polskich i t. d., figurującemi na obecnej W y­

stawie.

Chcąc scharakteryzow ać całość, powiedzieć można, że, poza olbrzy­

mią wartością zbiorów ze stanowis­

ka ich rzadkości kolekcyoncrskiej i starożytniczeh jest to zbiorowy 0- braz dziejów, sztuki i kultury pol­

skiej od XVI wieku, zaw arty w ty­

siącach szczegółów, portretach, wi­

dokach, scenach, momentach histo­

rycznych i t. d. Ale nie jest obliczo­

ny na efekt jaskraw y: ocena zbio­

rów wymaga subtelnego oka znaw­

cy i miłośnika tych prawdziwych

piękności. &•

ŚWIAT. Rok IX. Ns 19 z dnia 9 maja 1914 roku 7

(8)

Odstępstwo.

III.

Psuje się coś w Japonii. Tak mówią znawcy, ubolewają entuzya- ści. Kto podziwia u japończyków nieprześcigniony ich patryotyzni, bart woli, wirtuozostwo wyrzecze­

nia się siebie, obawia się, że temu typowi psychicznemu — dotąd je­

szcze powszechnie dominującemu—

grozi powolny czy nawet szybki za­

nik. Znawcy twierdzą, że to typowe wyrzeczenie się siebie, jądro japoń­

skiej duszy, nie może ostać się w do- konanem po części przeobrażeniu stosunków gospodarczych, bo ich mechanizm, przystosowany do mo­

delów Zachodu, nie obejdzie się bez motoru, jakim jest wszędzie w ży­

ciu ekonomicznem ludzkie ja, ego­

izm jednostki. Są wprawdzie opty­

miści, wierzący w przyszłość Japo­

nii na chrześciańskiem podłożu, je­

śli typowe wyrzeczenie się siebie, od wieków w japońskiej duszy za­

hartowane, znajdzie cel nie W idea­

le, z którego przez wieki płynął, nie w kulcie przodków, lecz w Bogu - w Bogu chrześciańskim — ku Niemu zwróci narodowy heroizm ofiary, a w miłości ojczyzny, niemniej jak do­

tąd silnej, ujrzy środek służenia Bo­

gu, najlepszy, niezawodny.

Coprawda, pogańska nawskroś, szyntoistyczna dusza japońska mu­

si poddać się jeszcze wszechstron­

niejszemu przeobrażeniu, niźli ów wielki przewrót w ustroju politycz­

nym, społecznym, kulturalnym jeśli ma się dostroić do pojęć chrze­

ściańskich. Możliwe to w jednost­

kach, dotąd nielicznych; półtrzecia wieku, 200 lat temu — przed ustale­

niem typowych znamion japońskiej duszy — pół Japonii już stało pod znakiem krzyża; trzeba było dłu­

giego, okrutnego a dziwnie w yrafi­

nowanego prześladowania, by w y­

plenić doszczętnie obfity posiew mi- syi św. Ksawerego, pomimo heroi­

zmu, iście japońskiego, z jakim ósme, dziewiąte wstecz pokolenie Niponu stawiało przemocy opór. Dziś, po­

mijając wszelkie inne przeszkody, sam typ japońskiej duszy, ukształ­

towany w długiem odosobnieniu, z równą niemal nieugiętością opiera się wpływom chrześciańskim. Nieła­

two przeobrazić kult przodków w tę uprawnioną a mądrze pogłębioną solidarność z minionemi pokolenia­

mi, co rozgrzewa umiłowanie do­

brej tradycyi, a zła bezwzględnie tę­

pi — co powinna, mogłaby rodzić zarówno żywe naśladownictwo cnót, jak ofiarną ckspiacyę win, jedno i drugie z japońskim, powiedzmy, hartem. Czy przed niepokonanym narodem ściele się przyszłość na ta­

kich torach? Jak dotąd, mało co u- prawnia do tych rojeń.

Przyśw iecałaby na nich naczel­

na myśl rozumowań Mariona, po­

częta na gruncie bezwyznaniowym,

acz na podłożu chrześciańskich tra ­ dycyi — jednem tylko uzupełnieniem dostrojona najściślej do chrześciań- skiego poglądu na świat i życie.

Dość, w przytoczonym ustępie ksią­

żki profesora Sorbony, dodać, istot­

ną myśl jego rozwijając: ta sama odpowiedzialność przed Bogiem na dwa fronty, w żywej solidarności z pokoleniami przodków, którym się służy niezłomnem trwaniem przy dobrych elementach tradycyi, za­

wsze żywotnych i odpowiedzial­

ność przed Bogiem za przyszłe po­

kolenia.

W tern rozumieniu, jądrem tra­

dycyi chrześciańskich narodów nie może być co innego, jak zespół idea­

łów, poczętych, wybudowanych hi- storyą narodu na chrześciańskiem podłożu, przy współdziałaniu odręb­

nych u każdego narodu czynników, których wytworem są znamienne cechy iego indywidualności. Z tego pnia rozgałęzia się wszystko, w czem tkwi duchowy dorobek naro­

du, co go uprawnia do bytu i rozwo­

ju ną pożytek ludzkości — czego w selekcyi jądra i akcesoryów' naro­

dowej tradycyi nie niszczy się bez skażenia istotnej treści. Jei zacho­

wanie, tej nieskażonej treści, daje byt narodowi; jej zniszczenie prze­

kształca naród lub jakiś jego odłam na społeczeństwo, używające itego samego, co przodkowie, języka, an­

gielskiego, hiszpańskiego, portugal­

skiego, a obce Anglii, Hiszpanii, P o r­

tugalii.

Nie można od każdego, kto w Polsce się urodził i mówi po polsku, żądać polskiej tradycyi. W polskim ludzie, choć stał tak długo zdała od widowni, na której tradycya rosła i potężniała, istotna treść jej przeni­

ka nawskroś duszę wraz z naro- dowem uświadomieniem, puszczając bujne pędy ku polskim ideałom na dziedzicz.nem podłożu; pod promie­

niami tych ideałów wkorzenia się głęboko .w pokrewną duszę germ ań­

ską czy celtycką, a przysw aja pol­

skości, bez skażenia jej treści, wzbo­

gacając ją tylko, świeże pierwiastki.

Nie można jej natomiast żądać od żydów, nietylko od żargonowych, czy litwaków, co wczoraj do nas przybyli, czy też zdawna osiadłych na polskiej rdzennie ziemi, których wliczaniem do polskiego żywiołu statystyka wykazuje iluzoryczne je­

go, wysokie cyfry. Elementarna za­

sada słuszności nie pozwala w yty­

kać braku tradycyi, polskiej trady- cy;. i takim żydom, którzy popra­

wnością języka prześcigają polaków z dziada pradziada. Bez żadnych niemal zastrzeżeń uznaję trafność u- wag, z któremi p. Chołoniewski tak śmiało wystąpił w swej rozprawie o kwęstyi żydowskiej, choć dezerte­

rów tej właśnie kategoryi pominął w artykule, o przedmiocie tutaj nas obchodzącym. Z silniejszym tylko jeszcze naciskiem stwierdzam, w co wierzę niezachwianie, że jednostki rzadkie zapewne, mimo potężnej a

odrębnej, żydowskiej tradycyi, mo­

gą jej wyzbyć się a przeniknąć do głębi duszy polskiemi ideałami i ze­

spolić się przez to z naszem społe­

czeństwem. Znam takich i szczegól­

ny mam dla nich szacunek. Znam wielu innych, u których równie szczera może być chęć asymilacyi, jak silna i odporna, ta odrębna, od naszej tyle starsza tradycya, która paraliżuje te dobre chęci, trzym ając ich w obrębie psychicznego ghetto, choć sobie z tego sami nie zdają sprawy, a poprawność języka bio- rą szczerze za znamię narodowości, za jej Iegitymacyę. Cóż mówić o tym tłumnym zastępie, który, pour ne nas dire non, przyznaje się do pol­

skości, nie widząc do czasu racyi.

dlaczego by inaczej miał postępować.

Jednym i drugim nikt nie może się dziwić, jeśli na ławie szkolnej, W Krakowie czy Tarnopolu, zdobywali pochwałę za polskie zadania, na- strzępione patryotyczną, oryentalną niekiedy frazeologią, a wiek męski zaniósł ich do redakcyi wiedeńskich albo berlińskich czy też paryskich gazet, gdzie zjadliwością pocisków, miotanych na Polskę, pozostawiają w tyle płowowłosych teutonów lub nacyanalistów rosyjskich. Wierni odwiecznej, narodowej tradycyi.

której się nie wyzbyli; między tej zaś tradycyi znamiennemi cechami góruje typowa zdolność przystoso­

wania inteligencyi do środowiska, z niezrównaną łatwością doskonałego przyswojenia rozmaitych języków, i to z częstą ich zmianą. Nic dziwne­

go, że jedni i drudzy bez skrupułu zmieniają zewnętrzną szatę przybra­

nej narodowości; niesłuszną byłoby to pretensyą, gdybyśmy mieli żal do takich zbiegów poza forpoczty nie­

przyjacielskiego obozu, czy ideo­

wych, którzy wstępują w szeregi syonistów, czy dezerterów z oportu­

nizmu, neoprusaków albo neofrancu- zów.

Godziż się jednak stawać w ied;

nej linii z żydowskimi dezerterami potomkom rodzin zasłużonych w historyi Rzeczypospolitej, wnukom, prawnukom bohaterów z Samo- siery, co byli wierni tradycyom antenatów, hussarzy z pod Wied;

nia i Kircholmu?! A przecież, choć dla nich niema rozgrzeszenia, w niejednym szczegółowym wypad­

ku można zrozumieć takie wykole­

jenie, tam. gdzie zbiegiem okoliczno­

ści — braknie tradvęvi. Krew wie­

le znaczy, to pewne. Znałem, znam takich, co na obczyźnie urodzeni i wychowani, nie w obojętnem nawet, ale wprost wrogiem Polsce otoczeniu, synowie mieszanych małżeństw, wy­

niósłszy z domu tylko pogardę dla polskości, w' dojrzałym dopiero wie;

ku, jak Anteusz, dotknięciem ziemi odrodzeni, w Polsce przesiąkli trady- cyą przodków, umiłowali polskie ideały. To w yjątki; tam dobra krew przemogła. Nie brak zaś, niestety, środowisk, nad Wisłą czy nad Niem­

nem, gdzie tradyeye minionych P°"

(9)

koleń trudniej uchować, niż w naj­

bardziej oddalonych miejscowościach Cesarstwa. Są przecież domy, naz­

wiskiem, ojcowizną, zasługą przod­

ków powołane do zadania placówek, gdzie ogniwo tradycyi prysło, zaległa pustka, niby u „ludzi bez rodu". jak mówi Sołoniewicz, rosyanin, o rosya- nach, osiadłych na Białorusi. Tam, wiadomo, językiem domowym, to­

warzyskim jest francuski, angielski;

polskiego się dom nie pozbywa, bo w kraju bez niego niepodobna się obejść. Tam, w wychowaniu dzieci, świadomie czy przez niedbalstwo, niema mowy o zaszczepieniu idea­

łów narodu, bo rodzicom te idea­

ły obce lub obojętne. Pereł pol­

skiej literatury nikt nie rozsnu­

wa tam ani przed starszem, ani przed młodem pokoleniem; o prze­

szłości narodu głucho; łatwo tam za­

tem lęgną się tendencyjne fałsze, przykrojone ad usum ideowej de- zercyi, jeśli nie czynnej, to plafoni- cznej, torują drogi aprobacie dezer- cyi i trujące miazmaty sieja naokół, l am ojczyzną Kosmopolis, Riviera, a ojcowizna, spadek po długim sze­

regu przodków, to chyba tylko la ­ tem miejsce przelotnego pobytu, nie­

odzownego dla interesów, z których się czerpie obfite środki ■ — dla za­

granicy. Nie brak okazów takiej rudery, gdzie polskość przydu- szona zwaliskami promiennej nie­

raz przeszłości, zdławiona kosmo­

polityzmem — nie brak ich obok tylu niezdobytych twierdz, rozsia­

nych po całej Polsce, gdzie het­

mańskie prawnuki wysoko dzierżą ojczysty sztandar i pod buławą pol­

skiego słowa, mądrości politycznej, pracy społecznej, rozwoju gospo­

darczego, wiodą naprzód zastępy bojowników o byt narodu. W tam­

tych domach zanikła tradycya naro­

dowa; łatwiej się jej doszukać, w y­

uczonej, recytowanej, u. tych żydów, do których nie mamy żalu za ich dezercyę. Jeśli z takiego domu w yj­

dzie przykład odstępstwa, ubolewa się nad nim, trudno się dziwić.

Że dotąd rzadkie tylko wyda­

rzają się objawy apostazyi, miano­

wicie w tych kołach o zanikłej tra­

dycyi — to głównie podobno dzieło i zasługa owych twierdz, z narodo­

wym sztandarem na starych basz­

tach. Nie brakłoby skłonności do a- postazyi w tamtem środowisku; by­

łoby więcej zbiegów, gdyby nie wstyd, nie lęk anatematu, tej klątwy towarzyskiej, która dotąd padała na jawnych dezerterów, nie z ulicy pa­

dała., ale z blizkich kół, z grona krewnych, powinowatych. Nie zry­

wa się przecież z niemi przez samą siłę bezwładności, bo trudno znaleźć inną, trw ałą platformę towarzyska łasi not least choćby tylko dla wido­

ków matrymonialnych młodego po­

kolenia. Dotychczas od polaka choćby jak mało polskości w nim tę­

tniło, wymagało się, żeby pod grozą takiej klątwy nie wyrzekał się jej otwarcie. Odkąd by się zaczęło to­

lerować dezercyę, rzekomo „dla idei" — rzecz skończona. Utinam łałsus vates sam: wówczas zastępy zbiegów będą rosły, w rozmiarach, jakich największy pesymizm nie przewiduje, bo nie brak pokus, a krąg ich będzie podobno roztaczać się coraz dalej. Szkoda kosmopoli­

tów, co stracili tradycyę; szkoda, bo w ręku ich został duży szmat pol­

skiej ziemi; bo przecież to się zda­

rza, że i tam czasem, jak zbiegiem okoliczności zerwał się łańcuch sta­

rej tradycyi, tak znów po paru poko­

leniach, jakby „bez rodu", czyjaś zasługa wsunie nowe ogniwo, spoi zerwany łańcuch. Większe jednak niebezpieczeństwo masowej aposta­

zyi nurtuje dziś na Litwie, na Rusi, w szerokich kołach obywatelstwa, gdzie pokus nie brak, a zły przykład jednego lub drugiego nazwiska, zna­

komitego rodu, wiele znaczy, łatwo pociąga: jeden z owych składników naszej tradycyi, których warto się wyzbyć.

Zapomniana oddawna francuska powieść, głośna przed laty, gdzie matka cudzoziemka troskliwie jedy­

naka strzeże od polskości, duchowej spuścizny przodków; z macierzyń­

skiej miłości czuwa nad doszczętnem wynarodowieniem dziecka, aby mu w życiu nie było źle. Miłość własna prześciga często m acierzyńską; do słabych serc dociera pokusa przenie- wierstwa, jeżeli ich nie broni trady­

cya, zwątlona w drugiem czy trze- ciem pokoleniu, nie umocniona w ro­

dzicielskim domu, — w snobizmie życia, w miazmatach kabaretu strzę­

pami odpadająca. Wygodniej nie być polakiem; mniej szykan, mniej u- trapienia z sąsiadami, co spokojnego człowieka wprzęgaja w kierat pracy społecznej. Rosyaninem nie będzie;

co to, to nie. Ale „bialorusin z polska kultura", „litwin z polska kultura".

Stanisław Smolka.

D a ls sy c ią ę nastąpi.

W S andom ierzu.

Domy Jana Długosza.

W K ra ko w ie .

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zachowały się po dzień dzisiejszy, w Krakowie i Sandomierzu, domy, w któ­

rych przemieszkiwał twórca historyogra- fii polskiej, wychowawca synów króla Kazimierza Jagiellończyka, arcybiskup lwowski, Jan Długosz. Cztery przeszło wieki dźwigają na sobie te budowle, peł­

ne surowej prostoty, a tyle wielkich bu­

dzące wspomnień. Dom w Sandomierzu, to budowla piętrowa o charakterystycz­

nym wysokim dachu i równie charaktery­

stycznym, nieregularnym rozkładzie otwo-

to formułka ponętna, prawie już na­

wet modna. A wygodna, bo na ni­

kogo, jak dotąd, nie ściąga potępie­

nia, nie wyklucza z polskiego towa­

rzystw a; i córkę wyda się za mąż, i syna ożeni się w swojej sferze, i winta jest gdzie zagrać, nie szuka­

jąc obcych, co przecież żenujące.

Niebezpieczna formułka, zdradliwa pokrywka apostazyi. Sam „białoru- sin z polska kulturą" zapewne nie potoczy się dalej po pochyłości; sy ­ nowi będzie trudniej — gdy nie ma być polakiem, bez omówień pola­

kiem utrzymać się na tym przej­

ściowym punkcie; a co wtedy?

Zdradziecka formułka nęci swych zwolenników nietylko rozlicznemi dogodnościami, ale niemniej drape- ryą „politycznej mądrości", którą na nich narzuca. Czas opamiętać się.

Oby wzruszyły się sumienia, z po­

czuciem odpowiedzialności na oba fronty: względem pamięci przodków, tego, co oni umiłowali, za co cier­

pieli - i za potomstwo, by go nie spychać w przepaść. Czas obudzić świadomość obowiązku i czynem stwierdzać: że za odstępstwo, choć łagodzone „mądremi" formułkami, każdego czeka nieubłagane wyklu­

czenie z polskiego społeczeństwa, z towarzyskiego w jego kołach po­

życia - od chicha i ogniska pod pol­

skim dachem.

Czy jednak niema u nas rene­

gatów. dla idei w rzetelnem znacze­

niu słowa, nie w redutowa jej drape- ryę przybranych, którzy tona w od­

stępstwie, ciągnięci w przepaść błę­

dnym ognikiem, biorąc złudę za światło? Są, bezwątpienia, nieliczni dotąd, a im czystszy z nich który, tern więcej szkodzi złym przykła­

dem.

rów okiennych. Wzniósł go Długosz w r.

1476, jak świadczy zachowana dotych­

czas w dziedzińcu tablica erekcyjna. Dru­

ga tablica mówi o restauracyi, dokonanej w r. 1672. Dom krakowski, w którym Długosz spisał swoje wiekopomne „Dzie­

je Polski", leży u stóp zamku Wawel­

skiego i swą skromną sylwetą zamyka perspektywę malowniczej ul. Kanoniczej.

Oba prastare i czcigodne zabytki naszej przeszłości znalazły się świeżo w dosko­

nałej reprodukcyi w „Skarbie architek­

tury polskiej" prof. .1. Sas-Zubrzyckiego.

9

(10)

San Diego. Miasto i widok ogólny wystawy po ukończeniu. Pawilon wystawy pracy kobiet.

Wszechświatowe wystawy w 1915 r.

Panama — K a lifo rn ia . Rok 1915 stanie się epokowym dla

handlu i przemysłu nietylko amerykań­

skiego lecz i międzynarodowego, w tym bowiem roku nastąpi przewrót w żeglu­

dze wszechświata.

Otwarcie kanału Panama ułatwi i skróci komunikacyę wodną między dwo­

ma wielkiemi oceanami.

Olbrzymie to dzieło potrafiły do skut­

ku doprowadzić Stany Zjednoczone Półn.

Ameryki, im też słusznie się należy ini- cyatywa uroczystego obchodu otwarcia wielkiej drogi wodnej, łączyć mającej obie półkule ziemskie.

Na olbrzymi ten obchód przygoto­

wują amerykanie dwie wielkie wystawy:

jedne w San-Francisco, drugą w San- Diego w Kalifornii.

Pierwsza będzie wszechświatową.

Druga będzie wszechamerykańską. O- statnia, jako wzniesiona tuż przy porcie, położonym na południowym krańcu Kali­

fornii, a więc najbliższym kanału, będzie miejscem uroczystych demonstracyi wo­

dnych żeglugi wojennej i handlowej świa­

ta całego.

Jakże się przedstawia w ogólnym zarysie przyszła wystawa w San Diego?

Tak, jak wystawa w San Francisko, trwać ona będzie przez cały rok 1915. Obie zaś wystawy, sądząc z dotychczasowych przygotowań, będą wspanialsze od wszy­

stkich poprzednich wystaw wszechświa­

towych.

Dotychczas wydano dziesięć milio­

nów dolarów na samo wzniesienie gma­

chów wystawowych w San Diego;

gmachy te jednak kosztować będą prze­

szło drugie tyle, zważywszy zwłaszcza, że miejsca dla wszystkich wystawców będą udzielane bezpłatnie.

Wybór miejscowości na obiedwie wystawy był szczęśliwy i ze względu na położenie geograficzne, i na klimat, pod

którego ożywczem tchnieniem rosną tu przez rok cały, kwitną i dojrzewają po­

marańcze, olbrzymie palmy wiecznie zie­

lone. Wystawa zatem może bez prze­

szkód trwać przez cały rok.

Wszystkie Stany Północnej Ameryki i wszystkie kraje świata zaproszono u- rzędownie do współudziału.

Przygotowania w San Diego rozpo­

częto w roku 1910, pod kierunkiem po­

mysłowych i rzutkich komitetów, którym przewodniczą pp.: D. C. Collier, prezes, i dyrektor główny, M. O. Davis.

Miejsce, przeznaczone pod tę wysta­

wę w San Diego, zwane „Balboa Park", zajmuje przestrzeń 1400 akrów'; z tego

Część gmachu Kalifornii- Brama w ejściow a do oddziału Stanu Kalifornii

wzięto pod wystawę 615 akrów, a z tych 100 pod gmachy główne, których będzie piętnaście (kilka z nich podajemy w ilu- stracyi).

Na użytek poszczególnych Stanów i krajów zagranicznych udzielono 100 akrów; tyleż dla wystaw pod golem nie­

bem; 25 akrów na miejsca zabaw;

pod ogrody i parki 250; prócz tego będą urządzone kanały i sztuczne jeziora dla popisów z wynalazkami wodnemi. Prze­

strzeń między wschodniem i zachodniem wejściem na wystawę wynosi 4000 stóp.

Twierdzenie zatem, że przyszłorocz­

ne wystawy Panamo-Kalifornijskie będą bezsprzecznie najwspanialsze, a zarazem najciekawsze ze wszystkich dotychczaso­

wych, nie jest wcale przesadzonem.

Wkońcu nasuwa się pytanie: czy nasz polski świat handlowo - przemysło­

wy pomyślał o skorzystaniu z tak waż­

nej sposobności?

Cytaty

Powiązane dokumenty

dobytą z ducha dzieła, drogą kon- templacyi estetycznej. Aktor żywy staje się tern samem zarówno szczegółem w ogólnej komnozycyi, która w ramach sceny zbliża

nej nauki jest, między innemi, i to także, że zastosowuje rozmaite zdobycze ducha ludzkiego do dziedzin, które, jakby się nieraz wydawać mogło, nie pozostają

stwo w' życiu danego aktora odbija się całkiem jaskrawo w jego grze scenicznej. to mojem lustrem były rzeźby. Wiele im zawdzięczam. Uczę się roli głośno, bo to

Było to jakgdyby hołdem, składanym przez świat finansów geniuszowi młodszego brata, ale Tom Shurman śmiał się z tego w głębi siebie z calem

władności, aż stała się zawadą w codziennem życiu dla społeczeństwa, które oddawna przenikła polskość, szerząc się żywiołowo nawet wśród politycznych

wno sto lat temu ukazało się dzieło niespożyte, które tej pięknej, a tak mało przez nas samych szanowanej mowie wzniosło nieśmiertelny

wi Szekspir, „chief good and market of their time is but to sleep and feed“ — „głównem dobrem i targiem życia jest tylko jedzenie i spanie". Elita

gów morza, a podróżni i towary muszą część drogi odbywać okrętem, stały się główną podnietą do projektów budowy tunelu pod kanałem La Manche. Zanim