• Nie Znaleziono Wyników

Tom XVI.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Tom XVI."

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

M 1 0 . Warszawa, d. 7 marca 1897 r. Tom X V I.

TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

PRENUMERATA „W SZEC HŚW IATA".

W W arszaw ie: rocznie rs.

8

, kw artalnie rs.

2

Z p rze s y łk ą pocztow ą: rocznie rs. lo , półrocznie rs.

5

Prenum erow ać m ożna w Redakcyi „W szechświata*

i w e w szystkich księgarniach w kraju i zagranica.

Komitet Redakcyjny W szechświata stanow ią P a n o w it;

D eike K., D ickstein S., H oyer H., Jurkiew icz K., K w ietniew ski W ł., K ram sztyk S., M orozewicz J., Na- tanson J „ Sztolcm an J ., Trzciński W. i W róblew ski W .

A d res ZRed-ałscyi: 2S:ra,l2:o-wsl2:ie-I=rzed.rQ.Ieście, 2 >Tr e e .

P O G L Ą D

n a

dzieje układnictwa zoologicznego.

i.

W zbliżającem się ku schyłkowi stuleciu naszem rozwój nauk przyrodniczych górował bezsprzecznie ponad innemi umiejętnościami.

Dowodzą, tego nietylko olbrzymie postępy techniki na wszystkich polach, wspaniałe wy­

nalazki w środkach komunikacyi, w elektro­

technice, chemii stosowanej i t. d., ale może w wyższym jeszcze stopniu, jakkolw iek mniej się rzucającym w oczy szerokim masom, wy­

kazują to postępy w dziedzinie teoryi nauk przyrodniczych, m etodyki ich i techniki ba­

dania naukowego. Dotyczy to, między in- netni, nauk biologicznych, a w szczególności morfologicznych, ho udoskonalenie m ikro­

skopu otworzyło przed oczami badaczy no­

we, a rozległe, całkiem d otąd nieznane światy. Jeż eli ograniczymy się n a zoologii, to zważmy, że badania mikroskopowe nie­

tylko zapoznały nas z tysiącam i nowych postaci zwierzęcych, nietylko pozwoliły nam odkryć komórkę, ten elem entarny składnik

ustrojów, ale zarówno też w nowem całkiem świetle postawiły anatom ią, k tó ra odtąd przestała się ograniczać na makroskopowem tylko badaniu budowy. D alej, w naszem stuleciu potężny um ysł Cuviera powołał do życia anatom ią porównawczą, geniusz v. B aera i R em aka—embryologią, a wielki duch D arw ina nowe rzucił światło na wszyst­

kie umiejętności biologiczne. Jed n ę, a bodaj czy nie jednę z najciekawszych, k a rtę z dzie­

jów biologii w naszem stuleciu, a mianowicie dotyczącą układnictw a świata zwierzęcego, zam ierzam przedstawić czytelnikom Wszech­

św iata w szeregu niniejszych szkiców, po­

przedzając j ą wstępem historycznym.

J a k wiadomo, wszelkie systemy czyli u k ła ­ dy przedmiotów naturalnych ustawicznej podlegają zmianie i są wyrazem każdorazo­

wego stanu wiadomości naszych o danej g ru ­

pie tychże przedmiotów. U kład zwierząt

zmienia się też ciągle, a uczący się zoologii

znajdują też nieraz nieprzezwyciężone dla

siebie trudności, gdy w rozm aitych podręcz •

nikach i dziełach zoologicznych spotykają się

z coraz to' odm ienną klasyfikacyą świata

zwierzęcego. Kiedy ktoś już objął całość

i krytycznie nauczył się zapatryw ać na

układ, tem u zrozumienie zmian w układ-

nictwie nie nastręcza żadnych trudności, ale

(2)

146 WSZECHSWIAT JNr 10.

dopóki uczący się nie o garnął olbrzymiej całości postaci zwierzęcych i nie przyswoił sobie wyników dociekań anatomo-porów- nawczych i embryologicznych, na których o parte są zmiany w układzie, dopóty owe ustawiczne w ahania w układnictwie u tru d ­ n iają mu zwykle w wysokim stopniu studya zoologiczne.

Od czasu, gdy ustaliło’się przekonanie, że różne grupy zw ierząt związane są z sobą bliŻ8zemi lub dalszem i nićmi pokrewieństwa, system atycy zaczęli dążyć do możliwie jak- najnaturalniejszego ich klasyfikowania, t. j.

łączyli w wielkie grupy wspólne te postaci, k tó re prawdopodobnie m iały bardzo odleg­

łych wspólnych przodków, w mniejsze zaś g ru p y —formy, k tó re pomiędzy sobą zn aj­

du ją się w ściślejszych węzłach pokrew ień­

stw a, aniżeli z postaciam i innych grup m niej­

szych. Jeżeli wszystkie zw ierzęta, opatrzone szkieletem kostnym lub chrząstkowym, po ­ siadające układ mózgordzeniowy i t. p. ł ą ­ czymy w typ jeden: kręgowce (Y e rte b ra ta ), to tem samem wyrażamy ideę filogenetyczną (rodowodową), że wszystkie te zw ierzęta m ają wspólne pochodzenie od jakiejś bardzo odległej postaci rodzicielskiej. Jeż eli dalej pewne postaci zwierząt kręgowych łączymy w grom adę ssaków, inne w grom ady ptaków, gadów, płazów i ryb, to dajem y przeto wy­

ra z idei filogenetycznej, że gatunki należące do każdej z tych grom ad są połączone z so­

bą ściślejszemi węzłami pokrewieństwa, ani­

żeli gatunki należące do różnych grom ad T ak samo też w obrębie każdej grom ady ustanaw iam y rzędy, w obrębie rzędów ro ­ dziny, w zakresie rodzin rodzaje i gatunki, w yrażając przez to, że do jednego rodzaju należą gatunki bliższe sobie wzajemnie pod względem genetycznym , niż gatunki różnych rodzajów, lub że do jednego rzędu należą rodziny ściślej z sobą spokrewnione w do- słownem znaczeniu tego wyrazu, aniżeli ro ­ dziny odmiennych rzędów i t. p. T ak tedy w układzie naturalnym zwierząt za podstawę służy stopień pokrewieństwa różnych grup, a system je s t tem naturalniejszy i tem dosko­

nalszy, im bardziej i im ściślej uwzględnia zasadę rodowodową. A le na jakiej p o d sta ­ wie sądzimy o pokrewieństwie form zw ierzę­

cych? Otóż, przedewszystkiem opieramy n a­

sze wnioski n a porównywaniu budowy zwie­

rz ą t, i to tak obecnie żyjących ja k i kopal­

nych, powtóre zaś—na dziejach ich rozwoju osobnikowego, w których, ja k wiadomo, to mniej to więcej ' zachowują się ślady dziejów genealogicznych. Prow adzone z gorączko­

wą energią poszukiwania faunistyczne na lą ­ dach i m orzach wzbogacają naukę coraz to nowemi gatunkam i, u których badania a n a ­ tomiczne i embryologiczne odkryw ają coraz to nowe stosunki budowy i rozwoju. P o ­ między tem i gatunkam i szczególne m ają zna­

czenie t. z w. postaci przejściowe, jednoczące w swej budowie znam iona różnych rodzajów, różnych rodzin, lub jeszcze ogólniejszych gru p zwierzęcych. Ł atw o tedy zrozumieć, że skoro układ dąży do uklasyfikowania grup zwierzęcych n a podstawie naturalnych związ­

ków ich pokrewieństwa wzajemnego, i skoro z drugiej strony klasyfikowanie to opiera się

! na krytycznej ocenie wszystkich danych ana- I tomicznych, embryologicznych, faunistycz­

nych i paleontologicznych—układ k ażd o ra­

zowy zależyć musi jaknajściślej od stanu wszystkich gałęzi nauk zoologicznych, a m u­

si się zmieniać stosownie do wszelkich no­

wych zdobyczy, dokonywanych czy to na polu anatom ii porównawczej, czy to embryologii, czy wreszcie faunistyki lub paleontologii, które to ostatnie dwie nauki oddają nowood- k ry te postaci zwierzęce n a usługi badań morfologicznych w najnowszem znaczeniu te ­ go wyrazu. U kład je s t tedy niejako odzwier­

ciedleniem stanu wszystkich gałęzi zoologii w danym czasie, a dzieje jego zm ian są przeto dokładnem odbiciem historyi najwy­

bitniejszych odkryć w dziedzinie nauk zoolo­

gicznych.

I I .

To, co powiedzieliśmy wyżej o znaczeniu układu, stosuje się do uk ład u dzisiejszego, ale niegdyś systemy (czy to zoologiczne, czy botaniczne) nie dążyły bynajmniej do wyra­

żania rzeczywistych stosunków rodowodo­

wych pomiędzy grupam i danej klasy ciał n a ­ turalnych, lecz stanowiły niejako części lo­

giki stosowanej, przedstaw iały rodzaj do­

wolnie układanych regestrów albo k a ta ­ logów.

W ogólności odróżnić można, naszem zda­

niem, następujące wielkie okresy w dziejach

(3)

N r 10. WSZECHSWIAT. 147 układnictwa, a mianowicie: 1) okres nieświa­

domego układnictwa, 2) okres układnictw a traktowanego jak o część logiki stosowanej, 3) okres encyklopedycznego i 4) system a­

tycznego traktow ania przedm iotu, 5) okres układnictwa opartego na t. zw. filozofii mor­

fologii i wreszcie 6) okres nowożytny, mający za podstawę ideę filogenetyczną. Nie są one ściśle odgraniczone od siebie, lecz przechodzą jeden w drugi stopniowo i nieznacznie. Ju ż w najodleglejszej starożytności człowiek tw o­

rzył nazwy dla oznaczenia mniejszych lub większych grup zwierząt, podobnych do sie­

bie. S tąd powstały nazwy ludowe: ptaki, ryby, gady, robaki i t. p. i to je st naj- pierwszy początek układnictw a nieświado­

mego.

W czasach starożytności klasycznej potrze­

ba określania i klasyfikowania zw ierząt była wywołana p^Zez formalny kierunek filozofii.

Logika stosowana nakazyw ała klasyfikować wszystko, co podpada pod zmysły. I na tem też polega zasadnicza różnica pomiędzy po­

działami, wprowadzonemi przez A rystotelesa lub Pliniusza a układam i czasów obecnych Dziś bowiem układ je st nietylko logicznie rozczłonkowaną całością, lecz zarazem for­

mą, zapomocą której rozległe nasze wiado­

mości o świecie zwierzęcym mogą być upo­

rządkowane w sposób najsnadniej dający się ogarnąć, formą, będącą wyrazem wszystkich naszych wiadomości o budowie, rozwoju i po­

krewieństwie postaci zwierzęcych. B rak przeświadczenia o genetycznym związku grup zwierzęcych był przyczyną, że s ta ro ­ żytni nie mieli należytego pojęcia o współ­

rzędnych i nadrzędnych grupach i nie posia­

dali przeto terminów n a oznaczenie pojęcia gromady, rzędu, rodziny, rodzaju lub g atu n ­ ku; używane zaś term iny „eidos” i „genos”

były całkiem nieokreślone.

A rystoteles przyjm ow ał następujące wiel­

kie grupy zwierząt: 1) czworonogie żywo- rodne, do których zaliczał dzisiejsze ssące, wyjąwszy wieloryby; 2) ptaki, do których należały dzisiejsze ptaki; 3) czworonogi jajo- rodne, t. j. dzisiejsze gady i płazy; 4) wielo­

ryby, które A rystoteles słusznie określał jako zw ierzęta oddychające płucam i, żywo- rodne, mlekiem m atek żywiące się w młodo­

ści i 5) ryby. W szystkie dotąd wyliczone grupy oznacza filozof grecki jak o posiad ają­

ce krew, pozostałe zaś cztery uważa za po­

zbawione krwi, sądził bowiem błędnie, że krew musi być zawsze cieczą czerwoną. Otóż te „bezkrwiste” grupy są w dalszym ciągu następujące: 6) mięczaki, t. j. dzisiejsze gło- wonogi (np. mątwa, ośmiornica i t d ) , 7) wielonogie skorupiaki (zwane w układzie A rystotelesa „M alacostraca”), do których zaliczono wyższe skorupiaki (C rustacea) dzi­

siejsze, 8) „E ntom a” t. j. dzisiejsze owady, pajęczaki, wije, robaki wyższe oraz płaskie (np. tasiemce), 9) „O stracoderm ata”. Do tej grupy A rystoteles zaliczał dzisiejsze mięczaki brzuchonogie oraz m ałże, a nadto jeszcze: jeżowce morskie, skorupiaki wąso- nogie (opatrzone muszelkami), źachwy (asci- diae). Oprócz tego, jak o dodatkowe p o sta­

ci tejże grupy uważa badacz grecki roz­

gwiazdy, strzykwy, meduzy, gąbki, a więc

„O stracoderm ata” obejmowały część dzisiej­

szych mięczaków, m ałą część staw ono­

gów, znaczną część szkarłupni i jam o­

chłonów.

Pom ijając inne, wysoce nieudatne i bardzo powierzchowne próby uklasyfikowania zwie­

r z ą t w czasach starożytnych (np. Pliniusza), zaznaczymy, że aż do dwunastego stulecia dzieje układnictw a ani o krok prawie nie posuwają się naprzód. P o upadku kultury starożytnej, w czasie ciężkich walk, jakie staczać m usiała szerząca się coraz bardziej idea chrześciaństwa, wiedza przyrodnicza, ja k i wszelkie wogóle umiejętności, przez liczne wieki nie były wcale pielęgnowane, nie w ygasła jednak, lecz tliła się ledwie widzial­

nym płomykiem w klasztornych celach m ni­

chów: benedyktynów, franciszkanów i domi­

nikanów. S tąd -też w trzynastym i czter­

nastym wieku nie można wymienić ani je d ­ nego męża, zasłużonego w dziejach zoologii, który nie byłby mnichem. Dzięki zakonni­

kom, a w znacznej części i uczonym a ra b ­ skim, którzy łącznie z m edycyną upraw iali zoologią obok innych nauk przyrodniczych, idee A rystotelesa przechowywały się do trzynastego stulecia, w którem niejako na- nowo ocknęły się i dały pochop do dalszych prac w dziedzinie zoologii.

W trzy nastem stuleciu trzej dominikanie

postawili sobie za zadanie przedstawić całość

ówczesnej wiedzy zoologicznej, przyczem

oparli się na A rystotelesie. Jed e n z nich,

(4)

148 WSZECHŚWIAT N r 10.

Tom asz z C antim pre ‘), grup uje świat zwierzęcy w tak i sposób, źe po człowieku opi­

suje zw ierzęta czworonożne, następnie ptaki;

pod nazwą potworów (m onstra) morskich opisuje zkolei w części wieloryby, w części ryby, w następnej księdze tra k tu je o rybach rzecznych i morskich. Zkolei idą węże, a wreszcie „ro b ak i”, do których należą dzi­

siejsze: owady, pewne robaki, niektóre mię­

czaki, ale także żaby i ropuchy. Opisy od­

dzielnych zw ierząt n astęp u ją po sobie alfa­

betycznie, przyczem naturalnie niema mowy, ja k w pismach A rystotelesa, o nadrzędnych i podrzędnych grupach, a obok siebie tra k to ­ wane są zw ierzęta najbardziej oddalone, ja k np. do ryb zaliczone są: m ątw a (głowonóg), perłopław (małż), różne skorupiaki oraz pew­

ne szkarłupnie dzisiejsze obok ryb w łaści­

wych. Do 50 wyliczonych robaków należą obok siebie wymienione: pszczoła, osa, m rów­

ka, kom ar, pluskwa, wij, p ająk, żaba, ropu­

cha, pijaw ka i t. d.

D rugi dom inikanin, A lb ert z B ollstattu , zwany także A lbertem W ielkim, a uważany za nauczyciela Cantim prego, w jednym z ro z ­ działów swego „dzieła o przyrodzie” (1250—

1254 r. lub nieco później) opisuje po czło­

wieku „zw ierzęta czworonożne”, następnie—

ptaki, a wreszcie— „zw ierzęta w odne” i „m a­

łe zw ierzęta bezkrw iste”. Do wodnych zali­

cza ryby, rak i, mięczaki oraz dodatkowo m ałą grupę „zwierząt niedoskonałych”, t. j.

pewne „robaki” (np. dżdżownice) oraz gąbki.

„M ałe zaś bezkrwiste zw ierzęta” obejm ują p strą mieszaninę: owadów, pająków , żab, ro puch, rozgwiazd morskich i t. d. N iektórzy (np. P ouchet) przyjm owali wprawdzie, że A lb ert wprow adził jakoby pierwszy pojęcie gatunku (species) i wykazał, że liczne g atu n ­ ki mogą tworzyć jeden rodzaj (genus). L ecz J . Y . C arus 2) dowiódł następnie, że ta k nie je s t i źe w dziełach A lb e rta pojęcia gatu n k u i rodzaju użyte są tylko w form alnem zna­

czeniu logicznego nad* i podporządkow ania.

') De naturis rerum, data dobrze nie wiado­

ma, zdaje się migdzy 1230 a 1244. W r. 1597 Georg. Colvonerius ogłosił: Thornae Cantipra- tani Miraculorum et exemplorum mirabilium sui temporis libri duo. — J. V. Carus: „Geschichte der Zoologie”, 1^72

*; 1. c.

Dowodzą tego np. zdania następujące: „D zię­

cioł nie je st gatunkiem , lecz rodzajem ” i licz­

ne inne podobne. Niewiele posunął naprzód wiedzę zoologiczną i trzeci ze wspomnianych pisarzy, W incenty z Beauvais, który trz y ­ m ał się podziału podobnego do układu Al- b e r ta - (C. d. « .).

P rof. d-r J ó ze f Nusbaum.

WSPOMNIENIA Z ZAKOPANEGO.

20 listopada.

P o dniu gęstej mgły, mrokji, sm utku—

dzień słońca, jasności, wesela. Świat ja k z bajki. C ała dolina, ziemia, strzechy, mosty, słupki, kam ienie, drzewa, oszadziałe grubą, mleczną szadzieliną, ja k um aczane w śm ietanie. I wszystko jaśnieje w światło­

ści słonecznej: osobne kępki drzew, pojedyn­

cze modrzewki w yglądają ja k zabawki dzie­

cinne. Tylko górne sfery regli, lasy n a czu­

bach G ubałów ki, pozostały czarne, bo tam nie dosięgła w arstw a mgły, lub j ą strychują- ce w iatry zg arn ęły ,—zostało jej tyle tylko, ile zmieściło się w nieckowatej dolinie. S tąd śmieszne przeciwieństwo,góry w yglądają tak , ja k głowa brunetki do połowy upudrow ana.

W e wsi cisza m artw a i głucha, bo to nie­

dziela,— cisza tak a, że o wiorstę słychać tu rk o t wozu jadącego po gładkim ja k stół gościńcu,—że słychać skrzekotanie nudzącej się kury, napół sennej, drzemiącej w ciepłym zak ątk u na słońcu,— cicho ta k , źe słychać tu p o t rzeźkiej i giętkiej dziewki, dążącej do kościoła. Z resztą, m ogilna cisza. Chaty zaw arte, nie słychać płaczu dzieci, ryczenia krów, skrzypu dźwirzy, gw aru ludzi,— nie widać ich na drodze. W ieś ja k w ym arła, wszystko poszło n a nabożeństwo. Z ato sły­

chać szelest igieł szadzieliny, osypującej się na słońcu z gałęzi, a pod każdym modrze­

wiem leży z nich biały k rąg na ziemi. Z a ­ bawna dziś ta szadź: to nie igiełki, lecz n aj­

drobniejsze krupeczki, ja k krupki pszenne,

ja k sól zgrupiała, a każda g ałązka, źdźbło,

(5)

Nr 10. WSZ0CHSWIAT. 149 traw ka, igła sm reka lub modrzewia, niesie

grzebyk prostopadle ustawionych kryształów i to tylko z jednej strony, od strony południa.

Czuby drzew są najbielsze, najlotniejsze, spodem przebijają ciemne żebra i skielety konarów i gałęzi.

21 listopada.

Dolina pod kopułą grubej chm ury, k tóra brzegami otula wszystkie góry dookoła. M i­

mo tego nie ciemno wcale, owszem, dośó ja s ­ no; chwilami ja k ą ś szczerbą przesiąka światło i leje strum ień jasności na jak ąś polanę, na cząstkę lasu, a w tej jaśn i olśniewająco za­

błysną sylwetki siwych, mlecznych drzewek oszadziałych—i znowu zachodzą w jednolitą szarość. Czasem zajaśnieje jak iś wąwóz, jakiś stok porosły buczyną, a wtedy tem czarniej odcinają się smrekowe regle. W do­

linie szadź, lecz tylko na drzewach i zlekka na rudej, gliniastej ziemi. To też grom ady jesionów i jaworów, szlaki olszyny nad poto­

kami, krze osobno stojące, jaśnieją w czer- wonawem tle, ja k najdelikatniejsze kłęby pajęczyny, odbijając od czarniawego tła smrekowego boru, który ledwie tylko draśnię­

ty szadzią, ja k szpakowata głowa bruneta.

A na tem wszystkiem uw ydatniają się smukłe, subtelne, nikłe ja k koronka, ja k pióropusze, modrzewie, z rudawym odcieniem, p rzebija­

jącym poprzez śnieżną powłokę szczególnej barwy.

Ja k ą ś niewidzialną szczeliną w wąską do­

linę górską wciska się światło, oblewa ja s ­ nością jednę ścianę wąwozu, a druga roz­

jaśnia się żółtawym, omdlewającym odblas­

kiem, ja k w nętrzna strona ram ienia od oświetlonego boku, lub podbródek m arm uro­

wej bogini od jej śnieżnej piersi.

29 listopada.

Dwunasta w południe. Mróz, ale cicho, przecicho w powietrzu. Z d a ła ode wsi na brzeżku można uspozierać po świecie: panuje jedna barw a na ziemi —olśniewająca, nie­

bieskawa białość, pod słońce aż rażąca oczy.

Z a białem łonem doliny stoją regle zlekka oszadziałe, ciemne, nad niemi szare na że­

brach, z białem żyłkowaniem i białem i źle- j bam i—tu rn ie —a nad tem jasność wielka

nieba, i skromne, leniwe, niskie słońce, zdaje się na kilka piędzi tylko przesuwające się nad szczerbiną Giewonta.

Siedzimy pod ścianą odludnej szopy: cisza absolutna—tu nie dochodzi ani szum potoku, ani odgłosy życia ze wsi, ani furkot skrzydeł ptasich, ani dzwonienie trzn ad la—cisza—

tylko słychać kapanie kropel ze strzechy, przygrzanej przez słońce.

Cisza, białość, jasność i lekki, najlżejszy jaki jeszcze chwyta oko ludzkie—opar ponad ziemią!

* * *

29 listopada.

O zachodzie. Łono doliny w cieniu, śnieg skrzypi pod nogami, m róz szczypie. Śnieg prawie ciemnofioletowy, a drugi fiolet w nie­

biosach. N a najdalszym brzeżku jakiegoś wirchu, odrzynającego się na złotem niebie zachodu, zapaliły się nagle ognie w szybie j jakiejś, ledwie dostrzegalnej, chatynki: gore­

j ą ja k o tw arta czeluść huty, lub piec garn- ' carski. Zwolna ogień zaczyna m igotać, j omdlewać, gaśnie i u m ie ra —a w tedy wycho-

! dzi jasno sylwetka chałupiny i rózgowate drzewa, odcinające się na niebie ja k fan­

tastyczna G olgota. Słońce zapada coraz głębiej, już go nie widać, spuściło się za zę-

! biaste „K om iny”. Stoi Giewont groźny, szary, ośroniały, wysoki,—a cały łańcuch odrzyna się z wyrazistością greckiej kam ei na jasnem niebie.

P onad zaszłem słońcem na horyzoncie wielka jasność i przejrzystość—przejrzystość orlego oka. Dalej na zachód, ponad linią ziemi, jasność ta przechodzi w żółtawe, woskowe zorze. N a wschodzie regle czarno- granatow e, a nad niemi piram ida H aw rania ca ła płonąca ogniem, zarówno ja k wszystkie najwyższe turnie. Nieznacznie dolina zapa­

da w wieczorną niebieszcz—już tylko czuby gór g oreją w ogniu złocistym. W siedem­

naście minut po zniknięciu słońca w dolinie, gaśnie dopiero blask jeg o na płasience ko­

ło krzyża Chałubińskiego na Gubałówce, a w parę m inut zam racza się golaźnia rąba- niska nad Hotelnicą. N a najwyższych tu r­

niach gaśnie jeden szczyt po drugim i w pół

godziny zag rąża się w mrok wieczoru g ru pa

H aw rania, tylko jeszcze złoci się centka na

(6)

ISO WSZECHŚWIAT. N r 10.

Ż ółtej T urni i n a czubie za K rokw ią, na K as- prowej może,—lecz i te gasną w kilka m inut, i tylko kw adrans cały za Ż ó łtą T u rn ią szczyt jeden świeci. N akoniec i ten gaśnie, tylko góry całe p a ła ją różowym blaskiem; na za­

chodzie zapala się łu n a żółta, praw ie pom a­

rańczowa, wielka i natężona, a na wschodzie rozbija się wyszarpany, wyblakły miesiąc, niewyraźny, ja k kaw ał lodu tającego w wo­

dzie.

W e wsi pełno życia: z jednej strony dola­

tu je miarowe czachanie sieczkarni, z drugiej warczenie m łynka wiejącego siacie. Z dale­

kiej zagrody dochodzi łom ot cepów, bijących w ta k charakterystyczny ta k t dla Z akop ane­

go. Z e zgrzytem otw ierają wierzeje i noszą wiązki siana dla bydła. R aźno w racają ko­

niki do domu —skrzypią koła owym szczegól­

nym metalicznym skrzypem.

N a osicy dzwonią żółte trzn ad le w pobliżu zagrody, a nad kom inam i sto ją pionowo kity szarego dymu i d o d ają otuchy i serca wobec tej nocy, tego m rozu i tej ciemności. I za tą kruchą ścianą chałupy d rg a życie, słychać szm er ludzkiej gwary, kwilenie dziecka.

Z płotu zdejm ują kobiety koszule zm arzłe i sztywne ja k k arty.

*

*

*

30 listopada.

Ach te potoki górskie zimą! K asp ru sk i czyli Strążyski, który płynie w głębokim j a ­ rze, nie może wyśliznąć się z pod strom ych brzegów, kiełznających jego fantazye. Po pierwszym tęgim mrozie zima sp ę ta ła mu wszystkie m iałkie brzegi i we wszystkich za­

ułkach stojące zatoki; i oto płynie ujęty wśród splotów przybrzeżnych, kruchych, śnieżno-białych, podobny do wielkiego gadu z białem i bokami, a zygzakowatym , wodnis­

tym grzbietem . D ru g i tęgi mróz zlodowa- cił wszystkie płanie, t. j. spokojniejsze m iej­

sca, w zaciszu poza progam i, k tóre wyglą­

d ają ja k przezroczyste oka; lecz spętan a woda tem raźniej rwie przez progi, wali się kaskadam i po w artkich spadkach. M iejsca­

mi lody ta k ścisnęły koryto, źe woda ja k żłobem w yrąbanym rwie wśród zam arzłych brzegów. Zw olna zaczynają obm arzać od spodu, odedna wszystkie prożki, wszystkie zastawy, podwyższając przeszkody, zatara-

sowywując łożysko, coraz wyżej i wyżej, a ogłupiała woda ściśnięta z boków, zaha­

mowana progami,- występuje i zalewa już zam arzłe miejsca. I robią się kałuże prze- zroczystawe, podobne do g alarety, gdzie przez dzień żywa woda walczy z mrozem, tw orząc coś pośredniego, gąszcz jakiś, w któ ­ rym lgn ą nogi. Lecz przychodzi noc, za­

m arza ta gęstniejąca masa, i biedny potok ju ż pokonany; tylko w najwarciejszych miej­

scach płynie n u rt odkryty, woda kotłuje się ja k w garn cu w lodowej czeluści, aż zginie

pod niżej leżącą lodową powałą.

Inaczej się ma z potokiem n a K rupów ­ kach: potężny i w artki, zasobny w wodę, le­

cący po spadzistem korycie, walczy z zimą do upadłego; lodam i i jem u pooplatał brzegi mróz dwudziestostopniowy, zwęził go, poza- m rażał wszystkie płytkie i wolniej płynące odnogi, lecz sam główny potok tem szaleniej wali się po kam ienistem dnie, kryształow y i przezroczysty ja k nigdy. Zwolna obm arza- ' ją żabice, tra c ą ostre kontury i krawędzie, podobne do kul napół przezroczystych i całe dno potoku wygląda ja k z bajki,—a po tem łożysku dziwnem pędzi żywa woda, m iotając śryzą ’) na lodowate brzegi, szumiąc, pryska- i ją c kroplam i, które w lot prawie m arzną.

I ta k powoli, godzinami, podnosi się łożysko potoku, coraz wyżej i wyżej, aź przychodzi chwila, że woda, ujarzm iona przez ściskające

! j ą brzegi, nie może pomieścić się w swojem korycie: z boków i odedna zalewa lód, pola, i błądząc szuka nowego stromszego spadku, a znalazłszy go, sp ada kaskadą, zam arzają­

cą znowu po bokach. Robią się dziwy: woda przelew a się aż na gościniec, to znowu k o tłu ­ ją c się wytryska z jakiejś lodowej szczeliny,

| jakb y bijąca z zaciekłością krynica, leje się po lodowym podkładzie, i tylko poniżej mły-

| nów gdzie n u rt najszaleńszy, widać w kory-

j

cie: żwir, piarg, ziemię i żabice. T ak samo

| obm arzają boki i dna wodowodów; coraz j ciaśniej wodzie, nakoniec przelewa się przez brzegi, strum ienie zlew ają się ze sobą, s ta ­ piają i zam arzają aź do dołu, a w masie lodu ginie drew niana budowla, k ryją się pod zalewem lodowym podpory, jarz m a, samo koryto—-i oto zostaje alabastrowy wspaniały,

') Śryz = kra na potokach.

(7)

N r 10. WSZECHSWlAT i5l

w kędzioiy rzezany żłób, którym żywa woda płynie. W tedy zima, niem ogąc poradzić ruchliwemu żywiołowi, z a b ra ła się do źródeł, do gardeł potoków w górach, i tam zm roziła słabsze dopływy, zasypała śniegiem hale, uszczupliła żywności i oto zm niejszyła się ilość wody w potoku, zeskrom niał, pogodził się ze swoim losem: p rzestał burzyć i prze­

lewać, i spokojnie płynie lodowem korytem — on, ostatni ślad życia wśród zimowej m artwo­

ty. H ulaszcze jego zalewy stężały w prze­

zroczystą, masę, w argow atą, pomarszczoną, jak wąsiska i gęby maskaronów w parkach.

Ośród zalanych i zam arzłych przestrzeni, sterczą ja k bułki, ja k skulone srebrzyste króliki, żabice i kamienie okx-yte śniegiem, bieluchne i ciche, lecz— zjawisko godne uwagi T yndalla—śnieg na nich nie leży ja k zwykle, ale najeżony ja k kolce na jeżu, nastroszony symetrycznie, ja k opiłki żelazne n a końcu magnesu— a kule, bochenki, bajecznie po­

dobne do rozm aitych jeżowców, tylko jakby je kto rzucił w Sprudlu odmęty—i wydobył śnieżyste, niepokalane!

* * *

9 grudnia.

c f ' . . . .

Śnieg ustał. Świat ja k z tysiąca i jednej nocy - cały inny: dawny rzeczywisty zginął pod płaszczem śnieżystym: rozpanoszył się jeden kolor biały mieniący się fioletem,—p o ­ wstały nowe kształty, w które przedzierzg­

nęły się dawne postaci. L udzi widać tylko połowy, w yglądają ja k beznożne kadłuby z głowami, rękam i—brnące po równej białej powierzchni. Zginęły drogi, rowy, ścieżki, pyrcie. Ludzie chodzą kanałam i. Od głów­

nego gościńca odchodzą wąziuchne koryta do każdego gazdowstwa. N a strzechach le­

żą grube poduchy śniegu, zwieszające się od okapu; miejscami osunięte tak, źe u góry od kalenicy widać czarne gonty, a o tyleż od dołu wiszące niżej—strzechy. Strony da­

chów od w iatru zaledwie ośnieżone, przeg lą­

dają czarnemi deskami; strony w cieniu wietrznym przeładowane, potwornie grube, przy kalenicy z nabrzmieniem ja k wał, ja k suta grzywa. P rze b o g ata fantazya szczytów:

niektóre trójkąciki dachów w yglądają jak cząsteczka tw arzy kobiecej, jej oko, nos, lub kaw ał lica otulony niepokalaną, b ia łą b aran ­

kową szubą. N a bokach niektórych szczytów zwieszają się sute, ciężkie firanki, lub jak nioby nad czołem, według dawnej mody ucze sane. K oło kominów, ram y głębokie, fan­

tastyczne; sam komin ja k łabędzia szyja obnażona, z zarzuconem z niechcenia śnież- nem sortie de bal. Dachy sklepów, piwnic, niskich szop, wyglądają ja k wielkie białe mogiły,—nie poznałbyś co zasypane w tej puszystej topieli—gdyby nie ździebełka czar­

nego szczytu. A na każdym dachu jak aś niespodzianka: tu wyskok, tu wielki gzyms, miękki i łagodny, falisty, jakby zadrżała ręk a garncarza, który go w miękkiej mode­

lował glinie: tu zagięcia, czuby, ja k nagumo- wane włosy japonki,—a wszystko dziwnie ła ­ godne, zaokrąglone, podwinięte w jednem , wywinięte w drugiem miejscu, chwiejne, fa­

liste, gładkie, wylizane językiem wichrów.

Czasem sterczy kogutek, ja k nakrochm alona serwetka na biesiadnym stole, kunsztownie w węzeł zwinięta. Kopce ziemi, kupy wio- rzyska, wyglądają ja k wielkie kurhany.

Miejscami widzimy, że śnieg posiada prze­

dziwną, nieznaną własność: spoistości i wy­

trzym ałości na rozciąganie. Oto n a drabinie wzdłuż każdego szczebla wisi ja k krótkie a grube śnieżne boa, lub jak du ła obrócona dogóry; trzym a się końcami drabiny, środ­

kiem zwisa i nie oberwie się, choć szczebla wcale się nie dzierży. Z niektórych żerdzi zwieszają się całe pierzyny;— z dachów ciążą ku ziemi ja k marmurowe chmury, w które barok p o u strajał ołtarze, tylko nie widać na nich gestykulujących świętych i omdlewają­

cych aniołów. I wiszą te śnieżne chmury karraryjskiego m arm uru, i o dziwo—nie obrywają się. Przedziw na spójność tak k ru ­ chego tworzywa!

A d ro g a ! . . . N a górnych oblakach ‘) i żer­

dziach, to ja k potężne węże, połosy, boa, tu leżą na żerdzi, tu brzucham i śnieźnemi zwi­

sają to na tę, to na sią stronę, a gdzie kołek w płocie, to łeb zgrubiały. W innych m iej­

scach w iatr porwał węże, lecz przy kołkach pozostał śnieg w dziwniejszych jeszcze kształ­

tach: to łasica lub gronostaj, smukły, z prze­

giętym, przełęczystym grzbietem , to pies warujący, to niedźwiedź polarny kadłubem

') Oblaka = kij, tyka; oblak = kij juhaski.

(8)

m WSŻECHSWIAt N r 10.

przysiadł na ziemi a łbem oparty na płocie, trzym a w paszczy koniec kołka.—N a koli- kach siedzą nadziane to m azurskie czapy, z rozporem i odwinięciem, to czubajkow ate ta ta rsk ie kołpaki. Między niektórem i koli- kam i siedzą ja k bedły, rydze, gąski z wywi- niętem i w górę grubem i brzegam i, ja k mi­

seczki garncarza-gw azdały. N a drzewach we wsi, na przydrożnych jasionach, w gajach około domów, m ało śniegu: zwiały je d u ja ­ wice '), tylko w rozsochach pozostały jeszcze kaw ały. T u i owdzie na grubych konarach m odrzewi leży sm uga śniegu, lecz wiotkie gałązki, pień, całe prawie drzewo, wolne od śnieżnej powłoki. Czasem, gdzieś w p lą ta ­ ninie gałęzi ocalała kupka śniegu ja k w ie­

wiórka, z zadartym ogonkiem. W ciszy, w sadkach, na przysadzistych jabłonkach, śniegu więcej, lecz i tu tylko w widłach tkw ią potworne, bezkształtne kaw ały, jakby urw a­

ne kaw ały piany. K ity młodej choinki n a ­ bite śniegiem, ja k pędzel golibrody m ydlina­

mi. Najwięcej jeszcze pozostało w głowa­

czach—wierzbach: cały łeb nabity, nadziany śnieżną m asą, poobrywaną, bezkształtną, a z niej strze la ją nagie ciemne rózgi, prątki, i bujne gałęzie, a ca ła wierzba podobna do olbrzymiego kwacza.

M ost zginął pod śniegiem, który skrzypiąc chrupie pod nogami, i dudni, i zdradza, że tam pod spodem p ustka. N a poręczach leżą grube, puszyste wałki ze śniegu. N a każdym słupku nad przydrożnym jarem siedzi czapa, wysoka a płaska, ze zwieszającym się z je d ­ nej strony językiem, ja k kozacki osełedec.

N a polach utonęły m ałe chropowatości, mie­

dze, kotyry, kretow iny, —- znikły podziały właścicieli— wszystko spłynęło się w jeden łan wielki, w spaniały, przeczysty. Zginęły w białym puchu badyle ostów i krwawni­

ków,— wszystko okrył nieprzerw any całun.

Z łagodniały wszystkie spadki, wypełniły się zagłębienia, otuliły krawędzie brzeżków. N a S tarej Polanie zniknęły w śnieżnej topieli wały kamieni; tylko najwyższe widać kupy, a za każdą sterczy długi, coraz niższy ogon—

ja k ogrom na izbica przy moście. Czasem na przydrożnym ja rz e , śnieg oberwany ja k ściana fortecznego rowu, a na pole zbiega łagodnie w spaniałą płaszczyzną ja k p a ra p e t

twierdzy. Zwały budulcu zginęły pod śnie­

giem, tworząc długie m ogiły. M iejscam i nad rowem w iatr pouwiewał rąb ki pieściwe, m i­

sterne z cieniutką krawędzią, ja k łagodne falki w cichej zatoce; miękko je wygładził, chwiejąc m iejscam i, ja k brzeżek filiżanki z ciasta kaolinowego. R ąbek to wznosi się, to zbiega niżej, to zawija się n ak ształt deli­

katnego gzymsu. A za każdym słupkiem, pniem drzewa, krzyżem, po śnieżnej równinie biegą długie smugi, usypane przez podmuchy wichru. W zacisznych zaułkach śnieg pulch­

ny, równo usypany, groszkowaty,—w innych zlizany przez w iatry, zadzierzysty i chro pa­

wy, ja k lica kobiety, k tó ra długo, nałogowo używ ała bielidła,—lecz wszędzie czysty, tą czystością, przed k tó rą najbujniejsza wyo­

braźn ia się korzy, botniem a pojęcia o większej czystości. P od słońce krysztali się grubo i po­

łyskuje, ja k odłam najczystszej rafinady cu­

krow ej, lub ja k odłam m arm uru paryjskiego.

A za polami przyległy do ziemi płaskie wzniesienia, k tóre pod śniegiem jeszcze płaściej w yglądają, a ich stoki jeszcze łag o d ­ niejsze—końce jeszcze dłuższe, zachodzą je d ­ ne na drugie; po zboczach ślizga się od słoń­

ca do widza smug olśniewającego odbicia, przerywany fioletowemi cieniami zagięć.

A dalej sto ją regle, — miejscami czarne, jak b y odm uchnięte z okiści, to znowu całemi przestrzeniam i zaśnieżone, aż nabite biało­

ścią. Z a niemi sterczą nagie ściany, turnie i granie, białe w załam kach, szare ja k prze­

łam any śpiż, wysrebrzone w żlebach i za- dzierach, lecz nagie na kraw ędziach i grzb ie­

tach. — W ichura z d a rła śnieżną powłokę i zw aliła j ą w hale i doliny, ścieląc mosty nad przepaściami. I te granie i turnie to kres św iata—za niemi nic —tylko nad niemi stoi kopuła niebieska, głęboka bezm ierną głębiną, i niebieska niebieskością aź ciemną, szafirową, stalową jak ąś, nie ową rozm arzo­

ną niebieszczą włoską. N a H aw raniu, na Swinicy, uwięzły ja k korabie Noego płynące dwa obłoki, zagrzęzły na turniach, ochrowe u góry, śniadawe spodem. Z daje się, że to szczyt Pusiyam y, lub dymek nad wulkanem.

A świat wypełnia wielka cisza, i wielka ja s ­ ność u góry, a wielka białość na dole!

( C• d. nast.).

Wł. Matlakowski.

*j! Dujawica albo bujawica = zamieć śnieżna.

(9)

Nr 10. W SZECHS WIAT 153

IDEALNA PRACOWNIA CHEMICZNA. '>

Przez Wiliama Ramsaya,

P ro f. „U n iv e rsity College** w L ondynie.

Zaszczyt, który mi zrobiono, żądając, abym przemówił do panów przy uroczystości o tw ar­

cia tego wspaniałego nowego laboratoryum , daje mi sposobność wypowiedzenia kilku uwag natury ogólnej, dotyczących pożytku pracowni zarówno dla nauczycieli ja k dla studentów. Żywię kilka bardzo wyrobionych zdań co do niektórych spraw, związanych z pracowniami, ugruntowanych częściowo na wrodzonem przekonaniu, częściowo na do­

świadczeniu; a zdania, podobnie ja k suknie, trzeba od czasu do czasu przew ietrzać, już choćby dlatego, aby ich mole nie zjadły, lub aby zobaczyć, gdzie je za łatać lub nadsztu- kować wypada.

Zaczynam zatem od tego, że laboratoryum nie powinno być zbyt wielkie. W dzisiejszych czasach nauki ścisłej, kiedy m atem atyka za­

puszcza zagony aż do m ikroskopu zoologa, zażądacie ode mnie napewno, abym podsta­

wił w artość liczbową w miejsce wyrazów:

„zbyt wielkie”. C hętnie to uczynię. „Zbyt wielkie” to znaczy: mogące pomieścić więcej niż czterdziestu do pięćdziesięciu studentów.

Lecz dlaczegóż nie więcej? Ponieważ studenci są ostatecznie tak że ludzkiem i istotam i, a nie wierzę, żeby było moźliwem dla kogoś inte­

resować się więcej niż czterdziestom a lub pięćdziesięcioma osobnikami, k tó re są wszyst­

kie zajęte podobną pracą. N aprzód, trudno zapam iętać nazwiska pięćdziesięciu osób, a następnie trudniej jeszcze je st wysondować ich charaktery i być pobłażliwym d la ich zboczeń umysłowych. D la tej przyczyny przenoszę liczbę 40 nad 50. Człowiek czuje się bardziej po domowemu wśród czter­

dziestu, niż wśród pięćdziesięciu. Jeszcze lepiej podobałoby mi się trzydziestu, byleby wszyscy byli w dostatecznie dobrym gatunku,

j

N aturalnie, je st równie łatwo mieć wykład

j P r z e m ó w i e n i e przy otwarciu laboratoryum imienia Gossagea w University College w Liver- poolu, w grudniu 1896.

| dla pięćdziesięciu, ja k dla pięciuset. I gdy­

by, ja k to było za dawnych czasów, uważano za dostateczne dla kogoś, kto pragnie być w przyszłości adwokatem, budowniczym okrę­

towym, lub architektem , żeby tylko słuchał wykładów chemii, a nie zajmował się pracą laboratoryjną, i gdyby to było zwyczajem, ja k za dawnych czasów, robić nie w celu przygotowania się do jakichś egzaminów, lecz aby nabyć pewnej znajomości przedm iotu, wtedy moglibyśmy się cieszyć salam i wykła- dowemi, napełnionemi takiem obszernem audytoryum , jak ie tylko głos ludzki może opanować, i pracowniami, napełnionemi elitą z tych sal wykładowych; lecz tera z, gdy od każdego słuchacza wym aga się praktycznego zajmowania się chemią, w naszych wykładach i w naszych pracowniach musi—ja k sądzę—

brać udział t a sam a, lub prawie ta sama, liczba uczniów. Jeżeli tedy laboratoryum je s t obliczone dla czterdziestu, i tylko dla czterdziestu, to je st prawdopodobne, źe i wy­

kładów, przynajm niej w ogólnym przebiegu, będzie słuchała tak a sam a liczba.

Lecz cóż asystenci? Czyż nie mogą pono­

sić i czyż nie ponoszą oni znojów i ciężarów pracy codziennej, zadaw alając się mlekiem zbieranem, a śm ietankę pozostawiając pro­

fesorowi? Z pewnością ta k się dzieje; lecz to nie ma związku ze sprawą. Uważam bowiem za obowiązek profesora (i jego przywilej), znać doskonale każdego ze swego zastępu;

j

żeby się posłużyć podobieństwem:—żywność

| musi przyrządzić kucharz, a lekarz musi czu­

wać nad jej strawieniem, i gdyby się okazała

| potrzeba, musi zaaplikować pigułki prze-

| czyszczające. Mówiąc poprostu, profesor musi wiedzieć, co każdy robi i czy robi dobrze.

W śród tych czterdziestu czy pięćdziesięciu, przypuściwszy, źe są równo rozdzieleni m ię­

dzy trzy kursy roczne, znajdzie się jakich dziesięciu lub dw unastu, którzy się dobrze zaznajomili z działaniam i analitycznemi, którzy zrobili dostateczną ilość preparatów i nabyli biegłości m anipulacyjnej. Tacy pragną rozszerzyć granice nauki. P iln ując przez przeszło dwa la ta gmachu chemii, ro s­

nącego pod czynnościami architektonicznem i profesora i jego asystentów, i innych, s ta r­

szych od siebie w życiu akademickiem, któ­

rzy już wstąpili w progi przybytku badań,

(10)

154 WSZECHSWIAT Nr 10.

m arzą oni i płoną żądzą naśladow ania ta k ponętnych wzorów. Lecz dotąd nie są do­

statecznie płodni w myśli. Czasem, rozum ie ! się, i m łody, niedoświadczony student pocznie myśl wielką; lecz tacy zd a rza ją się bardzo rzadko. T rzeba więc, żeby otrzym ali po­

budkę z zewnątrz; żeby dodano kilka cegie­

łek do świątyni Wiedzy, w celu wypełnienia i luk, pozostawionych w skutek niedbalstw a lub

j

wielkiego pośpiechu poprzednich budowni­

czych; lub żeby wymieciono długo zaniedba­

ne kupy pyłu, w nadziei odkrycia tajem nych skarbów. J e s t obowiązkiem, je s t przywile­

jem profesora skierowywać uwagę na te „la- ; cunae” i „ th esa u ri” i poddaw ać środki, za- pomocą których możnaby pierwsze wypełniać, a drugie wynajdować. Otóż niełatw o jed n e­

mu człowiekowi dostarczać m atery ału myślo­

wego większej, niż bardzo ograniczona, licz­

bie badaczy, oraz zdawać sobie jasno w myśli sprawę ze szczegółów wielu różnorodnych robót. Je s tto podobne do grania naślepo dziesięciu partyj szachów, tylko że bez po­

równania trudniejsze, G racz bowiem może

„widzieć” szachownicę, zadając partnerom pytania co do ich posunięć; lecz możność nie­

zależnych poruszeń i niedający się przewi­

dzieć c h a ra k te r kombinacyj kom plikuje n a­

tu rę problem atów . W ięcej jeszcze: je stto gra, w której figury są wciąż zmieniane przez nienależących do gry, a ogłaszających swe posunięcia, na takie zaś zmiany trz e b a bacz­

nie zważać. K rótko mówiąc, dosyć trudno przeprowadzić jedno badanie w jednym cza­

sie; w najwyższym stopniu trudno nadzoro­

wać nad tuzinem. S tą d nowy powód ograni­

czenia ilości pracowników.

Lecz je s t jeszcze i inny. W stosunkowo m alem laboratoryum istnieje atm osfera wza­

jem nego zainteresow ania się. Pracow nicy gaw ędzą ze sobą w przyj acielskiem obcowa­

niu i wzajemnie ro z p atru ją krytycznie swoje prace. Czuje się wpływ starszych na m łod­

szych. Lecz w obszernem laboratoryum , gdzie stosunki fabryczne wyrugowały tow a­

rzyskie obcowanie przyjaciół, gdzie się czło­

wiek gubi w labiryncie przejść i błąka w roz­

licznych salach, gdzie nikt nie wie, czem się jego sąsiad właściwie zajm uje, ani o to nie dba, wszystkie te korzyści nikną. Co mnie dotyczę wolę plotkarstw o wiejskie niż sztyw­

ną form alistykę rady hrab stw a w mieście.

W reszcie, w większem laboratoryum za­

chodzi potrzeba organizacyi. Szef, to je s t profesor, zajm uje-się adm inistracyą. T rzeba zamawiać przyrządy; trz e b a baczyć na służ­

bę i opłacać ją ; trze b a studentów zapisywać i regestrować; trze b a przeprow adzać kores- pondencyą; wszystko to zabiera czas tem u, którego czas powinienby być na co innego zużyty. A wszystko to są obowiązki, których niemożna komuś innem u przekazać; żeby były dobrze spełnione, musi je spełniać szef;

szef zaś winien być zajęty powinnościami, k tó re przedtem wymieniłem. W szystko to są względy, przem aw iające za niezbyt wiel- kiemi pracowniami.

T eraz zaś wystąpię za pracowniam i nie nadto zbytkownemi. Nie zalecam wcale po­

w rotu do kuchenki Berzeliusa lub do jeszcze szczuplejszej tacy W ollastona z flaszkami, rurkam i trzcinowemi i świecami, lecz zazna­

czam, że niebo pom aga tym , co sobie sami pom agają. Zaczynanie pracy wśród otocze­

nia zbytkownego prowadzi do zniewieścienia i nieporadności. W yobrażam sobie takiego stud enta z bogatej pracowni współczesnej, gdy w przyszłości znajdzie się w nędznem laboratoryum fabrycznem , płaczącego, że a p a ra t do siarkow odoru nie je s t napełniony;

źe aby otrzym ać p arę, musi gotować wodę;

że próżni nie może otrzym ać bez pracy ręcznej. J a k inżynier, ta k i chemik powi­

nien być w możności zrobić sam potrzebne sobie narzędzia; m ając do dyspozycyi rurk ę szklaną, powinien potrafić napoczekaniu zro­

bić dmuchawkę i skonstruować bardziej na­

wet skomplikowane przyrządy. Powinien znać się na urządzeniach gazowych i na to- karstw ie; powinien umieć zlutować połącze­

nie; i powinien umieć zastosować w danym razie nieledwie każdy, napozór bezużyteczny kaw ałek. M anipulacye chemiczne F a ra d a y a są prawdziwym magazynem wskazówek w tej mierze; lecz myśmy pomnożyli te zapasy.

Jeżeli zaś student m a sklep na rogu ulicy, gdzie dostanie wszystkich możliwych rzeczy;

jeżeli pracuje w laboratoryum . gdzie trzeba tylko odkręcić kurek, a rezultaty się wylewa­

ją ; to w takich w arunkach traci wiele, nie przechodząc przez próbę ogniową twardego doświadczenia. P raw d a , traci się nieco cza­

su, lecz ta s tra ta czasu znaczy zysk prawie

pod każdym innym względem.

(11)

N r 10. WSZECHSWIAT. 165 Słowo jeszcze o uczeniu studentów. T em at

„wykształcenie chem iczne” był niedawno przedmiotem dyskusyi wśród tych ścian, lecz z innego zupełnie stanowiska, niż to, które ja pragnę zająć obecnie. Twierdzę tu, że studenci są wogóle zbyt „przeuczani”. Nie chciałbym uważać tego laboratoryum za nie­

bo chemiczne, gdzie każdy student m a u swe­

go łokcia asystenta, któ ry go utrzym uje na prostej ścieżce i strzeże od błędów. I przyj­

mując za pewnik, źe przedmiotem kształcenia studentów w chemii, je s t nauczanie ich wykry­

wania nowych praw d i tw orzenia teoryj odno­

szących się do wzajemnego stosunku praw d starych,—zawsze najlepiej uciec się do dobrze znanej metody próbow ania i niepowodzenia.

Student zdobywa daleko więcej wiedzy, d a ­ leko więcej doświadczenia i daleko więcej zaufania w swe siły, jeżeli, zam iast niewolni­

czo trzymać się drukowanego podręcznika, usiłuje proprio m otu wymyślić nową metodę (choćby niepowodzenie jego było oczywistem dla nauczyciela) i wypróbowuje ją . Z aiste, zanadto się bawimy karm ieniem łyżeczką.

Mnogie podręczniki elem entarne, k tóre „za­

spakajają długo odczuwaną potrzebę”, i któ­

re pow tarzają na dziesiątą stronę przegoto­

wane pewniki chemiczne, stoją na całkiem równym szczeblu z szeroko reklamowanemi pożywkami dla dzieci. Niech więc student będzie, o ile można, sobie samemu pozosta­

wiony, niech sam wymyśla dla siebie sposoby i przyrządy, zastosow ując do bezpośredniego użytku to, co znajduje w laboratoryum ; tak bowiem będzie m usiał postępować, gdy sta ­ nie się samodzielnym. S ą dwa powody, prze­

mawiające za tą metodą: je s t ona znacznie korzystniejsza dla studenta, a znacznie mniej mozolna dla uczącego. N atu raln ie i tę metodę, ja k zresztą wszystko inne, można posuwać zadaleko, lecz niechże pomoc będzie udzielana jak o pomoc, a nie jak o zbiór prze­

pisów i reguł. Pierw sza m etoda nauczania wydaje kom petentnych badaczów; druga kom petentnych robotników. Lecz w takich laboratoryach, ja k to, powinniśmy kształcić badaczów.

Jeszcze słówko, a skończę. Co je s t czyn­

nikiem, który zjednywa studentowi pozycyą, kiedy on zaczyna karyerę w świecie? Czy wysoki stopień naukowy? N ie— chyba, że pragnie obrać zawód nauczyciela, a i wtedy

gruntow na umiejętność i wysokie zamiłowa­

nie w grze w piłkę nożną (football) i cricketa m ają wielkie poważanie i wielką wagę. Czyn­

nikiem tym je st dobre słowo nauczyciela.

A czemuż nauczyciele jeg o ta k polecają?

Ponieważ badali i oceniali jego c h a rak ter w czasie la t obcowania z nim. J e s tto egza­

min, przez który przechodzić musimy wszys­

cy; egzamin praktyczny, który trw a przez całe życie. Czy nie byłoby dobrze udzielać naszych stopni naukowych na mocy tego, co je s t ostatecznie jedynem kry tery um zasługi w świecie, to jest na mocy sądu tych z po­

między naszych kolegów, którzy p otrafią so­

bie sąd wyrobić?

W ielu z pomiędzy tych, do których obecnie przemawiam , obierze karyerę w chemii tech­

nicznej. D la takich j e s t nieodzowną znajo­

mość metod. Inżynierowie powinni praco­

wać ręka w rękę z chemikami, bo często wy­

nik procesów chemicznych zależy od popraw ­ nego funkcyonowania urządzenia, które re a ­ lizuje ów proces na wielką skalę.

To, co daje dobre rezultaty z jednym g ra­

mem, często zawodzi przy użyciu tysiąca kilo­

gramów, wskutek trudności przeprowadzenia działania. Nie sądzę jednak, żeby było godnem polecenia dla młodych chemików, przeprow a­

dzać doświadczenia „en gro s”; po pierwsze, jestto bardzo kosztowna zabawka, a po dru­

gie, o ile to chemii dotyczę, mało poucza­

jąca. Lecz i tu znowu trzeba szukać złote­

go środka. Pożyteczne jest od czasu do czasu próbować wykonywać operacye w n a ­ czyniach żelaznych lub kamiennych na je d ­ nym kilogramie mniej więcej m ateryału, aby w tak i sposób wypróbować różne metody przy użyciu małych i stosunkowo wielkich ilości substancyi.

Fundatorow ie tego wspaniałego laborato­

ryum są ludźmi, którzy przepędzili życie na stosowaniu teoryj chemicznych do praktyki.

J a k panowie wiecie, budynek ten wznieśli pp. Gossage i Timmis, n a pam iątkę W iliam a Gossagea, ojca pierwszego z nich, który był w swoim czasie wielkim wynalazcą; zaś sir Jo h n B runner, p. E. K . M uspratt i pp. b ra ­ cia Leyer pomogli szlachetnie, zaopatrując sale w potrzebne urządzenia. Nazwiska te stoją na czele naszego przemysłu chemiczne­

go, a historya przem ysłu alkaliów w przy­

szłych latach umieści ich dzieła narówni

(12)

156 WSZECHSWIAT. Nr 10 z wylądowaniem Juliusza C ezara lub pano­

waniem króla A lfreda. N ajw ażniejsze zasa­

dy przem ysłu alkaliów zawdzięczamy W ilia­

mowi Gossageowi: np. kondensowanie kwasu solnego, zam iast puszczania go wolno, aby zakażał powietrze; przetapianie pozostałości od pirytów w celu uzyskania miedzi; p rz e ra ­ bianie gryzących ługów pokrystalizacyjnych sodowych dla otrzym ania sody gryzącej; zu­

żytkowanie pozostałości siarkowych. A le nie je s t mojem zadaniem wchodzić tu taj w szczegóły chemiczne; wspominam nazwisko G ossagea i innych dobrodziejów tego lab o ra­

toryum , aby zaznaczyć, że i ono je s t pro d u k ­ tem chemicznym, i to bardzo wysokiego stopnia, i aby zachęcić tych z pomiędzy p a ­ nów, którzy będą korzystali z tej wspaniałej fundacyi, żeby wstępowali w ich ślady, dowo­

dząc, źe sami potrafią posunąć naukę n a­

przód i wyświadczyć dobrodziejstw a swym bliźnim istotom.

Z ang. tł. T. Estreicher.

Korespondencya Wszechświata.

0 jastrzębcach nowogródzkich (resp. litew skich).

Uczeni niemieccy, Nageli i Peter, wykazali w znakomitem dziele swojem „O jastrzębcach Europy środkowej” >), że rośliny te odznaczają się, z pośród całego państwa roślinnego, nadzwy­

czajną zmiennością form i kształtów swoich, tu­

dzież własnością prawie nieograniczonego krzy­

żowania się pomiędzy sobą; są one przeto naj­

odpowiedniejszym przedmiotem do studyów nad powstawaniem nowych gatunków, a temsamem i najlepszym dowodem na potwierdzenie teoryi pochodzenia gatunków.

Jak wielkie zainteresowanie się wzbudziły jastrzębce pośród botaników zagranicznych, można wnieść z tego, że rodzaj „jastrzębiec”

(Hieracium Tourn.), który do niedawna jeszcze z niewielkiej tylko ilości gatunków się składał, dziś doszedł do kolosalnych rozmiarów i zawiera w sobie do tysiąca, jeżeli nie więcej, rozmaitych gatunków, podgatunków, odmian, form i t. d.

Przy tak olbrzymiej ilości form rozmaitych, oznaczenie dokładne jastrzębców należy dziś do

') Zob. C. v. Nageli u. A. Peter, Die Hiera- cien M ittel-Enropas. Monachium, 1885.

najtrudniejszych zadań botaniki systematycznej, gdyż oprócz wielkiej wprawy w oznaczaniu ich, niezbędny jest do tego zielnik, zawierający wszystkie dotąd znane formy. Znawcą jastrzęb­

ców zdoła być dzisiaj tylko ten, kto się ich stu- dyowaniu prawie wyłącznie oddać może; to też niewielu jest dzisiaj prawdziwych znawców tych roślin. Do takich należy prof. A. Rehmann, któremu zawdzięczamy opracowanie jastrzębców litewskich.

Niedawno ogłoszona praca prof. Rehmanna

„O jastrzębcach Europy zachodniej” '), stanowi pierwszy początek pod względem znajomości jastrzębców kraju naszego 2).

W rozprawie powyższej prof. Rehmann opisał 98 form jastrzębców i wszystkie one są nowe, t. j. dotąd jeszcze dla nauki nieznane. Z całej tej liczby 13 form należy do flory tutejszej, reszta zaś (85) do galicyjskiej. Oprócz powyż­

szych 13 form prof. Rehmann wydał w zielniku flory polskiej 3) 12 innych form tutejszych, z liczby których 6 je st nowych; mamy przeto wszystkich, dokładnie znanych jastrzębców 25 form, w tej liczbie .1 9 nowych (nieznanych dotąd).

Prawie wszystkie te jastrzębce są zebrane przez piszącego w Niańkowie (pow. nowogródz­

ki), niektóre zaś pochodzą z Pińszczyzny, gdzie je zebrała pani M. Twardowska.

Dokładne opisanie jastrzębców naszych zna­

leźć można w powyższej pracy Rehmanna, same zaś rośliny wkrótce wydane będą w Zielniku flory polskiej.

Nazwy tych jastrzębców są następujące:

Hieracium pilosella L.

Subsp. Twardowskianum Rh.

Var. pilosius Rh.

calvius Rh.

microcephalum Rh.

gnaphaliifolium Rh.

(z Pińszczyzny).

Subsp. dasycephalum N. P.

H. auricula L.

Subsp. lithuanicum N. P.

H. collinum Gochn.

Subsp. breyipiilum N. P.

H. floribundum Wiem. et Grab.

Subsp. regimontanum N. P.

H. magyaricum N. P.

Subsp. decolor N. P.

forma astolona Rh.

forma stolonifera Rh.

') Zob. A. Rehmannj Neue Hieracien des ostlichen Europa (Verhandl. d. k. k. zool.-botan.

Gessell. in Wien. Jahrg. 1895).

2) Jastrzębce, pochodzące z Królestwa, opra­

cowuje prof. A. Zalewski. (Zob. Kosmos, zeszyt V— VI z r. 1896).

3) Zob. Flora polonica exsiccata. Cent. I,

n-r 50 - 54, Cent. II, n-r 192, 193, 198.

(13)

N r 10. WSZECHSWIAT. 157 H. stolomfłorum W. K.

Subsp. Mickiewiczii Rh.

H. prussicum N. P.

Subsp. Lipnickianum Rh.

Var. longifolium Rh.

H. flagellare Willd.

Subsp. anisocephalum Rh.

Var. adenolepium Rh.

leucochnoum Rh.

Subsp. niańkoviense Rh.

anacraspedum Rh.

(ostatni z Pińszczyzny).

H. spathophyllum N. P.

Subsp. polysarcon Rh.

H. colomastix N. P.

Subsp. rubistylum Rh.

H. trigenes N. P.

Subsp. Dybowskianum Rh.

H. nigriceps N. P.

Subsp. fistulosum Rh.

forma oligocephalum Rh.

H. murorum L.

Subsp. setaceo-dentatum Rh.

Wszystkie formy jastrzębców nazwiskiem Reh- manna w spisie powyższym oznaczone, są nowe i krajowi naszemu właściwe, te zaś, gdzie innych autorów nazwiska się znajdują, są ju ż znane i z innemi krajami wspólne. Z całej liczby po­

wyższej 19 form pochodzi z nowogródzkiego (resp. Niańko w), 6 zaś z Pińszczyzny (resp. We- leśnica).

Do najbardziej interesujących należą: Hiera ■ cium Mickiewiczii '), jako najpiękniejszy, H. Dy­

bowskianum, jako najciekawszy 2) i H. Twardow- skianum, jako wielce zmienny 3).

W spisie jastrzębców naszych wyliczyliśmy tylko te formy, które są drukiem ogłoszone; licz­

ba ich powiększy się znakomicie, skoro wszystkie formy w Niańkowie zebrane, lecz do nowych nie należące, ogłoszone zostaną.

Do powyższego spisu dołączyć muszę jeszcze 4 formy w zielniku moim nowogródzkim znajdu­

jące się, a mianowicie :

Hieracium aurantiacum L.

Subsp. aurantiacum N. P.

forma longipilum N. P.

H. umbellatum L.

Yar. typicum Beck.

') Jest on nazwany na cześć Adama, gdyż | pochodzi z miejscowości jego rodzinnej.

2) Jest on bowiem potrójnym mieszańcem

= Hieracium calomastix N. P. + Subsp. rubri- stylum Rh. -J- Hierac. pilosella L.

3) Tworzy aż 4 odmiany (zob. wyżej).

Var. limonium Grisb.

n aliflorum Fries ( : = ramosum Paszkiewicz). *)

D -r W- Dybutoski.

Towarzystwo Ogrodnicze.

(Dokończenie).

4. P. Zyg. Weyberg mówił „O niektórych zjawiskach, zachodzących przy krystalizacyi ałunu”.

Prelegent w przemówieniu swojem przedstawił zarys badań krystalogenetycznych, dokonanych przezeń ostatniemi czasy w pracowni mineralo­

gicznej uniwersytetu tutejszego.

Hodując kryształy ałunu glinowo-potasowego, prelegent doszedł do wniosku, że krystalizacya ałunu daje możność obserwować taki sam wpływ prądów koncentracyjnych na kryształ rosną­

cy, jaki prof. Jerzy W ulf zauważył na soli (NH4)ę,Zn(SOH)a . 6HaO i opisał w pracy „Przy-

| czynek do kwestyi szybkości przyrostu i roz­

puszczania się płaszczyzn krystalicznych” 2).

A mianowicie :

a) Prądy koncentracyjne, wywołane w ługu macicznym przez rosnący kryształ, wyraźnie są widoczne od chwili ukazania się kryształu do zu­

pełnego wykrystalizowania się całego przesyca­

jącego rostwór nadmiaru soli; a zatem prądy koncentracyjne istnieją nietylko przy burzliwej i pośpiesznej krystalizacyi, ale i przy bardzo spokojnej.

b) Ogólna szybkość przyrostu całego krysz­

tału zmniejsza się w miarę zmniejszania się ilości przesycającego nadmiaru. Obok tego prelegent zauważył, że ta szybkość przyrostu wzrasta, gdy się powierzchnia kryształu powiększa : duże kryształy wywołują silniejsze prądy niżeli krysz­

tały niewielkie.

c) Płaszczyzny wicynalne powstają jako re­

zultat ślizgania się prądów koncentracyjnych na płaszczyznach kryształu : na daną płaszczyznę wchodzi od strony jej krawędzi kilka strumieni prądów koncentracyjnych; strumienie te wypro­

wadzają osiadające na krysztale cząsteczki z normalnego ich położenia. Prelegentowi udało się zauważyć zjawisko, które wprost dowodzi, że

1) Zob. Oczerk fłory minskoj gubernii 1883 r., str. 171. Obie te nazwy zdają się być jedno­

znaczne.

2) K woprosu o skorostiach rosta i rastwo renia kristalliczeskich graniej G. Wulfa. War­

szawa, 1895.

Cytaty

Powiązane dokumenty

W programie ujęte zostały doniesienia z wielu dziedzin medycyny, między inny- mi rodzinnej, alergologii, endokrynologii, gastroenterologii, hepatologii, kardiolo- gii,

Podpisując umowę na budowę gazociągu bałtyckiego, niemiecki koncern chemiczny BASF i zajmujący się między innymi sprzedażą detalicznym odbiorcom gazu EON zyskały

Ale jak przepracowałem kilka miesięcy roku i umiałem już uszyć spodnie, wiele elementów marynarki, to tak mi się spodobało, że już od tego nie odszedłem.. Tylko co raz

Zwracając się do wszystkich, Ojciec Święty raz jeszcze powtarza słowa Chrystusa: „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by

Ja się czułam Żydówką, ale czułam się Polką też, bo ja nie wiem ile pokoleń, moich poprzednich pokoleń, żyło w tym kraju, pracowało, może nawet byli tacy, którzy dali

Sami śmy rżnęli gdzie było żyto bardziej leżące, ciężko było tą kosą podebrać to się sierp brało i się sierpem rżnęło. […] Kiedyś jak miał takie poletko przecież

Determinuje także sposób życia człowieka, począwszy od biologicznego funkcjonowania jego organizmu, poprzez proces kształtowania się jego tożsamości płciowej, aż

D rugą część książki stanowią prace poświęcone mniejszości niemieckiej w powojennej Polsce: Michała Musielaka - Ludność niemiecka w Wielkopolsce po I I wojnie