M 1 0 . Warszawa, d. 7 marca 1897 r. Tom X V I.
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
PRENUMERATA „W SZEC HŚW IATA".
W W arszaw ie: rocznie rs.
8, kw artalnie rs.
2Z p rze s y łk ą pocztow ą: rocznie rs. lo , półrocznie rs.
5Prenum erow ać m ożna w Redakcyi „W szechświata*
i w e w szystkich księgarniach w kraju i zagranica.
Komitet Redakcyjny W szechświata stanow ią P a n o w it;
D eike K., D ickstein S., H oyer H., Jurkiew icz K., K w ietniew ski W ł., K ram sztyk S., M orozewicz J., Na- tanson J „ Sztolcm an J ., Trzciński W. i W róblew ski W .
A d res ZRed-ałscyi: 2S:ra,l2:o-wsl2:ie-I=rzed.rQ.Ieście, 2 >Tr e e .
P O G L Ą D
n a
dzieje układnictwa zoologicznego.
i.
W zbliżającem się ku schyłkowi stuleciu naszem rozwój nauk przyrodniczych górował bezsprzecznie ponad innemi umiejętnościami.
Dowodzą, tego nietylko olbrzymie postępy techniki na wszystkich polach, wspaniałe wy
nalazki w środkach komunikacyi, w elektro
technice, chemii stosowanej i t. d., ale może w wyższym jeszcze stopniu, jakkolw iek mniej się rzucającym w oczy szerokim masom, wy
kazują to postępy w dziedzinie teoryi nauk przyrodniczych, m etodyki ich i techniki ba
dania naukowego. Dotyczy to, między in- netni, nauk biologicznych, a w szczególności morfologicznych, ho udoskonalenie m ikro
skopu otworzyło przed oczami badaczy no
we, a rozległe, całkiem d otąd nieznane światy. Jeż eli ograniczymy się n a zoologii, to zważmy, że badania mikroskopowe nie
tylko zapoznały nas z tysiącam i nowych postaci zwierzęcych, nietylko pozwoliły nam odkryć komórkę, ten elem entarny składnik
ustrojów, ale zarówno też w nowem całkiem świetle postawiły anatom ią, k tó ra odtąd przestała się ograniczać na makroskopowem tylko badaniu budowy. D alej, w naszem stuleciu potężny um ysł Cuviera powołał do życia anatom ią porównawczą, geniusz v. B aera i R em aka—embryologią, a wielki duch D arw ina nowe rzucił światło na wszyst
kie umiejętności biologiczne. Jed n ę, a bodaj czy nie jednę z najciekawszych, k a rtę z dzie
jów biologii w naszem stuleciu, a mianowicie dotyczącą układnictw a świata zwierzęcego, zam ierzam przedstawić czytelnikom Wszech
św iata w szeregu niniejszych szkiców, po
przedzając j ą wstępem historycznym.
J a k wiadomo, wszelkie systemy czyli u k ła dy przedmiotów naturalnych ustawicznej podlegają zmianie i są wyrazem każdorazo
wego stanu wiadomości naszych o danej g ru
pie tychże przedmiotów. U kład zwierząt
zmienia się też ciągle, a uczący się zoologii
znajdują też nieraz nieprzezwyciężone dla
siebie trudności, gdy w rozm aitych podręcz •
nikach i dziełach zoologicznych spotykają się
z coraz to' odm ienną klasyfikacyą świata
zwierzęcego. Kiedy ktoś już objął całość
i krytycznie nauczył się zapatryw ać na
układ, tem u zrozumienie zmian w układ-
nictwie nie nastręcza żadnych trudności, ale
146 WSZECHSWIAT JNr 10.
dopóki uczący się nie o garnął olbrzymiej całości postaci zwierzęcych i nie przyswoił sobie wyników dociekań anatomo-porów- nawczych i embryologicznych, na których o parte są zmiany w układzie, dopóty owe ustawiczne w ahania w układnictwie u tru d n iają mu zwykle w wysokim stopniu studya zoologiczne.
Od czasu, gdy ustaliło’się przekonanie, że różne grupy zw ierząt związane są z sobą bliŻ8zemi lub dalszem i nićmi pokrewieństwa, system atycy zaczęli dążyć do możliwie jak- najnaturalniejszego ich klasyfikowania, t. j.
łączyli w wielkie grupy wspólne te postaci, k tó re prawdopodobnie m iały bardzo odleg
łych wspólnych przodków, w mniejsze zaś g ru p y —formy, k tó re pomiędzy sobą zn aj
du ją się w ściślejszych węzłach pokrew ień
stw a, aniżeli z postaciam i innych grup m niej
szych. Jeżeli wszystkie zw ierzęta, opatrzone szkieletem kostnym lub chrząstkowym, po siadające układ mózgordzeniowy i t. p. ł ą czymy w typ jeden: kręgowce (Y e rte b ra ta ), to tem samem wyrażamy ideę filogenetyczną (rodowodową), że wszystkie te zw ierzęta m ają wspólne pochodzenie od jakiejś bardzo odległej postaci rodzicielskiej. Jeż eli dalej pewne postaci zwierząt kręgowych łączymy w grom adę ssaków, inne w grom ady ptaków, gadów, płazów i ryb, to dajem y przeto wy
ra z idei filogenetycznej, że gatunki należące do każdej z tych grom ad są połączone z so
bą ściślejszemi węzłami pokrewieństwa, ani
żeli gatunki należące do różnych grom ad T ak samo też w obrębie każdej grom ady ustanaw iam y rzędy, w obrębie rzędów ro dziny, w zakresie rodzin rodzaje i gatunki, w yrażając przez to, że do jednego rodzaju należą gatunki bliższe sobie wzajemnie pod względem genetycznym , niż gatunki różnych rodzajów, lub że do jednego rzędu należą rodziny ściślej z sobą spokrewnione w do- słownem znaczeniu tego wyrazu, aniżeli ro dziny odmiennych rzędów i t. p. T ak tedy w układzie naturalnym zwierząt za podstawę służy stopień pokrewieństwa różnych grup, a system je s t tem naturalniejszy i tem dosko
nalszy, im bardziej i im ściślej uwzględnia zasadę rodowodową. A le na jakiej p o d sta wie sądzimy o pokrewieństwie form zw ierzę
cych? Otóż, przedewszystkiem opieramy n a
sze wnioski n a porównywaniu budowy zwie
rz ą t, i to tak obecnie żyjących ja k i kopal
nych, powtóre zaś—na dziejach ich rozwoju osobnikowego, w których, ja k wiadomo, to mniej to więcej ' zachowują się ślady dziejów genealogicznych. Prow adzone z gorączko
wą energią poszukiwania faunistyczne na lą dach i m orzach wzbogacają naukę coraz to nowemi gatunkam i, u których badania a n a tomiczne i embryologiczne odkryw ają coraz to nowe stosunki budowy i rozwoju. P o między tem i gatunkam i szczególne m ają zna
czenie t. z w. postaci przejściowe, jednoczące w swej budowie znam iona różnych rodzajów, różnych rodzin, lub jeszcze ogólniejszych gru p zwierzęcych. Ł atw o tedy zrozumieć, że skoro układ dąży do uklasyfikowania grup zwierzęcych n a podstawie naturalnych związ
ków ich pokrewieństwa wzajemnego, i skoro z drugiej strony klasyfikowanie to opiera się
! na krytycznej ocenie wszystkich danych ana- I tomicznych, embryologicznych, faunistycz
nych i paleontologicznych—układ k ażd o ra
zowy zależyć musi jaknajściślej od stanu wszystkich gałęzi nauk zoologicznych, a m u
si się zmieniać stosownie do wszelkich no
wych zdobyczy, dokonywanych czy to na polu anatom ii porównawczej, czy to embryologii, czy wreszcie faunistyki lub paleontologii, które to ostatnie dwie nauki oddają nowood- k ry te postaci zwierzęce n a usługi badań morfologicznych w najnowszem znaczeniu te go wyrazu. U kład je s t tedy niejako odzwier
ciedleniem stanu wszystkich gałęzi zoologii w danym czasie, a dzieje jego zm ian są przeto dokładnem odbiciem historyi najwy
bitniejszych odkryć w dziedzinie nauk zoolo
gicznych.
I I .
To, co powiedzieliśmy wyżej o znaczeniu układu, stosuje się do uk ład u dzisiejszego, ale niegdyś systemy (czy to zoologiczne, czy botaniczne) nie dążyły bynajmniej do wyra
żania rzeczywistych stosunków rodowodo
wych pomiędzy grupam i danej klasy ciał n a turalnych, lecz stanowiły niejako części lo
giki stosowanej, przedstaw iały rodzaj do
wolnie układanych regestrów albo k a ta logów.
W ogólności odróżnić można, naszem zda
niem, następujące wielkie okresy w dziejach
N r 10. WSZECHSWIAT. 147 układnictwa, a mianowicie: 1) okres nieświa
domego układnictwa, 2) okres układnictw a traktowanego jak o część logiki stosowanej, 3) okres encyklopedycznego i 4) system a
tycznego traktow ania przedm iotu, 5) okres układnictwa opartego na t. zw. filozofii mor
fologii i wreszcie 6) okres nowożytny, mający za podstawę ideę filogenetyczną. Nie są one ściśle odgraniczone od siebie, lecz przechodzą jeden w drugi stopniowo i nieznacznie. Ju ż w najodleglejszej starożytności człowiek tw o
rzył nazwy dla oznaczenia mniejszych lub większych grup zwierząt, podobnych do sie
bie. S tąd powstały nazwy ludowe: ptaki, ryby, gady, robaki i t. p. i to je st naj- pierwszy początek układnictw a nieświado
mego.
W czasach starożytności klasycznej potrze
ba określania i klasyfikowania zw ierząt była wywołana p^Zez formalny kierunek filozofii.
Logika stosowana nakazyw ała klasyfikować wszystko, co podpada pod zmysły. I na tem też polega zasadnicza różnica pomiędzy po
działami, wprowadzonemi przez A rystotelesa lub Pliniusza a układam i czasów obecnych Dziś bowiem układ je st nietylko logicznie rozczłonkowaną całością, lecz zarazem for
mą, zapomocą której rozległe nasze wiado
mości o świecie zwierzęcym mogą być upo
rządkowane w sposób najsnadniej dający się ogarnąć, formą, będącą wyrazem wszystkich naszych wiadomości o budowie, rozwoju i po
krewieństwie postaci zwierzęcych. B rak przeświadczenia o genetycznym związku grup zwierzęcych był przyczyną, że s ta ro żytni nie mieli należytego pojęcia o współ
rzędnych i nadrzędnych grupach i nie posia
dali przeto terminów n a oznaczenie pojęcia gromady, rzędu, rodziny, rodzaju lub g atu n ku; używane zaś term iny „eidos” i „genos”
były całkiem nieokreślone.
A rystoteles przyjm ow ał następujące wiel
kie grupy zwierząt: 1) czworonogie żywo- rodne, do których zaliczał dzisiejsze ssące, wyjąwszy wieloryby; 2) ptaki, do których należały dzisiejsze ptaki; 3) czworonogi jajo- rodne, t. j. dzisiejsze gady i płazy; 4) wielo
ryby, które A rystoteles słusznie określał jako zw ierzęta oddychające płucam i, żywo- rodne, mlekiem m atek żywiące się w młodo
ści i 5) ryby. W szystkie dotąd wyliczone grupy oznacza filozof grecki jak o posiad ają
ce krew, pozostałe zaś cztery uważa za po
zbawione krwi, sądził bowiem błędnie, że krew musi być zawsze cieczą czerwoną. Otóż te „bezkrwiste” grupy są w dalszym ciągu następujące: 6) mięczaki, t. j. dzisiejsze gło- wonogi (np. mątwa, ośmiornica i t d ) , 7) wielonogie skorupiaki (zwane w układzie A rystotelesa „M alacostraca”), do których zaliczono wyższe skorupiaki (C rustacea) dzi
siejsze, 8) „E ntom a” t. j. dzisiejsze owady, pajęczaki, wije, robaki wyższe oraz płaskie (np. tasiemce), 9) „O stracoderm ata”. Do tej grupy A rystoteles zaliczał dzisiejsze mięczaki brzuchonogie oraz m ałże, a nadto jeszcze: jeżowce morskie, skorupiaki wąso- nogie (opatrzone muszelkami), źachwy (asci- diae). Oprócz tego, jak o dodatkowe p o sta
ci tejże grupy uważa badacz grecki roz
gwiazdy, strzykwy, meduzy, gąbki, a więc
„O stracoderm ata” obejmowały część dzisiej
szych mięczaków, m ałą część staw ono
gów, znaczną część szkarłupni i jam o
chłonów.
Pom ijając inne, wysoce nieudatne i bardzo powierzchowne próby uklasyfikowania zwie
r z ą t w czasach starożytnych (np. Pliniusza), zaznaczymy, że aż do dwunastego stulecia dzieje układnictw a ani o krok prawie nie posuwają się naprzód. P o upadku kultury starożytnej, w czasie ciężkich walk, jakie staczać m usiała szerząca się coraz bardziej idea chrześciaństwa, wiedza przyrodnicza, ja k i wszelkie wogóle umiejętności, przez liczne wieki nie były wcale pielęgnowane, nie w ygasła jednak, lecz tliła się ledwie widzial
nym płomykiem w klasztornych celach m ni
chów: benedyktynów, franciszkanów i domi
nikanów. S tąd -też w trzynastym i czter
nastym wieku nie można wymienić ani je d nego męża, zasłużonego w dziejach zoologii, który nie byłby mnichem. Dzięki zakonni
kom, a w znacznej części i uczonym a ra b skim, którzy łącznie z m edycyną upraw iali zoologią obok innych nauk przyrodniczych, idee A rystotelesa przechowywały się do trzynastego stulecia, w którem niejako na- nowo ocknęły się i dały pochop do dalszych prac w dziedzinie zoologii.
W trzy nastem stuleciu trzej dominikanie
postawili sobie za zadanie przedstawić całość
ówczesnej wiedzy zoologicznej, przyczem
oparli się na A rystotelesie. Jed e n z nich,
148 WSZECHŚWIAT N r 10.
Tom asz z C antim pre ‘), grup uje świat zwierzęcy w tak i sposób, źe po człowieku opi
suje zw ierzęta czworonożne, następnie ptaki;
pod nazwą potworów (m onstra) morskich opisuje zkolei w części wieloryby, w części ryby, w następnej księdze tra k tu je o rybach rzecznych i morskich. Zkolei idą węże, a wreszcie „ro b ak i”, do których należą dzi
siejsze: owady, pewne robaki, niektóre mię
czaki, ale także żaby i ropuchy. Opisy od
dzielnych zw ierząt n astęp u ją po sobie alfa
betycznie, przyczem naturalnie niema mowy, ja k w pismach A rystotelesa, o nadrzędnych i podrzędnych grupach, a obok siebie tra k to wane są zw ierzęta najbardziej oddalone, ja k np. do ryb zaliczone są: m ątw a (głowonóg), perłopław (małż), różne skorupiaki oraz pew
ne szkarłupnie dzisiejsze obok ryb w łaści
wych. Do 50 wyliczonych robaków należą obok siebie wymienione: pszczoła, osa, m rów
ka, kom ar, pluskwa, wij, p ająk, żaba, ropu
cha, pijaw ka i t. d.
D rugi dom inikanin, A lb ert z B ollstattu , zwany także A lbertem W ielkim, a uważany za nauczyciela Cantim prego, w jednym z ro z działów swego „dzieła o przyrodzie” (1250—
1254 r. lub nieco później) opisuje po czło
wieku „zw ierzęta czworonożne”, następnie—
ptaki, a wreszcie— „zw ierzęta w odne” i „m a
łe zw ierzęta bezkrw iste”. Do wodnych zali
cza ryby, rak i, mięczaki oraz dodatkowo m ałą grupę „zwierząt niedoskonałych”, t. j.
pewne „robaki” (np. dżdżownice) oraz gąbki.
„M ałe zaś bezkrwiste zw ierzęta” obejm ują p strą mieszaninę: owadów, pająków , żab, ro puch, rozgwiazd morskich i t. d. N iektórzy (np. P ouchet) przyjm owali wprawdzie, że A lb ert wprow adził jakoby pierwszy pojęcie gatunku (species) i wykazał, że liczne g atu n ki mogą tworzyć jeden rodzaj (genus). L ecz J . Y . C arus 2) dowiódł następnie, że ta k nie je s t i źe w dziełach A lb e rta pojęcia gatu n k u i rodzaju użyte są tylko w form alnem zna
czeniu logicznego nad* i podporządkow ania.
') De naturis rerum, data dobrze nie wiado
ma, zdaje się migdzy 1230 a 1244. W r. 1597 Georg. Colvonerius ogłosił: Thornae Cantipra- tani Miraculorum et exemplorum mirabilium sui temporis libri duo. — J. V. Carus: „Geschichte der Zoologie”, 1^72
*; 1. c.
Dowodzą tego np. zdania następujące: „D zię
cioł nie je st gatunkiem , lecz rodzajem ” i licz
ne inne podobne. Niewiele posunął naprzód wiedzę zoologiczną i trzeci ze wspomnianych pisarzy, W incenty z Beauvais, który trz y m ał się podziału podobnego do układu Al- b e r ta - (C. d. « .).
P rof. d-r J ó ze f Nusbaum.
WSPOMNIENIA Z ZAKOPANEGO.
20 listopada.
P o dniu gęstej mgły, mrokji, sm utku—
dzień słońca, jasności, wesela. Świat ja k z bajki. C ała dolina, ziemia, strzechy, mosty, słupki, kam ienie, drzewa, oszadziałe grubą, mleczną szadzieliną, ja k um aczane w śm ietanie. I wszystko jaśnieje w światło
ści słonecznej: osobne kępki drzew, pojedyn
cze modrzewki w yglądają ja k zabawki dzie
cinne. Tylko górne sfery regli, lasy n a czu
bach G ubałów ki, pozostały czarne, bo tam nie dosięgła w arstw a mgły, lub j ą strychują- ce w iatry zg arn ęły ,—zostało jej tyle tylko, ile zmieściło się w nieckowatej dolinie. S tąd śmieszne przeciwieństwo,góry w yglądają tak , ja k głowa brunetki do połowy upudrow ana.
W e wsi cisza m artw a i głucha, bo to nie
dziela,— cisza tak a, że o wiorstę słychać tu rk o t wozu jadącego po gładkim ja k stół gościńcu,—że słychać skrzekotanie nudzącej się kury, napół sennej, drzemiącej w ciepłym zak ątk u na słońcu,— cicho ta k , źe słychać tu p o t rzeźkiej i giętkiej dziewki, dążącej do kościoła. Z resztą, m ogilna cisza. Chaty zaw arte, nie słychać płaczu dzieci, ryczenia krów, skrzypu dźwirzy, gw aru ludzi,— nie widać ich na drodze. W ieś ja k w ym arła, wszystko poszło n a nabożeństwo. Z ato sły
chać szelest igieł szadzieliny, osypującej się na słońcu z gałęzi, a pod każdym modrze
wiem leży z nich biały k rąg na ziemi. Z a bawna dziś ta szadź: to nie igiełki, lecz n aj
drobniejsze krupeczki, ja k krupki pszenne,
ja k sól zgrupiała, a każda g ałązka, źdźbło,
Nr 10. WSZ0CHSWIAT. 149 traw ka, igła sm reka lub modrzewia, niesie
grzebyk prostopadle ustawionych kryształów i to tylko z jednej strony, od strony południa.
Czuby drzew są najbielsze, najlotniejsze, spodem przebijają ciemne żebra i skielety konarów i gałęzi.
21 listopada.
Dolina pod kopułą grubej chm ury, k tóra brzegami otula wszystkie góry dookoła. M i
mo tego nie ciemno wcale, owszem, dośó ja s no; chwilami ja k ą ś szczerbą przesiąka światło i leje strum ień jasności na jak ąś polanę, na cząstkę lasu, a w tej jaśn i olśniewająco za
błysną sylwetki siwych, mlecznych drzewek oszadziałych—i znowu zachodzą w jednolitą szarość. Czasem zajaśnieje jak iś wąwóz, jakiś stok porosły buczyną, a wtedy tem czarniej odcinają się smrekowe regle. W do
linie szadź, lecz tylko na drzewach i zlekka na rudej, gliniastej ziemi. To też grom ady jesionów i jaworów, szlaki olszyny nad poto
kami, krze osobno stojące, jaśnieją w czer- wonawem tle, ja k najdelikatniejsze kłęby pajęczyny, odbijając od czarniawego tła smrekowego boru, który ledwie tylko draśnię
ty szadzią, ja k szpakowata głowa bruneta.
A na tem wszystkiem uw ydatniają się smukłe, subtelne, nikłe ja k koronka, ja k pióropusze, modrzewie, z rudawym odcieniem, p rzebija
jącym poprzez śnieżną powłokę szczególnej barwy.
Ja k ą ś niewidzialną szczeliną w wąską do
linę górską wciska się światło, oblewa ja s nością jednę ścianę wąwozu, a druga roz
jaśnia się żółtawym, omdlewającym odblas
kiem, ja k w nętrzna strona ram ienia od oświetlonego boku, lub podbródek m arm uro
wej bogini od jej śnieżnej piersi.
29 listopada.
Dwunasta w południe. Mróz, ale cicho, przecicho w powietrzu. Z d a ła ode wsi na brzeżku można uspozierać po świecie: panuje jedna barw a na ziemi —olśniewająca, nie
bieskawa białość, pod słońce aż rażąca oczy.
Z a białem łonem doliny stoją regle zlekka oszadziałe, ciemne, nad niemi szare na że
brach, z białem żyłkowaniem i białem i źle- j bam i—tu rn ie —a nad tem jasność wielka
nieba, i skromne, leniwe, niskie słońce, zdaje się na kilka piędzi tylko przesuwające się nad szczerbiną Giewonta.
Siedzimy pod ścianą odludnej szopy: cisza absolutna—tu nie dochodzi ani szum potoku, ani odgłosy życia ze wsi, ani furkot skrzydeł ptasich, ani dzwonienie trzn ad la—cisza—
tylko słychać kapanie kropel ze strzechy, przygrzanej przez słońce.
Cisza, białość, jasność i lekki, najlżejszy jaki jeszcze chwyta oko ludzkie—opar ponad ziemią!
* * *
29 listopada.
O zachodzie. Łono doliny w cieniu, śnieg skrzypi pod nogami, m róz szczypie. Śnieg prawie ciemnofioletowy, a drugi fiolet w nie
biosach. N a najdalszym brzeżku jakiegoś wirchu, odrzynającego się na złotem niebie zachodu, zapaliły się nagle ognie w szybie j jakiejś, ledwie dostrzegalnej, chatynki: gore
j ą ja k o tw arta czeluść huty, lub piec garn- ' carski. Zwolna ogień zaczyna m igotać, j omdlewać, gaśnie i u m ie ra —a w tedy wycho-
! dzi jasno sylwetka chałupiny i rózgowate drzewa, odcinające się na niebie ja k fan
tastyczna G olgota. Słońce zapada coraz głębiej, już go nie widać, spuściło się za zę-
! biaste „K om iny”. Stoi Giewont groźny, szary, ośroniały, wysoki,—a cały łańcuch odrzyna się z wyrazistością greckiej kam ei na jasnem niebie.
P onad zaszłem słońcem na horyzoncie wielka jasność i przejrzystość—przejrzystość orlego oka. Dalej na zachód, ponad linią ziemi, jasność ta przechodzi w żółtawe, woskowe zorze. N a wschodzie regle czarno- granatow e, a nad niemi piram ida H aw rania ca ła płonąca ogniem, zarówno ja k wszystkie najwyższe turnie. Nieznacznie dolina zapa
da w wieczorną niebieszcz—już tylko czuby gór g oreją w ogniu złocistym. W siedem
naście minut po zniknięciu słońca w dolinie, gaśnie dopiero blask jeg o na płasience ko
ło krzyża Chałubińskiego na Gubałówce, a w parę m inut zam racza się golaźnia rąba- niska nad Hotelnicą. N a najwyższych tu r
niach gaśnie jeden szczyt po drugim i w pół
godziny zag rąża się w mrok wieczoru g ru pa
H aw rania, tylko jeszcze złoci się centka na
ISO WSZECHŚWIAT. N r 10.
Ż ółtej T urni i n a czubie za K rokw ią, na K as- prowej może,—lecz i te gasną w kilka m inut, i tylko kw adrans cały za Ż ó łtą T u rn ią szczyt jeden świeci. N akoniec i ten gaśnie, tylko góry całe p a ła ją różowym blaskiem; na za
chodzie zapala się łu n a żółta, praw ie pom a
rańczowa, wielka i natężona, a na wschodzie rozbija się wyszarpany, wyblakły miesiąc, niewyraźny, ja k kaw ał lodu tającego w wo
dzie.
W e wsi pełno życia: z jednej strony dola
tu je miarowe czachanie sieczkarni, z drugiej warczenie m łynka wiejącego siacie. Z dale
kiej zagrody dochodzi łom ot cepów, bijących w ta k charakterystyczny ta k t dla Z akop ane
go. Z e zgrzytem otw ierają wierzeje i noszą wiązki siana dla bydła. R aźno w racają ko
niki do domu —skrzypią koła owym szczegól
nym metalicznym skrzypem.
N a osicy dzwonią żółte trzn ad le w pobliżu zagrody, a nad kom inam i sto ją pionowo kity szarego dymu i d o d ają otuchy i serca wobec tej nocy, tego m rozu i tej ciemności. I za tą kruchą ścianą chałupy d rg a życie, słychać szm er ludzkiej gwary, kwilenie dziecka.
Z płotu zdejm ują kobiety koszule zm arzłe i sztywne ja k k arty.
*
**
30 listopada.
Ach te potoki górskie zimą! K asp ru sk i czyli Strążyski, który płynie w głębokim j a rze, nie może wyśliznąć się z pod strom ych brzegów, kiełznających jego fantazye. Po pierwszym tęgim mrozie zima sp ę ta ła mu wszystkie m iałkie brzegi i we wszystkich za
ułkach stojące zatoki; i oto płynie ujęty wśród splotów przybrzeżnych, kruchych, śnieżno-białych, podobny do wielkiego gadu z białem i bokami, a zygzakowatym , wodnis
tym grzbietem . D ru g i tęgi mróz zlodowa- cił wszystkie płanie, t. j. spokojniejsze m iej
sca, w zaciszu poza progam i, k tóre wyglą
d ają ja k przezroczyste oka; lecz spętan a woda tem raźniej rwie przez progi, wali się kaskadam i po w artkich spadkach. M iejsca
mi lody ta k ścisnęły koryto, źe woda ja k żłobem w yrąbanym rwie wśród zam arzłych brzegów. Zw olna zaczynają obm arzać od spodu, odedna wszystkie prożki, wszystkie zastawy, podwyższając przeszkody, zatara-
sowywując łożysko, coraz wyżej i wyżej, a ogłupiała woda ściśnięta z boków, zaha
mowana progami,- występuje i zalewa już zam arzłe miejsca. I robią się kałuże prze- zroczystawe, podobne do g alarety, gdzie przez dzień żywa woda walczy z mrozem, tw orząc coś pośredniego, gąszcz jakiś, w któ rym lgn ą nogi. Lecz przychodzi noc, za
m arza ta gęstniejąca masa, i biedny potok ju ż pokonany; tylko w najwarciejszych miej
scach płynie n u rt odkryty, woda kotłuje się ja k w garn cu w lodowej czeluści, aż zginie
pod niżej leżącą lodową powałą.
Inaczej się ma z potokiem n a K rupów kach: potężny i w artki, zasobny w wodę, le
cący po spadzistem korycie, walczy z zimą do upadłego; lodam i i jem u pooplatał brzegi mróz dwudziestostopniowy, zwęził go, poza- m rażał wszystkie płytkie i wolniej płynące odnogi, lecz sam główny potok tem szaleniej wali się po kam ienistem dnie, kryształow y i przezroczysty ja k nigdy. Zwolna obm arza- ' ją żabice, tra c ą ostre kontury i krawędzie, podobne do kul napół przezroczystych i całe dno potoku wygląda ja k z bajki,—a po tem łożysku dziwnem pędzi żywa woda, m iotając śryzą ’) na lodowate brzegi, szumiąc, pryska- i ją c kroplam i, które w lot prawie m arzną.
I ta k powoli, godzinami, podnosi się łożysko potoku, coraz wyżej i wyżej, aź przychodzi chwila, że woda, ujarzm iona przez ściskające
! j ą brzegi, nie może pomieścić się w swojem korycie: z boków i odedna zalewa lód, pola, i błądząc szuka nowego stromszego spadku, a znalazłszy go, sp ada kaskadą, zam arzają
cą znowu po bokach. Robią się dziwy: woda przelew a się aż na gościniec, to znowu k o tłu ją c się wytryska z jakiejś lodowej szczeliny,
| jakb y bijąca z zaciekłością krynica, leje się po lodowym podkładzie, i tylko poniżej mły-
| nów gdzie n u rt najszaleńszy, widać w kory-
j
cie: żwir, piarg, ziemię i żabice. T ak samo
| obm arzają boki i dna wodowodów; coraz j ciaśniej wodzie, nakoniec przelewa się przez brzegi, strum ienie zlew ają się ze sobą, s ta piają i zam arzają aź do dołu, a w masie lodu ginie drew niana budowla, k ryją się pod zalewem lodowym podpory, jarz m a, samo koryto—-i oto zostaje alabastrowy wspaniały,
') Śryz = kra na potokach.
N r 10. WSZECHSWlAT i5l
w kędzioiy rzezany żłób, którym żywa woda płynie. W tedy zima, niem ogąc poradzić ruchliwemu żywiołowi, z a b ra ła się do źródeł, do gardeł potoków w górach, i tam zm roziła słabsze dopływy, zasypała śniegiem hale, uszczupliła żywności i oto zm niejszyła się ilość wody w potoku, zeskrom niał, pogodził się ze swoim losem: p rzestał burzyć i prze
lewać, i spokojnie płynie lodowem korytem — on, ostatni ślad życia wśród zimowej m artwo
ty. H ulaszcze jego zalewy stężały w prze
zroczystą, masę, w argow atą, pomarszczoną, jak wąsiska i gęby maskaronów w parkach.
Ośród zalanych i zam arzłych przestrzeni, sterczą ja k bułki, ja k skulone srebrzyste króliki, żabice i kamienie okx-yte śniegiem, bieluchne i ciche, lecz— zjawisko godne uwagi T yndalla—śnieg na nich nie leży ja k zwykle, ale najeżony ja k kolce na jeżu, nastroszony symetrycznie, ja k opiłki żelazne n a końcu magnesu— a kule, bochenki, bajecznie po
dobne do rozm aitych jeżowców, tylko jakby je kto rzucił w Sprudlu odmęty—i wydobył śnieżyste, niepokalane!
* * *
9 grudnia.
c f ' . . . .
Śnieg ustał. Świat ja k z tysiąca i jednej nocy - cały inny: dawny rzeczywisty zginął pod płaszczem śnieżystym: rozpanoszył się jeden kolor biały mieniący się fioletem,—p o wstały nowe kształty, w które przedzierzg
nęły się dawne postaci. L udzi widać tylko połowy, w yglądają ja k beznożne kadłuby z głowami, rękam i—brnące po równej białej powierzchni. Zginęły drogi, rowy, ścieżki, pyrcie. Ludzie chodzą kanałam i. Od głów
nego gościńca odchodzą wąziuchne koryta do każdego gazdowstwa. N a strzechach le
żą grube poduchy śniegu, zwieszające się od okapu; miejscami osunięte tak, źe u góry od kalenicy widać czarne gonty, a o tyleż od dołu wiszące niżej—strzechy. Strony da
chów od w iatru zaledwie ośnieżone, przeg lą
dają czarnemi deskami; strony w cieniu wietrznym przeładowane, potwornie grube, przy kalenicy z nabrzmieniem ja k wał, ja k suta grzywa. P rze b o g ata fantazya szczytów:
niektóre trójkąciki dachów w yglądają jak cząsteczka tw arzy kobiecej, jej oko, nos, lub kaw ał lica otulony niepokalaną, b ia łą b aran
kową szubą. N a bokach niektórych szczytów zwieszają się sute, ciężkie firanki, lub jak nioby nad czołem, według dawnej mody ucze sane. K oło kominów, ram y głębokie, fan
tastyczne; sam komin ja k łabędzia szyja obnażona, z zarzuconem z niechcenia śnież- nem sortie de bal. Dachy sklepów, piwnic, niskich szop, wyglądają ja k wielkie białe mogiły,—nie poznałbyś co zasypane w tej puszystej topieli—gdyby nie ździebełka czar
nego szczytu. A na każdym dachu jak aś niespodzianka: tu wyskok, tu wielki gzyms, miękki i łagodny, falisty, jakby zadrżała ręk a garncarza, który go w miękkiej mode
lował glinie: tu zagięcia, czuby, ja k nagumo- wane włosy japonki,—a wszystko dziwnie ła godne, zaokrąglone, podwinięte w jednem , wywinięte w drugiem miejscu, chwiejne, fa
liste, gładkie, wylizane językiem wichrów.
Czasem sterczy kogutek, ja k nakrochm alona serwetka na biesiadnym stole, kunsztownie w węzeł zwinięta. Kopce ziemi, kupy wio- rzyska, wyglądają ja k wielkie kurhany.
Miejscami widzimy, że śnieg posiada prze
dziwną, nieznaną własność: spoistości i wy
trzym ałości na rozciąganie. Oto n a drabinie wzdłuż każdego szczebla wisi ja k krótkie a grube śnieżne boa, lub jak du ła obrócona dogóry; trzym a się końcami drabiny, środ
kiem zwisa i nie oberwie się, choć szczebla wcale się nie dzierży. Z niektórych żerdzi zwieszają się całe pierzyny;— z dachów ciążą ku ziemi ja k marmurowe chmury, w które barok p o u strajał ołtarze, tylko nie widać na nich gestykulujących świętych i omdlewają
cych aniołów. I wiszą te śnieżne chmury karraryjskiego m arm uru, i o dziwo—nie obrywają się. Przedziw na spójność tak k ru chego tworzywa!
A d ro g a ! . . . N a górnych oblakach ‘) i żer
dziach, to ja k potężne węże, połosy, boa, tu leżą na żerdzi, tu brzucham i śnieźnemi zwi
sają to na tę, to na sią stronę, a gdzie kołek w płocie, to łeb zgrubiały. W innych m iej
scach w iatr porwał węże, lecz przy kołkach pozostał śnieg w dziwniejszych jeszcze kształ
tach: to łasica lub gronostaj, smukły, z prze
giętym, przełęczystym grzbietem , to pies warujący, to niedźwiedź polarny kadłubem
') Oblaka = kij, tyka; oblak = kij juhaski.
m WSŻECHSWIAt N r 10.
przysiadł na ziemi a łbem oparty na płocie, trzym a w paszczy koniec kołka.—N a koli- kach siedzą nadziane to m azurskie czapy, z rozporem i odwinięciem, to czubajkow ate ta ta rsk ie kołpaki. Między niektórem i koli- kam i siedzą ja k bedły, rydze, gąski z wywi- niętem i w górę grubem i brzegam i, ja k mi
seczki garncarza-gw azdały. N a drzewach we wsi, na przydrożnych jasionach, w gajach około domów, m ało śniegu: zwiały je d u ja wice '), tylko w rozsochach pozostały jeszcze kaw ały. T u i owdzie na grubych konarach m odrzewi leży sm uga śniegu, lecz wiotkie gałązki, pień, całe prawie drzewo, wolne od śnieżnej powłoki. Czasem, gdzieś w p lą ta ninie gałęzi ocalała kupka śniegu ja k w ie
wiórka, z zadartym ogonkiem. W ciszy, w sadkach, na przysadzistych jabłonkach, śniegu więcej, lecz i tu tylko w widłach tkw ią potworne, bezkształtne kaw ały, jakby urw a
ne kaw ały piany. K ity młodej choinki n a bite śniegiem, ja k pędzel golibrody m ydlina
mi. Najwięcej jeszcze pozostało w głowa
czach—wierzbach: cały łeb nabity, nadziany śnieżną m asą, poobrywaną, bezkształtną, a z niej strze la ją nagie ciemne rózgi, prątki, i bujne gałęzie, a ca ła wierzba podobna do olbrzymiego kwacza.
M ost zginął pod śniegiem, który skrzypiąc chrupie pod nogami, i dudni, i zdradza, że tam pod spodem p ustka. N a poręczach leżą grube, puszyste wałki ze śniegu. N a każdym słupku nad przydrożnym jarem siedzi czapa, wysoka a płaska, ze zwieszającym się z je d nej strony językiem, ja k kozacki osełedec.
N a polach utonęły m ałe chropowatości, mie
dze, kotyry, kretow iny, —- znikły podziały właścicieli— wszystko spłynęło się w jeden łan wielki, w spaniały, przeczysty. Zginęły w białym puchu badyle ostów i krwawni
ków,— wszystko okrył nieprzerw any całun.
Z łagodniały wszystkie spadki, wypełniły się zagłębienia, otuliły krawędzie brzeżków. N a S tarej Polanie zniknęły w śnieżnej topieli wały kamieni; tylko najwyższe widać kupy, a za każdą sterczy długi, coraz niższy ogon—
ja k ogrom na izbica przy moście. Czasem na przydrożnym ja rz e , śnieg oberwany ja k ściana fortecznego rowu, a na pole zbiega łagodnie w spaniałą płaszczyzną ja k p a ra p e t
twierdzy. Zwały budulcu zginęły pod śnie
giem, tworząc długie m ogiły. M iejscam i nad rowem w iatr pouwiewał rąb ki pieściwe, m i
sterne z cieniutką krawędzią, ja k łagodne falki w cichej zatoce; miękko je wygładził, chwiejąc m iejscam i, ja k brzeżek filiżanki z ciasta kaolinowego. R ąbek to wznosi się, to zbiega niżej, to zawija się n ak ształt deli
katnego gzymsu. A za każdym słupkiem, pniem drzewa, krzyżem, po śnieżnej równinie biegą długie smugi, usypane przez podmuchy wichru. W zacisznych zaułkach śnieg pulch
ny, równo usypany, groszkowaty,—w innych zlizany przez w iatry, zadzierzysty i chro pa
wy, ja k lica kobiety, k tó ra długo, nałogowo używ ała bielidła,—lecz wszędzie czysty, tą czystością, przed k tó rą najbujniejsza wyo
braźn ia się korzy, botniem a pojęcia o większej czystości. P od słońce krysztali się grubo i po
łyskuje, ja k odłam najczystszej rafinady cu
krow ej, lub ja k odłam m arm uru paryjskiego.
A za polami przyległy do ziemi płaskie wzniesienia, k tóre pod śniegiem jeszcze płaściej w yglądają, a ich stoki jeszcze łag o d niejsze—końce jeszcze dłuższe, zachodzą je d ne na drugie; po zboczach ślizga się od słoń
ca do widza smug olśniewającego odbicia, przerywany fioletowemi cieniami zagięć.
A dalej sto ją regle, — miejscami czarne, jak b y odm uchnięte z okiści, to znowu całemi przestrzeniam i zaśnieżone, aż nabite biało
ścią. Z a niemi sterczą nagie ściany, turnie i granie, białe w załam kach, szare ja k prze
łam any śpiż, wysrebrzone w żlebach i za- dzierach, lecz nagie na kraw ędziach i grzb ie
tach. — W ichura z d a rła śnieżną powłokę i zw aliła j ą w hale i doliny, ścieląc mosty nad przepaściami. I te granie i turnie to kres św iata—za niemi nic —tylko nad niemi stoi kopuła niebieska, głęboka bezm ierną głębiną, i niebieska niebieskością aź ciemną, szafirową, stalową jak ąś, nie ową rozm arzo
ną niebieszczą włoską. N a H aw raniu, na Swinicy, uwięzły ja k korabie Noego płynące dwa obłoki, zagrzęzły na turniach, ochrowe u góry, śniadawe spodem. Z daje się, że to szczyt Pusiyam y, lub dymek nad wulkanem.
A świat wypełnia wielka cisza, i wielka ja s ność u góry, a wielka białość na dole!
( C• d. nast.).
Wł. Matlakowski.
*j! Dujawica albo bujawica = zamieć śnieżna.
Nr 10. W SZECHS WIAT 153
IDEALNA PRACOWNIA CHEMICZNA. '>
Przez Wiliama Ramsaya,
P ro f. „U n iv e rsity College** w L ondynie.
Zaszczyt, który mi zrobiono, żądając, abym przemówił do panów przy uroczystości o tw ar
cia tego wspaniałego nowego laboratoryum , daje mi sposobność wypowiedzenia kilku uwag natury ogólnej, dotyczących pożytku pracowni zarówno dla nauczycieli ja k dla studentów. Żywię kilka bardzo wyrobionych zdań co do niektórych spraw, związanych z pracowniami, ugruntowanych częściowo na wrodzonem przekonaniu, częściowo na do
świadczeniu; a zdania, podobnie ja k suknie, trzeba od czasu do czasu przew ietrzać, już choćby dlatego, aby ich mole nie zjadły, lub aby zobaczyć, gdzie je za łatać lub nadsztu- kować wypada.
Zaczynam zatem od tego, że laboratoryum nie powinno być zbyt wielkie. W dzisiejszych czasach nauki ścisłej, kiedy m atem atyka za
puszcza zagony aż do m ikroskopu zoologa, zażądacie ode mnie napewno, abym podsta
wił w artość liczbową w miejsce wyrazów:
„zbyt wielkie”. C hętnie to uczynię. „Zbyt wielkie” to znaczy: mogące pomieścić więcej niż czterdziestu do pięćdziesięciu studentów.
Lecz dlaczegóż nie więcej? Ponieważ studenci są ostatecznie tak że ludzkiem i istotam i, a nie wierzę, żeby było moźliwem dla kogoś inte
resować się więcej niż czterdziestom a lub pięćdziesięcioma osobnikami, k tó re są wszyst
kie zajęte podobną pracą. N aprzód, trudno zapam iętać nazwiska pięćdziesięciu osób, a następnie trudniej jeszcze je st wysondować ich charaktery i być pobłażliwym d la ich zboczeń umysłowych. D la tej przyczyny przenoszę liczbę 40 nad 50. Człowiek czuje się bardziej po domowemu wśród czter
dziestu, niż wśród pięćdziesięciu. Jeszcze lepiej podobałoby mi się trzydziestu, byleby wszyscy byli w dostatecznie dobrym gatunku,
jN aturalnie, je st równie łatwo mieć wykład
j P r z e m ó w i e n i e przy otwarciu laboratoryum imienia Gossagea w University College w Liver- poolu, w grudniu 1896.
| dla pięćdziesięciu, ja k dla pięciuset. I gdy
by, ja k to było za dawnych czasów, uważano za dostateczne dla kogoś, kto pragnie być w przyszłości adwokatem, budowniczym okrę
towym, lub architektem , żeby tylko słuchał wykładów chemii, a nie zajmował się pracą laboratoryjną, i gdyby to było zwyczajem, ja k za dawnych czasów, robić nie w celu przygotowania się do jakichś egzaminów, lecz aby nabyć pewnej znajomości przedm iotu, wtedy moglibyśmy się cieszyć salam i wykła- dowemi, napełnionemi takiem obszernem audytoryum , jak ie tylko głos ludzki może opanować, i pracowniami, napełnionemi elitą z tych sal wykładowych; lecz tera z, gdy od każdego słuchacza wym aga się praktycznego zajmowania się chemią, w naszych wykładach i w naszych pracowniach musi—ja k sądzę—
brać udział t a sam a, lub prawie ta sama, liczba uczniów. Jeżeli tedy laboratoryum je s t obliczone dla czterdziestu, i tylko dla czterdziestu, to je st prawdopodobne, źe i wy
kładów, przynajm niej w ogólnym przebiegu, będzie słuchała tak a sam a liczba.
Lecz cóż asystenci? Czyż nie mogą pono
sić i czyż nie ponoszą oni znojów i ciężarów pracy codziennej, zadaw alając się mlekiem zbieranem, a śm ietankę pozostawiając pro
fesorowi? Z pewnością ta k się dzieje; lecz to nie ma związku ze sprawą. Uważam bowiem za obowiązek profesora (i jego przywilej), znać doskonale każdego ze swego zastępu;
j