»\ó 25 (1261). W arszawa, dnia 17 czerwca 1906 r. Tom XXV.
T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y NA UK OM P R Z Y R O D N I C Z Y M .
PRENUMERATA „WSZECHŚWIATA44.
W W a rsz a w ie: rocznie rub. 8 , kwartalnie rub. 2.
Z p rz e sy łk ą p o c z to w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.
Prenumerować można w Redakcyi Wszechświata i we wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą.
Redaktor Wszechświata przyjmuje ze sprawami redakcyjnemi codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.
A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A N r . 118. — T e l e f o n u 8 3 1 4 .
K U RSY N A U K O W E W YŻSZE.
Społeczeństwo nasze trudem i ciężką w al
ką zdobywać sobie m usi światjp nauki. Nie posiadam y w kraju własnych ognisk oświaty publicznej, w skutek czego tysiące umysłów, spragnionych wiedzy nie m a gdzie pragnie
nia tego zaspokoić. To też gorącem sercem i gotowemi do pomocy dłońm i w itać nam należy tych, którzy chcą choć w części p rzy
czynić się do wzmożenia działalności na po
lu oświaty. Teraz oto, niedawno, kółko lu dzi, m iłujących naukę i zajm ujących się sze
rzeniem jej w społeczeństwie, skorzystało zpierw szego przebłysku nadziei, jak a zaświ
tała nam w jesieni r. 1905 i powzięło myśl zorganizowania system atycznych wykładów wyższych pewnej liczby przedm iotów z dzie
dziny wiedzy ścisłej (m atem atyki i nauk przyrodniczych), oraz w ykładu psychologii.
Starania o urzeczywistnienie tej pięknej m y
śli podjął K om itet M uzeum Przem ysłu i R ol
nictw a i doprowadził je do pomyślnego roz
wiązania. Na początku r. b. otrzym aw szy odpowiednie pozwolenie, Zarząd Muzeum ogłosił natychm iast zapisy, a od d. 15 stycz
nia rozpoczęły się w ykłady system atyczne 9-ciu przedmiotów w zakresie uniw ersyte
ckim. Od d. 1-go lutego r. b przybyły jesz- czo dwie katedry przyrodnicze, od d. zaś 15 m arca został rozpoczęty kurs psychologii.
Tak więc, w krótkim przeciągu czasu po
wstało dwanaście katedr, które pozyskały pokaźną liczbę 808 słuchaczów. Liczebność zapisów na oddzielne w ykłady idzie w nastę
pującej kolei: psychologia (p. M ahrbu rg) biologia ogólna (p. Sosnowski), fizyka (p.
Kalinowski), embryologia (p. Tur), botanika (p. Woycicki), chemia nieorganiczna (p. Mi- łobędzki) i organiczna (p. Bielecki), zoologia (p. Tur), analiza algebraiczna (p. Dickstein), astronomia (p. Banachiewicz), geologia (p.
Lewiński), geom etrya analityczna (p. Z a
rzecki), fizyologia (p. Sosnowski), m ineralo
gia (p. W eyberg). Średnia liczba osób, zapisa
nych na każdy wykład wynosiła około stu.
Dobry przykład Muzeum Przem ysłu i R ol
nictw a znalazł naśladowców w Stowarzysze
niu Techników, które zakrzątnęło się rów
nież około uzyskania pozwolenia na szereg w ykładów z dziedziny technicznej. W m ar
cu r. b. w ykłady się rozpoczęły. Zapowie
dziano ich 27, lecz do sku tku doszło tylko 10 system atycznych wykładów z 256 słucha
czami (około 25-ciu na jeden wykład). To zmniejszenie program u, oraz nieliczny n a pływ słuchaczów, należy przypisać spóźnio
nej porze na rozpoczęcie pełnego semestru.
W S Z E C H Ś W I A T
JMł 25 W ykładano mianowicie: rachunek różniczko
w y i całkow y (p. Straszewicz), m echanikę techniczną (p. Radziszewski), zarys elektro
techniki (p. Pożaryski), zajęcia praktyczne z w ytrzym ałości m ateryałów (p. Szczeniow- ski), statykę budow laną ogólną (p. G rabow ski), konstrukcyę budow laną (p. D om aniew
ski), h istoryę architek tu ry starożytnej (p. M.
Tołwiński), ogrzewanie i przew ietrzanie (p.
Obrębowicz) i powtórzenie k u rsu m atem aty ki średniej.
W szystkie w ykłady, zarówno w M uzeum ja k i w Stow arzyszeniu Techników szły re gularnie, ku widocznemu pożytkow i słucha
czów, oraz ku wielkiemu zadowoleniu w y
kładających.
Inicyatorow ie kursów naukow ych nie m a
ją bynajm niej zam iaru poprzestania na tem, czego ju ż dokonali. Myślą ich przew odnią od samego początku było zaw iązanie oddziel
nego Tow arzystw a, któreby się stale i ener
gicznie zajmowało organizowaniem i prow a
dzeniem w ykładów o wyższym poziomie dla jaknajszerszych w arstw społecznych. Nie m a to być również robota tym czasowa, bo naw et, gdy dla młodzieży naszej otworzą się m ury w łasnych uniw ersytetów , kursy, o k tó rych mowa nie stracą swego znaczenia dla olbrzymiej większości ludzi, pożądających wiedzy, a nie m ogących uczęszczać do z ak ła
dów o ściśle w ytkniętych i ujętych w całko
w ity system at naukow y ram ach. W szędzie, we w szystkich k rajach E uropy , oprócz p a ń stw owych, istnieją t. zw. „wolne uniw ersy- ( te ty “ i wszędzie przynoszą one ogrom ny po- 1 żytek. Co tu wobec tego mówić o nas, o po- I ziomie nauki w k raju „gdzie pęta noszą du- | ch y “, o niezliczonych zastępach tych, k tó rych trzeba uczyć, jeżeli dalej żyć m am y.
W idzim y wszyscy doskonale sk u tki dotych-
jczasowego sposobu szerzenia wiedzy, odczu
w am y boleśnie i dotkliw ie b rak szkół wsze
lakiego typu. D ługi czas żyliśm y w ciem
nościach i ciszy: czyż teraz, gdy ciemność tu i owdzie zaczynają rozpraszać ożywcze promienie, a w ciszy rozbrzm iew ają głosy, , zw iastujące lepszą dolę, pozostaniem y ślepi i niemi? W szystkiego na polu ośw iaty nam trzeba, wszystko zdobyć m usim y i — zdobę
dziemy! Tylko nie opuśćmy żadnej sposo
bności służenia dobrej sprawie, poprzyjm y i chętnie i skutecznie każde usiłow anie w kie-
jru n k u szerzenia oświaty. Je stto praca ko
nieczna a przez to bardzo wdzięczna, że na jej owoce nie będziemy zmuszeni oczekiwać
zbyt długo.
W kw ietniu r.b ., skoro tylko wyszły prze
pisy o związkach i stowarzyszeniach, inicya
torow ie kursów naukow ych, którzy czekali z upragnieniem na sposobną chwilę, w ystą
pili do w ładzy z doniesieniem o zawiązaniu T ow arzystw a K ursów Naukowych. N a pierw- szem w alnem posiedzeniu Tow arzystw a zo
stał w ybrany Zarząd, k tó ry zamyśla z po
czątkiem roku szkolnego 1906/7, t. j. we w rześniu r. b. otworzyć szereg w ykładów naukow ych ze w szystkich dziedzin wiedzy:
historyi, językoznaw stw a, filozofii, sztuki, pe
dagogiki, praw a, n au k ścisłych, techniki i jej odgałęzień. W szystko to, o ile środki ma- teryalne pozwolą i siły naukowe dopiszą, ma wejść w program działalności projektow a
nych kursów wyższego nauczania.
Powiedzieliśmy: o ile środki m ateryalne pozwolą. J a k dotychczas—nowe Tow arzy
stwo odczuwa wielki brak owych środków7.
W ykłady, prow adzone w półroczu próbnem, za jak ie uw ażać można czas od stycznia do czerwca r. b., kosztow ały około 9500—9600 rb. Na p o k o c ie tego budżetu użyto prze
ważnie opłaty z wpisów, pobranej od słucha
czów (prawie 9000 rb). Z jednej strony jed n ak należałoby dążyć do obniżenia opłaty wpisowej za słuchanie kursu (za każdą go
dzinę w ykładu w tygodniu przez sem estr pobierano mniej więcej po 3 rb.), z drugiej strony — wyższy w ykład naukow y nie może się obejść bez pomocy naukowych: pracowni, laboratoryów , dzieł specyalnych, zbiorów i t. p. N a to w szystko trzeba znacznych środków m ateryalnych.
Składka od członków Tow arzystw a W yż
szych K ursów naukow ych wynosi m inim al
nie po 10 rb. rocznie: na członka może być przyjęta każda osoba na przedstaw ienie dwu innych członków (o ile Zarząd przedstaw ie
nia tego nie odrzuci). Zapisy na członków, składki i ofiary przyjm ują pp. członkowie Zarządu: Chełchowski Kazimierz, Chrzanow
ski Ignacy, Drzewiecki P iotr, E b erh ard t Ju lia n , K ry ński Leon, Osuchowski A ntoni, Ruśkiewicz Tomasz i Świętochowski A n
drzej. oraz kancelarya Stowarzyszenia Tech
ników, gdzie dotychczas Towarzystwo ma
JM® 25
W S Z E C H Ś W I A T387 swą siedzibę. Tam też dowiedzieć się można
o projektow anych na zimę r. 1906/7 w ykła
dach i zgłaszać się z przedw stępnym na dany przedm iot zapisem.
Na to, aby z tego nowego źródła nauki wszyscy, pożądający wiedzy poważnej, mo
gli jaknaj obficiej korzystać, trzeba oczywi
ście rozszerzać o niem wiadomości w całem społeczeństwie. T u już zaczyna się obowią
zek prasy i nie w ątpim y, że lotne k artk i pism naszj^ch rozniosą szybko „dobrą nowi
nę “ we wszystkie zakątki naszego kraju.
Sem estr m a się rozpocząć we wrześniu r. b.
Program wykładów i listę w ykładających wkrótce ju ż zapewne będzie można na ła mach pism naszych ogłosić. Tymczasem na w ykładających, oprócz wym ienionych na wstępie uczonych projektow ani są pp. B a
biński, Bouffalł, Biernacki, Chrzanowski, Dziekoński, H eurich, Holewiński, Jenike, K ętrzyński, Kochanowski, K orzon, Kozłow
ski, K ryński, Kontkiewicz, Lisiecki, M ikla
szewski B., M iklaszewski S., Mańkowski, Okolski, Ruśkiewicz, Smoleński, Sioma, Szyl- ler, Stołyhwo, W achow ski i W asiutyński, oraz wielu innych, z którym i Zarząd nie zdą
żył się jeszcze porozumieć dotychczas.
C. R .
Ar t u r Ja m e s Ba l f o u r, b. Pr e z e s Mi n i s t r ó w.
D Z IS IE JS Z Y NASZ POGLĄD NA ŚW IA T.
.Kilka uwag o najnowszej teoryi materyi.
Odczyt wygłoszony w d. 17 sierpnia 3904 r.
w Cambridge na plenarnem posiedzeniu British Association.
(D okończenie).
Chociażby obraz św iata, jaki teraz nie
udolnie przedstaw iłem , w swoich zasadni- czych rysach pozostał niewzruszony, czy też pewnego dnia przez inny nowy na karcie nauki zastąpiony został, przyzna każdy, że taka śmiała próba jednolitego ujęcia przyro
dy fizycznej wzbudza w nas wszystkich uczucie wysokiego zadowolenia intelek tu al
nego. Porów nałbym to zadowolenie do roz
koszy estetycznej. Odczuwamy zadowolenie podobne tem u, jakie odnosimy, gdy, d otarł
szy do najwyższego punktu posępnej ścieżki górskiej, znowu możemy rzucić wzrok na płaszczyzny, rzeki i góry.
Czy to wewnętrzne dążenie do jednolitego świata m ateryalnego teoretycznie jest uza
sadnione, nie badam tego. A priori trud n o jest zrozumieć, dlaczego św iat m ateryalny ma być odm ianą jednej jedynej pram ateryi, a nie budową złożoną z sześćdziesięciu czy siedmdziesięciu różnych od początku pier
wiastków. Skąd jednak pochodzi skłonność do pierwszego pojęcia i w stręt do drugiej hypotezy? Od dawien daw na uczeni sprze
ciwiali się mnogości pierwiastków i dlatego tak chciwie uchwycili się hypotezy, według której naw et atom y są ciałam i złożonemi, dającemi się ostatecznie w każdym razie do jednolitego sprowadzić pochodzenia.
J a osobiście hołduję otwarcie zapatryw a
niu, że nie należy przechodzić bez uwagi nad tego rodzaju pociągiem wewnętrznym. J a n Mili, jeżeli dobrze sobie przypom inam , nie wiele cenił tych, którzy nie mogli zgodzić się na w iarę w doktrynę „działania z odle- głości“. Obserwacya i doświadczenie przed
staw iają nam rzeczywiście ciała, które z od
dali wzajemnie na ruchy swoje wpływają.
Dlaczegożby nie m iało tak być? Dlaczegóż mamy zracy i jakiegoś wewnętrznego, zupeł
nie nieuzasadnionego uczucia wszystkim do
świadczeniom zaprzeczyć? T ak orzekł Mili.
I w rzeczy samej niema na to żadnej, da
jącej się obronić, odpowiedzi. Pomimo to nie powinniśmy dzisiaj zapominać, że tem u sceptycyzmowi, z jakim F a r a d a y ł) zabrał się do studyów nad „działaniem ciał z od- ległości“, zawdzięczamy te nader ważne od
krycia, na których opiera się nie tylko nasz cały przem ysł elektryczny, ale naw et nasza teoryą elektryczna materyi. I dalej też nie powinniśm y przeoczyć, że wszyscy fizycy do
ł) Faraday Michał, ur. 1794, zm. 1867; fizyk i chemik angielski; twórca niejako chemii fizycz-
j nej; prowadził badania nad prądami indukcyjne-
! mi, elektromagnetyzmem, diamagnetyzmem; od-
j krył prawa elektrolizy i wykonał wiele wspania-
\ łych doświadczeń ze skraplaniem gazów; naj-
* ważniejsze odkrycia jego należą do dziedziny fizyki.
388
W S Z E C H Ś W I A TJS» 25 dnia dzisiejszego w brew wszelkim nieuda
nym próbom, aby objaśnić ciążenie, nie chcą zadowolić się teoryą, w ystarczającą dla Mil- la, k tó ra określiła ciążenie poprostu, jako niew yjaśnioną właściwość ciał, działających wzajem nie n a siebie z oddali.
Te tajem nicze znaki gw oli poznania p raw dziwej isto ty rzeczy zasługują zdaniem mo- jem na więcej uw agi, niż dotychczas byliśm y skłonni im poświęcać. Że one istnieją, to pewna; że one m ącą surow ą bezpartyjność czystego em piryzm u, to także nie daje się zaprzeczyć. W prow adzona doktryna, n ak a
zująca każdem u, kto tajem nice n a tu ry chciał
by badać, wejść w służbę doświadczenia i być posłusznym jego najlżejszym w skaza
niom, jest tylko częściowo słuszna. W n o r
m alnych w arunkach badacz n a tu ry bez w ą t
pienia będzie m usiał ją przyjąć. Z darza się jedn ak od czasu do czasu, że obserwacye i doświadczenia przestają być traktow ane, jako kierownicy, za którym i ślepo iść n ale
ży, ale jako świadkowie dowodowi, których ostre p y tan ia krzyżowe doprowadzić m ają ad absurdum . Ja sn e ich oświadczenia po
dane zostaną w wątpliwość i sędzia śledczy nie wcześniej spocznie, aż wyciągnie z nich w yznanie, zgodne możliwie całkowicie z jego ź góry powziętą teoryą.
Tego rodzaju postępow anie w yjaśnia się i tłum aczy, samo przez się, w w ypadku, kie
dy m iędzy otrzym anem i w najróżnorodniej
szych w arunkach rezultatam i doświadczenia zachodzi oczywista sprzeczność. Tego ro dzaju sprzeczności muszą być, samo się przez się rozumie, usunięte i nau k a nie może spo
cząć dopóty, póki m iędzy niemi nie rzuci mostów. T rudność nadarza się rzeczyw i
ście w tedy, jeżeli doświadczenie dało widocz
nie niezaprzeczone rozwiązanie, a in sty n k t naukow y wszelako stoi tw ardo przy swojem zdaniu przeciwnem. Podałem ju ż dw a p rzy kłady takie. K to będzie chciał zadać sobie tru d , znajdzie inne jeszcze w ypadki. Skąd pochodzi ten pociąg i jak a je s t jego wartość?
Czy odzwierciedla się w nim znowu ty lko przesąd, nad którym m usim y poprostu przejść do porządku dziennego, czy też za
w ierają się w nim oznajm ienia i wskazania, k tórych człowiek m ądry przeoczyć nie pow i
nien?
♦ * #
Nie będę teraz dotykał tych kw estyj. Za waszem łaskawem pozwoleniem wolę raczej poruszyć p y tania dalsze, które, chociaż w żad
nym razie nie nowe, zostały wskrzeszone przez najświeższą teoryę m ateryi. Jasnem je s t dla nas, że nasze zapatryw ania teraźniej
sze różnią się jaskraw o od tych, które są re zultatem zwykłego badania. Żadne wy
kształcenie naukow e nie mogło nas upoważ
nić, n aw et w chwilach zapomnienia, do z a patryw ania się na tw ard ą ziemię, n a której
! stoim y, lub na twory, z którem i nasza wę
drów ka ziemska ta k ściśle je s t złączona, jako na konglom erat monad elektrycznych, poru
szających się w odstępach stosunkowo szero
kich w przestrzeni, którą dostrzeżone dla nas substancye zdają się zajmować. Nie
mniej jasnem jest, że podobna różnica istnie
je pomiędzy tą nową teoryą m ateryi i ową zm ianą poglądów powszednich, którem i n a
uka zadaw alała się dotąd ogólnie.
N a czem polega więc ta zmiana zap atry w ań powszednich? Mówiąc krótko, ujaw nia się ona w starem fiolozoficznem odróżnianiu własności, tak zwanych „pierw szorzędnych14 i „drugorzędnych11. Pierwszorzędnym w ła
snościom przypisyw ano b y t zupełnie nieza
leżny od badacza. W tem właśnie łączyła się teoryą z zapatryw aniem powszedniem.
W e własnościach drugorzędnych, ja k ciepło i barw a, nie przypuszczano przeciwnie żad
nej tego rodzaju niezawisłej egzystencyi.
W idziano w nich jedynie wrażenia, które, pochodząc od własności pierwszorzędnych, działały na zm ysły nasze. Tutaj więc zap a
tryw anie powszednie i teoryą naukow a roz
dzielały się zupełnie.
Proszę nie obawiać się, abym chciał przed
staw ić teraz spory, jakie się wywiązały z tych teoryj. Pozostaw iły one stałe ślady w nie
jednym system acie filozoficznym, a uchodzą
dziś jeszcze za nierozstrzygnięte. G dy się
one jeszcze toczyły, zdaw ała się znikać sama
możliwość objektywnego świata fizycznego
pod rozkładającym wpływem analizy k ry
tycznej. Z tem wszystkiem jednak nie mam
teraz nic do czynienia. Nie zadaję pytania,
ja k i posiadam y na to dowód, że św iat ob-
jek ty w n y istnieje lub ja k m oglibyśmy go,
w razie tw ierdzącym , poznać. Są to p y ta
nia, jakie filozofia zadawać może, nauce jest
jed n a k narzucać je wzbronione. Gdyż w po-
•Na 25
W S Z E C H Ś W IA T389 rządku logicznym one naukę poprzedzają
i nauka przyrody staje się w tedy dopiero możliwa, kiedy z naszych odpowiedzi na p y tania te zniknie wszelki sceptyzm.
Obecny mój w ykład nie w ym aga ode mnie niczego więcej, ja k tylko stwierdzenia, że nauka trzym ała się w ogólności tej teoryi
„pierwszorzędnych1' i „drugorzędnych“ w ła
sności m ateryi, bez względu na to, czy jest ona słuszną, czy błędną. Doświadczenia Newtona opierają się na tych zapatryw a
niach o m ateryi. Do nich zastosował on swe praw a ruchu. Jej przypisyw ał ogólne cią
żenie. Sytuacya nie uległa istotnej zmianie naw et wtedy, gdy nauka zaczęła się zajm o
wać ruchem cząsteczek, ja k również krąże
niem planet. Gdyż cokolwiekbyśmy w ie
dzieć mogli o cząsteczkach i atom ach, pozo
staw ały one jednak częściami m ateryi, która posiadała te „pierwszorzednea własności, ja kie m ateryi w jej całości przypisywano, nie
zależnie od tego, czy znajdow ała się w m a
łej, czy dużej ilości.
Teorya elektryczna, k tórą przedstaw i
liśmy, wprowadza nas wszakże do zupełnie nowej dziedziny. Nie ogranicza się na tem, by wytłumaczyć „drugorzędne14 własności zapomocą „pierwszorzędnych “ lub też ob
jaśnić zachowanie się m ateryi uchwytnej zachowaniem atomów. R ozkłada ona raczej m ateryę, tak m olarną, jak i m olekularną, na coś, co ju ż przestaje być m ateryą. Atom je s t teraz tylko stosunkowo obszerną prze
strzenią, w której drobniutkie m onady odby
wają swoje krążenie prawidłowe; same mo
nady nie są już uznawane za jednostki ma- teryalne, ale za jednostki elektryczne, tak, że ta teorya nie tylko m ateryę tłum aczy, ale ją swem tłum aczeniem znosi.
* # *
Nie mam zam iaru przedstaw iać, jak wiel
ka zachodzi sprzeczność między zapatryw a
niem na m ateryę, jakie ma uczony a nie- uczony, lecz raczej stwierdzić, że pierwsze ' z tych dwu całkowicie sprzecznych zapatry
wań w swej całości zbudowane je s t na dru- giem. W ydaw ać się to może paradoksem.
Tw ierdzim y wszakże, że w szystkie nasze doktryny opierają się na doświadczeniu, do
świadczenia jednak, które są podstaw ą n a szych teoryj o świecie fizycznym, opierają
się znowu na w rażeniach zmysłów, które z tego św iata otrzym aliśm y. Są to przyczy
ny i przedm ioty doświadczenia i w tej dzie
dzinie niema nic innego. W nioski jednak, o których następnie mówimy, że opierają się całkowicie na doświadczeniu, znajdują się według wszelkiego pozoru w prostem do nie
go przeciwieństwie. Co wiemy o istocie rze
czy, opiera się tem samem na złudzeniu zmy
słów i naw et obrazy, jakich używamy, gdy w m yśli zajm ujem y się niem i lub innym sta ram y się je wyjaśnić, są wzięte z zapatryw ań antropomorficznych, w które wierzyć nauka nam zabrania, a z których korzystać zmusza nas natura.
W stępujem y tu taj w dziedzinę szeregu za
dań, jakiemi w inna zajmować się logika in dukcyjna, która jednak przez tę nawskroś niezadawalającą gałęź filozofii system atycz
nie była zaniedbywana. W in a tego nie do
ty k a badaczów natury. Oni winni zajm o
wać się odkryciami, nie zaś badać zasadni
cze początki, których obecność wykazuje n a sza zdolność robienia odkryć. Metafizycy transcedentalni nie m ogą też na to poradzić.
Szperaniny ich obejm ują całkowicie odrębną sferę myślenia. Interes ich w filozofii przy
rody jest um iarkow any i jakiegokolwiek ro dzaju byłyby odpowiedzi, jakie otrzym aćby mogli na szczególnie blisko serca im leżące kwestye, to zaledwie przewidzieć można, czy problem aty skromniejsze, o jakich wspom
niałem, znajdą się dalej lub bliżej rozw ią
zania.
Jeżeli zatem badacze przyiody i metafizy
cy zdają się być od wszelkiej w iny zwolnie
ni, niepodobna tegoż samego powiedzieć 1 o filozofach, którzy za p u n k t wyjścia m ają
i
empirykę. Nie tylko nie rozwiązali oni pro
blem atu, lecz zaledwie uświadomili się, że istnieje taki problem at, k tó ry rozwiązania oczekuje. Z najdują się oni pod klątw ą nie
porozumienia, o którem już wspomniałem.
W ychodzą z założenia, że nauka przyrody troszczy się jedynie tylko o tak zwane zja
wiska przyrody, że obowiązek swój spełnili, poznawszy przyczynowość między naszemi własnemi organam i zmysłowemi i że tylko o prawo n atury chodzi, nie zaś o wew nętrz
ną rzeczywistą istotę rzeczy. W ięcej jeszcze, gdyż, wątpiąc nawet o obecności tego rodza
ju świata fizycznego, nie czuli się nigdy po-
390
W S Z E C H Ś W I A TJ\l» ‘25 wołani do zbadania poważnie m etody, zapo
mocą której nauka do swych doszła rez u lta tów, ani też do orzeczenia, czy m etoda ta jest właściwa. B iorąc do ręki logikę M illa,—
gdzie mowa je s t o tem , co leży „obok“ i co
„potem u zjaw isk przyrody, o różniczkow aniu i zgodności, i porów nyw ając z tem przed sta
wieniem m etodę, której pozornie do stw ier
dzenia tego przedstaw ienia u ży to ,—poznaje
m y łatw o, ja k m ało pożywnym je s t pokarm duchowy, ja k i nam podaw ano do tąd pod pysznym ty tu łem teoryi indukcyjnej.
* * *
Z tem i obserwacyam i łączy się jeszcze j e den szereg myśli, oddaw na m nie n u rtu ją cy , który jednak, przyznać muszę, nigdzie nie był poruszany. Przedew szystkiem uprzy- tom nijm y sobie jasno, że są spostrzeżenia zmysłowe, dostarczające nam w logicznem następstw ie założeń, z k tó ry ch tw orzym y ostatecznie naszę całkow itą znajomość świa
ta fizycznego. Mówią nam one, że św iat fizyczny istnieje; dają nam w yjaśnienia, do
tyczące jego własności. Id ąc jed n ak dalej za tą przyczynowością, znajdzie się, że te własności zależne są częściowo od w łaściw o
ści naszych narzędzi zmysłowych. To, co postrzegam y, zależy nie tylko od rzeczy, k tó
re są do spostrzeżenia, lecz także od naszych oczu. To, co słyszym y, zależnem jest nie tylko od tego, co je s t do usłyszenia, lecz ta k że od naszych uszu.
A jed n ak oczy i uszy i wszystkie nasze zmysły rozw inęły się w nas i naszych po
przednikach zwierzęcych przez długotrw ały proces doboru gatunków ; i to, co odnosi się do zmysłów naszych, znajduje natu raln ie za
stosowanie do zdolności duchowych, które pozwoliły nam w ybudow ać dum ny gm ach wiedzy na gruncie szczupłym i niepewnym, przez zmysły nasze uform owanym . U ży
teczność jest wszakże jedy n ą pobudką dobo
ru gatunków . Ona potęguje zdolności, k tó re posiadaczowi ich lub jego gatunkow i w walce o życie wyjść m ogą na dobre; i z tej samej racyi je s t skłonna usunąć bezcelowe właściwości, chociażby być m ogły z innych punktów widzenia jaknajbardziej pociągają
ce. Gdyż, bezcelowemi będąc, dla właścicieli swych staną się zawadą.
Rów nież jedn ak je st pewnem, że nasze zm ysły i nasza zdolność w yciągania w nios
ków dawno już b yły w pełni rozwinięte, nim czynnie zużyte zostały do poszukiw ania ta jem nic praw dziw ej isto ty rzeczy. Odkrycia bowiem nasze w tej dziedzinie są jed 37nie usiłow aniam i lat najm łodszych. Ślepe siły, które w doborze działają i tak w spaniale sy
m ulować um ieją świadomość celu, podczas g dy troszczą się poprostu o potrzeby te ra źniejszości, nie posiadają wszakże żadnego daru proroczego i tylko przez wypadek m o
g ły dostarczyć ludzkości, w stanie jej roz
woju, ap aratu fizyologicznego i duchowego, potrzebnego do wyższego badania przyrodni
czego. Gdyż, ja k nas uczy nauka przyrodni
cza, każda z naszych zdolności cielesnych i duchowych, nie pom agająca nam do obro
ny, w yżyw iania się i rozm nażania, je s t je d y nie pobocznym produktem zdolności, które tam to spełniają. Nasze organy zmysłowe dostały się nam nie dla celów badania i n a sza zdolność szperania i w yciągania wnios
ków nie rozw inęła się napewno z pierw ot
nych instynktów zwierzęcych tak, abyśmy m ogli ostatecznie nieskończony przestw ór niebieski w ym ierzyć lub drobny atom rozka
wałkować.
Okolicznościom tym prawdopodobnie n a
leży przypisać, że to, co ludzkość o swem oto
czeniu fizycznem wie, wogóle i wszczególe, nie tylko zupełnie jest niepewne, ale z g ru n tu błędne. Może to dziwuem się wydać, lecz przed mniej więcej pięciu laty żył i zm arł rodzaj nasz, bez w yjątku, w świecie pozorów.
I to m niem anie błędne, o ile ono nas tu ta j dotyczę, w żadnym razie nie dotyczyło od
ległych lub m etafizycznych, abstrakcyjnych lub boskich rzeczy, ale odnosiło się do tego, n a co ludzie patrzą i czego dotykają, do tych
„faktów zw yczajnych11, wśród których zwy
k ły rozum ludzki stąpa codziennie krokiem zupełnie pewnym , śmiejący się i z siebie za
dowolony. Przyczyna tego zjawiska nie jest zupełnie jasna. Być może, że zbyt re alistyczny obraz n a tu ry okazał się w walce o życie nie pom agającym , lecz raczej tam u jącym , i że kłam stw o korzystniej szem w yda
wało się, niż praw da. Możliwem jest także,
że lepsze rezu ltaty z m ateryałem ta k nieudo-
skonalonym, jak tk an ka organiczna, osiągnąć
się nie dały.
j\° 25
W S Z E C H Ś W IA T391 Jeżeli tak jest, dotyczę to samo również
i innych organów poznania, a nie tylko na
szych zmysłów. Nie tylko one, ale i dary duchowe muszą być w edług tego samego są
dzone. I trudno je s t zrozumieć, dlaczego do sił, działających w rozwoju człowieka, k tó rym nie udała się próba w ytw orzenia pew
nych instrum entów dla dostarczania suro
wego m ateryału empiryce, większa miara powodzenia m a być stosowana, niż kiedy chodzi o utw orzenie ap aratu fizyologicznego, które miało umożliwić rozum owi skorzysta
nie z osiągniętych doświadczeń. R ozm yśla
nia tego rodzaju, przypuściwszy, że je nie całkiem od zrozumienia przez nazbyt ściśnio- ne opowiadanie oddaliłem, nie jednego prze
straszyć mogą, że jest pewien brak spójności, nieunikniony w każdej dziedzinie myśli, składającej się z części, jakie nam podaje nauka przyrodnicza.
Można dlatego dziedzinę nauki aż do ze
w nętrznych granic rozszerzyć; można obraz świata, ja k zawsze, odtwarzać; jego nieskoń
czoną różnorodność sprow adzić do odmian jednego jedynego przestw ór w ypełniającego eteru i historyę jego do pow stania atomu;
i wykazać jak te atom y, co ju ż powyżej przy
toczyłem, pod wpływem graw itacyi skoncen
trow ały się w m gławice, słońca i we wszy
stkie te nieprzeliczone ciała niebieskie i jak co najm niej na jednem z nich, małej plane
cie, złączyły się w tw ory organiczne; można naw et dowieść, ja k te tw ory organiczne sta ły się istotam i żywemi; ja k te istoty żywe rozwijały się w najróżnorodniejszych kierun
kach i w końcu zrodziły rodzaj wyższy; i jak wśród tego rodzaju po wielu stuleciach po
w stała garść uczonych, którzy po świecie, nieświadomie przez św iat ten w ydani, obej
rzeli się, zbadali go i poznali istotę jego;
można, powtarzam , to wszystko do g ru n tu zbadać i dosięgnąć ostatnich celów nauk przyrodniczych, mimo to nie uda się nam dojść do żadnego całkowicie w sobie za
mkniętego system u przyrodniczego.
Gdyż zagadka musi zawsze pozostać, k tó rej przez ten nieskończony łańcnch przyczyn i działań nie można pomyślnie rozwiązać: to jest zdolność poznania. N auka przyrody będzie m usiała zawsze poznanie uważać za w ytw ór w arunków nieracyonalnych, gdyż ostatecznie żadnych innych nie zna. Musi
| ona jed nak poznanie uważać za racyonalne, gdyż inaczej każda nauka staje w miejscu.
Pom inąw szy trudności, jakie napotykają się, gdy doświadczeniu wyrwać chcemy praw dy, i które z doświadczeniem naszem są w sprzecz
ności, nasuw a się następnie inna jeszcze trudność, gdy pogodzić m usim y m ętne źród
ło naszych doktryn z ich oczywistą pretensyą do wiarogodności. Im więcej osiągam y po
wodzenia w przedstaw ieniu ostatniego ich pochodzenia, tem większą rzucam y w ątpli
wość na jej ważność. Im bardziej im ponu
jący jest nasz gm ach wiedzy, tem tru d n ie j
szą staje się odpowiedź na pytanie, jakie są wskazówki, na których się wiedza nasza opiera.
* * *
Z tem jednak w kraczam y w granice, gdzie nauka przyrodnicza zaczyna tracić kompe- tencyę swoje. Gdyby ciem na i tru d n a dzie
dzina, która poza tem leży, zbadana i dostęp
na być miała, winna zająć się tem zadaniem filozofia, a nie nauka przyrodnicza. „British A ssociation“ nie ma z tem nic do roboty.
Zbieram y się tu ta j, by popierać naukę na jednej z jej wielkich gałęzi. Nie popieram y jej, zacierając granice, które jednę gałąź wie
dzy oddzielają od drugiej ku pożytkowi obu- dwu. I praw ie obawiam się, że i przeciwko mnie można podnieść zarzut, że lekceważę swoje własne wskazania i bez m usu porzuci
łem przestronną dziedzinę, w której badacze n atu ry prow adzą swe prace.
Jeżeli tak jest, o wybaczenie prosić muszę.
Kierow ała m ną jednak myśl, aby w tych, którzy, jak ja, nie są fachowcam i w dziedzi
nie nauk przyrodniczych, wpoić żywe swe zajęcie dla najwspanialszej z hypotez św iata fizycznego, jakie kiedykolwiek rościły sobie praw o do udowodnienia doświadczalnego;
i jeżeli byłem przytem skuszony dać do po
znania, że nauki przyrodnicze, im dalej zda
ją się postępować, tem więcej skazane są na idealne tłum aczenie wszechświata, wybaczą mi to naw et ci, którzy jaknajm niej są gotowi zgodzić się na moje wywody.
Z upoważnienia autora przełożył
dr. Stanisław Tarczyński.
392
W S Z E C H Ś W IA TJM® 25
Ś W IE C E N IE , JA K O Z JA W IS K O BIOLOGICZNE.
(D okończenie).
Teonje świecenia.
W poprzednich uw agach poznaliśmy ze
w nętrzną stronę zjaw iska świecenia, pozna
liśm y w arunki, wśród który ch ono odbyć się może. W ten sposób m am y przygotow ane tło do zastanow ienia się nad sam ą istotą zja
wiska. Naj dawniej szem tłum aczeniem tego zjaw iska była teorya fosforescencyi. Św ie
cenie w edług niej polegać miało na tw orze
niu się w organizm ie fosforu lub połączeń kw asu fosforowego, który łącząc się z tlenem powodować m iał świecenie. Teorya ta zg a
dzała się ze wszystkiemi późniejszemi w je d nym punkcie—w tym mianowicie, że tlen do świecenia jest niezbędnie potrzebny. R ów nież ze względów już tylko historycznych ciekawe są zapatryw ania Pfliigera, k tó rjr uważa, że zdolność do świecenia posiadają wszystkie organizm y, skoro znajdą się tylko w w arunkach w yzw alających świecenie. Or
ganizm y świecące znajdują się właśnie w t a kich w arunkach, że zdolność tę ujaw nić m o
gą. Świecenie, w edług Pfliigera, związane je s t z substancyą żyjącą — a więc świecenie je s t jednym z najistotniejszych objawów ży
cia. Nieco odmienne i bliższe nowszych po jęć o istocie świecenia są zapatryw an ia Pan- cerego. Ten ostatni uważa substancyę świe
cącą za tłuszcz, k tó ry świeci podczas powol
nej oksydacyi. Z czasem, gdy wiadomości o świeceniu w zrastały, poprzednie z a p atry w ania u stąp iły m iejsca m niem aniu, że w k o m órkach świecących tw orzą się jakieś sub
stancye, które świecą w zetknięciu z tle nem.
M niemania te znalazły wyraz w teo ry i R a dziszewskiego. Opierając swe badania na dawno znanym fakcie, że pewne ciała o rga
niczne w podwyższonej tem peraturze świecą w ciemności, wykazał on, że liczne takie cia
ła świecić mogą podczas łączenia się z tle nem, o ile posiadają reakcyę alkaliczną.
Do nich należy lofina, aldehyd m rówkowy, aldehydam oniak, hydrobenzam id, anizydyna, cukier gronow y i wiele innych. To samo
znalazł dla olejków eterycznych jak terp en tynow ego, cytrynowego, bergamotowego, różanego; dla wielu węglowodanów, o ile te poddane by ły działaniu promieni słonecznych a następnie działaniu NaOH i ogrzane; dalej dla pew nych ciał tłuszczowych, a m ianowi
cie dla olejków tłustych, kwasów tłuszczo
wych; dla alkoholów, posiadających więcej niż cztery atom y węgla w cząsteczce. P o nieważ światło wydawane przez te ciała jest tak ie samo, ja k światło, wydaw ane przez or
ganizm y żyjące i ponieważ niektóre z tych połączeń ja k cukier gronowy, lecytyna, cho- lesteryna znajdują się w substancyi żywej, Radziszewski przypuszcza, że świecenie o r
ganizm ów żyjących polega w łaśnie na u tle
n ianiu takich związków. Do świecenia po
trzebne są niezm iernie małe ilości tych związ
ków. Radziszewski rozpuszczał 1,83 g lofiny w 25 cm3 alkoholowego roztw oru w apna i przekonał się, że cała ta masa świeciła w przeciągu 20 dni i nocy. Przytem na 0,003 79 g lofiny potrzeba 0,000607 g tlenu.
W ynika z tego, że niezmiernie małe ilości zarówno substancyj organicznych jak i tlenu potrzebnego do ich utlenienia wystarczają do w yw ołania świecenia istot żyjących np. b a kteryj. F a k t, że świecenie je s t nieraz zależ
ne od pobudek zew nętrznych, Radziszewski objaśnia na podstaw ie analogii z zachowa
niem się ciał organicznych. Przez w strząsa
nie kolbki, zawierającej je, w ystępuje znacz
nie intensyw niejsze świecenie w całej masie badanego ciała, ponieważ w tedy tlen ma do
stęp do w arstw głębszych. Otóż, w edług Radziszewskiego, to samo zachodzi u istot żyjących. Za podrażnieniem zwierzęcia np.
m eduz lub Pyrosom y kurczą się one i spłasz
czają, a znajdujący się w nich tlen wolny wchodzi w bezpośrednią styczność z substan
cyą żyjącą.
Późniejsze badania nie potw ierdziły jed nak hypotez Radziszewskiego. W edług nie
go substancye świecące m uszą wchodzić w styczność z wolnym tlenem, a badania P feffera dowiodły, że tlen w olny w komórce nigdy nie istnieje. W ykazano natom iast w ostatnich latach, że w wielu przypadkach procesy utleniania w organizmie umożliwio
ne są przez obecność przenoszących tlen fer
m entów, ta k zw anych oksydaz. O ileby
w substancyi świecącej dało się w ykryć takie
■Ne 25
W S Z E C H Ś W IA T893 oksydazy, wówczas proces świecenia stałby
się zupełnie zrozum iałym, gdyż utlenianie odbywałoby się w takim razie zapomocą tle nu przenoszonego przez owe ferm enty.
Dubois badał dokładnie śluz, wydzielany przez organy świecące m ałża Pholas dacti- lus. Udało mu się w yciągnąć z niego dwie substancye: jednę zapomocą alkoholu, drugą chloroform u. K ażda z nich zosobna nie świeciła, gdy się je jednakże zmieszało w pewnym określonym stosunku: substancyi pierwszej 1/4, drugiej ®/4, wówczas otrzym a
na m ieszanina świeciła już w zwykłej tem pe
raturze. Substancye te nazwał Dubois lu- cyferyną i lucyferazą. L ucyferyna jest cia
łem krystalicznem , lucyferaza zaś ferm en
tem. Pierwsza znajduje się w całem ciele zwierzęcia, lucyferaza zaś tylko w organach świecących. Połączenie obu tych substancyj:
białkowej o własnościach ferm entu i lucyfe- ryny o własnościach nieznanych powoduje świecenie. Dubois obserwował również, że warunki, które działają pobudzająco lub h a mująco na ferm entacyę, ta k samo w pływ ają na świecenie. F a k t ten utw ierdza go w m nie
maniu, że świecenie polega na procesie fer
m entacyjnym , który w edług niego zachodzi nie tylko u Pholas dactilus, ale i u wszystkich innych świecących organizmów.
Wogóle praw ie powszechnie przyjęte jest obecnie zapatryw anie, że w komórce świecą- cącej w ytw arza się jakaś substancya, któ ra w zetknięciu z wolnym tlenem świecić może.
Molisch nazyw a ją „photogen". W pewnych razach substancya ta pozostaje wew nątrz komórki i wówczas m am y do czynienia ze świeceniem śródkomórkowem. w innych ra
zach jest ona wraz ze śluzem wydzielana na- zewnątrz. W ydzielanie śluzu jest ogromnie rozpowszechnione w świecie zwierzęcym.
Daje się ono zauważyć u robaków, małży, u pewnych Myriapodów. W śluzie świecą
cym Pholas dactilus elem enty komórkowe nigdy w ykryw ane nie były, tak samo u My
riapodów świecących, u Orya barbarica np.
substancya świecąca jest w edług badań Du- boisa cieczą kleistą, ciągnącą się, która ju ż pod mikroskopem ze stanu koloidalnego przechodzi w krystaliczny i przytem światło wydaje. W e w szystkich tych w ypadkach zachodzi typowe świecenie poza obrębem ko
mórki. Organy ryb kostnoszkieletowych
stanow ią jakby ogniwo pośrednie między świeceniem poza obrębem komórki, a w e
w nątrz niej się odbywającem. Mają one bu
dowę gruczołu, ale śluzu świecącego naze- w nątrz nie wydzielają. Pozostaje on albo w świetle gruczołu, albo też wew nątrz ko
mórek samych.
Za mniemaniem, że świecenie jest jakim ś procesem ferm entacyjnym przem aw iają ob
serwowane nieraz fakty świecenia śluzu po śmierci zwierzęcia. Substancya świecąca orga
nów Luciola italica po poprzedniem zw ilże
niu świecić może. Organy świecące L am p y
ris splendidula wysuszone nie świecą, o ile się je jednak zwilży wodą, świecą znowu.
B ougardt wykazał, że świecenie ich w ystą
pić może naw et po upływ ie roku. W ysu
szone ślimaki Philirhoe bucephalurn włożone do wody świecą z powrotem, tak samo Pbo- las dactilus świecić może przez cały tydzień po śmierci, o ile się go przez cały czas trz y ma w wilgoci.
Peters tłum aczy proces świecenia na pod
staw ie swych badań nad żebropławami w spo
sób w zasadzie zgodny z teoryą „photogo- n u “, t. j. z teoryą wydzielania pi-zez kom ór
kę pewnych substancyj świecących. Czyni on je zależnem od stanu przem iany m ateryi komórki świecącej, a więc od jej stanów m e
tabolicznych. W świetle gromadzić się mo
gą w komórce takiej pewne substancye, k tó re w ciemności ulegają rozpadowi i ten w ła
śnie proces ich rozpadu wywoływać ma św ie
cenie. Gdy zapas tych substancyj zostaje wyczerpany, np. wskutek zbyt długo trw ają cych pobudek mechanicznych, wówczas świecenie ustaje.
W ogóle z nowszych badaczów tylko Beije- rinck nie przyjm uje istnienia świecącej sub
stancyi w’ komórce, ale uważa świecenie za funkcyę fizyologiczną komórki, podobnie jak Pfluger. W ydzielanie św iatła towarzyszy w edług niego specyalnie w organizmach świecących przemianie peptonu na uorgani- zowaną substancyę żyjącą. Twierdzenia te oparte są na badaniach nad bakteryam i.
Molisch co do jednego p u nk tu zgadza się z Beijerinckiem, co do tego mianowucie, że u roślin świecenie odbywa się w ew nątrz ko
mórki. B adając bardzo dokładnie kolonie bakteryj świecących, nie m ógł on nigdy za
uw ażyć wydzielania substancyj świecących.
3 9 - i W S Z E C H Ś W I A T A 1? 2 5
Św iatło wydaw ane je st tylko w obrębie sa mej kolonii, a substancyi świecącej poza m a
są bakteryj nigdy znaleźć nie było można.
U grzybów świecących, ma się także do czy
nienia. z procesem, odbyw ającym się we
w nątrz komórki. W ogóle jed n a k Molisch odrzuca tw ierdzenia B eijerincka i uważa, że świecenie jest procesem czysto chemicznym , zachodzącym w substancyi, wydzielanej przez kom órkę. N azywa ją „photogen“ i j e dynie wydzielanie jej uważa za proces ży ciowy.
W ogóle, w obecnym stanie wiadomości o świeceniu organizmów, o zjaw isku tem w streszczeniu m ożna powiedzieć tyle, że świecenie jest procesem u tleniania, zacho
dzącym w substancyi, wydzielanej przez o r
ganizm y świecące, a nazwanej przez Molischa
„photo gen “.
Tlen więc jest niezbędnie do procesu świe
cenia potrzebny; je s t on praw dopodobnie przenoszony przez jakieś ferm en ty —oksyda
zy. P rzytem do procesu tego potrzebne są niezm iernie m ałe jego ilości.
Czy świecenie m a jak i związek z oddycha
niem, o tem n a podstaw ie dotychczasow ych badań nic pewnego tw ierdzić nie można.
Świecenie odbywać się może w ew nątrz komórki, lub też poza jej obrębem, gdy sub- stancya świecąca je s t wraz ze śluzem w y
dzielana nazew nątrz.
Świecenie o tyle tylko zależne jest od ży
cia kom órki, o ile w ydzielanie „p h otogenu“
tylko przez żyjące kom órki odbywać się może:
L i t e r a t u r a :
- Chun Carl. Ueber Leuchtorgane und Augen von Tiefsee-Cephalopoden. Verhandl. d. deutch.
Zool. Gesellsch. 1903.
Dubois. Das kalte Licht „Die Umscłiauu.
1901.
Kerville. Leuchtende Tiere und Pflanzen.
Illustrirte Katechismen Bd. 196.
Lode. Versuche, die optische Lichtintensitat bei Leuchtbacterien zu bestimmen. Centralbl. f.
Bacteriologie, Akt. I. Bd. 35. 1904.
Molisch Hans, Leuchtende Pflanzen. Jena.
G. Tischer. 1904.
Muraoka. Das Johanniskaferlicht. Annalen der Physik u. Chemie, Bd. 59. 1896.
Nernst Walther. Teoretische Chemie. 1898.
Peters A. W. Phosphorescence in Clonopho- res. The Journ. of exper. Zoology. Yol. II.
1905.
Piiter August. Leuchtende organismen. Sam- melreferate. Zeitschrift f. allgemeine Physiologie.
Bd. V. 1905.
Pfliiger. Ueber die Phosphorescenz verwesen- der Organismen. Pfliigers Archiw. Bd. 11.
1875.
Radziszewski. Ueber die Phosphorescenz der organischen und organisierten Korper. Liebigs Annalen d. Chemie. Bd. 203. 1880.
Yerworn Max. Ein automatisches Zentrum fur die Lichtproduction von Luciola italica. Centralb.
f. Physiologie. Bd. 6. 1892.
W ielowieyski Heinrich. Studien uber Lampy- riden. Zeitscbr. f. wissensch. Zool. Bd. 37.
1882.
B ronisław a JaJcimowiczówna.
O G RA N A TA CH CZESKICH .
Mało jest, zapewne, osób, któreby chociaż ze słyszenia nie znały g ranatów czeskich, ty ch pięknych drogich kam ieni, o czerwonej barw ie i specyalnym ogniu, który w yróżnia je od granatów indyjskich, alm andynam i zw anych, oraz granatów tyrolskich o czar- nem zabarwieniu, i podnosi znacznie ich w artość.
Miejscowość, w której znajdują się g ran a ty, leży w obwodzie Litom ierzyckim , u stóp czeskiego w zgórza środkowego i obejmuje, na przestrzeni 7 Jem2, trzynaście wsi, z k tó ry ch najw ażniejszem i co do produkcyi g ra natów są: Trzebienice, Staro-Trzebiw lice i Drzemczyce.
Z najdują się w praw dzie g ra n a ty i w wie
lu in n y ch miejscowościach Czech, ja k np.
K utn ej Horze, M erunicach (około Cieplic) i wiele innych, ale nie są one ju ż ta k piękne i ta k cenione, jak g ran a ty z poprzednich miejscowości. W ydobyw anie granatów w ob
wodzie Litom ierzyckim , ja k głoszą miejsco
we podania, odbywało się już w bardzo od
ległych czasach.
L a t temu cztery w Trzebienicach, gdy ko
pano fundam enty, w miejscu, gdzie w X I
W S Z E C H Ś W IA T
395
jYb
25
wieku znajdow ał się cm entarz, zostały zna
lezione bransolety z bronzu, w których były poopraw iane niezupełnie dokładnie obrobio
ne granaty.
Największe g ran a ty zostały znalezione w początkach X V III stulecia, z których je den, zwany „królem granatów czeskich“, wielkości ja ja gołębiego, znaleziony w Trze- biwlicach, obecnie znajduje się w zbiorach zamkowych w Dreźnie.
Przed siedmiu laty, również w Trzebiwli- cach, został znaleziony gran at, wielkości orzecha laskowego, pięknego koloru wiśnio
wego, k tóry znajduje się teraz w Trzebie- nicach, w m uzeum miejscowem.
W e wszystkich, wyżej wym ienionych m iej
scowościach, spotykam y g ran a ty w pokła
dzie napływowym , po miejscowemu zwanym
„G rzechot11. Pokład ten spotyka się na roz
m aitych głębokościach, najczęściej od 3 — 6 m, a czasami wychodzi naw et na powierzchnię ziemi.
Miejscami w pokładzie granatonośnym spotykają się kotliny, o wymiarze kilku m e
trów kw adratow ych, zaw ierające znaczne ilości granatów , albo też trafiają się osobli
wego rodzaju buły, pełne granatów , nazyw a
ne ,,m atkam i granatów ".
Trzy są sposoby w ydobyw ania granatów : 1) zapomocą podkopu;
2) robotam i odkrywkowem i i
3) poszukiw aniem , na powierzchni ziemi.
W ydobyw anie granatów zapomocą podko
pu je st sposobem najbardziej używanym , ale też i najbardziej niebezpiecznym, oraz najm niej praktycznym i zyskownym.
R oboty rozpoczynają się zwykle zimową porą, a zasadzają się n a tem, że w miejscu, gdzie spodziewane są g ran aty, pogłębiają studnie, o wym iarze 10 : 0,5 m, ta k głęboko, aż zostanie przekopany pokład granatow y.
Na powierzchni umocowuje się wał, n aj
prostszej konstrukcyi, zapomocą którego żo
na, lub ktoś inny z rodziny, pracującego na dole robotnika, w koszu, lub kuble wyciąga w ykopany „grzechot".
W arstw a napływ ow a, zawierająca g ran a ty, bywa zwykle niezbyt gruba, a ponieważ robotnik wybiera ją, zaczynając robotę od spodu, wokół na w szystkie strony, grozi więc niebezpieczeństwem oberwania, a tem samem—zasypaniem pracującego robotnika,
czego przypadki zdarzają się dosyć często.
W ydobyty „grzechot" odnosi się do pobliz- kiego potoku, lub rzeczki, gdzie bywa prze- płókiw any w specyalnych korytach, przez które stale przepływ a woda, unosząca z sobą lekkie części ziemi i gliny. N astępnie w sy
pują przepłókany grzechot do niewielkich sit, które, zanurzone w wodzie, zostają pod
dane ręką silnemu ruchow i obrotowemu, w skutek czego granaty, jako cięższe, osadza
ją się na spodzie sita, a na powierzchni gro
m adzą się drobne kawałki skał płonnych, odrzucane w m iarę nagrom adzenia. S tu d nie, służące do wydobywania granatów , po
głębiają się tylko w zimie na polach, prze
znaczonych pod zasiew wiosenny. Dlatego też, pod koniec zimy, roboty górnicze zakoń
czają się, studnie zostają zasypane, a cała miejscowość znów jest zdatna pod wiosenną orkę i zasiew.
J a k już wspomniałem wyżej, podczas wy
dobywania w arstw y granatonośnej, trafiają się specyalne kotliny, lub buły pełne g ran a tów, które szczęśliwemu znalazcy sowicie się opłacają; tak np. we wsi Chodulach pewien robotnik, na głębokości 3 m, nap otk ał kotli
nę, z której w ydobył granatów za 4000 reń
skich.
D rugi sposób wydobywania granatów , za
pomocą robót odkrywkowych, przypom ina roboty, prowadzone podczas wydobywania gliny i kamienia. Tego rodzaju roboty pro
wadzą się zwykle cały rok i wówczas nie może być już mowy o upraw ie i zasiewaniu ziemi, odjętej przez roboty górnicze.
O statni sposób — zapomocą poszukiwania na powierzchni ziemi, znajduje największe zastosowanie po deszczu, kiedy gru d ki skał są obmyte, a g ranaty swoim blaskiem zdra
dzają się z oddali. Tego rodzaju poszuki
waniom granatów oddają się przew ażnie bie
dacy, dzieci i starcy.
W ypłókane w wodzie g ran a ty dzielą się w edług wielkości, zapomocą sit z otworami, różnych rozmiarów i g atu n k u ją się według liczb: 16, 17 i dalej aż do 24, następnie znów:
30, 40, 50 i dalej aż do 400.
K ażda liczba oznacza ilość granatów , je dnakowej wielkości, ważących jeden łót wie
deński, np. na jeden łót w iedeński idzie 24 granaty, liczby 24. W iększe g ran aty , a cza
sami naw et i gran aty liczb niższych, jeżeli
396
W S Z E C H Ś W I A TJNś 25 w yróżniają się czystością zabarw ienia i o-
gniem , sprzedają się pojedynczo. G ran aty drobne sprzedają się na wagę i używ ają się
w aptekach do tarow ania.
J u sty n ia n Zieliński.
K O RESPON DEN CY A W SZ E C H ŚW IA T A .
Zgorzel siewek buraczanych.
W liście swym do mnie z dnia 10/111 r. b.
p. J. Brzeziński wyraża przekonanie, że grzybek Cladochytrium betaecolura, o którym, jako o no
wym gatunku wykrytym przez siebie, pomieści
łem notatkę we Wszechświecie (JVs 7 r. b. str.
107) jest. identyczny ze znalezionym przez niego jeszcze w 1904 r. śluzowcem Mysomonas betae, znanym mi poprzednio z jego listów i opowiadań.
Odpowiedź na ten zarzut pomieściłem w JSI® 12 Wszechświata z r. b. na str. 189. Obecnie, kie
dy praca p. Brzezińskiego ukazała się w druku '), daję zestawienie cech mego Cladochytrium betae- colum tak jak go przedstawiałem sobie podczas pisania notatki w Al’ 7 Wszechświata, a także jak go obecnie, po dokonaniu dalszych badań poj
muję i śluzowca Myxomonas betae, aby każdy mógł się przekonać, że między badanym przeze mnie grzybkiem, a śluzowcem p. B. zachodził}' i zachodzą głębokie różnice, wyłączające wszelką myśl o identyczności obu organizmów.
M yxom onas betae.
(W edług wyżej zacytowanej pracy p. Brze
zińskiego).
Cały cykl rozwoju stanowią: 1) pływki o jednym biczyku bardzo drobne; autor nie po
daje ich wymiarów, lecz sądząc z załączonych przy mikrofotografiach powiększeń długość ich wynosi około 1 jj,. 2) ameby (myxameby) rozmiarów niewiele większych; 3) plazmodya. powstające najczęściej z połączenia się myxameb. 4) Cysty, ciałka brunatne, owalne o powierzchni gładkiej, przez kiełkowanie wydają ameby, średnica ich wynosi średnio 5 ja. 5) Zarodniki wolne, bru
natne, kuliste ciałka o gładkiej powierzchni i śre
dnicy 1 [j. — 11j 2 [j.. Kiełkując wydają pływkę.
Cladochytrium betaecolum.
(W edług notatki w J\|o 7 i 12 Wszechświata).
1) Pływ ki owalne długości około 5 [j.. 2) Ame
by rozmiarami odpowiadającemi pływkom. 3)
*) Myxomonas betae, parasite des betteraves par J. Brzeziński, Extr. du bulletin de 1’Academie des Sciences de Cracovie, (Cl. des sciences mathem.
et natur.) Mars 1906
Grzybnia bardzo cienka od 1 — 2 ij. grubości, miejscami tworząca nabrzmienia, przypominające komórki zbiorowe (Sammelzełlen), opisane dla Cladochytridiaceae. 4) Zarodnie kuliste, bez
barwne. gładkie, powstające na końcach grzybni i wydające pływki. Średnica ich wynosi od
8 —12 {ł.
W zestawieniu tem umyślnie pominąłem jedno stadyum, które przy porównaniu fotografii i opi
su w pracy p. Brzezińskiego z memi preparatami okazało się rzeczywiście identycznem. Są to zoosporangia (zoocysty) p. Brzezińskiego i moje zarodnie spoczynkowe czyli cysty. Mają one postać ciałek kulistych, brunatnych, o średnicy 15 — 20 jj,, prawidłowemi wypukłościami okry
tych. Oba więc opisywane mikroorganizmy po
siadałyby jedno stadyum wspólne, gdyby nie to, że te utwory nic wspólnego ani ze śluzowcami, ani z grzybkami wJaściwemi nie posiadają, są to bowiem ziarna pyłkowe buraka, a właściwie ich puste błony, które w wielkiej ilości spotykamy zawsze na powierzchni okwiatu kłębka, skąd dro
gą mechaniczną dostają Się i na powierzchnię kiełków. Pomyłkę tę spostrzegłem przed kilku miesiącami, kiedy przekonawszy się że połącze
nie moich cyst z grzybnią jest pozorne, porówna
łem je z pyłkiem kwiatowym buraka. Błędowi temu uległ, jak widzę z fotografii JSS 25 — 28 i p. Brzeziński. Przynajmniej pomiędzy fotogra
fiami jego zoosporangij, a pyłkiem żadnej różnicy znaleźć niepodobna.
A teraz szereg danych, dotyczących uzupełnie
nia i poprawienia rozwoju obu grzybków, zgo
rzelowych, jako wynik moich badań, poczynio
nych od lutego do chwili obecnej: grzybek Cla
dochytrium betaecolum nie należy wcale do ro
dziny Chytrydiaceae, ponieważ przypisywane mu pływki i zarodnie okazują się obcego pochodze
nia, połączenie zaś zarodni z grzybnią — pozor- nem. Natomiast udało mi się odszukać prawdzi
we organy owocowania grzybni, któremi są jedno ■ komórkowe, bezbarwne gładkie konidya (dł. 4 — 6 jj. szer. 2 ;x), tworzące się na wierzchołkach sztywnych, bez przegródek trzoneczków. Za
rodniki te zapomocą śluzu sklejają się w powie
trzu wilgotnem w gładkie, nawpół przezroczyste kule, wielkości zależnej od ilości wytworzonych konidyj. Zajmując sam szczyt trzoneczków kule te do złudzenia przypominają zarodnie pleśni (Mucoraceae).
Ze względu na swe organy rozrodcze grzyb ten należy więc do Fungi imperfecti, do rodzaju Cephalosporium Corda. Prawie zupełny brak przegródek w grzybni, właściwy zresztą wielu znanym gatunkom tego rodzaju np. C. roseum Oudem, spowodował, że grzybnię tę uważałem za należącą do jakiegoś przedstawiciela klasy Phy- comycetes Co zaś do wspomnianych w „\s 12 Wszechświata komórek zbiorowych, to te okazał}' się zaczątkami chlamydospor drugiego grzybka, wykrytego przeze mnie w zgorzeli, a mianowicie:
Sphaeroconidium betaecolum. Względem tego
■Na 25
W S Z E C H Ś W IA T397
ostatniego gatun-ku muszę jeszcze dodać następujące dopełnienia: 1) Opisane przeze mnie płaskie ciała owocowe tego grzyba są zaczątkami piknid.
Całkiem wykształcone piknidy udało mi się wy
hodować z nich na galaretce odżywczej dopiero na wiosnę. Są to czarne, kuliste, znacznej wiel
kości (koło 300 ;a średnicy) ciałka, mieszczące wewnątrz jednokomórkowe, bezbarwne, gładkie, owalne zarodniki (dł. 5 — 6 pi, szer. 3 — 4 [i).
2) Opisane poprzednio w A? 7 Wszechświata kuliste konidya przedstawiają chlamydospory, odmienne wszakże od wspomnianych w poprzed
niej notatce dla tegoż gatunku chlamydospor o błonach zgrubiałych, brunatnych
D r. J . Trzebiński.
SPR A W O Z D A N IE .
L . S ie w ru k . Kurs początkowy przyrodo
znawstwa. Cz. I. Przyroda martwa. Przeło
żył z ostatniego wydania I. M. Warszawa, 1906 r.
Nadzwyczaj cenna pod każdym względem książeczka, mogąca wprowadzić uczniów klas niż
szych do królestwa przyrody. Spolszczenie dzieł
ka p. Siewruka za zasługę poczytać należy; szko
da tylko, że szata zewnętrzna nie odpowiada war
tości wewnętrznej książki. Szczególniej rysunki są tak złe, że trzebaby zmienić je w wydaniu na- stępnem, które— miejmy nadzieję— wkrótce oka
że się potrzebne.
J a n Sosnowski.
B ru n o n Czaplicki.
Zarys bakteryologii krwi (z laboratoryum d-ra St. Serkowskiego).Łódź, 1906 r.
Rozprawa wychodząca z pracowni prywatnej naukowej jest w Polsce rzeczą tak nadzwyczaj rzadką, że z uznaniem i szacunkiem zjawiska po
dobne zaznaczać należy. Nie będąc specyalistą- bakteryologiem nie mogę wydać o pracy p. Czap
lickiego żadnego szczegółowego sądu — to też zwrócę jedynie uwagę na kwestyę z dziedziny mego fachu, mianowicie na reakcyę krwi. Od roku 1901 dzięki prawom Friedenthala, Farkasa, Ko
bera i in. wiemy, że krew jest cieczą obojętną, t. j. koncentracya jonów hydroksylowych i wodo
rowych jest w niej taka jak w wodzie. Tym
czasem p. Czaplicki ciągle mówi o alkaliczności krwi o zmianach jej w przypadkach chorobowych i wspomina nawet o próbach tłumaczenia w ten sposób bakteryobójczego jej działania. Sądząc przez analogię z innemi zjawiskami w tym właś
nie przypadku wpływ mogłyby wywierać tylko
jony hydroksylowe, których we krwi niema wię
cej, niż w wodzie. Wogóle sądzę, że badanie prawdziwej alkaliczności krwi drogą ogniw gazo
wych i w przypadkach patologicznych może da- łobjr wyniki ciekawe, a w każdym razie zastąpi
łoby dane dawniejsze, oparte na mianowaniu, i nie wytrzymujące obecnie krytyki.
Ja n Sosnoicski.
KRONIKA NAUKOW A.
— N o w e o b lic z e n ie ś r e d n i e j t e m p e r a t u r y z ie m i. Wyniki, które otrzymał Mohn na średnią temperaturę strefy, zawartej pomiędzy 60° a 90°
szerokości północnej, na podstawie danych me
teorologicznych, zebranych przez Nansena pod
czas wyprawy do bieguna, skłoniły Hanna do po
nownego obliczenia średniej temperatury dla ca
łej półkuli północnej. Przyjąwszy dla strefy od równika do 55° dane Spitalera, otrzymał on na średnią temperaturę roczną oraz na średnie tem
peratury miesięcy skrajnych wartości następu
jące:
Cała półkula.
Styczeń 7°,8 Lipiec 22,5 Roczna 15,1
A że dawniej znaleziono dla półkuli południo
wej wartości:
Od rów Od 30° Od 65°
nika do do bie do bie
30° guna guna
22",8 — 7°.2 — 28°,3
27,2 17,9 6,0
25,2 6 — 13,1
Styczeń
17°,3
Lipiec 10°,3
Roczna 13°,6 przeto dla całej kuli ziemskiej wypada
12°, 55 16°,55 14°, 35
Różnice w temperaturze pomiędzy półkulami okazuje się równą 15°, 1 — 13°,6 — 1°,5. Gdyby można oprzeć się na wszystkich wynikach ostat
nich wypraw do bieguna południowego, to nie
wątpliwie wartoby było obliczyć na nowo tempe
ratury dla półkuli południowej. Atoli należałoby również poddać rewizyi średnie temperatury, do
tyczące szerokości niższych. Jestto, zaiste, „hań
bą międzynarodową1*, że wciąż jeszcze trzeba wprowadzać do rachunku liczby przestarzałe.
W dalszym ciągu swej pracy Hann podaje w skró
ceniu tablicę, w której Supan obliczył był (1887) średnie temperatury dla półkul wschodniej i za
chodniej, odgraniczonych południkami 20° W.
i 160 E ., wprowadziwszy uprzednio zmiany uwa
runkowane Mohnowskiemi temperaturami bie- gunowemi. Posługując się liczbami tej tablicy, Hann obliczył średnie temperatury dla półkul za-