• Nie Znaleziono Wyników

»\ó 25 (1261).

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "»\ó 25 (1261)."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

»\ó 25 (1261). W arszawa, dnia 17 czerwca 1906 r. Tom XXV.

T Y G O D N I K P O P U L A R N Y , P O Ś W I Ę C O N Y NA UK OM P R Z Y R O D N I C Z Y M .

PRENUMERATA „WSZECHŚWIATA44.

W W a rsz a w ie: rocznie rub. 8 , kwartalnie rub. 2.

Z p rz e sy łk ą p o c z to w ą : rocznie rub. 10, półrocznie rub. 5.

Prenumerować można w Redakcyi Wszechświata i we wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą.

Redaktor Wszechświata przyjmuje ze sprawami redakcyjnemi codziennie od godziny 6 do 8 wieczorem w lokalu redakcyi.

A d r e s R e d a k c y i : M A R S Z A Ł K O W S K A N r . 118. — T e l e f o n u 8 3 1 4 .

K U RSY N A U K O W E W YŻSZE.

Społeczeństwo nasze trudem i ciężką w al­

ką zdobywać sobie m usi światjp nauki. Nie posiadam y w kraju własnych ognisk oświaty publicznej, w skutek czego tysiące umysłów, spragnionych wiedzy nie m a gdzie pragnie­

nia tego zaspokoić. To też gorącem sercem i gotowemi do pomocy dłońm i w itać nam należy tych, którzy chcą choć w części p rzy­

czynić się do wzmożenia działalności na po­

lu oświaty. Teraz oto, niedawno, kółko lu ­ dzi, m iłujących naukę i zajm ujących się sze­

rzeniem jej w społeczeństwie, skorzystało zpierw szego przebłysku nadziei, jak a zaświ­

tała nam w jesieni r. 1905 i powzięło myśl zorganizowania system atycznych wykładów wyższych pewnej liczby przedm iotów z dzie­

dziny wiedzy ścisłej (m atem atyki i nauk przyrodniczych), oraz w ykładu psychologii.

Starania o urzeczywistnienie tej pięknej m y­

śli podjął K om itet M uzeum Przem ysłu i R ol­

nictw a i doprowadził je do pomyślnego roz­

wiązania. Na początku r. b. otrzym aw szy odpowiednie pozwolenie, Zarząd Muzeum ogłosił natychm iast zapisy, a od d. 15 stycz­

nia rozpoczęły się w ykłady system atyczne 9-ciu przedmiotów w zakresie uniw ersyte­

ckim. Od d. 1-go lutego r. b przybyły jesz- czo dwie katedry przyrodnicze, od d. zaś 15 m arca został rozpoczęty kurs psychologii.

Tak więc, w krótkim przeciągu czasu po­

wstało dwanaście katedr, które pozyskały pokaźną liczbę 808 słuchaczów. Liczebność zapisów na oddzielne w ykłady idzie w nastę­

pującej kolei: psychologia (p. M ahrbu rg) biologia ogólna (p. Sosnowski), fizyka (p.

Kalinowski), embryologia (p. Tur), botanika (p. Woycicki), chemia nieorganiczna (p. Mi- łobędzki) i organiczna (p. Bielecki), zoologia (p. Tur), analiza algebraiczna (p. Dickstein), astronomia (p. Banachiewicz), geologia (p.

Lewiński), geom etrya analityczna (p. Z a­

rzecki), fizyologia (p. Sosnowski), m ineralo­

gia (p. W eyberg). Średnia liczba osób, zapisa­

nych na każdy wykład wynosiła około stu.

Dobry przykład Muzeum Przem ysłu i R ol­

nictw a znalazł naśladowców w Stowarzysze­

niu Techników, które zakrzątnęło się rów­

nież około uzyskania pozwolenia na szereg w ykładów z dziedziny technicznej. W m ar­

cu r. b. w ykłady się rozpoczęły. Zapowie­

dziano ich 27, lecz do sku tku doszło tylko 10 system atycznych wykładów z 256 słucha­

czami (około 25-ciu na jeden wykład). To zmniejszenie program u, oraz nieliczny n a ­ pływ słuchaczów, należy przypisać spóźnio­

nej porze na rozpoczęcie pełnego semestru.

(2)

W S Z E C H Ś W I A T

JMł 25 W ykładano mianowicie: rachunek różniczko­

w y i całkow y (p. Straszewicz), m echanikę techniczną (p. Radziszewski), zarys elektro­

techniki (p. Pożaryski), zajęcia praktyczne z w ytrzym ałości m ateryałów (p. Szczeniow- ski), statykę budow laną ogólną (p. G rabow ­ ski), konstrukcyę budow laną (p. D om aniew­

ski), h istoryę architek tu ry starożytnej (p. M.

Tołwiński), ogrzewanie i przew ietrzanie (p.

Obrębowicz) i powtórzenie k u rsu m atem aty ­ ki średniej.

W szystkie w ykłady, zarówno w M uzeum ja k i w Stow arzyszeniu Techników szły re ­ gularnie, ku widocznemu pożytkow i słucha­

czów, oraz ku wielkiemu zadowoleniu w y­

kładających.

Inicyatorow ie kursów naukow ych nie m a­

ją bynajm niej zam iaru poprzestania na tem, czego ju ż dokonali. Myślą ich przew odnią od samego początku było zaw iązanie oddziel­

nego Tow arzystw a, któreby się stale i ener­

gicznie zajmowało organizowaniem i prow a­

dzeniem w ykładów o wyższym poziomie dla jaknajszerszych w arstw społecznych. Nie m a to być również robota tym czasowa, bo naw et, gdy dla młodzieży naszej otworzą się m ury w łasnych uniw ersytetów , kursy, o k tó ­ rych mowa nie stracą swego znaczenia dla olbrzymiej większości ludzi, pożądających wiedzy, a nie m ogących uczęszczać do z ak ła­

dów o ściśle w ytkniętych i ujętych w całko­

w ity system at naukow y ram ach. W szędzie, we w szystkich k rajach E uropy , oprócz p a ń ­ stw owych, istnieją t. zw. „wolne uniw ersy- ( te ty “ i wszędzie przynoszą one ogrom ny po- 1 żytek. Co tu wobec tego mówić o nas, o po- I ziomie nauki w k raju „gdzie pęta noszą du- | ch y “, o niezliczonych zastępach tych, k tó ­ rych trzeba uczyć, jeżeli dalej żyć m am y.

W idzim y wszyscy doskonale sk u tki dotych-

j

czasowego sposobu szerzenia wiedzy, odczu­

w am y boleśnie i dotkliw ie b rak szkół wsze­

lakiego typu. D ługi czas żyliśm y w ciem­

nościach i ciszy: czyż teraz, gdy ciemność tu i owdzie zaczynają rozpraszać ożywcze promienie, a w ciszy rozbrzm iew ają głosy, , zw iastujące lepszą dolę, pozostaniem y ślepi i niemi? W szystkiego na polu ośw iaty nam trzeba, wszystko zdobyć m usim y i — zdobę­

dziemy! Tylko nie opuśćmy żadnej sposo­

bności służenia dobrej sprawie, poprzyjm y i chętnie i skutecznie każde usiłow anie w kie-

j

ru n k u szerzenia oświaty. Je stto praca ko­

nieczna a przez to bardzo wdzięczna, że na jej owoce nie będziemy zmuszeni oczekiwać

zbyt długo.

W kw ietniu r.b ., skoro tylko wyszły prze­

pisy o związkach i stowarzyszeniach, inicya­

torow ie kursów naukow ych, którzy czekali z upragnieniem na sposobną chwilę, w ystą­

pili do w ładzy z doniesieniem o zawiązaniu T ow arzystw a K ursów Naukowych. N a pierw- szem w alnem posiedzeniu Tow arzystw a zo­

stał w ybrany Zarząd, k tó ry zamyśla z po­

czątkiem roku szkolnego 1906/7, t. j. we w rześniu r. b. otworzyć szereg w ykładów naukow ych ze w szystkich dziedzin wiedzy:

historyi, językoznaw stw a, filozofii, sztuki, pe­

dagogiki, praw a, n au k ścisłych, techniki i jej odgałęzień. W szystko to, o ile środki ma- teryalne pozwolą i siły naukowe dopiszą, ma wejść w program działalności projektow a­

nych kursów wyższego nauczania.

Powiedzieliśmy: o ile środki m ateryalne pozwolą. J a k dotychczas—nowe Tow arzy­

stwo odczuwa wielki brak owych środków7.

W ykłady, prow adzone w półroczu próbnem, za jak ie uw ażać można czas od stycznia do czerwca r. b., kosztow ały około 9500—9600 rb. Na p o k o c ie tego budżetu użyto prze­

ważnie opłaty z wpisów, pobranej od słucha­

czów (prawie 9000 rb). Z jednej strony jed n ak należałoby dążyć do obniżenia opłaty wpisowej za słuchanie kursu (za każdą go­

dzinę w ykładu w tygodniu przez sem estr pobierano mniej więcej po 3 rb.), z drugiej strony — wyższy w ykład naukow y nie może się obejść bez pomocy naukowych: pracowni, laboratoryów , dzieł specyalnych, zbiorów i t. p. N a to w szystko trzeba znacznych środków m ateryalnych.

Składka od członków Tow arzystw a W yż­

szych K ursów naukow ych wynosi m inim al­

nie po 10 rb. rocznie: na członka może być przyjęta każda osoba na przedstaw ienie dwu innych członków (o ile Zarząd przedstaw ie­

nia tego nie odrzuci). Zapisy na członków, składki i ofiary przyjm ują pp. członkowie Zarządu: Chełchowski Kazimierz, Chrzanow­

ski Ignacy, Drzewiecki P iotr, E b erh ard t Ju lia n , K ry ński Leon, Osuchowski A ntoni, Ruśkiewicz Tomasz i Świętochowski A n­

drzej. oraz kancelarya Stowarzyszenia Tech­

ników, gdzie dotychczas Towarzystwo ma

(3)

JM® 25

W S Z E C H Ś W I A T

387 swą siedzibę. Tam też dowiedzieć się można

o projektow anych na zimę r. 1906/7 w ykła­

dach i zgłaszać się z przedw stępnym na dany przedm iot zapisem.

Na to, aby z tego nowego źródła nauki wszyscy, pożądający wiedzy poważnej, mo­

gli jaknaj obficiej korzystać, trzeba oczywi­

ście rozszerzać o niem wiadomości w całem społeczeństwie. T u już zaczyna się obowią­

zek prasy i nie w ątpim y, że lotne k artk i pism naszj^ch rozniosą szybko „dobrą nowi­

nę “ we wszystkie zakątki naszego kraju.

Sem estr m a się rozpocząć we wrześniu r. b.

Program wykładów i listę w ykładających wkrótce ju ż zapewne będzie można na ła ­ mach pism naszych ogłosić. Tymczasem na w ykładających, oprócz wym ienionych na wstępie uczonych projektow ani są pp. B a­

biński, Bouffalł, Biernacki, Chrzanowski, Dziekoński, H eurich, Holewiński, Jenike, K ętrzyński, Kochanowski, K orzon, Kozłow­

ski, K ryński, Kontkiewicz, Lisiecki, M ikla­

szewski B., M iklaszewski S., Mańkowski, Okolski, Ruśkiewicz, Smoleński, Sioma, Szyl- ler, Stołyhwo, W achow ski i W asiutyński, oraz wielu innych, z którym i Zarząd nie zdą­

żył się jeszcze porozumieć dotychczas.

C. R .

Ar t u r Ja m e s Ba l f o u r, b. Pr e z e s Mi n i s t r ó w.

D Z IS IE JS Z Y NASZ POGLĄD NA ŚW IA T.

.Kilka uwag o najnowszej teoryi materyi.

Odczyt wygłoszony w d. 17 sierpnia 3904 r.

w Cambridge na plenarnem posiedzeniu British Association.

(D okończenie).

Chociażby obraz św iata, jaki teraz nie­

udolnie przedstaw iłem , w swoich zasadni- czych rysach pozostał niewzruszony, czy też pewnego dnia przez inny nowy na karcie nauki zastąpiony został, przyzna każdy, że taka śmiała próba jednolitego ujęcia przyro­

dy fizycznej wzbudza w nas wszystkich uczucie wysokiego zadowolenia intelek tu al­

nego. Porów nałbym to zadowolenie do roz­

koszy estetycznej. Odczuwamy zadowolenie podobne tem u, jakie odnosimy, gdy, d otarł­

szy do najwyższego punktu posępnej ścieżki górskiej, znowu możemy rzucić wzrok na płaszczyzny, rzeki i góry.

Czy to wewnętrzne dążenie do jednolitego świata m ateryalnego teoretycznie jest uza­

sadnione, nie badam tego. A priori trud n o jest zrozumieć, dlaczego św iat m ateryalny ma być odm ianą jednej jedynej pram ateryi, a nie budową złożoną z sześćdziesięciu czy siedmdziesięciu różnych od początku pier­

wiastków. Skąd jednak pochodzi skłonność do pierwszego pojęcia i w stręt do drugiej hypotezy? Od dawien daw na uczeni sprze­

ciwiali się mnogości pierwiastków i dlatego tak chciwie uchwycili się hypotezy, według której naw et atom y są ciałam i złożonemi, dającemi się ostatecznie w każdym razie do jednolitego sprowadzić pochodzenia.

J a osobiście hołduję otwarcie zapatryw a­

niu, że nie należy przechodzić bez uwagi nad tego rodzaju pociągiem wewnętrznym. J a n Mili, jeżeli dobrze sobie przypom inam , nie wiele cenił tych, którzy nie mogli zgodzić się na w iarę w doktrynę „działania z odle- głości“. Obserwacya i doświadczenie przed­

staw iają nam rzeczywiście ciała, które z od­

dali wzajemnie na ruchy swoje wpływają.

Dlaczegożby nie m iało tak być? Dlaczegóż mamy zracy i jakiegoś wewnętrznego, zupeł­

nie nieuzasadnionego uczucia wszystkim do­

świadczeniom zaprzeczyć? T ak orzekł Mili.

I w rzeczy samej niema na to żadnej, da­

jącej się obronić, odpowiedzi. Pomimo to nie powinniśmy dzisiaj zapominać, że tem u sceptycyzmowi, z jakim F a r a d a y ł) zabrał się do studyów nad „działaniem ciał z od- ległości“, zawdzięczamy te nader ważne od­

krycia, na których opiera się nie tylko nasz cały przem ysł elektryczny, ale naw et nasza teoryą elektryczna materyi. I dalej też nie powinniśm y przeoczyć, że wszyscy fizycy do

ł) Faraday Michał, ur. 1794, zm. 1867; fizyk i chemik angielski; twórca niejako chemii fizycz-

j nej; prowadził badania nad prądami indukcyjne-

! mi, elektromagnetyzmem, diamagnetyzmem; od-

j krył prawa elektrolizy i wykonał wiele wspania-

\ łych doświadczeń ze skraplaniem gazów; naj-

* ważniejsze odkrycia jego należą do dziedziny fizyki.

(4)

388

W S Z E C H Ś W I A T

JS» 25 dnia dzisiejszego w brew wszelkim nieuda­

nym próbom, aby objaśnić ciążenie, nie chcą zadowolić się teoryą, w ystarczającą dla Mil- la, k tó ra określiła ciążenie poprostu, jako niew yjaśnioną właściwość ciał, działających wzajem nie n a siebie z oddali.

Te tajem nicze znaki gw oli poznania p raw ­ dziwej isto ty rzeczy zasługują zdaniem mo- jem na więcej uw agi, niż dotychczas byliśm y skłonni im poświęcać. Że one istnieją, to pewna; że one m ącą surow ą bezpartyjność czystego em piryzm u, to także nie daje się zaprzeczyć. W prow adzona doktryna, n ak a­

zująca każdem u, kto tajem nice n a tu ry chciał­

by badać, wejść w służbę doświadczenia i być posłusznym jego najlżejszym w skaza­

niom, jest tylko częściowo słuszna. W n o r­

m alnych w arunkach badacz n a tu ry bez w ą t­

pienia będzie m usiał ją przyjąć. Z darza się jedn ak od czasu do czasu, że obserwacye i doświadczenia przestają być traktow ane, jako kierownicy, za którym i ślepo iść n ale­

ży, ale jako świadkowie dowodowi, których ostre p y tan ia krzyżowe doprowadzić m ają ad absurdum . Ja sn e ich oświadczenia po­

dane zostaną w wątpliwość i sędzia śledczy nie wcześniej spocznie, aż wyciągnie z nich w yznanie, zgodne możliwie całkowicie z jego ź góry powziętą teoryą.

Tego rodzaju postępow anie w yjaśnia się i tłum aczy, samo przez się, w w ypadku, kie­

dy m iędzy otrzym anem i w najróżnorodniej­

szych w arunkach rezultatam i doświadczenia zachodzi oczywista sprzeczność. Tego ro ­ dzaju sprzeczności muszą być, samo się przez się rozumie, usunięte i nau k a nie może spo­

cząć dopóty, póki m iędzy niemi nie rzuci mostów. T rudność nadarza się rzeczyw i­

ście w tedy, jeżeli doświadczenie dało widocz­

nie niezaprzeczone rozwiązanie, a in sty n k t naukow y wszelako stoi tw ardo przy swojem zdaniu przeciwnem. Podałem ju ż dw a p rzy ­ kłady takie. K to będzie chciał zadać sobie tru d , znajdzie inne jeszcze w ypadki. Skąd pochodzi ten pociąg i jak a je s t jego wartość?

Czy odzwierciedla się w nim znowu ty lko przesąd, nad którym m usim y poprostu przejść do porządku dziennego, czy też za­

w ierają się w nim oznajm ienia i wskazania, k tórych człowiek m ądry przeoczyć nie pow i­

nien?

♦ * #

Nie będę teraz dotykał tych kw estyj. Za waszem łaskawem pozwoleniem wolę raczej poruszyć p y tania dalsze, które, chociaż w żad­

nym razie nie nowe, zostały wskrzeszone przez najświeższą teoryę m ateryi. Jasnem je s t dla nas, że nasze zapatryw ania teraźniej­

sze różnią się jaskraw o od tych, które są re ­ zultatem zwykłego badania. Żadne wy­

kształcenie naukow e nie mogło nas upoważ­

nić, n aw et w chwilach zapomnienia, do z a ­ patryw ania się na tw ard ą ziemię, n a której

! stoim y, lub na twory, z którem i nasza wę­

drów ka ziemska ta k ściśle je s t złączona, jako na konglom erat monad elektrycznych, poru­

szających się w odstępach stosunkowo szero­

kich w przestrzeni, którą dostrzeżone dla nas substancye zdają się zajmować. Nie­

mniej jasnem jest, że podobna różnica istnie­

je pomiędzy tą nową teoryą m ateryi i ową zm ianą poglądów powszednich, którem i n a­

uka zadaw alała się dotąd ogólnie.

N a czem polega więc ta zmiana zap atry ­ w ań powszednich? Mówiąc krótko, ujaw nia się ona w starem fiolozoficznem odróżnianiu własności, tak zwanych „pierw szorzędnych14 i „drugorzędnych11. Pierwszorzędnym w ła­

snościom przypisyw ano b y t zupełnie nieza­

leżny od badacza. W tem właśnie łączyła się teoryą z zapatryw aniem powszedniem.

W e własnościach drugorzędnych, ja k ciepło i barw a, nie przypuszczano przeciwnie żad­

nej tego rodzaju niezawisłej egzystencyi.

W idziano w nich jedynie wrażenia, które, pochodząc od własności pierwszorzędnych, działały na zm ysły nasze. Tutaj więc zap a­

tryw anie powszednie i teoryą naukow a roz­

dzielały się zupełnie.

Proszę nie obawiać się, abym chciał przed­

staw ić teraz spory, jakie się wywiązały z tych teoryj. Pozostaw iły one stałe ślady w nie­

jednym system acie filozoficznym, a uchodzą

dziś jeszcze za nierozstrzygnięte. G dy się

one jeszcze toczyły, zdaw ała się znikać sama

możliwość objektywnego świata fizycznego

pod rozkładającym wpływem analizy k ry ­

tycznej. Z tem wszystkiem jednak nie mam

teraz nic do czynienia. Nie zadaję pytania,

ja k i posiadam y na to dowód, że św iat ob-

jek ty w n y istnieje lub ja k m oglibyśmy go,

w razie tw ierdzącym , poznać. Są to p y ta ­

nia, jakie filozofia zadawać może, nauce jest

jed n a k narzucać je wzbronione. Gdyż w po-

(5)

•Na 25

W S Z E C H Ś W IA T

389 rządku logicznym one naukę poprzedzają

i nauka przyrody staje się w tedy dopiero możliwa, kiedy z naszych odpowiedzi na p y ­ tania te zniknie wszelki sceptyzm.

Obecny mój w ykład nie w ym aga ode mnie niczego więcej, ja k tylko stwierdzenia, że nauka trzym ała się w ogólności tej teoryi

„pierwszorzędnych1' i „drugorzędnych“ w ła­

sności m ateryi, bez względu na to, czy jest ona słuszną, czy błędną. Doświadczenia Newtona opierają się na tych zapatryw a­

niach o m ateryi. Do nich zastosował on swe praw a ruchu. Jej przypisyw ał ogólne cią­

żenie. Sytuacya nie uległa istotnej zmianie naw et wtedy, gdy nauka zaczęła się zajm o­

wać ruchem cząsteczek, ja k również krąże­

niem planet. Gdyż cokolwiekbyśmy w ie­

dzieć mogli o cząsteczkach i atom ach, pozo­

staw ały one jednak częściami m ateryi, która posiadała te „pierwszorzednea własności, ja ­ kie m ateryi w jej całości przypisywano, nie­

zależnie od tego, czy znajdow ała się w m a­

łej, czy dużej ilości.

Teorya elektryczna, k tórą przedstaw i­

liśmy, wprowadza nas wszakże do zupełnie nowej dziedziny. Nie ogranicza się na tem, by wytłumaczyć „drugorzędne14 własności zapomocą „pierwszorzędnych “ lub też ob­

jaśnić zachowanie się m ateryi uchwytnej zachowaniem atomów. R ozkłada ona raczej m ateryę, tak m olarną, jak i m olekularną, na coś, co ju ż przestaje być m ateryą. Atom je s t teraz tylko stosunkowo obszerną prze­

strzenią, w której drobniutkie m onady odby­

wają swoje krążenie prawidłowe; same mo­

nady nie są już uznawane za jednostki ma- teryalne, ale za jednostki elektryczne, tak, że ta teorya nie tylko m ateryę tłum aczy, ale ją swem tłum aczeniem znosi.

* # *

Nie mam zam iaru przedstaw iać, jak wiel­

ka zachodzi sprzeczność między zapatryw a­

niem na m ateryę, jakie ma uczony a nie- uczony, lecz raczej stwierdzić, że pierwsze ' z tych dwu całkowicie sprzecznych zapatry­

wań w swej całości zbudowane je s t na dru- giem. W ydaw ać się to może paradoksem.

Tw ierdzim y wszakże, że w szystkie nasze doktryny opierają się na doświadczeniu, do­

świadczenia jednak, które są podstaw ą n a ­ szych teoryj o świecie fizycznym, opierają

się znowu na w rażeniach zmysłów, które z tego św iata otrzym aliśm y. Są to przyczy­

ny i przedm ioty doświadczenia i w tej dzie­

dzinie niema nic innego. W nioski jednak, o których następnie mówimy, że opierają się całkowicie na doświadczeniu, znajdują się według wszelkiego pozoru w prostem do nie­

go przeciwieństwie. Co wiemy o istocie rze­

czy, opiera się tem samem na złudzeniu zmy­

słów i naw et obrazy, jakich używamy, gdy w m yśli zajm ujem y się niem i lub innym sta ­ ram y się je wyjaśnić, są wzięte z zapatryw ań antropomorficznych, w które wierzyć nauka nam zabrania, a z których korzystać zmusza nas natura.

W stępujem y tu taj w dziedzinę szeregu za­

dań, jakiemi w inna zajmować się logika in ­ dukcyjna, która jednak przez tę nawskroś niezadawalającą gałęź filozofii system atycz­

nie była zaniedbywana. W in a tego nie do­

ty k a badaczów natury. Oni winni zajm o­

wać się odkryciami, nie zaś badać zasadni­

cze początki, których obecność wykazuje n a ­ sza zdolność robienia odkryć. Metafizycy transcedentalni nie m ogą też na to poradzić.

Szperaniny ich obejm ują całkowicie odrębną sferę myślenia. Interes ich w filozofii przy­

rody jest um iarkow any i jakiegokolwiek ro ­ dzaju byłyby odpowiedzi, jakie otrzym aćby mogli na szczególnie blisko serca im leżące kwestye, to zaledwie przewidzieć można, czy problem aty skromniejsze, o jakich wspom­

niałem, znajdą się dalej lub bliżej rozw ią­

zania.

Jeżeli zatem badacze przyiody i metafizy­

cy zdają się być od wszelkiej w iny zwolnie­

ni, niepodobna tegoż samego powiedzieć 1 o filozofach, którzy za p u n k t wyjścia m ają

i

empirykę. Nie tylko nie rozwiązali oni pro­

blem atu, lecz zaledwie uświadomili się, że istnieje taki problem at, k tó ry rozwiązania oczekuje. Z najdują się oni pod klątw ą nie­

porozumienia, o którem już wspomniałem.

W ychodzą z założenia, że nauka przyrody troszczy się jedynie tylko o tak zwane zja­

wiska przyrody, że obowiązek swój spełnili, poznawszy przyczynowość między naszemi własnemi organam i zmysłowemi i że tylko o prawo n atury chodzi, nie zaś o wew nętrz­

ną rzeczywistą istotę rzeczy. W ięcej jeszcze, gdyż, wątpiąc nawet o obecności tego rodza­

ju świata fizycznego, nie czuli się nigdy po-

(6)

390

W S Z E C H Ś W I A T

J\l» ‘25 wołani do zbadania poważnie m etody, zapo­

mocą której nauka do swych doszła rez u lta ­ tów, ani też do orzeczenia, czy m etoda ta jest właściwa. B iorąc do ręki logikę M illa,—

gdzie mowa je s t o tem , co leży „obok“ i co

„potem u zjaw isk przyrody, o różniczkow aniu i zgodności, i porów nyw ając z tem przed sta­

wieniem m etodę, której pozornie do stw ier­

dzenia tego przedstaw ienia u ży to ,—poznaje­

m y łatw o, ja k m ało pożywnym je s t pokarm duchowy, ja k i nam podaw ano do tąd pod pysznym ty tu łem teoryi indukcyjnej.

* * *

Z tem i obserwacyam i łączy się jeszcze j e ­ den szereg myśli, oddaw na m nie n u rtu ją cy , który jednak, przyznać muszę, nigdzie nie był poruszany. Przedew szystkiem uprzy- tom nijm y sobie jasno, że są spostrzeżenia zmysłowe, dostarczające nam w logicznem następstw ie założeń, z k tó ry ch tw orzym y ostatecznie naszę całkow itą znajomość świa­

ta fizycznego. Mówią nam one, że św iat fizyczny istnieje; dają nam w yjaśnienia, do­

tyczące jego własności. Id ąc jed n ak dalej za tą przyczynowością, znajdzie się, że te własności zależne są częściowo od w łaściw o­

ści naszych narzędzi zmysłowych. To, co postrzegam y, zależy nie tylko od rzeczy, k tó­

re są do spostrzeżenia, lecz także od naszych oczu. To, co słyszym y, zależnem jest nie tylko od tego, co je s t do usłyszenia, lecz ta k ­ że od naszych uszu.

A jed n ak oczy i uszy i wszystkie nasze zmysły rozw inęły się w nas i naszych po­

przednikach zwierzęcych przez długotrw ały proces doboru gatunków ; i to, co odnosi się do zmysłów naszych, znajduje natu raln ie za­

stosowanie do zdolności duchowych, które pozwoliły nam w ybudow ać dum ny gm ach wiedzy na gruncie szczupłym i niepewnym, przez zmysły nasze uform owanym . U ży­

teczność jest wszakże jedy n ą pobudką dobo­

ru gatunków . Ona potęguje zdolności, k tó ­ re posiadaczowi ich lub jego gatunkow i w walce o życie wyjść m ogą na dobre; i z tej samej racyi je s t skłonna usunąć bezcelowe właściwości, chociażby być m ogły z innych punktów widzenia jaknajbardziej pociągają­

ce. Gdyż, bezcelowemi będąc, dla właścicieli swych staną się zawadą.

Rów nież jedn ak je st pewnem, że nasze zm ysły i nasza zdolność w yciągania w nios­

ków dawno już b yły w pełni rozwinięte, nim czynnie zużyte zostały do poszukiw ania ta ­ jem nic praw dziw ej isto ty rzeczy. Odkrycia bowiem nasze w tej dziedzinie są jed 37nie usiłow aniam i lat najm łodszych. Ślepe siły, które w doborze działają i tak w spaniale sy­

m ulować um ieją świadomość celu, podczas g dy troszczą się poprostu o potrzeby te ra ­ źniejszości, nie posiadają wszakże żadnego daru proroczego i tylko przez wypadek m o­

g ły dostarczyć ludzkości, w stanie jej roz­

woju, ap aratu fizyologicznego i duchowego, potrzebnego do wyższego badania przyrodni­

czego. Gdyż, ja k nas uczy nauka przyrodni­

cza, każda z naszych zdolności cielesnych i duchowych, nie pom agająca nam do obro­

ny, w yżyw iania się i rozm nażania, je s t je d y ­ nie pobocznym produktem zdolności, które tam to spełniają. Nasze organy zmysłowe dostały się nam nie dla celów badania i n a ­ sza zdolność szperania i w yciągania wnios­

ków nie rozw inęła się napewno z pierw ot­

nych instynktów zwierzęcych tak, abyśmy m ogli ostatecznie nieskończony przestw ór niebieski w ym ierzyć lub drobny atom rozka­

wałkować.

Okolicznościom tym prawdopodobnie n a­

leży przypisać, że to, co ludzkość o swem oto­

czeniu fizycznem wie, wogóle i wszczególe, nie tylko zupełnie jest niepewne, ale z g ru n ­ tu błędne. Może to dziwuem się wydać, lecz przed mniej więcej pięciu laty żył i zm arł rodzaj nasz, bez w yjątku, w świecie pozorów.

I to m niem anie błędne, o ile ono nas tu ta j dotyczę, w żadnym razie nie dotyczyło od­

ległych lub m etafizycznych, abstrakcyjnych lub boskich rzeczy, ale odnosiło się do tego, n a co ludzie patrzą i czego dotykają, do tych

„faktów zw yczajnych11, wśród których zwy­

k ły rozum ludzki stąpa codziennie krokiem zupełnie pewnym , śmiejący się i z siebie za­

dowolony. Przyczyna tego zjawiska nie jest zupełnie jasna. Być może, że zbyt re ­ alistyczny obraz n a tu ry okazał się w walce o życie nie pom agającym , lecz raczej tam u ­ jącym , i że kłam stw o korzystniej szem w yda­

wało się, niż praw da. Możliwem jest także,

że lepsze rezu ltaty z m ateryałem ta k nieudo-

skonalonym, jak tk an ka organiczna, osiągnąć

się nie dały.

(7)

j\° 25

W S Z E C H Ś W IA T

391 Jeżeli tak jest, dotyczę to samo również

i innych organów poznania, a nie tylko na­

szych zmysłów. Nie tylko one, ale i dary duchowe muszą być w edług tego samego są­

dzone. I trudno je s t zrozumieć, dlaczego do sił, działających w rozwoju człowieka, k tó ­ rym nie udała się próba w ytw orzenia pew­

nych instrum entów dla dostarczania suro­

wego m ateryału empiryce, większa miara powodzenia m a być stosowana, niż kiedy chodzi o utw orzenie ap aratu fizyologicznego, które miało umożliwić rozum owi skorzysta­

nie z osiągniętych doświadczeń. R ozm yśla­

nia tego rodzaju, przypuściwszy, że je nie całkiem od zrozumienia przez nazbyt ściśnio- ne opowiadanie oddaliłem, nie jednego prze­

straszyć mogą, że jest pewien brak spójności, nieunikniony w każdej dziedzinie myśli, składającej się z części, jakie nam podaje nauka przyrodnicza.

Można dlatego dziedzinę nauki aż do ze­

w nętrznych granic rozszerzyć; można obraz świata, ja k zawsze, odtwarzać; jego nieskoń­

czoną różnorodność sprow adzić do odmian jednego jedynego przestw ór w ypełniającego eteru i historyę jego do pow stania atomu;

i wykazać jak te atom y, co ju ż powyżej przy­

toczyłem, pod wpływem graw itacyi skoncen­

trow ały się w m gławice, słońca i we wszy­

stkie te nieprzeliczone ciała niebieskie i jak co najm niej na jednem z nich, małej plane­

cie, złączyły się w tw ory organiczne; można naw et dowieść, ja k te tw ory organiczne sta ­ ły się istotam i żywemi; ja k te istoty żywe rozwijały się w najróżnorodniejszych kierun­

kach i w końcu zrodziły rodzaj wyższy; i jak wśród tego rodzaju po wielu stuleciach po­

w stała garść uczonych, którzy po świecie, nieświadomie przez św iat ten w ydani, obej­

rzeli się, zbadali go i poznali istotę jego;

można, powtarzam , to wszystko do g ru n tu zbadać i dosięgnąć ostatnich celów nauk przyrodniczych, mimo to nie uda się nam dojść do żadnego całkowicie w sobie za­

mkniętego system u przyrodniczego.

Gdyż zagadka musi zawsze pozostać, k tó ­ rej przez ten nieskończony łańcnch przyczyn i działań nie można pomyślnie rozwiązać: to jest zdolność poznania. N auka przyrody będzie m usiała zawsze poznanie uważać za w ytw ór w arunków nieracyonalnych, gdyż ostatecznie żadnych innych nie zna. Musi

| ona jed nak poznanie uważać za racyonalne, gdyż inaczej każda nauka staje w miejscu.

Pom inąw szy trudności, jakie napotykają się, gdy doświadczeniu wyrwać chcemy praw dy, i które z doświadczeniem naszem są w sprzecz­

ności, nasuw a się następnie inna jeszcze trudność, gdy pogodzić m usim y m ętne źród­

ło naszych doktryn z ich oczywistą pretensyą do wiarogodności. Im więcej osiągam y po­

wodzenia w przedstaw ieniu ostatniego ich pochodzenia, tem większą rzucam y w ątpli­

wość na jej ważność. Im bardziej im ponu­

jący jest nasz gm ach wiedzy, tem tru d n ie j­

szą staje się odpowiedź na pytanie, jakie są wskazówki, na których się wiedza nasza opiera.

* * *

Z tem jednak w kraczam y w granice, gdzie nauka przyrodnicza zaczyna tracić kompe- tencyę swoje. Gdyby ciem na i tru d n a dzie­

dzina, która poza tem leży, zbadana i dostęp­

na być miała, winna zająć się tem zadaniem filozofia, a nie nauka przyrodnicza. „British A ssociation“ nie ma z tem nic do roboty.

Zbieram y się tu ta j, by popierać naukę na jednej z jej wielkich gałęzi. Nie popieram y jej, zacierając granice, które jednę gałąź wie­

dzy oddzielają od drugiej ku pożytkowi obu- dwu. I praw ie obawiam się, że i przeciwko mnie można podnieść zarzut, że lekceważę swoje własne wskazania i bez m usu porzuci­

łem przestronną dziedzinę, w której badacze n atu ry prow adzą swe prace.

Jeżeli tak jest, o wybaczenie prosić muszę.

Kierow ała m ną jednak myśl, aby w tych, którzy, jak ja, nie są fachowcam i w dziedzi­

nie nauk przyrodniczych, wpoić żywe swe zajęcie dla najwspanialszej z hypotez św iata fizycznego, jakie kiedykolwiek rościły sobie praw o do udowodnienia doświadczalnego;

i jeżeli byłem przytem skuszony dać do po­

znania, że nauki przyrodnicze, im dalej zda­

ją się postępować, tem więcej skazane są na idealne tłum aczenie wszechświata, wybaczą mi to naw et ci, którzy jaknajm niej są gotowi zgodzić się na moje wywody.

Z upoważnienia autora przełożył

dr. Stanisław Tarczyński.

(8)

392

W S Z E C H Ś W IA T

JM® 25

Ś W IE C E N IE , JA K O Z JA W IS K O BIOLOGICZNE.

(D okończenie).

Teonje świecenia.

W poprzednich uw agach poznaliśmy ze­

w nętrzną stronę zjaw iska świecenia, pozna­

liśm y w arunki, wśród który ch ono odbyć się może. W ten sposób m am y przygotow ane tło do zastanow ienia się nad sam ą istotą zja­

wiska. Naj dawniej szem tłum aczeniem tego zjaw iska była teorya fosforescencyi. Św ie­

cenie w edług niej polegać miało na tw orze­

niu się w organizm ie fosforu lub połączeń kw asu fosforowego, który łącząc się z tlenem powodować m iał świecenie. Teorya ta zg a­

dzała się ze wszystkiemi późniejszemi w je d ­ nym punkcie—w tym mianowicie, że tlen do świecenia jest niezbędnie potrzebny. R ów ­ nież ze względów już tylko historycznych ciekawe są zapatryw ania Pfliigera, k tó rjr uważa, że zdolność do świecenia posiadają wszystkie organizm y, skoro znajdą się tylko w w arunkach w yzw alających świecenie. Or­

ganizm y świecące znajdują się właśnie w t a ­ kich w arunkach, że zdolność tę ujaw nić m o­

gą. Świecenie, w edług Pfliigera, związane je s t z substancyą żyjącą — a więc świecenie je s t jednym z najistotniejszych objawów ży­

cia. Nieco odmienne i bliższe nowszych po ­ jęć o istocie świecenia są zapatryw an ia Pan- cerego. Ten ostatni uważa substancyę świe­

cącą za tłuszcz, k tó ry świeci podczas powol­

nej oksydacyi. Z czasem, gdy wiadomości o świeceniu w zrastały, poprzednie z a p atry ­ w ania u stąp iły m iejsca m niem aniu, że w k o ­ m órkach świecących tw orzą się jakieś sub­

stancye, które świecą w zetknięciu z tle ­ nem.

M niemania te znalazły wyraz w teo ry i R a ­ dziszewskiego. Opierając swe badania na dawno znanym fakcie, że pewne ciała o rga­

niczne w podwyższonej tem peraturze świecą w ciemności, wykazał on, że liczne takie cia­

ła świecić mogą podczas łączenia się z tle ­ nem, o ile posiadają reakcyę alkaliczną.

Do nich należy lofina, aldehyd m rówkowy, aldehydam oniak, hydrobenzam id, anizydyna, cukier gronow y i wiele innych. To samo

znalazł dla olejków eterycznych jak terp en ­ tynow ego, cytrynowego, bergamotowego, różanego; dla wielu węglowodanów, o ile te poddane by ły działaniu promieni słonecznych a następnie działaniu NaOH i ogrzane; dalej dla pew nych ciał tłuszczowych, a m ianowi­

cie dla olejków tłustych, kwasów tłuszczo­

wych; dla alkoholów, posiadających więcej niż cztery atom y węgla w cząsteczce. P o ­ nieważ światło wydawane przez te ciała jest tak ie samo, ja k światło, wydaw ane przez or­

ganizm y żyjące i ponieważ niektóre z tych połączeń ja k cukier gronowy, lecytyna, cho- lesteryna znajdują się w substancyi żywej, Radziszewski przypuszcza, że świecenie o r­

ganizm ów żyjących polega w łaśnie na u tle­

n ianiu takich związków. Do świecenia po­

trzebne są niezm iernie małe ilości tych związ­

ków. Radziszewski rozpuszczał 1,83 g lofiny w 25 cm3 alkoholowego roztw oru w apna i przekonał się, że cała ta masa świeciła w przeciągu 20 dni i nocy. Przytem na 0,003 79 g lofiny potrzeba 0,000607 g tlenu.

W ynika z tego, że niezmiernie małe ilości zarówno substancyj organicznych jak i tlenu potrzebnego do ich utlenienia wystarczają do w yw ołania świecenia istot żyjących np. b a ­ kteryj. F a k t, że świecenie je s t nieraz zależ­

ne od pobudek zew nętrznych, Radziszewski objaśnia na podstaw ie analogii z zachowa­

niem się ciał organicznych. Przez w strząsa­

nie kolbki, zawierającej je, w ystępuje znacz­

nie intensyw niejsze świecenie w całej masie badanego ciała, ponieważ w tedy tlen ma do­

stęp do w arstw głębszych. Otóż, w edług Radziszewskiego, to samo zachodzi u istot żyjących. Za podrażnieniem zwierzęcia np.

m eduz lub Pyrosom y kurczą się one i spłasz­

czają, a znajdujący się w nich tlen wolny wchodzi w bezpośrednią styczność z substan­

cyą żyjącą.

Późniejsze badania nie potw ierdziły jed ­ nak hypotez Radziszewskiego. W edług nie­

go substancye świecące m uszą wchodzić w styczność z wolnym tlenem, a badania P feffera dowiodły, że tlen w olny w komórce nigdy nie istnieje. W ykazano natom iast w ostatnich latach, że w wielu przypadkach procesy utleniania w organizmie umożliwio­

ne są przez obecność przenoszących tlen fer­

m entów, ta k zw anych oksydaz. O ileby

w substancyi świecącej dało się w ykryć takie

(9)

■Ne 25

W S Z E C H Ś W IA T

893 oksydazy, wówczas proces świecenia stałby

się zupełnie zrozum iałym, gdyż utlenianie odbywałoby się w takim razie zapomocą tle ­ nu przenoszonego przez owe ferm enty.

Dubois badał dokładnie śluz, wydzielany przez organy świecące m ałża Pholas dacti- lus. Udało mu się w yciągnąć z niego dwie substancye: jednę zapomocą alkoholu, drugą chloroform u. K ażda z nich zosobna nie świeciła, gdy się je jednakże zmieszało w pewnym określonym stosunku: substancyi pierwszej 1/4, drugiej ®/4, wówczas otrzym a­

na m ieszanina świeciła już w zwykłej tem pe­

raturze. Substancye te nazwał Dubois lu- cyferyną i lucyferazą. L ucyferyna jest cia­

łem krystalicznem , lucyferaza zaś ferm en­

tem. Pierwsza znajduje się w całem ciele zwierzęcia, lucyferaza zaś tylko w organach świecących. Połączenie obu tych substancyj:

białkowej o własnościach ferm entu i lucyfe- ryny o własnościach nieznanych powoduje świecenie. Dubois obserwował również, że warunki, które działają pobudzająco lub h a ­ mująco na ferm entacyę, ta k samo w pływ ają na świecenie. F a k t ten utw ierdza go w m nie­

maniu, że świecenie polega na procesie fer­

m entacyjnym , który w edług niego zachodzi nie tylko u Pholas dactilus, ale i u wszystkich innych świecących organizmów.

Wogóle praw ie powszechnie przyjęte jest obecnie zapatryw anie, że w komórce świecą- cącej w ytw arza się jakaś substancya, któ ra w zetknięciu z wolnym tlenem świecić może.

Molisch nazyw a ją „photogen". W pewnych razach substancya ta pozostaje wew nątrz komórki i wówczas m am y do czynienia ze świeceniem śródkomórkowem. w innych ra­

zach jest ona wraz ze śluzem wydzielana na- zewnątrz. W ydzielanie śluzu jest ogromnie rozpowszechnione w świecie zwierzęcym.

Daje się ono zauważyć u robaków, małży, u pewnych Myriapodów. W śluzie świecą­

cym Pholas dactilus elem enty komórkowe nigdy w ykryw ane nie były, tak samo u My­

riapodów świecących, u Orya barbarica np.

substancya świecąca jest w edług badań Du- boisa cieczą kleistą, ciągnącą się, która ju ż pod mikroskopem ze stanu koloidalnego przechodzi w krystaliczny i przytem światło wydaje. W e w szystkich tych w ypadkach zachodzi typowe świecenie poza obrębem ko­

mórki. Organy ryb kostnoszkieletowych

stanow ią jakby ogniwo pośrednie między świeceniem poza obrębem komórki, a w e­

w nątrz niej się odbywającem. Mają one bu­

dowę gruczołu, ale śluzu świecącego naze- w nątrz nie wydzielają. Pozostaje on albo w świetle gruczołu, albo też wew nątrz ko­

mórek samych.

Za mniemaniem, że świecenie jest jakim ś procesem ferm entacyjnym przem aw iają ob­

serwowane nieraz fakty świecenia śluzu po śmierci zwierzęcia. Substancya świecąca orga­

nów Luciola italica po poprzedniem zw ilże­

niu świecić może. Organy świecące L am p y­

ris splendidula wysuszone nie świecą, o ile się je jednak zwilży wodą, świecą znowu.

B ougardt wykazał, że świecenie ich w ystą­

pić może naw et po upływ ie roku. W ysu­

szone ślimaki Philirhoe bucephalurn włożone do wody świecą z powrotem, tak samo Pbo- las dactilus świecić może przez cały tydzień po śmierci, o ile się go przez cały czas trz y ­ ma w wilgoci.

Peters tłum aczy proces świecenia na pod­

staw ie swych badań nad żebropławami w spo­

sób w zasadzie zgodny z teoryą „photogo- n u “, t. j. z teoryą wydzielania pi-zez kom ór­

kę pewnych substancyj świecących. Czyni on je zależnem od stanu przem iany m ateryi komórki świecącej, a więc od jej stanów m e­

tabolicznych. W świetle gromadzić się mo­

gą w komórce takiej pewne substancye, k tó ­ re w ciemności ulegają rozpadowi i ten w ła­

śnie proces ich rozpadu wywoływać ma św ie­

cenie. Gdy zapas tych substancyj zostaje wyczerpany, np. wskutek zbyt długo trw ają ­ cych pobudek mechanicznych, wówczas świecenie ustaje.

W ogóle z nowszych badaczów tylko Beije- rinck nie przyjm uje istnienia świecącej sub­

stancyi w’ komórce, ale uważa świecenie za funkcyę fizyologiczną komórki, podobnie jak Pfluger. W ydzielanie św iatła towarzyszy w edług niego specyalnie w organizmach świecących przemianie peptonu na uorgani- zowaną substancyę żyjącą. Twierdzenia te oparte są na badaniach nad bakteryam i.

Molisch co do jednego p u nk tu zgadza się z Beijerinckiem, co do tego mianowucie, że u roślin świecenie odbywa się w ew nątrz ko­

mórki. B adając bardzo dokładnie kolonie bakteryj świecących, nie m ógł on nigdy za­

uw ażyć wydzielania substancyj świecących.

(10)

3 9 - i W S Z E C H Ś W I A T A 1? 2 5

Św iatło wydaw ane je st tylko w obrębie sa ­ mej kolonii, a substancyi świecącej poza m a­

są bakteryj nigdy znaleźć nie było można.

U grzybów świecących, ma się także do czy­

nienia. z procesem, odbyw ającym się we­

w nątrz komórki. W ogóle jed n a k Molisch odrzuca tw ierdzenia B eijerincka i uważa, że świecenie jest procesem czysto chemicznym , zachodzącym w substancyi, wydzielanej przez kom órkę. N azywa ją „photogen“ i j e ­ dynie wydzielanie jej uważa za proces ży ­ ciowy.

W ogóle, w obecnym stanie wiadomości o świeceniu organizmów, o zjaw isku tem w streszczeniu m ożna powiedzieć tyle, że świecenie jest procesem u tleniania, zacho­

dzącym w substancyi, wydzielanej przez o r­

ganizm y świecące, a nazwanej przez Molischa

„photo gen “.

Tlen więc jest niezbędnie do procesu świe­

cenia potrzebny; je s t on praw dopodobnie przenoszony przez jakieś ferm en ty —oksyda­

zy. P rzytem do procesu tego potrzebne są niezm iernie m ałe jego ilości.

Czy świecenie m a jak i związek z oddycha­

niem, o tem n a podstaw ie dotychczasow ych badań nic pewnego tw ierdzić nie można.

Świecenie odbywać się może w ew nątrz komórki, lub też poza jej obrębem, gdy sub- stancya świecąca je s t wraz ze śluzem w y­

dzielana nazew nątrz.

Świecenie o tyle tylko zależne jest od ży­

cia kom órki, o ile w ydzielanie „p h otogenu“

tylko przez żyjące kom órki odbywać się może:

L i t e r a t u r a :

- Chun Carl. Ueber Leuchtorgane und Augen von Tiefsee-Cephalopoden. Verhandl. d. deutch.

Zool. Gesellsch. 1903.

Dubois. Das kalte Licht „Die Umscłiauu.

1901.

Kerville. Leuchtende Tiere und Pflanzen.

Illustrirte Katechismen Bd. 196.

Lode. Versuche, die optische Lichtintensitat bei Leuchtbacterien zu bestimmen. Centralbl. f.

Bacteriologie, Akt. I. Bd. 35. 1904.

Molisch Hans, Leuchtende Pflanzen. Jena.

G. Tischer. 1904.

Muraoka. Das Johanniskaferlicht. Annalen der Physik u. Chemie, Bd. 59. 1896.

Nernst Walther. Teoretische Chemie. 1898.

Peters A. W. Phosphorescence in Clonopho- res. The Journ. of exper. Zoology. Yol. II.

1905.

Piiter August. Leuchtende organismen. Sam- melreferate. Zeitschrift f. allgemeine Physiologie.

Bd. V. 1905.

Pfliiger. Ueber die Phosphorescenz verwesen- der Organismen. Pfliigers Archiw. Bd. 11.

1875.

Radziszewski. Ueber die Phosphorescenz der organischen und organisierten Korper. Liebigs Annalen d. Chemie. Bd. 203. 1880.

Yerworn Max. Ein automatisches Zentrum fur die Lichtproduction von Luciola italica. Centralb.

f. Physiologie. Bd. 6. 1892.

W ielowieyski Heinrich. Studien uber Lampy- riden. Zeitscbr. f. wissensch. Zool. Bd. 37.

1882.

B ronisław a JaJcimowiczówna.

O G RA N A TA CH CZESKICH .

Mało jest, zapewne, osób, któreby chociaż ze słyszenia nie znały g ranatów czeskich, ty ch pięknych drogich kam ieni, o czerwonej barw ie i specyalnym ogniu, który w yróżnia je od granatów indyjskich, alm andynam i zw anych, oraz granatów tyrolskich o czar- nem zabarwieniu, i podnosi znacznie ich w artość.

Miejscowość, w której znajdują się g ran a ­ ty, leży w obwodzie Litom ierzyckim , u stóp czeskiego w zgórza środkowego i obejmuje, na przestrzeni 7 Jem2, trzynaście wsi, z k tó ­ ry ch najw ażniejszem i co do produkcyi g ra ­ natów są: Trzebienice, Staro-Trzebiw lice i Drzemczyce.

Z najdują się w praw dzie g ra n a ty i w wie­

lu in n y ch miejscowościach Czech, ja k np.

K utn ej Horze, M erunicach (około Cieplic) i wiele innych, ale nie są one ju ż ta k piękne i ta k cenione, jak g ran a ty z poprzednich miejscowości. W ydobyw anie granatów w ob­

wodzie Litom ierzyckim , ja k głoszą miejsco­

we podania, odbywało się już w bardzo od­

ległych czasach.

L a t temu cztery w Trzebienicach, gdy ko­

pano fundam enty, w miejscu, gdzie w X I

(11)

W S Z E C H Ś W IA T

395

jYb

25

wieku znajdow ał się cm entarz, zostały zna­

lezione bransolety z bronzu, w których były poopraw iane niezupełnie dokładnie obrobio­

ne granaty.

Największe g ran a ty zostały znalezione w początkach X V III stulecia, z których je ­ den, zwany „królem granatów czeskich“, wielkości ja ja gołębiego, znaleziony w Trze- biwlicach, obecnie znajduje się w zbiorach zamkowych w Dreźnie.

Przed siedmiu laty, również w Trzebiwli- cach, został znaleziony gran at, wielkości orzecha laskowego, pięknego koloru wiśnio­

wego, k tóry znajduje się teraz w Trzebie- nicach, w m uzeum miejscowem.

W e wszystkich, wyżej wym ienionych m iej­

scowościach, spotykam y g ran a ty w pokła­

dzie napływowym , po miejscowemu zwanym

„G rzechot11. Pokład ten spotyka się na roz­

m aitych głębokościach, najczęściej od 3 — 6 m, a czasami wychodzi naw et na powierzchnię ziemi.

Miejscami w pokładzie granatonośnym spotykają się kotliny, o wymiarze kilku m e­

trów kw adratow ych, zaw ierające znaczne ilości granatów , albo też trafiają się osobli­

wego rodzaju buły, pełne granatów , nazyw a­

ne ,,m atkam i granatów ".

Trzy są sposoby w ydobyw ania granatów : 1) zapomocą podkopu;

2) robotam i odkrywkowem i i

3) poszukiw aniem , na powierzchni ziemi.

W ydobyw anie granatów zapomocą podko­

pu je st sposobem najbardziej używanym , ale też i najbardziej niebezpiecznym, oraz najm niej praktycznym i zyskownym.

R oboty rozpoczynają się zwykle zimową porą, a zasadzają się n a tem, że w miejscu, gdzie spodziewane są g ran aty, pogłębiają studnie, o wym iarze 10 : 0,5 m, ta k głęboko, aż zostanie przekopany pokład granatow y.

Na powierzchni umocowuje się wał, n aj­

prostszej konstrukcyi, zapomocą którego żo­

na, lub ktoś inny z rodziny, pracującego na dole robotnika, w koszu, lub kuble wyciąga w ykopany „grzechot".

W arstw a napływ ow a, zawierająca g ran a ­ ty, bywa zwykle niezbyt gruba, a ponieważ robotnik wybiera ją, zaczynając robotę od spodu, wokół na w szystkie strony, grozi więc niebezpieczeństwem oberwania, a tem samem—zasypaniem pracującego robotnika,

czego przypadki zdarzają się dosyć często.

W ydobyty „grzechot" odnosi się do pobliz- kiego potoku, lub rzeczki, gdzie bywa prze- płókiw any w specyalnych korytach, przez które stale przepływ a woda, unosząca z sobą lekkie części ziemi i gliny. N astępnie w sy­

pują przepłókany grzechot do niewielkich sit, które, zanurzone w wodzie, zostają pod­

dane ręką silnemu ruchow i obrotowemu, w skutek czego granaty, jako cięższe, osadza­

ją się na spodzie sita, a na powierzchni gro­

m adzą się drobne kawałki skał płonnych, odrzucane w m iarę nagrom adzenia. S tu d ­ nie, służące do wydobywania granatów , po­

głębiają się tylko w zimie na polach, prze­

znaczonych pod zasiew wiosenny. Dlatego też, pod koniec zimy, roboty górnicze zakoń­

czają się, studnie zostają zasypane, a cała miejscowość znów jest zdatna pod wiosenną orkę i zasiew.

J a k już wspomniałem wyżej, podczas wy­

dobywania w arstw y granatonośnej, trafiają się specyalne kotliny, lub buły pełne g ran a ­ tów, które szczęśliwemu znalazcy sowicie się opłacają; tak np. we wsi Chodulach pewien robotnik, na głębokości 3 m, nap otk ał kotli­

nę, z której w ydobył granatów za 4000 reń­

skich.

D rugi sposób wydobywania granatów , za­

pomocą robót odkrywkowych, przypom ina roboty, prowadzone podczas wydobywania gliny i kamienia. Tego rodzaju roboty pro­

wadzą się zwykle cały rok i wówczas nie może być już mowy o upraw ie i zasiewaniu ziemi, odjętej przez roboty górnicze.

O statni sposób — zapomocą poszukiwania na powierzchni ziemi, znajduje największe zastosowanie po deszczu, kiedy gru d ki skał są obmyte, a g ranaty swoim blaskiem zdra­

dzają się z oddali. Tego rodzaju poszuki­

waniom granatów oddają się przew ażnie bie­

dacy, dzieci i starcy.

W ypłókane w wodzie g ran a ty dzielą się w edług wielkości, zapomocą sit z otworami, różnych rozmiarów i g atu n k u ją się według liczb: 16, 17 i dalej aż do 24, następnie znów:

30, 40, 50 i dalej aż do 400.

K ażda liczba oznacza ilość granatów , je ­ dnakowej wielkości, ważących jeden łót wie­

deński, np. na jeden łót w iedeński idzie 24 granaty, liczby 24. W iększe g ran aty , a cza­

sami naw et i gran aty liczb niższych, jeżeli

(12)

396

W S Z E C H Ś W I A T

JNś 25 w yróżniają się czystością zabarw ienia i o-

gniem , sprzedają się pojedynczo. G ran aty drobne sprzedają się na wagę i używ ają się

w aptekach do tarow ania.

J u sty n ia n Zieliński.

K O RESPON DEN CY A W SZ E C H ŚW IA T A .

Zgorzel siewek buraczanych.

W liście swym do mnie z dnia 10/111 r. b.

p. J. Brzeziński wyraża przekonanie, że grzybek Cladochytrium betaecolura, o którym, jako o no­

wym gatunku wykrytym przez siebie, pomieści­

łem notatkę we Wszechświecie (JVs 7 r. b. str.

107) jest. identyczny ze znalezionym przez niego jeszcze w 1904 r. śluzowcem Mysomonas betae, znanym mi poprzednio z jego listów i opowiadań.

Odpowiedź na ten zarzut pomieściłem w JSI® 12 Wszechświata z r. b. na str. 189. Obecnie, kie­

dy praca p. Brzezińskiego ukazała się w druku '), daję zestawienie cech mego Cladochytrium betae- colum tak jak go przedstawiałem sobie podczas pisania notatki w Al’ 7 Wszechświata, a także jak go obecnie, po dokonaniu dalszych badań poj­

muję i śluzowca Myxomonas betae, aby każdy mógł się przekonać, że między badanym przeze mnie grzybkiem, a śluzowcem p. B. zachodził}' i zachodzą głębokie różnice, wyłączające wszelką myśl o identyczności obu organizmów.

M yxom onas betae.

(W edług wyżej zacytowanej pracy p. Brze­

zińskiego).

Cały cykl rozwoju stanowią: 1) pływki o jednym biczyku bardzo drobne; autor nie po­

daje ich wymiarów, lecz sądząc z załączonych przy mikrofotografiach powiększeń długość ich wynosi około 1 jj,. 2) ameby (myxameby) rozmiarów niewiele większych; 3) plazmodya. powstające najczęściej z połączenia się myxameb. 4) Cysty, ciałka brunatne, owalne o powierzchni gładkiej, przez kiełkowanie wydają ameby, średnica ich wynosi średnio 5 ja. 5) Zarodniki wolne, bru­

natne, kuliste ciałka o gładkiej powierzchni i śre­

dnicy 1 [j. — 11j 2 [j.. Kiełkując wydają pływkę.

Cladochytrium betaecolum.

(W edług notatki w J\|o 7 i 12 Wszechświata).

1) Pływ ki owalne długości około 5 [j.. 2) Ame­

by rozmiarami odpowiadającemi pływkom. 3)

*) Myxomonas betae, parasite des betteraves par J. Brzeziński, Extr. du bulletin de 1’Academie des Sciences de Cracovie, (Cl. des sciences mathem.

et natur.) Mars 1906

Grzybnia bardzo cienka od 1 — 2 ij. grubości, miejscami tworząca nabrzmienia, przypominające komórki zbiorowe (Sammelzełlen), opisane dla Cladochytridiaceae. 4) Zarodnie kuliste, bez­

barwne. gładkie, powstające na końcach grzybni i wydające pływki. Średnica ich wynosi od

8 —12 {ł.

W zestawieniu tem umyślnie pominąłem jedno stadyum, które przy porównaniu fotografii i opi­

su w pracy p. Brzezińskiego z memi preparatami okazało się rzeczywiście identycznem. Są to zoosporangia (zoocysty) p. Brzezińskiego i moje zarodnie spoczynkowe czyli cysty. Mają one postać ciałek kulistych, brunatnych, o średnicy 15 — 20 jj,, prawidłowemi wypukłościami okry­

tych. Oba więc opisywane mikroorganizmy po­

siadałyby jedno stadyum wspólne, gdyby nie to, że te utwory nic wspólnego ani ze śluzowcami, ani z grzybkami wJaściwemi nie posiadają, są to bowiem ziarna pyłkowe buraka, a właściwie ich puste błony, które w wielkiej ilości spotykamy zawsze na powierzchni okwiatu kłębka, skąd dro­

gą mechaniczną dostają Się i na powierzchnię kiełków. Pomyłkę tę spostrzegłem przed kilku miesiącami, kiedy przekonawszy się że połącze­

nie moich cyst z grzybnią jest pozorne, porówna­

łem je z pyłkiem kwiatowym buraka. Błędowi temu uległ, jak widzę z fotografii JSS 25 — 28 i p. Brzeziński. Przynajmniej pomiędzy fotogra­

fiami jego zoosporangij, a pyłkiem żadnej różnicy znaleźć niepodobna.

A teraz szereg danych, dotyczących uzupełnie­

nia i poprawienia rozwoju obu grzybków, zgo­

rzelowych, jako wynik moich badań, poczynio­

nych od lutego do chwili obecnej: grzybek Cla­

dochytrium betaecolum nie należy wcale do ro­

dziny Chytrydiaceae, ponieważ przypisywane mu pływki i zarodnie okazują się obcego pochodze­

nia, połączenie zaś zarodni z grzybnią — pozor- nem. Natomiast udało mi się odszukać prawdzi­

we organy owocowania grzybni, któremi są jedno ■ komórkowe, bezbarwne gładkie konidya (dł. 4 — 6 jj. szer. 2 ;x), tworzące się na wierzchołkach sztywnych, bez przegródek trzoneczków. Za­

rodniki te zapomocą śluzu sklejają się w powie­

trzu wilgotnem w gładkie, nawpół przezroczyste kule, wielkości zależnej od ilości wytworzonych konidyj. Zajmując sam szczyt trzoneczków kule te do złudzenia przypominają zarodnie pleśni (Mucoraceae).

Ze względu na swe organy rozrodcze grzyb ten należy więc do Fungi imperfecti, do rodzaju Cephalosporium Corda. Prawie zupełny brak przegródek w grzybni, właściwy zresztą wielu znanym gatunkom tego rodzaju np. C. roseum Oudem, spowodował, że grzybnię tę uważałem za należącą do jakiegoś przedstawiciela klasy Phy- comycetes Co zaś do wspomnianych w „\s 12 Wszechświata komórek zbiorowych, to te okazał}' się zaczątkami chlamydospor drugiego grzybka, wykrytego przeze mnie w zgorzeli, a mianowicie:

Sphaeroconidium betaecolum. Względem tego

(13)

■Na 25

W S Z E C H Ś W IA T

397

ostatniego gatun-ku muszę jeszcze dodać następu­

jące dopełnienia: 1) Opisane przeze mnie płaskie ciała owocowe tego grzyba są zaczątkami piknid.

Całkiem wykształcone piknidy udało mi się wy­

hodować z nich na galaretce odżywczej dopiero na wiosnę. Są to czarne, kuliste, znacznej wiel­

kości (koło 300 ;a średnicy) ciałka, mieszczące wewnątrz jednokomórkowe, bezbarwne, gładkie, owalne zarodniki (dł. 5 — 6 pi, szer. 3 — 4 [i).

2) Opisane poprzednio w A? 7 Wszechświata kuliste konidya przedstawiają chlamydospory, odmienne wszakże od wspomnianych w poprzed­

niej notatce dla tegoż gatunku chlamydospor o błonach zgrubiałych, brunatnych

D r. J . Trzebiński.

SPR A W O Z D A N IE .

L . S ie w ru k . Kurs początkowy przyrodo­

znawstwa. Cz. I. Przyroda martwa. Przeło­

żył z ostatniego wydania I. M. Warszawa, 1906 r.

Nadzwyczaj cenna pod każdym względem książeczka, mogąca wprowadzić uczniów klas niż­

szych do królestwa przyrody. Spolszczenie dzieł­

ka p. Siewruka za zasługę poczytać należy; szko­

da tylko, że szata zewnętrzna nie odpowiada war­

tości wewnętrznej książki. Szczególniej rysunki są tak złe, że trzebaby zmienić je w wydaniu na- stępnem, które— miejmy nadzieję— wkrótce oka­

że się potrzebne.

J a n Sosnowski.

B ru n o n Czaplicki.

Zarys bakteryologii krwi (z laboratoryum d-ra St. Serkowskiego).

Łódź, 1906 r.

Rozprawa wychodząca z pracowni prywatnej naukowej jest w Polsce rzeczą tak nadzwyczaj rzadką, że z uznaniem i szacunkiem zjawiska po­

dobne zaznaczać należy. Nie będąc specyalistą- bakteryologiem nie mogę wydać o pracy p. Czap­

lickiego żadnego szczegółowego sądu — to też zwrócę jedynie uwagę na kwestyę z dziedziny mego fachu, mianowicie na reakcyę krwi. Od roku 1901 dzięki prawom Friedenthala, Farkasa, Ko­

bera i in. wiemy, że krew jest cieczą obojętną, t. j. koncentracya jonów hydroksylowych i wodo­

rowych jest w niej taka jak w wodzie. Tym­

czasem p. Czaplicki ciągle mówi o alkaliczności krwi o zmianach jej w przypadkach chorobowych i wspomina nawet o próbach tłumaczenia w ten sposób bakteryobójczego jej działania. Sądząc przez analogię z innemi zjawiskami w tym właś­

nie przypadku wpływ mogłyby wywierać tylko

jony hydroksylowe, których we krwi niema wię­

cej, niż w wodzie. Wogóle sądzę, że badanie prawdziwej alkaliczności krwi drogą ogniw gazo­

wych i w przypadkach patologicznych może da- łobjr wyniki ciekawe, a w każdym razie zastąpi­

łoby dane dawniejsze, oparte na mianowaniu, i nie wytrzymujące obecnie krytyki.

Ja n Sosnoicski.

KRONIKA NAUKOW A.

— N o w e o b lic z e n ie ś r e d n i e j t e m p e r a t u r y z ie ­ m i. Wyniki, które otrzymał Mohn na średnią temperaturę strefy, zawartej pomiędzy 60° a 90°

szerokości północnej, na podstawie danych me­

teorologicznych, zebranych przez Nansena pod­

czas wyprawy do bieguna, skłoniły Hanna do po­

nownego obliczenia średniej temperatury dla ca­

łej półkuli północnej. Przyjąwszy dla strefy od równika do 55° dane Spitalera, otrzymał on na średnią temperaturę roczną oraz na średnie tem­

peratury miesięcy skrajnych wartości następu­

jące:

Cała półkula.

Styczeń 7°,8 Lipiec 22,5 Roczna 15,1

A że dawniej znaleziono dla półkuli południo­

wej wartości:

Od rów­ Od 30° Od 65°

nika do do bie­ do bie­

30° guna guna

22",8 — 7°.2 — 28°,3

27,2 17,9 6,0

25,2 6 — 13,1

Styczeń

17°,3

Lipiec 10°,3

Roczna 13°,6 przeto dla całej kuli ziemskiej wypada

12°, 55 16°,55 14°, 35

Różnice w temperaturze pomiędzy półkulami okazuje się równą 15°, 1 — 13°,6 — 1°,5. Gdyby można oprzeć się na wszystkich wynikach ostat­

nich wypraw do bieguna południowego, to nie­

wątpliwie wartoby było obliczyć na nowo tempe­

ratury dla półkuli południowej. Atoli należałoby również poddać rewizyi średnie temperatury, do­

tyczące szerokości niższych. Jestto, zaiste, „hań­

bą międzynarodową1*, że wciąż jeszcze trzeba wprowadzać do rachunku liczby przestarzałe.

W dalszym ciągu swej pracy Hann podaje w skró­

ceniu tablicę, w której Supan obliczył był (1887) średnie temperatury dla półkul wschodniej i za­

chodniej, odgraniczonych południkami 20° W.

i 160 E ., wprowadziwszy uprzednio zmiany uwa­

runkowane Mohnowskiemi temperaturami bie- gunowemi. Posługując się liczbami tej tablicy, Hann obliczył średnie temperatury dla półkul za-

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jego przygotowanie okazało się znacznie trudniejsze niż po- czątkowo można się było spodziewać, i to właśnie stało się przyczyną opóźnienia edycji w stosunku do

Na koniec można zauważyć, że dalszych badań podjętych w niniejszej pracy wymagałby model działania, w którym działanie nie jest oparte na regułach, a więc model

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

W jaki sposób narzędzia TIK wspierają rozwijanie u uczniów umiejętności pracy

Znajduje się w nim słowniczek obrazkowy z wymową – jest w nim więcej zwierząt, niż w wymaganiach przewidzianych na obecne zajęcia – można

Jeśli zatem mówimy o pytaniach, których się nie zadaje, lub których zbyt rzadko się zadaje to właśnie są pytania o preferencje osób niepełnosprawnych intelektualnie, o

Sąd Najwyższy przypomniał, że Polska, przystępując do Unii Europejskiej, zgodziła się na zasadę pierwszeństwa prawa unijnego nad prawem krajowym (co zostało

Jakkolwiek taka interpretacja może budzić sprzeciw lekarzy, to ze względu na swój cel gwarancyjny zasługuje, by bronić jej z całą stanowczością. Inaczej by było, gdyby każdej