»Agnieszka Bernauer« je st n ajp arad ok sal- niejszym , najzuchw alszym , n ajb ard ziej w yzy
w ającym dram atem Hebbla. W sposób j a skraw y i okrutny w ystępuje tu zasadnicza sy- tuacya jego tragedyi: zgniecenie jednostki na rzecz konieczności państw ow ej w szechśw iata, a w tym w ypadku naw et w szczególności na rzecz konkretnego państw a. Stosownie do jego teoryi Agnieszka podobnie ja k Genowefa jest zupełnie niew inną; »winą« jej jest chyba n ad zw yczajna piękność, która ja k o coś an o rm al
nego narusza porządek św iata i w yw ołuje po
praw kę. Młody książę Albert, baw arski następca tronu, żeni się potajem nie z Agnieszką, córką m ieszczańską, lecz m ałżeństw o to jak o nie
rów ne ściąga na k raj grozę nieuchronnej wojny z chciwym i sąsiadam i, czyhającym i na spadek.
Książę Ernest, ojciec Alberta, wyczerpawszy wszelkie dostępne m u środki na zażegnanie w idm a tej w ojny, w y d aje rozkaz podstępnego zam ordow ania Agnieszki. I oto now a ofiara Idei, k tó rą przedtem reprezentow ał Moloch, tu zaś państw o.
Czy stary książę m iał słuszność, czy nie?
Dyskusya otw arta. Hebbel sam do niej wy
zy w a, nie k ry je się po tchórzow sku poza przyw ileje objektyw ności autorskiej, owszem oświadcza, że stoi po stronie starego księcia.
A nie potrzebow ałby tego czynić, bo i ten d ram at opiera się na rów noupraw nieniach;
wszystko, coby przem aw iało przeciw ko E rn e
stowi, je st pow iedziane i przedstaw ione z taką bezinteresow nością, że czasem się w ydaje, jakby autor sam chciał sobie przeprow adzenie głó
w nej myśli uniemożliwić. Urok tej sztuki po
lega na artystycznym kontraście dwóch par- tyi: wszystko, co się dzieje ze strony Ernesta, je st m ądre i zimne, grupa Alberta działa z m ło
dzieńczą gw ałtow nością, m a po swej stronie
świeżość, poetyczność i niedojrzałość. Światła i cienie porozdzielane rów nom iernie, a jednak poeta staje do dyskusyi, co mu Ludwig b a r
dzo wytyka.
Przeciwnicy Hebbla załatw iali się z E rn e
stem krótko; w ystarczało pow iedzieć z ironi
czną intonacyą: »aha, p ań stw o !« i m rugać przy tem tajem niczo oczyma, a spraw a była zała
twiona. Tak prostą je d n ak ona nie jest. P a ń stwo je st dla Hebbla sym bolem sprzęgniętych w jed n ą św iadom ą swego celu organizacyę ludzkich dążeń ku doskonałości. Organizacya ta może popełniać błędy, ale je st nam tu na ziemi zastępcą Cherubina — tak powiedział Hebbel. Podstaw m y na m iejsce »państwa« coś sym patyczniejszego, np. k tó rą z naszych partyi, rdzeń problem atu pozostaje ten sam. Czy wolno w pew nych w ypadkach dla dobra ogółu po
święcić jednostkę? Kanclerz E rnesta pow ołuje się na to, że Agnieszka »wywołała stan, w któ rym nie m ożna już mówić o winie lub braku winy, tylko o przyczynie i skutku« — więc który potrzeba traktow ać w sposób przyrodni
czy. »Gdyby istniał k lejn ot — d od aje k an
clerz — droższy niż te wszystkie, które bły
szczą w koronach królew skich i spoczyw ają w głąbiach gór, ale w łaśnie dlatego w zbudza
jący w szędzie najdziksze nam iętności, podnie
cający dobrych i złych do m ordu i rabunku, czy nie byłoby obow iązkiem tego jedynego, któryby jeszcze nie był olśnionym , pochwycić ów klejn ot i rzucić go w morze?« Znowu po
rów nanie człowieka z rzeczą, ja k w cytacie na str. 67 (człowiek-liść). Hebbel zaś sam bro niąc E rnesta m ów i o w yjątkow ych sytuacyach, w których ja k podczas w ojny nie może być m ow a o m ordzie, lecz tylko o ofierze. W jego oczach je st Agnieszka »now ożytną Antygoną«.
Egzekucya Agnieszki je st więc rodzajem am putacyi. Jak wiem y w praktycznej polityce takie am putacye są na porządku dziennym i nie robi się z niemi wielkich ceregieli; inna rzecz w poezyi. P oeta wybiera w ypadek, m o
gący uzyskać znaczenie precedensu po wszyst
kie czasy; jeżeli to m ord i jeżeli mu przykla- śniemy, razem z nim popełniam y idealne m or
derstwo. Kwestya została więc postaw iona w sposób bardzo niebezpieczny. Niektórzy
krytycy Ilebbla próbow ali się od niej uchylić, tw ierdząc np., że w dram acie to niebezpie
czeństwo, o którego zażegnanie chodzi E rn e
stowi, jest na razie jeszcze dalekie, nie zagraża bezpośrednio — egzekucya Agnieszki obraża więc ich zdaniem postulat naoczności (Sinn- lichkeit) w poezyi. Chcieliby dla E rnesta — ła godzących okoliczności. Niech zabija, ale do
piero w ostatniej chwili, pod w pływ em afektu.
Jest to ten sam nieco sentym entalny argum ent, który np. nakazuje lekarzom przedłużać m ę
czarnie konających o ile się da, bo natura może jeszcze cud zrobić! Ale wobec poety trzeba być lojalnym i przyznać mu jego »albo- albo«, tem bardziej, że ja k wiemy, są w poli
tyce sytuacye, w których czekać dopiero na naoczne ujaw nienie się jakiegoś niebezpieczeń
stwa byłoby dzieciństwem.
Nie! Teoretycznie Ilebbel ma słuszność!
Błąd tkwi w wyborze praktycznego symbolu.
Symbolem Idei — jeżeli już koniecznie o nią idzie — ma być nie to, co oficyalnie za drogę do je j urzeczywistnienia uchodzi, nie skostniała lub wciąż na nowo z natury rzeczy kostnie
ją c a form a, lecz wiecznie żywe, czujne i wciąż odśw ieżające się w duszy ludzkiej poczucie osobistej odpow iedzialności — nie m oralnej, tę posiada książę E rnest w wysokim stopniu — lecz intellektualnej w obec swego ideału, lleb- bel m ordu je tutaj na rachunek cudzego ideału, w który sam wierzy tylko o tyle, o ile on jest znakiem. Państw o! Ale państw o je st nie egzy- stencyą lecz jakością. W »Agnieszce« ja wi
dzę tylko tragedyę przesądu taką ja k w »Ma- ryi Magdalenie«. Ks. Ernest, którego dewizą je st rozum stanu, w łaśnie ja k o mąż stanu po
winien był siebie zapytać: Co w arte je st pań
stwo, w którem mój syn nie może poślubić córki m ieszczańskiej bez narażenia k ra ju na k atastro fę? I nie życie Agnieszki, ale życie kilkunastu tysięcy B aw arczyków powinieneś był Mości Książę poświęcić, aby wywalczyć taki stan, w którym by nie potrzeba ju ż m or
dow ać Agnieszek, inaczej rozum ow anie W a
szej Ks. Mości przypom ina owego Ugolina, który — w edług znanego dow cipu — dlatego tylko pożarł sw oje dzieci, aby im zachować ojca.
Agnieszkę nazyw a Ernest »naj czystszą ofiarą, ja k ą kiedykolw iek w ciągu w ieków złożono na ołtarzu koniecznością Ale je st d w o jak a konie
czność: je d n a naturalna, która odcina w szyst
kie inne drogi i w yw ołuje czyn przym usow y;
druga, którą w historyi rozp oznaje się dopiero ex post, ale w imię której działać nie m ożna i nie wolno. Można działać tylko za siebie ale nie za historyę, inaczej — j a k mówi Ludwig — jest się w ykonaw cą a nie spraw cą swych czy
nów. W »Agnieszce« przew aża ten drugi typ konieczności, chociaż je st jeszcze zam asko
wany. Odsłoni się on nam w yraźniej, gdy o d ważymy się na domysł, że »Agnieszka Ber- nauer« jest poetyckiem uspraw iedliw ieniem się autora z odtrącenia Elizy Lensing. P raw a sw oje do rozw iązania stosunku z Elizą opierał Heb- bel na tem, że on w porów naniu z nią rep re
zentował siłę wyższą, bo ja k o poeta był j e dnym z najpotężniejszych czynników w pan- tragicznym procesie w szechświata. Odważył się być w je d n e j osobie sędzią i stroną, ks.
Ernestem i jego ludem, i ja k ks. E rnest p od
pisując w yrok nie w aha się śm iało ośw iad
czyć: »W imię wdów i sierót, któreby w ojna zrobiła, w imię m iast i wsi, któreby ona spu
stoszyła: Agnieszko B ernauer giń!« tak i Heb- beł poświęcił Elizę w imię tego, co uw ażał za sw oje przeznaczenie historyczne. Świato
pogląd Hebbla po raz pierwszy może w jego życiu m usiał wtedy w ytrzym ać próbę odpo
w iedzialności etycznej. Ale ja k wiemy, ów światopogląd był głów nie konstatow aniem i aprobow aniem tego, co się i tak dzieje, uzna
w aniem wszystkiego za w ażne i konieczne, był więc tylko statyką, opisem tego, co jest.
Jakże je d n ak ze statyki wywieść dynam ikę, to znaczy nakazy dla czynu? Tu Hebbel na m ałym punkcie św iata m usiał być sam oist
nym dem iurgiem , lecz załatw ił spraw ę tak, że tylko naśladow ał przypuszczalny bieg natury, nic od siebie nie do dając: odegrał niejako sam siebie, podstaw ił m om ent statyczny za dynam iczny.
Nie m a to być krytyką m oralną postępku Ilebbla, tylko tego schem atu, który on ze swego w ypadku w yjął i na w ypadek Agnieszki Ber
nauer przeniósł, pragnąc tę całą spraw ę rozpa
trzyć w czystej, oderw anej formie. Przez to oderw anie je d n ak spraw a zaciem niła się, bo właśnie wszelkie zagadki praktyczno-m oralne rozw iązane być m ogą nie in abstracto, lecz w śród pełni szczegółów życia, które spraw ę rozśw ietlają i do rozstrzygnięcia d o jrzałą czynią.
»PIERŚCIEŃ GIGESA. <
Ze w szystkich tragedyi Hebbla »Giges« pol
skim neodekadentom (już są!) najb ard ziejb y przypadł do gustu. Destylacya »ogólno-ludz- kości« posunięta jest tu do najdalszych gra
nic, zbliżenie się do tragedyi greckiej prze
chodzi w stylizowanie, główny symbol nie jest ju ż po hebblow sku jasn y m i sam oistnym , lecz migotliwym i tajem niczym , ciaśniejszym od swego znaczenia, na sposób hauptm annow skiej
»Pippy« lub ostatnich dram atów Ibsena. My
liłby się je d n ak krytyk a la Wilde, upatrując w »Gigesie« np. naw rót autora-doktrynera do czystego artyzm u. P rąd problem atów hebblow- skich [>rzepływa i przez tę tragedyę, tylko tym razem je st spokojny, pew ny siebie, lubuje się niejako we w łasnej ciszy i g łę b i, drzemie
gładką taflą jeziora, którego w oda niegdyś grzm iała w gw ałtow nej katarakcie. »Giges«
oddycha jak by szczęściem rezygnacyi po osta- tecznem zam knięciu rachunków z życiem, je st dojrzały m ęską d o jrzałością jesieni; styl ma w sobie rytm pluskających, na wieki szczęśli
wych fal, tak różny od burzliwych, betow e- nowskich dźwięków »Genowefy«.
Do zestawienia z »Genowefą« w yzyw a i p o krew ieństw o stosunku osób w »Gigesie«; tylko że tu pada ofiarą nie G iges-G olo, lecz Kan- daules-Zygfryd, a po nim Rodope - Genowefa.
Pow ód konfliktu je st dla nieuprzedzonego o d czucia zbyt drobny ja k na tragedyę i stąd w łaśnie pochodzi w spom niana pow yżej inkon- gruencya między symbolem czyli pierw szo
planow ą sytuacyą a ideow em jej znaczeniem . Kandaules, postępow y król Lidyi, zapragnął pokazać Gigesowi swą piękną żonę Rodopę, która zachow ując tradycyę swej ojczyzny, In- dyi, ukryw a się przed okiem obcych. N am a
wia więc Gigesa, by w nocy wszedł do jego m ałżeńskiej kom naty; ud aje się to przy p o mocy cudownego pierścienia, który czyni
Gi-HEB8EL 10
gesa niewidzialnym . Postępek Kaudaulesa jest bądź co bądź nieładny; m ożnaby w nim n a
w et upatryw ać perw ersyę, gdyby go brać do
słownie. Ale żeby Rodope po odkryciu zbrodni rozkazyw ała Gigesowi zabić lekkomyślnego m ałżonka — to nam się w yd aje k arą niesto- sunkowo wielką. To też Hebbel chcąc po ludzku um otyw ow ać anorm alną drażliw ość Rodopy, wysilił cały swój artyzm i uczynił z Rodopy dziw ną cłioć niesym patyczną postać kobiety- mimozy, która cała żyje wegetatyw nem , cie- plarnianem życiem, poświęconem kultowi trą dy cyi. Rzecz w yjaśnia się zupełnie dopiero, gdy sobie uprzytom nim y, jak ich sił symbolami m a ją być pierścień Gigesa i w elon Rodopy.
Ten tajem niczy, niebezpieczny pierścień, w y
dobyty z czeluści jakiegoś grobu, połyskiwał niegdyś na palcu jednego z Tytantów , którzy pomagali Zeusowi w walce z Kronosem. »Jest u nas legenda — mówi z przerażeniem Ro
dope — że tu i ów dzie na ziemi ukryte są rzeczy, które m ogą św iat zburzyć. Ten pier
ścień do nich należy!« Symbol przejrzysty!
Tym pierścieniem są wszelkie hasła rew olu
cyjne, które niew ątpliw ie należą do planu świata, są odłam kam i w ielkich potęg kosm i
cznych, m ających świat przetw orzyć, ale n ad użyte lub użyte przedw cześnie, w yw ołują skutki tragiczne.
Nadużyte lub użyte przedw cześnie! To je st w łaśnie odw ieczna piosnka konserw atystów ! Oni nigdy nie mówią, że je st czas. Hebbel idąc za wzorem nauczyciela swej młodości, Schil
lera, autora takich konserw atyw nych ostrzeżeń ja k »Pieśń o dzwonie« (»W eh denen die dem Ewig-blinden...«), »Nurek« (»Und der Mensch versuche die Gótter nicht...«) i »Zasłonięty posąg w Sais«, w kłada w usta K audaulesa n a j
piękniejszą ja k ą kiedykolw iek napisano apo- logię konserw atyzm u:
Nie trzeb a w ciąż p y ta ć:
Gzem je st rz e c z jakaś? ale czasem także:
Za co uchodzi? W iem w p ra w d zie z pew n o ścią, Że czas nadejdzie, kied y w s z y s c y będą T ej sam ej m yśli, co ja ; cóż bo m oże L eżeć w ieczn e go w zasłonach, koronach Lub rd z a w y c h m ieczach ? A le św iat zm ęczo n y Jakoby zasnął nad ty m i przed m ioty,
K tóre w ostatnim sw oim zd o b y ł boju,
10*
D zie rży je m ocno. K to by ch cia ł je w y d rz e ć,
I sp ałbyś dalej sp okojn ie do ranka, K tó ry nie tego albo też ow ego ,
L ecz w szy stk ich w e z w ie do n o w eg o żyeia!
T aki to ze m nie b y ł p rze d w c ze sn y natręt, W ięc teraz jestem w ręk ach B riareu sa, K tó ry ro zcie ra k o ląceg o gza.
P rzeto G igesie, jak b ąd ź fala ż y c ia
Jeszcze cię w zn iesie, a w zn iesie cię p ew nie W yżej niż sądzisz, tej fa li się p o w ie rz I śm iało sięgaj n aw et po ko ro n y, T y lk o p rzen igd y nie ty k aj snu św iata!
Nie m ąć snu świata! Oblicz się z siłami!
Ale takich spraw nigdy m atem atycznie obli
czyć nie m ożna, zawsze trzeba coś zaryzyko
wać, odłożyć an fo n d p erd u , zawsze pozostaje w rachunku pew ne x niew iadom e, które d o piero przez czyn ujaw nione być może. Na tem polega istota czynu. Ze to x pow inno być ja k najm niejsze, na to zgoda; ale zw lekanie aż do zupełnego usunięcia ow ej niew iadom ej albo uzurpow anie sobie o niej wyłącznego sądu je st i było zawsze płaszczykiem konser
w atyzm u i zam iast strat przez ryzyko w yw o
ływało inne strat)-: przez opóźnienie. K alen
darz konserw atystów nigdy nie pokazuje czasu
zbiorów a wszelkiego ro d zaju rew olucya przed
staw ia im się zawsze ja k o sztuczne spędzenie płodu. Organiczny rozw ój! pow tarza Hebbel w swych politycznych p ism ach, zw alczając w r. 1848 dem okratycznych ultraradykałów , i w raca wciąż do porów nania z drzewem, które dziś zasadzone nie może ju ż ju tro w y
dać owoców. Znowu podstaw ienie mom entu statycznego za dynam iczny. Kto wie bowiem, czy w łaśnie w planie organicznego rozw oju nie są już uw zględnione takie, ja k je Hebbel nazywa, »skoki śm iertelne«, czy z naturą czło
wieka nie godzą się raczej zam achy na naturę niż naśladow anie je j, czy naw et owoc, gdyby mógł sw oje dzieje opow iadać, nie odsłoniłby nam w sw ojej przeszłości całego szeregu d ro
bnych rewolucyi.
T ak samo przybranym w form ę niby to przy
rodniczego praw a a w gruncie rzeczy konser
w atyw nym je st następujący aforyzm Hebbla:
»N aj\vyższem praw em państw i jed no stek jest praw o u trzy m yw a n ia się (sieli zu behaupten). Jeżeli w sta
r e j form ie je st je s z c z e tyle siły, że m oże n ow ej sta
w iać op ór, to z p e w n o ścią niem a je szc ze tyle siły
w form ie n o w ej, że b y po złam aniu starej m ogła o b ją ć te w szystk ie elem enty, które o b jąć n ależy.«
Jak łatw o m ogłaby na tej podstaw ie stara form a powiedzieć do now ej: W idzisz, stawiam ci opór, w i ę c jeszcześ nie d ojrzała, ustąp!
Na to now a: Możność oporu nie je st jeszcze dowodem przeciw ko mnie, lecz dopiero p un
ktem w yjścia walki. A jeżeli mi odm awiasz praw a do walki, jakżeż ci udow odnię, że cię pokonam ?
Ale hebblowski konserw atyzm nie je st by
najm niej konserw atyzm em niedołęstw a i głu
poty, kryjącym się tak często w edług praw a mim ikry naw et pod form y postępow e; je st to konserw atyzm raczej teoretyczny niż ch ara
kterow y, je st to pew na konstellacya zaw artych w nim elem entów filozoficznych, stanow iąca dlań wciąż żywy, gotowy do now ych faz p ro blemat. Myliłby się, ktoby np. przypuszczał, że w »Gigesie« tradycya w ychodzi z tryum fem . Owszem, ostatni akt pomimo dw óch trupów zaw iera naw et elem enty satyryczne. Rodope, która Gigesowi każe stoczyć pojedynek z
Kan-daulesem, potem przed ołtarzem Hestii oddaje zwycięzcy sw ą rękę i ze słow am i:
Stało m i się zadość, Bo nikt nic w id zia ł m nie, kto nie m iał p raw a, A teraz — oto! — z tobą się ro zstaję!
p rzeb ija się sztyletem, je st śmieszną, obłudną form alistką. Kradzież pozostaje przecież d a
lej kradzieżą, choćby złodziej później za skra
dziony przedm iot p o d w ójn ą cenę zapłacił. Na
tom iast K andaules — jed en z najudatniejszych charakterów Hebbla — w Y akcie im ponuje tym łagodnym hum orem , z jak im trak tu je sy- tuacyę; pojedy nek swój z Gigesem, w którym ja k wie, musi uledz, zam ienia w zabawę:
»Ty bądź dla mnie tygrysem, ja dla ciebie lwem, a to m iejsce lasem, w którym polow a
liśmy tak często!« Hebbel w tym akcie dopeł
nił tego, co uw ażał za szczyt tragedyi: j e dnostka, zawiniwszy, staje się nie przym usow ą lecz dobrow olną ofiarą obrażonej Idei i »ustę- pu je ze św iata w pokoju, d ając nam przez to rękojm ię, że ju ż potem nigdy na innym pun
kcie św iata buntow niczo się nie wynurzy«. Za
stosował tu Hebbel ew olucyjną form ę swego światopoglądu, chciał pokazać, ja k należy po
stępować, dał przedsm ak tej »tragedyi przy
szłości®, której niew yraźny plan p. t.: »Zu irgend einer Zeit« zostaw ił w swych papierach.
Bodaj czy nie najpozytyw niejszą stroną »Gi- gesa« je st to, że osoby sto ją na takiej w yży
nie intellektualnej, tak jasno zd ają sobie spra
wę z w zajem nego stosunku do siebie i do Idei, ro ztrząsają swój konflikt psychologicznie i filozoficznie i w końcu działają ju ż nie pod wpływem impulsów, lecz z pobudek zasadni
czych. To że tak powiem y intelk ktualizow a- nie konfliktów czyni Hebbla poetą p a r excel
lence now ożytnym . Z zasadniczych pobudek działa u niego ostatecznie i ks. Ernest, n aj- w ybitniej je d n ak w ystępuje ten żywioł prócz
»Gigesa« i »Michała Anioła« w »Julii«, gdzie trzy osoby, sprzągnięte z sobą w ęzłam i tra gicznej , niebezpiecznej natury, przez sam ą rozm ow ę przebyw ają wszystkie m ożliw e m ię
dzy niemi katastrofy, uw ew nętrzniają cały konflikt a potem uszlachetnione, jasne, regulują na nowo swój stosunek i na wyżynie sam oza
parcia się sta ją się — ja k to Hebbel nazyw a — m onadam i. M onadą bow iem staje się według niego czy tu czy po śmierci każda dusza ludzka przekrysztalona prom ieniam i Idei.
Jak żywo przypom ina nam to Ibsena!
W eźmy np. ostatni akt »Nory«, albo jeszcze lepiej »Rosmersholmu« lub »Eyolfa«. I tu m am y działanie z pobudek zasadniczych, m y
ślowych, m am y rozpraw y, w których otw ie
ra ją się coraz to głębsze, coraz to bardziej niespodziew ane pokłady duszy ludzkiej; od
słania się potęga zła, które, nie zn ajd u ją c u j
ścia w czynach, zaczaiło się po w szystkich k ą
tach myśli, lecz zarazem potęga dobra i świa
tła, które może aż tam się przecisnąć i zle wypłoszyć, czyniąc przez to duszę dojrzałą do »wielkiej ciszy«.
K W I ETY STY CZN Y WYDŹWIĘK HEB-