• Nie Znaleziono Wyników

Ranek, który ukazał się oczom pana Pickwicka o godzinie ósmej następnego dnia, nie był obliczony na to, by podnieść go na duchu lub zmniejszyć depresję, w jaką wpadł po wczoraj-szej nieudanej misji. Niebo ciemne było i ponure, powietrze wilgotne i mgliste, ulice mokre i śliskie. Dym wisiał leniwie nad kominami, jak gdyby brakło mu odwagi unieść się w górę, a deszcz siąpił wolno i smutno, jak gdyby nie chciało mu się nawet padać. Na dziedzińcu przed stajnią kogut kołysał się na jednej nodze, pozbawiony zwykłego ożywienia. Pod niski dach przybudówki schronił się osioł z taką miną, jak gdyby nosił się z zamiarem popełnienia sa-mobójstwa. Na ulicach nie widziałeś nic prócz parasoli i nie słyszałeś nic prócz uderzania kropel deszczu.

Przy śniadaniu prawie nie rozmawiano. Nawet pan Bob Sawyer odczuwał tego dnia wpływ pogody i skutki poprzednich wzruszeń. Według jego własnego kwiecistego określenia był

„przyćmiony”. Pan Ben Allen również, pan Pickwick również.

W napięciu oczekiwania, że się w końcu nieco wypogodzi, przeczytano kilkakrotnie ostat-nie pisma londyńskie z zainteresowaostat-niem dobrze znanym w chwilach ostatecznego przygnę-bienia. Każdy cal dywanu został przemierzony z podobną wytrwałością. Oknem wyglądano jedynie z obowiązku. Wszelkie możliwe poruszane w rozmowie tematy – wyczerpały się.

Wreszcie koło południa pan Pickwick widząc, że się nie zanosi na żadną zmianę, rezolutnie zadzwonił i kazał zaprzęgać.

Chociaż drogi były grząskie, a deszcz rozpadał się jeszcze gwałtowniej, chociaż w okna karety uderzały grudy błota i strumienie wody, a jazda dla pasażerów wewnątrz wehikułu była prawie tak przykra jak dla siedzących zewnątrz, ruch i poczucie, że się coś robi, okazały się czymś nieskończenie wyższym od siedzenia w nudnym pokoju, patrzenia na nudny deszcz padający na nudne ulice; wszyscy przyznali zgodnie, iż dobrze robią, że jadą, i nie mogli się sobie dość nadziwić, dlaczego odkładali odjazd, mogąc odjechać już od dawna.

Kiedy stanęli w Coventry, by zmienić konie, buchająca z nich para stała się tak gęsta, że spoza niej nie było widać chłopca stajennego, słyszano tylko jego głos, którym oznajmił, że należy mu się złoty medal przy następnym rozdawaniu nagród przez Human Society za to, że zdjął pocztylionowi kapelusz, ponieważ woda lała się z niego strumieniami, co groziło (mó-wił ów niewidzialny jegomość) zatopieniem jego (pocztyliona), gdyby stajenny nie był czło-wiekiem wielkiej przytomności umysłu i przez zdjęcie kapelusza i wytarcie twarzy słomą nie uratował mu życia.

– Bardzo przyjemnie! – powiedział pan Bob Sawyer, stawiając kołnierz płaszcza i zakry-wając usta szalikiem w celu umiejscowienia oparów wódki, którą właśnie przełknął.

– Bardzo! – przyznał grzecznie Sam.

– Nie mówisz tego szczerze! – powiedział Bob.

– Nie wiem, czy to konieczne, jeżeli już pan był szczery – odrzekł Sam.

– To żadna wymówka! – powiedział Bob.

– Tak, panie – odrzekł Sam. – Dobrze jest, jak jest, jak powiedział młody szlachcic, gdy przyznano mu pensję, ponieważ dziadek wuja jego matki podał kiedyś ogień Jego Królew-skiej Mości, bo miał przy sobie krzesiwo!

– Niezły powód! – powiedział pan Bob pobłażliwie.

– Młody szlachcic powtarzał to co kwadrans do końca swego życia! – dodał Sam. – Czy wzywano pana kiedy – zapytał Sam, zniżając głos do tajemniczego szeptu – czy wzywano pana kiedy, odkąd pan został rzezignatem, do pocztyliona?

– Nie przypominam sobie! – odrzekł Bob.

– A widział pan kiedy, grasując (jak się to mówi o duchach) po szpitalu, pocztyliona? – pytał Sam dalej.

– Nie, nie przypominam sobie! – odrzekł Bob.

– Nigdy nie widział pan na cmentarzu mogiły pocztyliona ani trupa pocztyliona? – inda-gował go Sam w dalszym ciągu.

– Nie! – odrzekł Bob. – Nigdy!

– Nigdy! – z triumfem zawołał Sam: – I nigdy pan nie zobaczy! Jest coś jeszcze, czego nie widział nikt w świecie; zdechłego osła! Nikt nigdy nie widział zdechłego osła, z wyjątkiem gentlemana w czarnych jedwabnych pantalonach, którego znała młoda niewiasta, właścicielka kozy. Ale to był francuski osioł, więc trzeba do niego przykładać inną miarę!

– No, a co to ma wspólnego z pocztylionem? – spytał Bob.

– Bardzo dużo! – powiedział Sam. – Nie będę szedł tak daleko, by zacząć od tego, jak to czyni wielu rozumnych ludzi, że i pocztylion, i osioł są nieśmiertelni. Ale ja powiadam, że jak tylko poczują, że z nimi szlus – obaj dają nura nie wiadomo dokąd i ślad po nich zanika. Co się z nimi dzieje – nikt nie wie! Przypuszczam jednak, że idą szukać przyjemności na tamtym świecie, bo na tym nie widziano jeszcze, by pocztylion albo osioł mieli jaką przyjemność!

Wykładaniem tej ciekawej teorii i popieraniem jej wieloma faktami i danymi statystycz-nymi Sam Weller skracał sobie czas podróży po Dunchurch, gdzie otrzymano suchego pocz-tyliona i świeże konie. Następną stacją było Daventry, potem Towcester.

A gdy wyjeżdżali z każdej z tych stacji, lało jeszcze gorzej, niż gdy zajeżdżali przed nią.

– Powiadam – odezwał się Bob Sawyer, zaglądając w okno karety, gdy stanęli przed ober-żą „Pod Głową Saracena” w Towcester – że tak dalej nie pójdzie!

– Jak Boga kocham! – zawołał pan Pickwick, budząc się z drzemki. – Obawiam się, że pan zmókł!

– Doprawdy! Rzeczywiście – odpalił Bob. – Tak, odrobinę! Czuję niemiłą wilgoć!

Bob wyglądał jak zmokła kura, gdyż woda spływała mu z płaszcza, z rękawów, z kolan, z kołnierza. Cała jego postać tak błyszczała od wilgoci, że można ją było wziąć za kawał cera-ty.

– Trochę zmokłem – przyznał Bob, otrząsając się i pryskając wodą naokoło jak pies nowo-fundlandzki, który tylko co wylazł z kąpieli.

– Sądzę, że niepodobna jechać w nocy! – powiedział pan Ben.

– Nie ma mowy! – powiedział Sam Weller, mieszając się do rozmowy. – To po prostu okrucieństwo wymagać czegoś podobnego od zwierząt! Mają tutaj łóżka, proszę pana – do-dał, zwracając się do pana Pickwicka. – Zajazd czysty i wygodny. Za pół godzinki mogą spo-rządzić smaczny obiadek, proszę pana! Parę ptaszków i smaczny kotlecik, groszek francuski, torcik, różne delikatesy. Radziłbym panu zatrzymać się, gdzie stoimy. Radzę słuchać – jak mawiał pewien lekarz!

Na szczęście ukazał się właściciel oberży „Pod Głową Saracena”, potwierdzając informa-cje pana Wellera dotyczące urządzeń jego zakładu; poparł też zdanie Sama co do złego stanu dróg, wątpliwości, czy na następnej stacji dostanie świeże konie, dodając zapewnienie, że

przez całą noc będzie lało – pewne to jak śmierć! – że ranek będzie taki sam – z tą samą śmiertelną pewnością! – oraz poruszył inne tematy nieobce właścicielom zajazdów.

– Dobrze – powiedział pan Pickwick. – Ale muszę koniecznie wysłać list do Londynu, by go wręczono jutro raniutko! Jeżeli nie znajdę posłańca, muszę jechać!

Gospodarz uśmiechnął się z zadowoleniem. Nic łatwiejszego! Gentleman owinie list w szary papier i wyśle go pocztą nocną albo nocnym dyliżansem z Birmingham! Jeżeli gentle-manowi chodzi o to, by list został zaraz doręczony, niech napisze na kopercie: „Doręczyć zaraz”, co wystarczy. Jeszcze lepiej, jeżeli gentleman dopisze: „Oddawcy dać pół korony za odniesienie”.

– Dobrze! – powiedział pan Pickwick. – Zostajemy!

– Światła, John! I napalić na kominku! Gentlemani przemokli – zawołał gospodarz. – Tę-dy, panowie! Proszę się nie troszczyć o pocztyliona, panowie! Przyślę go, kiedy panowie za-żądacie! John, świece!

Przyniesiono świece, zapalono na kominku, dorzucono kilka polan. W dziesięć minut póź-niej garson rozkładał już na stole biały obrus, zaciągnięto firanki, ogień trzeszczał wesoło i wszystko przybrało taki wygląd (jak zwykle zresztą w każdej gospodzie angielskiej), jak gdy-by od dawna oczekiwano podróżnych i przygotowano wszystko dla ich wygody już poprzed-niego dnia.

Pan Pickwick zajął miejsce przy bocznym stoliku i nakreślił parę słów do pana Winkle'a, zawiadamiając go, że zatrzymała ich niepogoda i że następnego dnia będą z pewnością w Londynie. Przedtem nie chce mówić o rezultacie swojej wyprawy. List ten szybko włożono do koperty i odesłano do baru przez pana Wellera.

Sam zostawił list pod opieką gospodyni i osuszywszy się przed ogniem w kuchni, szedł ściągać swemu panu przemokłe buty, gdy nagle zatrzymał go widok łysego gentlemana, który siedział nad stosem gazet przy stoliku. Czytał z przejęciem jakiś artykuł, przy czym marsz-czył nos i wykrzywiał twarz, co nadawało mu majestatyczny wyraz bezbrzeżnej pogardy.

– Ho, ho! – zawołał Sam. – Znam skądciś ten łeb i te rysy! Okulary i daszek również!

Eatanswill – albo jestem kiep!

Sam rozkaszlał się nagle, a to dlatego, by zwrócić uwagę gentlemana. Gentleman spojrzał, podniósł głowę i okazał głębokie i myślące rysy pana Potta z „Gazety Eatanswillskiej”.

– Przepraszam pana – powiedział Sam, zbliżając się. – Mój pan jest tutaj!

– Ts! Ts! – zawołał pan Pott, wciągając Sama do izby i zamykając drzwi z wyrazem ta-jemniczego niepokoju i przejęcia.

– Co się stało, proszę pana?— spytał Sam rozglądając się bezmyślnie.

– Ani mi się waż szepnąć, jak się nazywam! – zawołał pan Pott. – To okolica „żółtych”!

Gdyby rozwścieczona ludność dowiedziała się, że tu jestem, rozszarpano by mię na kawałki!

– Nie, doprawdy? – spytał Sam.

– Padłbym ofiarą ich wściekłości – ciągnął pan Pott. – A jakże twój pan, młodzieńcze?

– Zatrzymał się tu na nocleg z kilkoma przyjaciółmi, w drodze do miasta! – odrzekł Sam.

– Czy i pan Winkle należy do nich? – zapytał pan Pott, marszcząc lekko czoło.

– Nie, proszę pana! Pan Winkle nie rusza się teraz z domu. Ożenił się.

– Ożenił się! – zawołał pan Pott bardzo gwałtownie. Potem umilkł i dodał wolno mściwym głosem: – To mu się należało!

Dawszy upust złośliwości i bezlitosnemu triumfowi nad pokonanym wrogiem pan Pott za-pytał, czy pan Pickwick i jego przyjaciele należą do „błękitnych”. Otrzymawszy zadowalają-cą odpowiedź od Sama, który wiedział o tym akurat tyle, co i pan Pott, pan Pott zgodził się pójść do pokoju pana Pickwicka, gdzie przyjęto go bardzo serdecznie. Natychmiast postano-wiono też zjeść wspólnie obiad.

– Jakże tam sprawy w Eatanswill? – spytał pan Pickwick, gdy pan Pott usiadł przy ogniu, a całe towarzystwo zrzuciło przemokłe obuwie i wciągnęło suche pantofle. – Czy „Niepodle-głość” jeszcze istnieje?

– „Niepodległość” – odrzekł pan Pott – wciąż jeszcze prowadzi swój niecny i nędzny ży-wot, pogardzana i nienawidzona nawet przez tych nielicznych, którzy wiedzą o jej marnym istnieniu. Zduszona własnym plugastwem, które tak popierała. Oślepiona i ogłuszona wyzie-wami brudu, który wyhodowała. Wstrętna ta szmata, nie zdająca sobie, na szczęście, sprawy ze swego upadku, grzęźnie szybko w zdradliwym błocie, łudząc się, że daje twarde i nowo-czesne podstawy niższym warstwom społeczeństwa. Błoto, w którym grzęźnie, podnosi się już nad jej głowę i wkrótce pochłonie ją na zawsze!

Wygłosiwszy ów manifest (wyjątek z artykułu wstępnego sprzed tygodnia!), z wielką siłą przekonania, wydawca zatrzymał się, by złapać oddech, i spojrzał majestatycznie na pana Boba Sawyera.

– Jest pan młodym człowiekiem, panie! – powiedział pan Pott. Bob przytaknął.

– Pan również! – zwrócił się pan Pott do pana Allena. Bob przyjął do wiadomości ten deli-katny wyrzut.

– I obaj wyznajecie szczerze te zasady, które przez tyle lat głosiłem ku zbudowaniu i po-żytkowi mieszkańców tego królestwa? – poddał pan Pott.

– Doprawdy nie wiem – powiedział Bob Sawyer. – Ja...

– Przyjaciel pański, panie Pickwick, nie dał się chyba zatruć? – zawołał pan Pott. – Jest

„błękitny”!

– Nie, nie – powiedział pan Bob. – Jestem obecnie pewnego rodzaju tęczą. Wszystkie bar-wy!

– Chwiejny, chwiejny! – uroczyście oznajmił pan Pott. – Żałuję, że nie mogę pokazać panu serii pięciu artykułów, jakie ukazały się w „Gazecie Eatanswillskiej”. Ośmielam się twierdzić, że niebawem oprze pan swoje poglądy na zdrowych zasadach „błękitnych”!

– Przypuszczam, że w końcu zupełnie zsinieję! – powiedział pan Bob.

Pan Pott spojrzał nieufnie na pana Boba, potem zwrócił się do pana Pickwicka.

– Widział pan, oczywiście, artykuły literackie, które ukazały się w „Gazecie” w ostatnich trzech miesiącach, a które narobiły tyle hałasu... powiedziałbym – uniwersalnego hałasu na całym świecie!

– Byłem tak zajęty rozmaitymi sprawami w ostatnich czasach – tłumaczył się pan Pic-kwick – że nie mogłem śledzić...

– Szkoda! Powinien pan był śledzić! – surowo powiedział pan Pott.– Poprawię się – po-wiedział pan Pickwick.

– Artykuły te pojawiły się w formie obszernego przeglądu z zakresu metafizyki w Chinach – powiedział pan Pott.

– O! – zawołał pan Pickwick. – Pańskie pióro, mam nadzieję?

– Pióro mego krytyka – z godnością odpowiedział pan Pott.

– Zawiły temat, powiedziałbym – rzekł pan Pickwick.

– Ogromnie! – odrzekł pan Pott, robiąc bezgranicznie uczoną minę. – Nagłowił się nad nim, że pozwolę sobie użyć wyrażenia technicznego. Na moje żądanie przeczytał nawet „En-cyclopaedia Britannica”.

– Naprawdę? – zawołał pan Pickwick. – Nie wiedziałem nawet, że bezcenne to dzieło zaj-muje się również metafizyką w Chinach!

– Owszem, panie – powiedział pan Pott, kładąc rękę na kolanie pana Pickwicka i spoglą-dając z uśmiechem intelektualnej wyższości. – Czytał o metafizyce pod literą „M”, a o Chi-nach pod „C” i skombinował jedno z drugim. Rozumie pan?

Oblicze pana Potta tchnęło takim dostojeństwem na wspomnienie potężnych wyników owego naukowego przedsięwzięcia, że minęło parę dobrych chwil, zanim pan Pickwick mógł

podjąć rozmowę. Wreszcie, gdy oblicze redaktora przyjęło stopniowo wyraz właściwej mu moralnej supremacji, pan Pickwick ośmielił się podtrzymać rozmowę, pytając:

– Czy wolno zapytać, jaka wielka sprawa zagnała pana tak daleko od domu?

– Ta sama sprawa, która przyświeca mi we wszystkich moich pracach – odrzekł pan Pott. – Dobro kraju!

– Przypuszczam, że to sprawy publiczne – powiedział pan Pickwick.

– Tak, panie – odrzekł pan Pott – tak. – Tu nachyliwszy się nad panem Pickwickiem, szep-nął: – Jutro moi przeciwnicy urządzają w Birmingham bal. Z kolacją!

– Dobry Boże! – zawołał pan Pickwick.

– Tak, panie, z kolacją! – dodał pan Pott.

– Nie mówi pan chyba serio! – zawołał pan Pickwick. Pan Pott przytaknął złowróżbnie.

Chociaż pan Pickwick udawał, że wiadomość ta wielce go zdumiała, tak jednak mało był uświadomiony politycznie, że nie mógł zdać sobie sprawy, dlaczego fakt ten ma być trzyma-ny w takiej tajemnicy. Zauważywszy to, pan Pott wyciągnął ostatni numer „Gazety Eatanswillskiej” i odwołał się do poniższego artykułu:

POKĄTNE KNOWANIA ŻÓŁTKÓW

Gad współczesności zieje zatrutym jadem, starając się bezskutecznie skazić szanowne na-zwisko naszego elekta, czcigodnego pana Slumkeya – tego samego Slumkeya, o którym pisa-liśmy na długo przedtem, nim objął swoje odpowiedzialne i wyjątkowe stanowisko, że przyj-dzie przyj-dzień, kiedy pan Slumkey stanie się jednocześnie najpiękniejszą ozdobą i najszczytniej-szą dumą naszego kraju! Nasz współczesny gad, jakeśmy powiedzieli, wydrwiwa dar złożony naszemu sławnemu kompatriocie przez oczarowanych wyborców: mosiężny kubełek na wę-gle – przy czym zaznacza, że sam obdarowany złożył anonimowo na ten cel przez zaufanego przyjaciela prawie trzy czwarte potrzebnej sumy. Czyż ten podły gad nie rozumie, że jeżeli to prawda, pan Slumkey ukazuje się w jeszcze piękniejszym świetle (jeśli to możliwe)! Czyż nawet gadzinowa tępota nie potrafi pojąć, że ta delikatna i subtelna pomoc wyświadczona ciału wyborczemu pozyskać musi panu Slumkeyowi nawet serca i dusze tych współmiesz-kańców, których wartość moralna da się porównać z wartością świni? Czyli, innymi słowy, którzy nie upadli tak nisko jak nasz przeciwnik?! Oto podłość naszych przewrotnych „żół-tych”! Ale to jeszcze nie wszystko! Zdrada czyha za murami! Twierdzimy na podstawie nie-zbitych dowodów, prosząc cały naród o wzięcie nas pod swoje opiekuńcze skrzydła, twier-dzimy, że w całej pełni trwają przygotowania do balu „żółtych”, mającego się odbyć w jed-nym z „Żółtych Miast”, będącym sercem i duszą „żółtych”! Prowadzić go będzie żółty mistrz ceremonii! Uświetnią go swoją obecnością trzej żółci członkowie parlamentu, a prawo wej-ścia da posiadanie żółtego biletu! Bardzośmy nasolili naszemu żółtemu kompatriocie? Niech się pocieszy! Niech pęknie z bezsilnej złości, gdy pióro nasze pisze te słowa: Będziemy na balu!

– Tak, panie – powiedział pan Pott, składając gazetę – tak się rzeczy mają!

Ponieważ w tej samej chwili gospodarz i garson wnieśli obiad, pan Pott położył palec na wargach na znak, że składa swoje życie w ręce pana Pickwicka i że powierzył mu swoją ta-jemnicę. Pan Ben Allen i pan Bob Sawyer, którzy zdrzemnęli się podczas odczytywania arty-kułu i dyskusji, jaka się po nim wywiązała, zerwali się na dźwięk magicznego słowa: – Obiad! – który doszedł ich uszu. Zasiedli doń z systemem trawiennym podnieconym przez apetyt, ze zdrowym zapałem, pełni oczekiwania.

W czasie obiadu i podczas sjesty, która po nim nastąpiła, pan Pott przeszedł na tematy do-mowe i poinformował pana Pickwicka, iż powietrze eatanswillskie nie służyło jego żonie i dama ta wyjechała w objazd do rozmaitych kąpieli w celu ozdrowienia na duchu i ciele. Była

to delikatna wersja faktu, iż pani Pott wprowadziła wreszcie w czyn swoją stałą pogróżkę separacji i działając przez brata, porucznika, rozstała się z małżonkiem, przy czym pan Pott zobowiązał się do wypłacania jej połowy dochodów czerpanych z wydawania i sprzedaży

„Gazety Eatanswillskiej”.

W czasie gdy wielki pan Pott poruszał ten i inne tematy, ożywiając rozmowę różnymi wy-jątkami ze swoich własnych elukubracji, jakiś dziwaczny jegomość zapukał z okna dyliżansu, który zatrzymał się przed zajazdem i wyładowywał paczki, czy może liczyć na odpowiednie wygody, w postaci łóżka i pościeli, jeżeli zatrzyma się na nocleg.

– Niewątpliwie, proszę pana – mówił gospodarz.

– Rzeczywiście? Mogę na to liczyć? Mogę liczyć? – dopytywał się jegomość, widocznie podejrzliwy z natury.

– Niewątpliwie, proszę pana – mówił gospodarz.

– Dobrze – powiedział nieznajomy: – Stangret! Zostaję! Posługacz! Waliza!

Życząc pozostałym pasażerom dobrej nocy w sposób nieco zgryźliwy, nieznajomy wy-siadł. Był to przykrótki jegomość, z czarnymi, twardymi włosami, przyciętymi najeża, czyli

„a la szczotka”, i stojącymi sztywno i równo na głowie. Wygląd miał pompatyczny i groźny, sposób bycia stanowczy, oczy surowe i niespokojne, a całe zachowanie zdradzało silną wiarę w siebie i świadomość swojej wyższości.

Nieznajomy został wprowadzony do pokoju zajmowanego uprzednio przez patriotycznego pana Potta. Garson zauważył ku swemu niepomiernemu zdumieniu, że zanim zdążył zapalić świecę, nieznajomy wyciągnął spod kapelusza plik gazet i zaczął je czytać z wyrazem tłumio-nej wściekłości, jaka przed godziną jeszcze paraliżowała majestatyczne rysy pana Potta. Gar-son zauważył również, że gdy gniew pana Potta wywołała „Niepodległość”, nieznajomy gniewał się na „Gazetę Eatanswillską”.

– Przyślij gospodarza – powiedział nieznajomy.

– Słucham pana!

Przysłany gospodarz zjawił się.

– Pan jest gospodarzem? – zapytał nieznajomy.

– Tak, proszę pana!

– Zna mnie pan?

– Nie mam przyjemności! – odparł gospodarz.

– Nazywam się Slurk! – ciągnął nieznajomy. Gospodarz z lekka pochylił głowę.

– Slurk! – powtórzył gentleman. – Teraz wiesz pan, kim jestem?

Gospodarz podniósł głowę, spojrzał na sufit, potem na gentlemana i uśmiechnął się niewy-raźnie.

– Znasz mnie, człowieku? – pytał nieznajomy.

Gospodarz zebrał się na odwagę i odparł:

– Nie, nie znam pana.

– Dobre nieba! – zawołał nieznajomy, tłukąc pięścią w stół. – I to jest popularność!

Gospodarz cofnął się o krok do drzwi; nieznajomy nie spuszczał z niego oczu.

– Oto – powiedział nieznajomy – wdzięczność za całe lata pracy i znoju dla dobra mas!

Przyjeżdżam zziębnięty i mokry! Rozentuzjazmowany tłum nie wita mnie przy wjeździe!

Dzwony kościelne milczą! Nawet brzmienie mego nazwiska nie budzi żadnego oddźwięku w sprzedajnych piersiach! Dość! – dodał pan Slurk, przechadzając się po pokoju. – To wystar-czy człowiekowi, by złamał pióro i zrzekł się roli obrońcy tych niewdzięczników!

– Mówił pan: brandy i woda? – wtrącił gospodarz, chcąc przerwać dialog.

– Rum! – gniewnie zawołał pan Slurk. – Macie tu gdzie ogień?

– Możemy napalić tutaj! – odrzekł gospodarz.

– Pójdę spać, nim się ogrzeje! – zawołał pan Slurk. – Jest kto w kuchni?

– Żywej duszy. Ale pali się doskonały ogień. Wszyscy się już rozeszli, dom zamknięto na cztery spusty.

– Wypiję swój rum z wodą w kuchni, przy ognisku kuchennym – powiedział pan Slurk.

Zabrawszy kapelusz i gazety, poszedł za gospodarzem do skromnej izby i rzuciwszy się na fotel przy kominie, przybrał, jak poprzednio, wściekłą minę i zaczął czytać.

Trzeba wypadku, że demon niezgody, włócząc się po oberży „Pod Głową Saracena”, doj-rzał pana Slurka siedzącego wygodnie przy kominku i pana Potta, nieco podnieconego

Trzeba wypadku, że demon niezgody, włócząc się po oberży „Pod Głową Saracena”, doj-rzał pana Slurka siedzącego wygodnie przy kominku i pana Potta, nieco podnieconego

Outline

Powiązane dokumenty