• Nie Znaleziono Wyników

W kilka dni po swym uwięzieniu uporządkowawszy bardzo starannie pokój swego pana i stwierdziwszy, że pan Pickwick siedzi nad swymi papierami, Sam wyszedł, by przepędzić jak można najlepiej jedną lub dwie godziny. Ponieważ ranek był piękny, Sam uznał, że flaszka porteru, wypita na świeżym powietrzu, rozjaśni mu świat nie gorzej niż inna rozrywka, na jaką mógł sobie pozwolić.

Doszedłszy do tej konkluzji skierował się do bufetu, kupił porter, dostał onegdajszą gazetę, wyszedł na dziedziniec do kręgielni i począł bawić się w sposób bardzo metodyczny i celowy.

Naprzód pociągnął łyk porteru i zwróciwszy oczy na jedno okno, spojrzał nader platonicz-nie na pewną młodą damę zajętą skrobaplatonicz-niem ziemniaków. Potem wziął gazetę i rozłożył ją tak, by na wierzchu była kronika policyjna; a ponieważ jest to praca trudna i wytężająca, zwłaszcza podczas wiatru, więc gdy tego dokonał, pociągnął znów łyk porteru. Następnie przeczytał dwa wiersze gazety i zatrzymał się, by popatrzeć na grających w kręgle. Po ukoń-czeniu partii krzyknął z uśmiechem: – Bardzo dobrze! – i spojrzał dokoła, by się przekonać, czy te uczucia podzielają inni widzowie. To pociągnęło za sobą potrzebę powtórnego spoj-rzenia w okno; a ponieważ młoda dama, która wciąż w nim stała, jeszcze skrobała ziemniaki, Sam, kierując się kanonami grzeczności, mrugnął do niej okiem i za jej zdrowie łyknął znów piwa. Rzuciwszy potem gniewne spojrzenie jakiemuś chłopcu, który temu postępowaniu Sa-ma przypatrywał się szeroko otwartymi oczySa-ma, założył wreszcie nogę na nogę i wziąwszy gazetę w dwie ręce, zagłębił się w czytaniu.

Zaledwie wprawił się w potrzebny mu teraz stan skupienia, gdy zdało mu się, że z odległej galerii doszło go jego nazwisko. Nie było to złudzenie, gdyż niebawem poczęło ono przebie-gać z ust do ust i w parę sekund całe powietrze drżało od słowa „Weller”.

– Tu! – odpowiedział stentorowym głosem. – Co tam takiego? Kto mnie potrzebuje? Czy przybył umyślnie posłaniec z doniesieniem, że spaliła się moja willa?

– Wołają pana do rozmównicy – odpowiedziano.

– Niech pan przypilnuje mojej gazety i kufla – poprosił Sam.

– Idę już. Jak Boga kocham, gdyby mnie wołano na Sąd Ostateczny, nie byłoby tyle wrza-wy.

Słowa te podkreślił, uderzając lekko po głowie wspomnianego wyżej młodziana, który nie spodziewając się, by wołana osoba była tak blisko, ze wszystkich sił wołał: – Weller! – Sam przebiegł podwórze i po schodach wpadł do rozmównicy. Stanąwszy tu, ujrzał naprzód u dołu schodów swego kochanego ojca, który trzymając kapelusz w ręku, wrzeszczał co pół minuty:

– Weller!

– Czego tak ryczysz? – zapytał Sam, gdy stary zawołał raz jeszcze. – Poczerwieniałeś jak

– A! – odrzekł ojciec. – Obawiałem się, czyś nie wyszedł na przechadzkę do parku, Sam-my.

– No! – odrzekł Sam. – Nie drwij sobie tak z ofiary swego kutwiarstwa. I zabieraj się z tych schodów. Czego tu sterczysz? Przecież tu nie moje mieszkanie!

– Chcę ci opowiedzieć wyborny kawał! – zawołał Weller, wstając.

– Czekaj – rzekł Sam. – Ubieliłeś się na plecach.

– No to oczyść mnie – rzekł pan Weller, gdy syn strzepywał już kurz z jego pleców. – Był-by to niezwykły wypadek, gdyBył-by tu ktoś miał na sobie coś białego. Prawda, Sammy? – Po-nieważ, mówiąc to, był bliski nowego napadu śmiechu. Sam pośpieszył powściągnąć go i rzekł:

– Uspokój się! Takiego starego wariata jeszcze świat nie widział. Czego tak ryczysz?

– Sammy – rzekł Weller, cofając się o dwa kroki, otwierając usta i podnosząc brwi. – Zgadnij, kto tu przybył ze mną, Samiwelu?

– Pan Pell? – rzekł Sam.

Weller potrząsnął głową, a policzki wydęły mu się tłumionym śmiechem.

– Może cętkowany? – zgadywał Sam.

Pan Weller zaprzeczył.

– Więc któż?

– Twoja macocha, Sammy – zawołał otyły stangret w ostatniej chwili, bo gdyby tego nie zrobił, policzki pękłyby mu niezawodnie, tak były wydęte. – Twoja macocha, Sammy, i czerwononosy. I czerwononosy! Cha, cha, cha!

Po tych słowach pan Weller dostał ataku śmiechu, a Sam patrzał na niego ze złośliwym uśmiechem, który powoli rozlał się mu na całym obliczu.

– Przybyli, by przemówić ci do sumienia, Sammy – rzekł pan Weller, ocierając sobie oczy.

– Tylko nic im nie wspominaj o wyrodnym wierzycielu.

– Jak to? Nie wiedzą, kto nim jest?

– Ani trochę.

– Gdzież są? – rzekł Sam, zaśmiewając się ze starym na wyścigi.

– W pokoju koło kawiarni. Myślisz, że czerwononosy pójdzie gdzieś, gdzie nie ma trun-ków? Nigdy, mój drogi, nigdy. Odbyliśmy piękny spacer dziś rano – mówił Weller dalej. – Zaprzągnąłem mego starego siwka do starego wózka, który należał do pierwszego męża mo-jej żony. Dla pasterza postawiono w nim fotel i niech mnie diabli wezmą – tu pan Weller spojrzał z pogardą – jeżeli nie przystawiono schodków, by się mógł na wóz wgramolić.

– Nie może być!

– Ba! Tak było! Chciałbym, abyś był widział, jak przy wsiadaniu trzymał się mocno porę-czy, jakby się bał, by nie spaść z wysokości sześciu stóp i nie rozbić się w kawałki. Wreszcie wlazł jakoś szczęśliwie; ale obawiam się – obawiam się, Sammy – że go trzęsło mocno, zwłaszcza na zakrętach.

– Pewno zawadziłeś o jeden i drugi słupek?

– Zdaje mi się, że tak, Sammy. Zdaje mi się, że zawadziłem o kilka nawet – odrzekł Wel-ler, mrugając okiem. – W ciągu podróży zlatywał parę razy z krzesła.

Tu Weller zaczął kołysać głową na boki, wydając jakieś stłumione chrapanie, któremu to-warzyszyło mocne wydęcie policzków. Symptomy te poważnie przeraziły jego syna.

– Nie bój się, Sammy, nie bój się! – rzekł starszy gentleman, gdy po wielu grymasach i konwulsyjnych tupnięciach złapał wreszcie oddech. – Jest to tylko taki sobie cichy śmiech, do którego się wprawiam.

– Jeżeli tak, to nie próbuj go zbyt często, bo zdaje się, że to niebezpieczny wynalazek.

– Ach! – odrzekł Weller, a łzy mu spływały po twarzy – byłoby mi to bardzo na rękę, gdy-bym mógł się do niego przyzwyczaić. Uniknąłgdy-bym w ten sposób wielu kłótni z twoją

maco-chą. Ale obawiam się, że masz słuszność; jest to zanadto bliskie apopleksji, zanadto, Sami-welu.

Tak rozmawiając, doszli do pokoju koło kawiarni, gdzie Sam wszedł niebawem, przysta-nąwszy wprzód na chwilę, by przez ramię rzucić chytre spojrzenie na swego rodzica, który wciąż Jeszcze chichotał.– Bardzo jestem matce wdzięczny – rzekł Sam, uprzejmie witając damę – za te odwiedziny. Jak się macie, pasterzu?

– Ach, Samuelu! – zawołała pani Weller. – To okropność!

– Wcale nie, matko; nieprawdaż, pasterzu?

Pan Stiggins podniósł ręce do góry i przewrócił oczy tak, iż widać było tylko białka lub ra-czej żółtka, ale nie dał słownej odpowiedzi.

– Czy temu gentlemanowi źle się zrobiło? – zapytał Sam macochy, rzucając na nią spoj-rzenie, które prosiło o wyjaśnienie.

– Zacny człowiek martwi się tym, że cię tu widzi – powiedziała pani Weller.

– Czy tylko to? – rzekł Sam. – Jego postępowanie napawa mię troską, czy też nie zapo-mniał przypadkowo ostatnich ogórków, jakie jadł, posypać pieprzem. Siadaj pan, za siedzenie nie płaci się – jak powiedział pewien król, gdy odprawił ministra.

– Młodzieńcze – rzekł pan Stiggins górnolotnie – obawiam się, że nawet więzienie nie na-uczyło cię jeszcze pokory.

– Przepraszam bardzo – odparł Sam – ale co pan był łaskaw powiedzieć?

– Obawiam się, młodzieńcze, że charakter twój nie stał się pokorniejszy wskutek tej próby – rzekł Stiggins głośno.

– Bardzo pan łaskaw – odparł Sam. – Mam wrażenie, że z natury nie należę do pokornych owieczek. Bardzo jestem panu zobowiązany za jego dobre mniemanie o mnie.

W tym miejscu rozmowy dał się słyszeć głos nieprzyzwoicie podobny do wybuchu śmie-chu od strony krzesła, gdzie siedział pan Weller, wskutek czego jego połowica, szybko zo-rientowawszy się w miejscowych warunkach, uznała za swój obowiązek zagrozić atakiem nerwowym.

– Weller – zawołała – proszę tu! (Stary stangret siedział w kącie).

– Dziękuję ci, moja kochana, ale i tu mi dobrze – odparł pan Weller.

Usłyszawszy tę odpowiedź pani Weller zalała się łzami.

– Co się matce stało? – zapytał Sam

– O, Samuelu! – odrzekła dama. – Twój ojciec unieszczęśliwia mnie. Czy nic go już nie poruszy?

– Słyszysz, ojcze! – zawołał Sam. – Pani mówi, że nic cię już nie poruszy.

– Bardzo dziękuję za tę czułą troskę, ale zdaje mi się, iż byłbym bardzo poruszony, gdy-bym mógł dostać fajkę. Czy znajdzie się tu jaka fajka, mój chłopcze?

Słysząc to, pani Weller jeszcze obficiej zalała się łzami, a pan Stiggins jęknął.

– Oho! Nieszczęśliwemu gentlemanowi znów się źle zrobiło – rzekł Sam. – Gdzie pana boli?

– Zawsze w tym samym miejscu, młodzieńcze – rzekł pan Stiggins – zawsze w tym sa-mym.

– A gdzież to? – zapytał Sam z głupia frant.

– Tu, w moim sercu, młodzieńcze – odrzekł pan Stiggins, przykładając parasol do kami-zelki.

Na tę rozczulającą odpowiedź pani Weller, nie mogąc opanować wzruszenia, wybuchnęła głośnym łkaniem oświadczając, że czerwononosy jest człowiekiem świętym, na co pan Wel-ler senior stłumionym głosem ważył się powiedzieć, że musi być przedstawicielem połączo-nych gmin: świętego Szymona od zewnątrz i świętego Walkera od wewnątrz.

– Obawiam się, droga matko – rzekł Sam – że ten gentleman z wykrzywioną gębą musiał poczuć pragnienie na ten smutny widok. Prawda, matko?

Zacna dama spojrzała na pana Stigginsa, czekając odpowiedzi. Ten zaś, wielokrotnie wy-wróciwszy oczami, ścisnął sobie gardło prawą ręką, dając tym do zrozumienia, iż czuje pra-gnienie.

– Samuelu – rzekł ponuro pan Weller – obawiam się, iż jego uczucia przyprawiły go o pra-gnienie.

– Co pan najchętniej pije? – zapytał Sam.

– O! Mój młody przyjacielu – rzekł pan Stiggins – napoje to tylko marność.

– To prawda, wielka prawda! – szepnęła pani Weller, potakując.

– Tak jest – odrzekł Sam. – Ale jaka z tych marności najwięcej przypada panu do smaku?

Która jest pańską ulubioną marnością?

– O! Mój młody przyjacielu! – odparł pan Stiggins – ja gardzę wszystkimi. Ale jeżeli jest jaka mniej wstrętna od innych, to płyn, który nazywa się arakiem; gorący, mój przyjacielu, i z trzema kawałkami cukru na szklankę!

– Przykro mi, panie, ale tej marności nie pozwalają sprzedawać w tym zakładzie.

– O! Serca zatwardziałe! – zawołał pan Stiggins. – O złośliwości ohydna nieludzkich prze-śladowców!

To powiedziawszy, świątobliwy człowiek znowu począł przewracać oczyma, uderzając się parasolem w kamizelkę. Na jego usprawiedliwienie powiemy, że teraz oburzenie jego było szczere i nie udane. Gdy pani Weller i czerwononosy skończyli wyrzekać na ten nieludzki zwyczaj i rzucali na jego sprawcę całą masę pobożnych i świętych przekleństw, pan Stiggins opowiedział się za butelką wina porto dobrze ogrzanego, z cukrem i korzeniami, gdyż jego zdaniem jest to mieszanina dogadzająca jego żołądkowi i mniej mama aniżeli inne. W czasie gdy przyrządzano tę miksturę, czerwononosy i pani Weller spoglądali na stangreta, wydając głębokie westchnienia.

– No, Sammy – rzekł Weller – spodziewam się, iż cię rozweseliła nasza wizyta. Bardzo pouczająca i wesoła rozmowa, prawda?

– Jesteś bezbożnik – rzekł Sam – i proszę cię, byś się nie zwracał do mnie z takimi bez-wstydnymi uwagami.

Niezbyt zbudowany tą odpowiedzią, starszy pan Weller wykrzywił twarz w szerokim gry-masie. Ponieważ nieugięcie trwał przy swoim karygodnym zachowaniu, dama i pan Stiggins zamknęli oczy i niespokojnie zaczęli wiercić się na krzesłach. Pan Weller pozwolił więc sobie na inne jeszcze sztuczki, wyrażające chęć rozbicia nosa wielebnemu pasterzowi, chęć, której zaspokojenie ulżyłoby bardziej jego sercu, ale żadne z tych dwojga nie dostrzegło jego ge-stów. Dopiero pan Stiggins poruszywszy się, gdy przyniesiono grzane wino, gwałtownie po-trącił głową o zaciśniętą pięść stangreta, którą pan Weller przez kilka minut wywijał koło ucha pasterza w odległości dwóch cali.

– Cóż to ojciec wysuwasz rękę po szklankę, jakby jaki dziki człowiek! – zawołał Sam z wielką przytomnością umysłu. – Nie widzisz, żeś potrącił gentlemana?

– To nienaumyślnie, Sammy – odrzekł Weller, nieco zmieszany tym zdarzeniem.

– Panie – rzekł Sam do wielebnego Stigginsa, rozcierającego sobie głowę – użyj no pan ra-czej wewnętrznego lekarstwa. Co pan sądzi o tej gorącej marności?

Pan Stiggins nie dał odpowiedzi słownej, ale za to czyny jego były wymowne; skosztował zawartości szklanki, którą Sam postawił przed nim, położył parasol na ziemi, znów przełknął trochę płynu, dwa lub trzy razy posuwając z zadowoleniem ręką po żołądku. Wreszcie wypił wszystko od razu, mlasnął językiem i podsunął szklankę, by otrzymać drugą porcję.

Pani Weller również nie zaniedbała zająć się tą mieszaniną. Zacna dama zaczęła od oświadczenia, iż nie może wypić ani kropelki, potem wypiła małą kropelkę, potem wielką kroplę, potem znaczną ilość kropel; a ponieważ czułość jej była widocznie z tego rodzaju substancji, które łatwo rozpuszczają się w spirytusie, więc po każdej kropli gorącego wina roniła jedną łzę, aż uczucia jej tak się rozpłynęły, że w końcu nic z nich nie pozostało.

Starszy pan Weller okazywał w rozmaity sposób swój wstręt do tych podobnych oznak i wypowiedzi. Gdy więc pan Stiggins po drugiej szklance o tej samej treści zaczął smutno wzdychać, pan Weller dał wyraz swemu niezadowoleniu w sposób bardzo otwarty za pomocą całej serii różnych gniewnych pomruków i uwag.

– Samiwelu, mój chłopcze – szepnął na koniec do syna po długiej i uważnej obserwacji swej żony i pana Stigginsa – czy się też coś nie popsuło w twej macosze i panu Stigginsie?

– Jak to rozumiesz?

– Myślę, że wszystko, co piją, zdaje się, nie idzie im na dobre, ale natychmiast przemienia się w ciepłą wodę i wypływa oczami. Wierz mi, Sammy, iż to jest jakaś wada organiczna.

Wypowiedziawszy to uczone zdanie Weller począł mrugać i wykonywać głową rozmaite ruchy, które na nieszczęście zostały spostrzeżone przez jego żonę. Ponieważ dama ta nie wąt-piła, że odnoszą się one albo do niej, albo do pana Stigginsa, albo do nich obojga, poczuła się bardzo słaba i kto wie, co by się było stało, gdyby pan Stiggins nie podniósł się, jak mógł, i nie zaczął prawić kazania dla zbudowania obecnych, a zwłaszcza Sama. Wzywał go w sło-wach pełnych wzruszenia, by był ostrożny w tym miejscu potępionym. By wyrzekł się wszel-kiej hipokryzji i dumy i by we wszystkim naśladował jego (Stigginsa), wtedy bowiem, wcze-śniej czy później dojdzie do konkluzji takiej, do jakiej doszedł pan Stiggins, a mianowicie, że jest on najzacniejszą i najszlachetniejszą istotą, natomiast wszyscy jego przyjaciele – to bez-nadziejne łajdaki i nicponie! Które to przeświadczenie, dodał, nie mogło nie budzić w nim najgłębszego zadowolenia!

Zaklinał go nade wszystko, by wystrzegał się pijaństwa, które upodabnia człowieka do świni, bowiem zatrute opary napojów spirytusowych odbierają człowiekowi pamięć i mącą myśli. Na nieszczęście, w tym miejscu kazania wielebnemu i czerwononosemu gentlemanowi zaplątał się język, a oratorskie ruchy zmusiły do chwycenia za poręcz krzesła z obawy strace-nia równowagi.

Pan Stiggins nie prosił swoich słuchaczy, by mieli się na baczności przed tymi fałszywymi prorokami i przeklętymi kpiarzami z religii, którzy nie mając dość rozumu, by pojąć pierwsze jej zasady, ani dość serca, by odczuć jej kanony, są bardziej niebezpieczni dla społeczeństwa od zwykłych zbrodniarzy. Żerując na najciemniejszych i najmniej oświeconych, bluźniąc te-mu, co najświętsze, deprawują najlepsze sekty, do których należą najlepsi ludzie. Ponieważ jednak leżał jakiś czas na krześle, oparty o poręcz, zamknąwszy jedno oko i zmrużywszy dru-gie, jest rzeczą prawdopodobną, że myślał to wszystko, tylko po prostu nie chciał tego mó-wić.

W czasie tego kazania pani Weller płakała rzewnymi łzami; Sam, usiadłszy na krześle jak na koniu i umieściwszy ramiona na oparciu, spoglądał na kaznodzieję wzrokiem słodkim i łagodnym, co chwila zerkając porozumiewawczo na ojca, który z początku był zachwycony, ale potem usnął w połowie przemówienia.

– Brawo! Doskonale! – zawołał widząc, że pasterz po skończonej mowie naciąga swe dziu-rawe rękawiczki, a w trakcie tego palce wychodzą mu przez dziury aż po same kostki. – Do-skonale!

– Spodziewam się, że ci to wyjdzie na dobre – rzekła pani Weller.

– I ja się tego spodziewam – odrzekł Sam.

– Chciałabym, by taki sam wpływ wywarło to i na twego ojca – rzekła pani Weller.

– Dziękuję ci, moja droga – odrzekł Weller. Jakiż skutek wywarto to na tobie, moja kocha-na?

– Bezbożnik! – zawołała pani Weller.

– Człowiek zbłąkany – dodał pan Stiggins.

– Jeżeli nie będę miał lepszego światła, jak to wasze księżycowe – rzekł pan Weller starszy – to obawiam się, że wiecznie będę jechał ciemnym dyliżansem, aż na zawsze wezmę rozbrat z drogą żywota. Ale teraz, moja droga, jeśli siwek dłużej będzie stać przy żłobie, to w

po-wrotnej drodze nie będzie się na mnie oglądać i, być może, zrzuci fotel razem z pasterzem na jakiś płot.

Usłyszawszy to pan Stiggins wstał, wziął kapelusz i parasol i począł przeć do odjazdu, wo-bec czego pani Weller wstała również, a Sam, odprowadziwszy ich aż do bramy więziennej, pożegnał z wielkim uszanowaniem.

– Addio, Samiwelu – rzekł stary pan.

– Co znaczy: addio? – zapytał Sam.

– Tyle co: bądź zdrów!

– Nic ci lepszego nie przyszło do głowy? – zapytał Sam. – No, bywaj, stary gracie.

– Sammy – rzekł stary Weller na odchodnym do syna, oglądając się na wszystkie strony – moje uszanowanie pryncypałowi i poradź mu, niech się namyśli nad tym, co ci powiem, i da mi potem znać. Ja i pewien stolarz ułożyliśmy plan, jak go stąd wydobyć. Fortepian, Sammy!

Fortepian... – powtórzył raz jeszcze, trącając syna ręką w piersi i cofając się parę kroków.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Fałszywy fortepian, Samiwelu – odrzekł Weller jeszcze bardziej tajemniczo. – Fortepian, który pryncypał wynajmie, ale który nie będzie grać.

– Na cóż więc się przyda?

– Każe powiedzieć memu przyjacielowi, stolarzowi, by go sobie zabrał – wyjaśnił pan Weller. – Teraz rozumiesz?

– Nic – zapewnił Sam.

– Nic przy tym nie ryzykuje – szepnął ojciec. – Może położyć się do fortepianu razem z butami i kapeluszem, a oddychać może przez nogi, bo będą próżne. Mamy dla niego przygo-towany okręt wprost do Ameryki. Rząd amerykański nie wyda go, gdy zobaczy, że on ma pieniądze. Pryncypał zostanie tam aż do śmierci pani Bardell albo dopóki Dodsona i Fogga nie powieszą, co pewno prędzej nastąpi niż to pierwsze. Wtedy powróci, napisze dzieło o Amerykanach, którym opłaci koszta podróży, i jeszcze mu się coś może okroi, jeżeli tylko należycie obrobi Amerykanów.

Weller skreślił ten ogólny zarys spisku namiętnym szeptem, potem jednak, jakby się oba-wiał, że dalsza rozmowa osłabi wrażenie, jakie sprawiła ta niesłychana wiadomość, pożegnał syna pozdrowieniem stangretów i zniknął.

Zaledwie zdołał Sam odzyskać zwykły swój spokój po tajemniczych zwierzeniach ojca, gdy ukazał się pan Pickwick.

– Samie – rzekł filozof – mam zamiar przejść się po więzieniu i chciałbym, byś mi towa-rzyszył. Ale patrz no – dodał uśmiechając się – oto nadchodzi więzień, którego znamy.

– Który, panie? Czy ten gentleman brodaty, czy ten interesujący jegomość w niebieskich pończochach?

– Ani jeden, ani drugi. Ktoś z twoich starych przyjaciół.

– Z moich przyjaciół?

– O! Pewny jestem, że go dobrze pamiętasz, bo inaczej miałbyś o wiele gorszą pamięć, niżbym przypuszczał. Ale cicho!... Ani słowa!... Otóż i on.

Podczas tej rozmowy nadszedł pan Jingle. Nie miał już tak nędznej powierzchowności jak przedtem: ubrany był w suknie na wpół tylko poszarzałe, wykupione dzięki panu Pickwicko-wi z niewoli lombardu. Włosy miał podcięte, a bieliznę czystą; ale jeszcze był bardzo blady i chudy. Wlókł się powoli, opierając się na lasce, i łatwo było domyślić się, że bieda i choroba mocno mu się dały we znaki i że wciąż jeszcze bardzo był osłabiony. Gdy pan Pickwick witał się z nim, Jingle zdjął kapelusz i gdy ujrzał Sama, wydawał się bardzo upokorzony i zawsty-dzony.

Tuż za nim szedł Hiob Trotter, który w katalogu swych wad nie miał przynajmniej braku

Tuż za nim szedł Hiob Trotter, który w katalogu swych wad nie miał przynajmniej braku

Outline

Powiązane dokumenty