• Nie Znaleziono Wyników

Konie stawiły się nazajutrz punktualnie kwadrans przed dziewiątą. Pan Pickwick zajął miejsce wewnątrz powozu. Sam usiadł w tyle, na zewnątrz, po czym pocztylionowi polecono udać się do mieszkania pana Boba Sawyera, by zabrać Bena Allena.

Gdy zajechano przed drzwi z czerwoną latarnią, gdzie widniał napis: „Sawyer; niegdyś Nockemorf”, pan Pickwick wysunął głowę i ze zdziwieniem ujrzał, iż mały chłopak w szarej liberii zamyka okiennice. O tak wczesnej godzinie było to rzeczą niezwykłą i nie odpowiada-jącą naturze zajęcia pana Sawyera, filozof powziął więc natychmiast dwa przypuszczenia:

albo umarł jakiś dobry przyjaciel lub pacjent pana Boba, albo też pan Bob ogłosił niewypła-calność.

– Co się stało? – zapytał pan Pickwick chłopca.

– Nic, panie – odrzekł zapytany, rozdziawiając w uśmiechu gębę od ucha do ucha.

– Wszystko dobrze! – zawołał Bob, ukazując się nagle na progu z małą, brudną, skórzaną torbą podróżną w ręce oraz z grubym płaszczem i szalem przewieszonym przez ramię. – Jadę z wami.

– Pan? – zawołał pan Pickwick.

– Tak! Będzie to po prostu wyprawa. Hej, Samie! Uważaj!

Zaapelowawszy w ten sposób do uwagi Sama, którego twarz wyrażała wielkie zdumienie z powodu takiego stanowczego postępowania, Bob rzucił mu swą torbę, którą pan Weller umieścił pod siedzeniem. Po dokonaniu tego Bob, przy pomocy chłopca, wlazł przemocą w nieco ciasny płaszcz i wsunąwszy następnie głowę do powozu, zaczął się głośno śmiać.

– Doskonały żart! – zawołał, ocierając sobie połą płaszcza łzy.

– Ależ, kochany panie – odrzekł pan Pickwick z pewnym zakłopotaniem – nie spodziewa-łem się, że będzie pan nam towarzyszył.

– W tym właśnie cała sztuka! – odparł pan Sawyer. – No, i cały żart!

– A! To żart? – zapytał pan Pickwick.

– Rozumie się. Rzecz w tym, że pozostawiam mój interes, by sam siebie wydobył z kło-potu, kiedy nie chciał wydobyć mnie.

Objaśniwszy w taki sposób fenomen zamykania okiennic, pan Sawyer wskazał na aptekę i znowu zaczął się śmiać.

– Jak to? Więc pozostawia pan swoich chorych, nie oddawszy ich wprzód pod opiekę in-nego lekarza?– zawołał pan Pickwick poważnym tonem.

– Dlaczegóż by nie? – odrzekł Bob. – Jeszcze oszczędzam na tym, bo ani jeden mi nie pła-ci. A przy tym – dodał zniżając głos do poufnego szeptu – i chorzy na tym także skorzystają, bo prawie nie mam lekarstw, a nie mogąc ich teraz kupić, byłbym zmuszony dawać wszyst-kim kalomel – co by niejednemu nie wyszło na dobre. A tak wszystwszyst-kim będzie lepiej.

W odpowiedzi tej była logika i filozofia, jakiej pan Pickwick nie spodziewał się. Pan

Pic-– Ależ ten powóz, kochany panie, może pomieścić tylko dwie osoby, a przyrzekałem już zabrać pana Allena.

– Niech się pan o mnie nie troszczy; już o tym pomyślałem... Usiądę z Samem za powo-zem. Popatrz pan: ten napis umieszczę na drzwiach sklepu: „Sawyer, dawniej Nockemorf.

Zgłosić się naprzeciwko, do pani Cripps”. Pani Cripps – to matka tego małego chłopaka.

„Bardzo mi przykro – powie pani Cripps – ale musiał wyjechać – wezwano go dziś rano na konsylium z najsławniejszymi chirurgami – nie mogli sobie dać rady bez niego – okropna operacja”. Otóż spodziewam się – dodał w końcu Bob – że doskonale mi to zrobi. Jeśli wia-domość o tym dostanie się do miejscowych dzienników, stanę się wziętym lekarzem. Ale oto i Ben! No! Siadajmy!

Po tej szybko wypowiedzianej przemowie. Bob wepchnął swego przyjaciela do powozu, odsunął na bok pocztyliona, zamknął drzwiczki, podniósł stopień, nakleił napis na drzwiach, zamknął je, schował klucz, potem wskoczył na tylne siedzenie obok Sama i dał pocztylionowi sygnał do odjazdu; wszystko to uczynił z taką szybkością, że zanim pan Pickwick mógł się ostatecznie zdecydować, czy ma z sobą wziąć Boba, czy nie, powóz toczył się już na dobre; w ten sposób pan Bob Sawyer został formalnym członkiem jadącego towarzystwa.

Dopóki powóz posuwał się ulicami Bristolu, wesoły Bob miał na nosie swe zielone okulary i zachowywał odpowiednią powagę, poprzestając na szeptaniu jakichś dowcipów do wyłącz-nego użytku i radości Sama. Ale jak tylko wyjechano na gościniec, pozbył się od razu i okula-rów, i zawodowej powagi i zaczął wyrabiać rozmaite figle, tak że aż zwrócił uwagę prze-chodniów, a powóz wraz z jego zawartością uczynił przedmiotem więcej niż powszechnej ciekawości. Najniewinniejszym i najmniej hałaśliwym z tych figlów było przeraźliwe naśla-dowanie trąbki pocztowej i rozpostarcie karmazynowej chustki przywiązanej do końca laski na kształt sztandaru, którym powiewał z różnymi gestami – wręcz zaczepnymi albo świad-czącymi o pewności siebie.

– Nie rozumiem – rzekł pan Pickwick, przerywając poważną rozmowę z Benem Allenem o przymiotach pana Winkle'a i pani Arabelli – nie rozumiem, co wszyscy przechodzący widzą w nas tak nadzwyczajnego, iż się tak oglądają.

– Może im się podoba ten piękny powóz – odrzekł Ben z pewną dumą – nie zawsze można widzieć taki ekwipaż.

– I to być może – powiedział pan Pickwick, udobruchany tym przypuszczeniem, ale zoba-czywszy przez okno, że spojrzenia przechodzących bynajmniej nie wyrażają zdumienia połą-czonego z szacunkiem i że przechodnie wymieniają rozmaite znaki porozumiewawcze z po-dróżnymi siedzącymi zewnątrz powozu, pan Pickwick począł sobie uświadamiać, iż demon-stracje te mogą mieć jakiś daleki związek z jowialnym humorem Boba Sawyera.

– W każdym razie, spodziewam się – rzekł filozof – że nasz żartobliwy przyjaciel nie po-pełnia tam żadnej niedorzeczności.

– O, nie! – odrzekł Ben Allen. – Bob to najspokojniejsza w świecie istota, o ile nie wypił trochę za dużo.

W tej chwili usłyszano przydługie naśladowanie trąbki, po którym bezzwłocznie nastąpiły wesołe okrzyki i długie wycie, widocznie wychodzące z gardła i piersi „najspokojniejszej w świecie istoty”, a mówiąc wyraźniej – pana Boba Sawyera. Pan Pickwick i Ben zamienili wiele mówiące spojrzenia i pierwszy z nich zdjął kapelusz i wychylił się połową ciała przez okno, co w końcu pozwoliło mu dojrzeć żartobliwego swego przyjaciela.

Pan Bob Sawyer siedział nie z tyłu, ale na dachu powozu, z nogami rozkraczonymi tak, jak mu to pozwalała jego własna wygoda; na głowie miał kapelusz Sama włożony na bakier, w jednej ręce trzymał ogromny kawał chleba z masłem, a w drugiej ogromną plecioną butelkę i z głębokim zadowoleniem przemawiał to do jednego, to do drugiego, raz po raz przerywając monotonność tych czułości okrzykami i wrzaskami oraz wymianą krótkich, ale soczystych słów z pierwszymi lepszymi przechodniami. Karmazynowy sztandar przymocowany był

bar-dzo pieczołowicie do oparcia, a pan Sam Weller siedział zdobny w kapelusz Boba i ciężko pracował nad drugim kawałkiem chleba z masłem, ale czynił to z tak pogodnym obliczem, że wyczytać z niego było można całkowite i pełne uznanie dla tego niezwykłego postępowania.

I tego wystarczyłoby, żeby zirytować człowieka o takim poczuciu przyzwoitości jak pan Pickwick, ale nie na tym miały się skończyć jego udręki, w tej bowiem chwili minął ich dyli-żans pocztowy pełen pasażerów wewnątrz i zewnątrz i ci pasażerowie wyraźnie demonstro-wali swoje najwyższe zdumienie. Równie niemiłe były pozdrowienia pewnej rodziny irlandz-kiej, która szła równo z powozem i przez cały czas żebrała. Nieprzyjemne zwłaszcza było zachowanie się głowy owej rodziny, który wziął wyczyny Boba za rodzaj politycznej czy triumfalnej manifestacji.

– Panie Sawyer! – krzyknął pan Pickwick mocno urażony – panie Sawyer!

– A co! – odpowiedział miły chłopiec, pochylając się ku jednej stronie powozu z najwięk-szym spokojem.

– Czyś pan oszalał?

– Wcale nie, jestem tylko wesoły.

– Wesoły! Zdejm mi pan natychmiast tę skandaliczną czerwoną chustkę! Stanowczo żą-dam tego. Samie! Odbierz mu ją!

Nim Sam zdobył się na ten krok. Bob Sawyer dobrowolnie spuścił sztandar, umieścił go w kieszeni, przyjacielsko skinął głową panu Pickwickowi, otarł otwór flaszki i przyłożył ją do ust, dając w ten sposób, bez uciekania się do niepotrzebnej przemowy, do zrozumienia panu Pickwickowi, że tym toastem życzy mu zdrowia i wszelkiej pomyślności. Wykonawszy to Bob zatknął starannie korek, spojrzał na pana Pickwicka z wielką przyjaźnią i począł zajadać chleb z masłem oraz uśmiechać się.

– No, panie! – zawołał filozof, którego chwilowy gniew nie mógł sprostać niewzruszone-mu spokojowi Boba – nie rób pan takich niedorzeczności.

– Nie, nie – odrzekł uczeń Eskulapa, zamieniając kapelusze z Samem – robiłem to nie w złej myśli, ale podróż tak mię ożywiła, iż nie mogłem się powstrzymać.

– Pomyśl pan, co ludzie powiedzą na to – mówił dalej pan Pickwick przekonywającym to-nem. – Miejże pan wzgląd na przyzwoitość!

– O, rozumie się – odrzekł Bob. – Nic już więcej nie zrobię i będę spokojny, drogi panie!

Poprzestając na tym zapewnieniu pan Pickwick cofnął się w głąb powozu i opuścił okno.

Ale zaledwie rozpoczął na nowo przerwaną rozmowę, gdy go do pewnego stopnia przestra-szyło pojawienie się jakiegoś nieprzejrzystego ciała o podłużnej postaci po drugiej stronie okna; ciało to wielokrotnie uderzało w szybę, jakby prosiło o wpuszczenie.

– A to co znowu? – zawołał pan Pickwick.

– To coś podobnego do flaszki – odrzekł Ben Allen, przypatrując się temu przedmiotowi z wielkim zajęciem przez okulary. – To, zdaje się, własność Boba.

Było to przypuszczenie zupełnie trafne, gdyż Bob Sawyer, przywiązawszy butelkę do koń-ca laski, pukał nią w okno wzywając w ten sposób swych przyjaciół, by na znak niewzruszo-nej przyjaźni i pełniewzruszo-nej między nimi harmonii zechcieli zbadać jej wnętrze.

– Co tu robić? – zapytał pan Pickwick – jest to pomysł jeszcze niedorzeczniejszy niż po-przedni.

– Sądzę, że najlepiej będzie, gdy weźmiemy flaszkę i zatrzymamy u siebie – rzekł Ben. – Zasłużył na to, by mu spłatać takiego figla.

Ponieważ pan Pickwick w zupełności podzielał tę opinię, powoli więc opuścił okno, od-wiązał butelkę od laski, do której była przywiązana, po czym laska została cofnięta do góry.

W tej chwili usłyszano serdeczny śmiech Boba.

– Co to za wesoły chłopiec – rzekł pan Pickwick, oglądając flaszkę znajdującą się w rękach towarzysza podróży.

– O! Bardzo wesoły! – odpowiedział Ben.

– Nie można się długo gniewać na niego – zauważył pan Pickwick.

– Nie, nie można.

Podczas tej krótkiej wymiany zdań pan Pickwick w roztargnieniu odkorkował butelkę.

– Co to jest? – zapytał obojętnie pan Allen.

– Sam nie wiem – odpowiedział z równą obojętnością pan Pickwick. – Ale zdaje mi się, że to pachnie ponczem.

– Czy tak? – rzekł Ben.

– Przynajmniej tak mi się zdaje – powiedział pan Pickwick, który zawsze bronił się przed możliwością powiedzenia nieprawdy. – Dopóki nie spróbowałem, z całą pewnością nie mogę tego twierdzić.

– To niech pan spróbuje – rzekł Ben. – W ten sposób przekonamy się, o co właściwie cho-dzi.

– Tak pan sądzi! Ha! Jeżeli pan życzy sobie tego, to nie mam nic przeciwko temu.

Zawsze gotów czynić zadość pragnieniom swych przyjaciół, pan Pickwick dość długo pró-bował zawartość flaszki, aż wreszcie pan Allen zapytał go trochę niecierpliwie:

– I cóż to jest?

– To szczególne! – odparł filozof, mlaskając ustami – nie jestem jeszcze zupełnie pewny, ale... (tu łyknął raz jeszcze), ale tak. To poncz!

Ben Allen spojrzał na pana Pickwicka, pan Pickwick spojrzał na Bena Allena. Pan Ben Allen uśmiechnął się: pan Pickwick zachował zwykłą swą powagę, potem zaś powiedział z całą surowością:

– Pański przyjaciel zasługuje na to, byśmy mu wypili wszystko, do ostatniej kropli.

– Jestem tego samego zdania – zauważył Ben Allen.

– Czy tak? A więc za jego zdrowie! – rzekł pan Pickwick. To rzekłszy, znakomity nasz przyjaciel pociągnął z niesłychaną energią z flaszki, po czym wręczył ją Beniaminowi, który nie kazał się prosić i poszedł za jego przykładem. Uśmiech rozjaśnił twarze obydwóch, a poncz znikł powoli i ku wielkiemu zadowoleniu podróżników.

– W każdym razie – rzekł pan Pickwick, przełykając ostatnie krople – pomysły jego są rze-czywiście bardzo zabawne.

– O, tak! – odrzekł Ben Allen. I by dowieść, że Bob był jednym z najprzyjemniejszych i najweselszych kolegów, pan Ben Allen począł bawić pana Pickwicka długim opowiadaniem, jak to przyjaciel jego pewnego razu wypił tak wiele, że dostał gorączki i musiał sobie ogolić głowę. Opowiadanie o tym zajmującym wypadku trwało jeszcze, gdy powóz zatrzymał się przed oberżą „Pod Dzwonem” w Berkeley Heath, gdzie zmieniono konie.

– Może tu zjemy obiad? – zapytał Bob, zaglądając w okno.

– Obiad? – odparł pan Pickwick. – Przejechaliśmy przecież dopiero dziewiętnaście mil, a mamy przejechać osiemdziesiąt siedem i pół.

– Dlatego właśnie musimy nabrać sił, aby móc sprostać niewygodom podróży – zauważył Bob Sawyer.

– Ależ to niemożliwe jeść obiad o wpół do dwunastej – rzekł pan Pickwick, patrząc na ze-garek.

– Mniejsza o to! – zawołał Bob – możemy to nazwać lunchem! Hej! Garson! Lunch na trzy osoby. Konie mają jeszcze postać z kwadrans w stajni. Dawajcie wszystko, co macie na zim-no, parę butelek porteru i najlepszą maderę.

Wydawszy te rozkazy z wielką precyzją i donośnym głosem, Bob Sawyer wszedł do obe-rży, by dopilnować ich wykonania. W pięć minut powrócił z oznajmieniem, iż wszystko go-towe i w doskonałym gatunku. Jakość lunchu usprawiedliwiała w zupełności te pochwały i nie tylko ten gentleman, ale także Ben Allen i pan Pickwick dali tego dowody. Pod auspicja-mi tej trójki wypróżniono flaszki porteru i madery, a gdy zaprzężono konie i wszyscy pasaże-rowie zajęli miejsca, oplatana flaszka Boba znów została napełniona najlepszym

ekwiwalen-tem dawnego ponczu, jaki w tak krótkim czasie można było otrzymać, trąbka zatrąbiła, a czerwony sztandar powiewał w najlepsze, już bez najmniejszego sprzeciwu ze strony pana Pickwicka.

W Tewkesbury zatrzymano się na obiad, pito porto, maderę i porter. W końcu napełniono znowu flaszkę po raz czwarty. Pod skombinowanym wpływem tych trunków pan Pickwick i Allen usnęli, a Bob Sawyer i Sam wyśpiewywali przez całą drogę bardzo wesołe duety.

Ściemniło się już zupełnie, kiedy pan Pickwick mógł wreszcie podnieść się na tyle, by spojrzeć w okno. Samotne, przydrożne dworki, ciemne zarysy mijanych przedmiotów, wo-koło zapadający mrok, pokryte pyłem i kurzem ścieżki, czerwone ogniska w oddali, smugi czarnego dymu wznoszące się z wysokich kominów i zaciemniające wszystko dokoła, blask dalekich świateł, ciężkie wozy jadące gościńcem, naładowane żelastwem lub innym towarem, wszystko to mówiło, że są niedaleko wielkiego miasta Birmingham.

Gdy z turkotem jechali przez wąskie uliczki prowadzące do serca tego ruchliwego centrum, oczy i uszy nie mogły się dość nadziwić ożywieniu, jakie tu panowało. Ulice zatłoczone były ludźmi pracy. Echo pracy odbijało się o każdy dom. Światła błyskały w owalnych oknach każdego piętra, a szum, turkot kół i stuk kopyt końskich wprawiały w drżenie mury. Ogniska, które widzieli z daleka, paliły się dumnym płomieniem w piecach wielkich fabryk i w zakła-dach przemysłowych. Stuk młotów, syk pary, dudnienie maszyn – oto muzyka, która rozle-gała się z każdego zaułka.

Pocztylion mknął już szybko przez ulice koło pięknych i jasno oświetlonych sklepów cią-gnących się od krańców miasta do oberży „Królewskiej”, a pan Pickwick jeszcze nie zdążył należycie zastanowić się nad delikatną misją, która go tu sprowadziła.

Obecność pana Boba Sawyera bynajmniej nie ułatwiała tej delikatnej misji i nie zmniej-szała trudności, jakie należało pokonać. Prawdę powiedziawszy, pan Pickwick czuł, że obec-ność pana Boba, aczkolwiek bardzo miła i przyjemna, nie jest zaszczytem, o który by się ubiegał. Chętnie poświęciłby pewną sumę na to, by wesoły chirurg znajdował się teraz o jakie pięćdziesiąt mil od Birmingham.

Filozof nasz nie znał osobiście pana Winkle'a starszego, chociaż parę razy odpisał mu na listy, udzielając zadowalających odpowiedzi co do charakteru i postępowania jego syna. Czuł więc, że złożenie pierwszej wizyty w towarzystwie Bena Allena i Boba Sawyera, nieźle pod-pitych, nie jest wcale środkiem, który by przychylnie usposobił ojca Nataniela.

– Bądź co bądź – powtarzał pan Pickwick dla dodania sobie odwagi – muszę zrobić, co bę-dę mógł! Solennie przyrzekłem synowi, że dziś jeszcze zobaczę się z ojcem. Jeżeli młodzień-cy uprą się towarzyszyć mi, będę się starał, jak można, skrócić wizytę. Zresztą, sądzę, iż, dla własnego honoru, zechcą zachowywać się przyzwoicie!

Zaledwie pocieszył się w ten sposób, wehikuł stanął przed drzwiami oberży „Królewskiej”.

Kiedy Sam obudził w końcu Bena Allena i wyciągnął go za kołnierz, pan Pickwick mógł wy-siąść. Zaprowadzono ich do przyzwoitego pokoju, a pan Pickwick natychmiast zapytał posłu-gacza, gdzie mieszka pan Winkle.

– Niedaleko stąd – powiedział posługacz. – Jakie pięćset kroków, panie, jest magazyn pana Winkle'a, nad kanałem, panie. A prywatne mieszkanie, ach! do prywatnego mieszkania rów-nież nie będzie nawet pięciuset kroków! – Tu posługacz zgasił świecę, by mieć sposobność znów zapalić ją i w ten sposób umożliwić panu Pickwickowi następne pytanie, jeżeli pan Pic-kwick pytać zechce.

– Czym mogę służyć? – zapytał posługacz zrozpaczony milczeniem pana Pickwicka. – Herbatka? Kawa? Obiad?

– Nie, dziękuję!

– Słucham pana. Może zamówić kolację?

– Jeszcze nie teraz!

– Słucham pana! – Posługacz podszedł do drzwi, ale zatrzymał się i zapytał z wielkim na-maszczeniem:

– Mam przysłać pokojówkę?

– Możesz, jeżeli chcesz!

– Jeżeli pan chce!

– I przynieś wody sodowej! – zawołał Bob Sawyer.

– Wody sodowej? Piorunem! – I jakby mu ciężar spadł z pleców, że wreszcie dano mu ja-kieś zlecenie, posługacz natychmiast ulotnił się. Posługacze nigdy nie biegają ani chodzą.

Posiadają dziwny i tajemniczy sposób ulatniania się z pokojów, znany tylko im wyłącznie!

Ponieważ woda sodowa zbudziła w panu Benie Allenie pewne słabe oznaki życia, przeto pozwolił sobie umyć twarz i zgodził się, by Sam oczyścił mu suknie. Gdy pan Pickwick i Sa-wyer usunęli nieład w ubraniu, spowodowany podróżą, wszyscy trzej udali się do pana Wi-nkle'a. Bob Sawyer zatruwał po drodze powietrze wyziewami tytoniu.

W spokojnej, bocznej ulicy, o ćwierć mili od oberży wznosił się stary dom z czerwonej ce-gły. Drzwi, do których wchodziło się po trzech stopniach, miały u góry napis: „M. Winkle”.

Schody były bardzo białe, cegły bardzo czerwone, a cały dom był nadzwyczaj czysty i schludny. Zegar wybił dziesiątą, gdy znajomi nasi zapukali do rzeczonych drzwi. Ładna słu-żąca zjawiła się na odgłos pukania i cofnęła się, gdy ujrzała trzech nieznajomych.

– Czy pan Winkle jest u siebie? – zapytał pan Pickwick.

– Je kolację – odpowiedziała dziewczyna.

– Oddaj mu, moje dziecię, ten bilet i przeproś, że przychodzę tak późno, ale bardzo mi na tym zależy, by się zobaczyć z nim dziś jeszcze; dopiero przed chwilą przyjechałem.

Służąca patrzyła z niepokojem na pana Boba Sawyera, który za pomocą różnych dziwnych grymasów wyrażał podziw dla jej wdzięków, potem rzuciła okiem na wiszące w sieni kapelu-sze i płaszcze i zawołała inną dziewczynę, by pilnowała drzwi, po czym poszła na górę. Po-sterunek ten został jednak niebawem zluzowany, gdyż powróciła służąca i przeprosiwszy na-szych znajomych za to, że zatrzymała ich na ulicy, wprowadziła do pokoju będącego w poło-wie biurem, a w połopoło-wie garderobą. Główne jego umeblowanie stanowiły biurko, umywalnia, zwierciadło do golenia, chłopiec do zdejmowania butów, taboret, cztery krzesła i stary zegar.

Nad gzymsem kominka widać było drzwi do żelaznej kasy wpuszczonej w ścianę, a kilka półek z książkami i kalendarz ścienny oraz sporo warstw zakurzonego papieru zdobiło ściany.

– Przepraszam pana, iż musiał pan czekać za drzwiami – rzekła młoda dziewczyna zapala-jąc lampę i zwracazapala-jąc się do pana Pickwicka z uprzejmym uśmiechem.

– Nie ma za co, kochane dziecię! – powiedział pan Pickwick.

– Nie jesteśmy obrażeni! – dodał Bob, wesoło rozwierając ramiona i skacząc w rozmaite strony, by nie mogła wyjść z pokoju.

Młodej damy nie bawiły wcale te igraszki, gdyż jasno wyraziła swoje zdanie o panu Bobie Sawyerze, mówiąc, że jest „nieznośną kreaturą”, a gdy zaczepki pana Boba stały się śmielsze, zakryła twarz rękoma i wybiega z pokoju nie szczędząc okrzyków oburzenia i wstrętu.

Pozbawiony jej towarzystwa, Bob Sawyer zaczął myszkować po biurku, odsuwać szuflady, próbować zamka kasy, odwrócił kalendarz „twarzą do ściany”, naciągał buty pana Winkle'a seniora i robił ze sprzętami znajdującymi się w pokoju inne tym podobne dowcipne

Pozbawiony jej towarzystwa, Bob Sawyer zaczął myszkować po biurku, odsuwać szuflady, próbować zamka kasy, odwrócił kalendarz „twarzą do ściany”, naciągał buty pana Winkle'a seniora i robił ze sprzętami znajdującymi się w pokoju inne tym podobne dowcipne

Outline

Powiązane dokumenty