• Nie Znaleziono Wyników

Uważając, że jest rzeczą delikatności nie przedstawiać młodej pary panu Benowi Allenowi i panu Bobowi Sawyerowi bez uprzedniego przygotowania, i chcąc równocześnie oszczędzać Arabellę, pan Pickwick zaproponował, by on i Sam zatrzymali się w pobliżu oberży „Pod Jerzym i Jastrzębiem”, młodzi zaś ludzie poszukali sobie kwatery gdzie indziej. Wszyscy zgodzili się na ten układ: pan Ben i pan Bob udali się do znanej sobie garkuchni na krańcach Borough, gdzie za dawnych czasów nazwiska ich nieraz figurowały u szczytu długich i za-wiłych rachunków zapisanych kredą.

– Ach, to pan, panie Weller! Dzień dobry, panie Weller! – zawołała piękna pokojówka, spotkawszy Sama w korytarzu.

– Dla mnie zawsze jest dzień dobry, gdy pannę widzę – odpowiedział Sam zostając nieco w tyle, by pan jego nic nie słyszał. – O! Jakie z panny śliczne stworzenie!

– Ależ panie Weller! Co też pan mówi? Niech mi pan da spokój!

– Czemu mam dać spokój, moja droga?

– A temu, co pan robisz!... Puśćże mnie pan! – dodała piękna dziewczyna, uśmiechając się;

po czym odpychając Sama do ściany, oświadczyła, że pomiął jej czepek i potargał włosy. – Nie daje pan sobie powiedzieć – dodała – że od trzech dni czeka tu na pana list. Przysłano go zaraz po pańskim wyjeździe, a na kopercie napisano: „pilne”.

– Gdzież ten list, moja droga?

– Wzięłam go, inaczej pewno by zginął. Ale doprawdy, nie jest pan wart tego.

Po tych słowach i po wielu małych, zalotnych, miłych wątpliwościach i obawach, czy aby nie zgubiła go, Mary wydobyła zza prześlicznego swego gorsu list i podała Samuelowi. Ten naprzód ucałował go z wielką galanterią i szacunkiem.

– Oho! – zawołała Mary, poprawiając sobie chustkę na gorsie i udając, że nie wie, o co chodzi – czy nie zakochał się pan w tym liście?

Sam odpowiedział tylko wzrokiem, o którego wyrazie żaden opis nie może dać najsłabsze-go nawet wyobrażenia, potem usiadłszy koło Mary pod oknem otworzył list i przejrzał jenajsłabsze-go treść.

– Oho! – zawołał – a to co znaczy?

– Spodziewam się, że nic złego? – rzekła Mary, spoglądając mu przez ramię.

– Niech Bóg błogosławi twoje piękne oczy! – rzekł Sam, odwracają się.

– Nie troszcz się pan o moje oczy, a lepiej czytaj, co tam napisane! – odparła piękna po-kojówka, patrząc przy tym tak zalotnie, że niepodobna było oprzeć się temu.

Sam orzeźwił się pocałunkiem i począł czytać, co następuje:

Markis Gran w Dorken Ftorek

Mój kochany Sammy.

Bardzo mi przykro, że mam pszyjemność donieść ci smutną wiadomość rze twoja macocha zaziembiła się bo siedziała na trawie wilgotnej w deszcz czekając na pasteża ktury nie mugł przyjść wcześniej arz puzno noco bo golił wode z wutkom i czekał arz wytrzezwieje doktur powiedział rze gdyby napiła się gorącej wody z wutko po a nie pszet wszystko było by dobze zara nasmarowano jej jak należy koła rzeby mogła jechać dalej i ojciec twuj miał nadzieje rze wyjdzie ztego jak zafsze ale ona zle wzienla zakrent i wywaliła odrazu chociarz doktur zara dat jej lekarstwo ale za to zdało się do luftu i zapłaciła ostatnie rogatkowe dwadzieścia minut po szustej wczoraj wieczur skruciwszy swoją podrurz może rze jechała bez wielkiego bagarzu twuj ojciec rze jeżeli zechcesz mię odwiedzić Sammy to wezmie to za wielkom upszejmość bo jestem bardzo samotny Samiłeju. P. S. Hce rzeby tak twoje imię napisać a ja muwie rze tak to niedobze a on powiada jest durzo do omówienia i twuj gubernator nie bendzie kszywy a pew-nościom nie bendzie znam go lepiej i kłaniaj się odemnie i jestem twuj piekielnie Tony Veler.

– Dziwny list – rzekł Sam. – Kto tu z tego może być mądry?

To nie ojca ręka, wyjąwszy podpis. Ten nabazgrał sam, bo litery jak konie.

– Może kazał napisać komu, a potem podpisał – zauważyła piękna pokojówka.

– Zaczekaj no panna trochę – odpowiedział Sam, raz jeszcze przeglądając list. – Tak, tak, ma panna słuszność. Gentleman, który to napisał, pisał o tym nieszczęściu jak należy, ale nadszedł mój ojciec, zaczął mu zaglądać przez ramię i wszystko pomieszał przez swoje do-datki. On tak zawsze robi. Masz słuszność, kochana Mary.

Uspokoiwszy się co do tego punktu, Sam jeszcze raz odczytał list i teraz dopiero zrozu-miawszy dokładnie jego treść, złożył go i powiedział smutno:

– A więc biedna kobiecina umarła. Szkoda: nie miałaby złego charakteru, gdyby ci „paste-rze owieczek” dali jej spokój. Bardzo mię to zasmuciło.

Sam powiedział te słowa tak poważnie, iż piękna Mary spuściła oczy i także bardzo spo-ważniała.

– No – zawołał w końcu Sam z lekkim westchnieniem, kładąc list do kieszeni – tak stać się musiało i stało się. Nie ma na to rady, jak powiedziała pewna stara dama, poślubiwszy swego lokaja. Nieprawdaż, Mary?

Mary pochyliła głowę i westchnęła.

– Teraz muszę prosić imperatora o urlop.

Mary znów westchnęła. List tak był rozczulający.

– Adieu! – rzekł Sam.

– Adieu! – odpowiedziała piękna pokojówka, odwracając głowę.

– Podasz mi przecież rękę na pożegnanie.

Piękna dziewczyna podała mu rękę, bardzo drobną, chociaż była to ręka pokojówki. Potem wstała, by odejść.

– Niedługo zabawię – rzekł Sam.

– Pana nigdy nie ma w domu – odpowiedziała Mary trochę niechętnie, odwracając głowę.

– Zaledwie pan wróci, zaraz znów wyjeżdża.

Sam pociągnął ku sobie garderobianą piękność i począł jej coś szeptać. Nie trwało długo, a Mary przestała odwracać twarz i znów zaczęła na niego patrzeć. Gdy się rozstali, musiała zajść do swego pokoiku, by tam poprawić sobie po razdrugi czepek i włosy, zanim pokaże się swej rozkazodawczyni. Gdy w tym celu wchodziła po schodach, lekko stąpając, uszczęśliwiła Sama mnóstwem pozdrowień i uśmiechów, rzucanych przez barierę.

– Zabawię najwyżej dzień lub dwa, panie – powiedział Sam do pana Pickwicka zawiado-miwszy go o stracie, jaką poniósł jego ojciec.

– Zabaw, ile wypadnie, mój kochany – odrzekł filozof – z góry pozwalam ci na to.

Sam ukłonił się.

– Powiedz twemu ojcu, że jeżeli mogę mu się jakoś przydać w obecnym jego położeniu, to gotów jestem zrobić wszystko, co będzie w mojej mocy – dodał pan Pickwick.

– Bardzo dziękuję panu, powiem mu.

Po takich zapewnieniach o obustronnej przychylności i obustronnym zrozumieniu pan i sługa rozstali się.

Była siódma wieczorem, gdy Samuel Weller wysiadł z dyliżansu idącego przez Dorking, o kilkaset kroków od „Markiza Granby”. Wieczór był zimny i smutny, mała ulica ciemna i pu-sta i nawet mahoniowa twarz szlachetnego i mężnego markiza, kołysanego przez wiatr, miała wyraz jakby bardziej niż zwykle ponury i melancholijny. Firanki w oberży były pozapuszcza-ne, okiennice częściowo pozamykane; przed drzwiami nie było ani śladu próżniaków, którzy zwykle tu się gromadzili; wszystko było smutne i puste.

Widząc, że nie ma nikogo, kogo by się można zapytać, jak i co się stało, Sam wszedł po ci-chu do domu i wkrótce ujrzał szanownego swego ojca.

Wdowiec siedział przy niewielkim, okrągłym stole w pokoiku za bufetem i palił fajkę, z oczyma wlepionymi w ogień. Widocznie pogrzeb odbył się w dniu dzisiejszym, gdyż szarfa z krepy, długa na półtora łokcia, zdobiła jeszcze kapelusz, który pan Weller miał na głowie, i niedbale spadała na oparcie krzesła. Weller był tak zamyślony, iż Sam na próżno wołał go kilkakrotnie po imieniu. Stary ciągle palił fajkę, z nieruchomą i spokojną twarzą, i obejrzał się dopiero wówczas, gdy syn położył mu w końcu rękę na ramieniu.

– Sammy – rzekł wtedy – dobrze, żeś przyszedł.

– Odzywałem się już kilka razy – odrzekł Sam wieszając kapelusz – aleś mnie nie słyszał.

– Tak – odrzekł stangret, znów w zamyśleniu wpatrując się w ogień – marzyłem, Sammy.

– A o czymże tak myślałeś? – zapytał syn, przysuwając sobie krzesło do kominka.

– Myślałem o niej – odparł wdowiec i zwrócił głowę w stronę cmentarza w Dorking, by dać tym do zrozumienia, iż słowa jego odnoszą się do zmarłej pani Weller.

– Nie spodziewałem się – mówił dalej, z wielką powagą wpatrując się w syna, jakby chciał zapewnić, iż to, co powie, chociaż brzmi nieprawdopodobnie, jest jednak całkowicie prawdą – nie spodziewałem się, by, pomimo wszystko, tak mię to obeszło, że odjechała.

– Powinno cię obejść – rzekł Sam.

Weller kiwnął głową i znów utkwił oczy w ogień, otoczył się obłokiem dymu i zapadł w głębokie rozmyślania. Po długim milczeniu zaczął, odganiając ręką dym:

– Ach, mówiła jeszcze tak mądrze, Sammy.

– Co mówiła?

– Myślę... wówczas, kiedy leżała chora – odparł stary.

– Ale co takiego?

– Zaraz ci powiem: „Weller – powiedziała mi – obawiam się, iż nie byłam dla ciebie taka, jak powinnam była być. Ty jesteś dobry człowiek, z najlepszym sercem – mogłam stworzyć ci o wiele przyjemniejszy dom. Teraz, kiedy już za późno – powiedziała – przekonywam się, iż jeżeli kobieta zamężna chce być miłą Bogu, to naprzód powinna wypełniać wszystkie swe obowiązki w domu, aby tym, którzy ją otaczają, uczynić życie szczęśliwym i przyjemnym.

Może wprawdzie chodzić do kościoła, do kaplicy czy gdzie tam, ale nie może uważać, że w ten sposób opłaci swe lenistwo albo sobkostwo, albo coś jeszcze gorszego. Ja postępowałam przeciwnie i traciłam czas i pieniądze dla ludzi używających czasu i pieniędzy na jeszcze gor-sze cele. Ale gdy mnie już nie stanie, Wellerze, sądzę, że pozostanę w twej pamięci taka, jaka byłam z natury, przed poznaniem tych ludzi”. „Zuzanno” – powiedziałem jej. Właściwie nie wiedziałem, co powiedzieć, Samiwelu, bo byłem bardzo wzruszony. Nie ma co temu prze-czyć. – „Zuzanno – powiedziałem – jedno z drugim wziąwszy, byłaś bardzo dobrą żoną, więc nie mówmy o tym. Nabierz odwagi, moja kochana, a dożyjesz jeszcze tego, że rozwalę głowę

temu Stigginsowi”. Uśmiechnęła się na te słowa, Samiwelu – rzekł stary stangret, tłumiąc fajką westchnienie – ale pomimo to umarła.

Po trzech czy czterech minutach, podczas których zacny pan Weller senior nieustannie ki-wał powoli głową, uroczyście paląc przy tym fajkę, Sam odważył się na kilka słów pociechy:

– No, ojcze, wszyscy pomrzemy, jeden prędzej, drugi później.

– Tak, wszyscy, Sammy – rzekł pan Weller.

– Tak już zarządziła opatrzność – rzekł Sam.

– Naturalnie – odpowiedział ojciec, kiwając głową na znak potwierdzenia – bo w przeciw-nym razie cóż by robili przedsiębiorcy pogrzebowi?

Wpadłszy na nieograniczone pole przypuszczeń i domysłów z racji tej ostatniej refleksji, stary Weller położył fajkę i poprawił ogień z zamyśloną miną.

Gdy był tym zajęty, tłuściuchna kucharka w żałobie, dotąd porządkująca coś na bufecie, wsunęła się do pokoju i ukłoniwszy się kilkakrotnie Samowi stanęła w milczeniu za krzesłem Wellera, oznajmiając mu swą obecność lekkim kaszlem, po którym, gdy go nie zauważono, nastąpił mocniejszy.

– A to co? – zawołał stangret, odsuwając pośpiesznie swe krzesło i odwracając się tak prędko, iż upuścił pogrzebacz. – Cóż tam?

– Napije się pan może filiżankę herbaty, kochany panie Weller? – zapytała tłuściutka ku-charka przymilnym głosem. – Nie chcę – odpowiedział krótko stangret.– Niech pani idzie na spacer... – Tu nagle zatrzymał się i dodał cicho: – gdzie pieprz rośnie.

– Ach, jak to nieszczęście zmienia ludzi! – zawołała kucharka, podnosząc oczy w górę.

– Ale przynajmniej nie doprowadzi mię do zmiany stanu – mruknął Weller.

– Doprawdy, nigdy nie widziałam człowieka z takimi humorami – rzekła otyła kucharka.

– To nic nie szkodzi! To dla mego dobra, jak mówił pewien uczeń pocieszając się, gdy go oćwiczono – rzekł pan Weller.

Tłuściuchna kucharka potrząsnęła głową z wielkim współczuciem i zwracając się do Sama zapytała, czy nie sądzi, iż ojciec jego powinien jakoś zebrać się w sobie i walczyć ze swym przygnębieniem.

– Sam pan widzi, panie Samuelu – dodała – a ja mówiłam mu to jeszcze przedwczoraj, że prędko poczuje się samotny i że nie potrafi tego znieść; ale powinien dać sobie z tym jakoś radę; bo to pewne, iż szczerze go żałujemy i gotowiśmy zrobić wszystko, by mu było dobrze.

Bo nie ma przecież takiej sytuacji w życiu, by nie można było jej polepszyć, jak mi mówiła jedna bardzo godna osoba, gdy umarł mój mąż.

Tu tłuściutka oratorka, przyłożywszy rękę do ust, znów odkaszlnęła i czule spojrzała na Wellera.

– W tej chwili nie potrzebuję gadaniny pani – rzekł stangret głosem poważnym i stanow-czym – proszę więc być tak dobrą i odejść!

– Dobrze, dobrze, panie Weller! Mówiłam do pana, kierując się jedynie miłością chrześci-jańską.

– O tak, wiem – rzekł pan Weller. – Samuelu, pokaż pani drogę i zamknij drzwi.

Aluzja ta nie poszła na marne, gdyż tłuściutka kucharka bezzwłocznie wyszła, zatrzasnąw-szy za sobą drzwi. Wtedy Weller, spocony, znów padł na krzesło i zawołał:

– Sammy! Jeżeli pozostanę tu choć tydzień, tylko jeden tydzień, mój chłopcze, to jestem pewny, że ta kobieta wyda się za mnie gwałtem.

– Tak jest w tobie zakochana? – zapytał Sam.

– Co tam zakochana! Nigdzie nie mogę ukryć się przed nią. Gdybym był zamknięty w że-laznej skrzyni z patentowanym zamkiem, to i wtedy znalazłaby sposób, by dostać się do mnie.

– To wspaniałe być tak pożądanym! – zauważył Sam z uśmiechem.

– Nie bardzo mi to pochlebia, Sammy – odrzekł Weller, poprawiając ogień. – To okropne położenie. Po prostu nie mogę siedzieć w domu. Zaledwie twoja biedna macocha zamknęła oczy, już jedna baba przysłała mi słoik konfitur, druga słoik korniszonów, trzecia ugotowała dzban rumianku i wręczyła mi go własnoręcznie.

Tu Weller zatrzymał się z oznakami wielkiego niesmaku, a potem dodał zniżając głos:

– Wszystko to były wdowy, Sammy, z wyjątkiem tej z rumiankiem, która była pięćdziesię-cioletnią panną.

Sam odpowiedział swemu ojcu łobuzerskim spojrzeniem, a stary stangret począł rozbijać wielki kawał węgla z tak mściwym wyrazem, jakby to była głowa jednej z wyżej wymienio-nych wdów.

– Jednym słowem – powiedział w końcu – nigdzie nie czuję się bezpiecznie, tylko na koź-le.

– Dlaczego miałbyś tam czuć się bezpieczniej aniżeli gdzie indziej? – zapytał Sam.

– Bo stangret jest to istota uprzywilejowana – odrzekł Weller, wpatrując się w syna. – Bo stangret może, nie budząc podejrzenia, robić to, czego inny człowiek robić nie może; bo stan-gret może być na nąjprzyjaźniejszej stopie z osiemdziesięcioma tysiącami podróżnych płci pięknej, a nigdy nikt nie pomyśli, że może mieć chęć do żeniaczki z którąś z nich. Czy jest jaki inny śmiertelnik, który by to mógł o sobie powiedzieć, Sammy?

– Tak, w tym coś jest – odrzekł Sam z zamyśloną miną.

– Gdyby twój pryncypał był stangretem, myślisz, że przysięgli zasądziliby go?! Nigdy!

nawet gdyby doszło do ostateczności. Nigdy nie byliby go zasądzili.

– Dlaczego? – spytał Sam z powątpiewaniem.

– Dlaczego?! Bo to byłoby przeciwne ich sumieniu. Prawdziwy stangret to coś pośrednie-go między człowiekiem żonatym a kawalerem. I każdy rozsądny człowiek to rozumie.

– Chcesz powiedzieć, że każda ich kocha, a żadna nie wykorzystuje sytuacji... Może... – powiedział Sam.

Weller kiwnął głową, potem dodał:

– Czemu tak się dzieje, sam nie wiem. Ale tak jest. Stangret, który objeżdża swoje stacje, ma tyle miłych przymiotów, że wszystkie młode dziewczęta we wszystkich miastach, przez które przejeżdża, zawsze oglądają się za nim, ba, powiedziałbym, że niemal modlą się do nie-go. Dlaczego, nie wiem, ale wiem, że tak jest. To jest prawo natury, dispensarium opatrzno-ści, jak zwykła była mawiać twoja biedna macocha.

– Dyspozycja – zauważył Sam, poprawiając ojca.

– Bardzo dobrze, Samie, niech będzie dyspozycja; powiedziałem dispensarium, bo wszę-dzie tak napisano, gwszę-dzie dostaje się lekarstwa za darmo i trzeba tylko przynieść flaszkę. Wię-cej nie mówię.

Po tych słowach pan Weller napełnił fajkę i zapalił ją, po czym przybierając znów wyraz zamyślenia, ciągnął dalej:

– Dlatego też, mój chłopcze, ponieważ nie widzę korzyści z pozostawania tu i narażania się na ożenienie gwałtem i ponieważ nie chcę się rozstawać z najprzyjemniejszymi członkami naszego towarzystwa, postanowiłem jeździć dalej starym dyliżansem i przenieść się z po-wrotem „Pod Dziką Dziewczynę”, która jest moim naturalnym żywiołem.

– A cóż będzie z zakładem? – zapytał Sam.

– Zakład, mój chłopcze, ze wszystkim, co do niego należy, sprzedam i tak jak życzyła so-bie twoja macocha przed śmiercią, dwieście funtów z sumy otrzymanej za sprzedaż umieści się na twoje imię w tych... jakże to nazywają się te historie?

– Jakie historie?

– Te, co to co dzień podnoszą się i spadają w City?

– Omnibusy?

– Nie, te, co ciągle są w ruchu i ciągle plączą się z długiem państwowym, bonami skarbo-wymi itd.?

– A! Papiery wartościowe?

– Tak, tak! Papiery wartościowe. Dwieście funtów szterlingów umieścimy w tych fundu-szach na twoje imię, w obligacjach na cztery i pół procent, Sammy.

– Bardzo to pięknie ze strony macochy, że pamiętała o mnie, bardzo jej jestem za to wdzięczny – rzekł Sam.

– Resztę złoży się na moje imię, a gdy wybiorę się w swoją ostatnią podróż, tobie się to dostanie. Więc uważaj, abyś od razu nie przepuścił wszystkiego, mój chłopcze, i uważaj, by jaka wdowa nie zwietrzyła twoich pieniędzy, bo jesteś zgubiony.

Dawszy synowi tę ojcowską przestrogę, Weller rozpogodził nieco czoło. Widocznie ulgę mu przyniosło, iż powiedział synowi, co chciał.

– Ktoś puka – rzekł Sam po chwili.

– Niech sobie puka – rzekł Weller z godnością.

Sam nie ruszył się. Zapukano powtórnie, potem znów, potem pukano bez przerwy, tak że Sam w końcu zapytał, czy może wpuścić pukającą osobę.

– Ts! – szepnął Weller, patrząc z przerażeniem – nie zważaj na to, Sammy, może znów ja-ka wdowa.

Ponieważ nie zwracano uwagi na pukanie, po niejakim czasie niewidzialny gość spróbował sam otworzyć drzwi i zajrzeć do pokoju. Wtedy ukazała się nie głowa kobieca, ale długie czarne włosy i czerwona twarz pana Stigginsa.

Staremu stangretowi fajka wypadła z ręki.

Wielebny gentleman otworzył drzwi ruchem prawie niedostrzegalnym, aż szpara była dość wielka, by przepuścić chuderlawą postać, po czym wśliznął się do pokoju i równie cicho za-mknął drzwi. Następnie, zwróciwszy się do Sama, podniósł ręce i oczy do sufitu na znak nie-pocieszonego smutku, który go ogarnął z powodu rodzinnego nieszczęścia Wellerów; potem wziął z kąta wielki fotel, zaniósł go przed kominek, usiadł i wydobywszy z kieszeni chustkę, przyłożył ją do oczu.

Gdy to się działo, Weller siedział nieruchomo, z wytrzeszczonymi oczyma, oparłszy rękę o kolana, a cała jego postawa wyrażała bezgraniczne zdumienie. Sam, siedząc naprzeciw ojca, w milczeniu i z ogromną ciekawością czekał na dalszy przebieg tej sceny.

Pan Stiggins przez kilka minut trzymał chustkę przy oczach, wielokrotnie wydając bolesne jęki. Potem, pokonawszy swój smutek z ogromnym wysiłkiem, włożył chustkę do kieszeni, zapiął guziki, poprawił ogień, potarł sobie ręce i spojrzał na Sama.

– O, mój młody przyjacielu! – zawołał, przerywając milczenie, ale głosem bardzo cichym.

– Cóż to za okropne zmartwienie i boleść.

Sam lekko pochylił głowę.

– I dla męża złości także! O! Od tego krwawi serce wybrańca bożego!

Samowi zdawało się, że ojciec jego coś mruknął o nosie wybrańca, który także można za-krwawić, ale pan Stiggins nie dosłyszał tego.

Wielebny przesunął sobie krzesło do Sama.

– Nie wiesz, młody człowieku – powiedział – czy nie zapisała czego dla Emanuela?

– Co to jest? – zapytał Sam.

– Kaplica... nasza kaplica... nasza trzoda, kochany panie.

– Nic nie zapisała ani dla trzody, ani dla pasterza, ani dla żadnego bydła, nawet dla psa nic nie zapisała – odrzekł Sam stanowczo.Pan Stiggins podejrzliwie spojrzał na Sama, a potem na starego Wellera, który zamknął oczy, jakby spał. Po chwili przesunął krzesło jeszcze bliżej i zapytał znów:

– A dla mnie nic, panie Samuelu?

Sam potrząsnął głową.

– Pomyśl pan tylko, może przecież coś – rzekł Stiggins, blady jak papier. – Przypomnij pan sobie, panie Samuelu; nic, nawet na pamiątkę?

– Nic, co by warte było choćby tyle, co pański stary parasol...

– Może – zaczął znowu pan Stiggins z wahaniem po kilku minutach namysłu – może

– Może – zaczął znowu pan Stiggins z wahaniem po kilku minutach namysłu – może

Outline

Powiązane dokumenty