• Nie Znaleziono Wyników

Otworzywszy oczy nazajutrz rano, pan Pickwick ujrzał najpierw Samuela Wellera siedzą-cego na małym, czarnym kufrze i z wielkim zajęciem przypatrująsiedzą-cego się wspaniałej figurze wesołego pana Smangle'a, gdy natomiast ten, siedząc na pół ubrany na swym łóżku, wysilał się bezskutecznie, by zmusić Sama do spuszczenia oczu. Powiadamy: bezskutecznie, gdyż Sam, obejmując jednym spojrzeniem nogi, głowę, twarz i faworyty pana Smangle'a, nie prze-stawał go oglądać z żywym zadowoleniem, lecz tak samo dbał o wrażenie, jakie to sprawiało na panu Smangle'u, jak gdyby patrzał na drewnianą statuę albo wypchaną figurę.

– Chcesz, widzę, poznać, kim jestem? – zapytał pan Smangle, marszcząc czoło.

– Mógłbym przysiąc, że się nie mylę! – wesoło zawołał Sam.

– Nie bądź pan impertynencki dla gentlemana, mój panie! – powiedział pan Smangle.

– Za nic w świecie! – odpowiedział Sam. – Jeżeli zechce mi pan powiedzieć, kiedy gen-tleman się obudzi, będę się zachowywał ekstra fajn! – Ta uwaga, która pozwalała domyślać się, że Sam wątpił, czy pan Smangle jest gentlemanem, rozgniewała pana Smangle'a.

– Mivins! – zawołał z wściekłością.

– Co tam? – spytał tamten gentleman ze swego łóżka.

– Co to za diabeł?

– Właśnie – powiedział Mivins, wysuwając nos spod kołdry – właśnie chciałem o to zapy-tać ciebie. Ma tu jaki interes?

– Nie! – odpowiedział Smangle.

– Więc zrzuć go ze schodów i zapowiedz, żeby się nie ośmielił wstać, zanim nie przyjdę go kopnąć! – powiedział pan Mivins. Po udzieleniu tej przyjacielskiej rady znów zaczął drzemać.

Ponieważ powyższa rozmowa zdradzała nieomylne symptomaty, że może zejść na tory osobiste, pan Pickwick uznał za właściwe przerwać ją.

– Samie! – zawołał.

– Słucham pana!

– Nie zaszło nic nowego od wczoraj?

– Nic ważnego, panie – odrzekł Sam, nie przestając wpatrywać się w faworyty pana Sma-ngle'a. – Wilgoć i gorące powietrze sprzyjają, zdaje się, w sposób niepokojący rozrostowi rozmaitego zielska; poza tym wszystko idzie swoim trybem.

– Podaj mi czystą bieliznę.

Usposobienie i zamiary pana Smangle'a, chociaż bardzo nieprzyjazne, uległy złagodzeniu, gdy zajrzał do wnętrza kufra podróżnego przyniesionego przez Sama. Zmieniło to zdanie jego nie tylko o panu Pickwicku, ale i o Samie. Wskutek tego korzystając ze sposobności, oświad-czył tonem donośnym, iż poczytuje Sama za oryginała czystej krwi i co za tym idzie, za

jed-nego z ludzi, jakich szczególnie lubi. Co do pana Pickwicka, to w pierwszej chwili poczuł do niego sympatię bez granic.

– Czy mogę panu czym służyć, drogi panie? – zapytał.

– Zdaje się, że nie, dziękuję – odrzekł filozof.

– Może pan potrzebuje odesłać bieliznę do praczki? Znam tu doskonałą praczkę w są-siedztwie. Przychodzi do mnie dwa razy na tydzień... Na Jowisza! Jakże to szczęśliwie się składa! Dziś właśnie ma przyjść! Mogę oddać pańskie rzeczy razem z moimi! Nie mówmy o trudzie: cóż to znaczy trud? Cóż byłaby warta ludzkość, gdyby gentleman w nieszczęściu nie zadał sobie trochę trudu, by dopomóc drugiemu gentlemanowi znajdującemu się w takim sa-mym położeniu?

Tak mówił pan Smangle i jednocześnie przysuwał się do kufra, jak można najbliżej, rzu-cając spojrzenia pełne i najżywszej, i najbardziej bezinteresownej życzliwości.

– Może ma pan co dać chłopcu do wyczyszczenia? – zapytał.

– Nic a nic – odrzekł Sam, wyręczając pana Pickwicka. – Może by było jednak przyjemnej dla obu stron, gdyby jeden z nas zabrał się do szczotkowania – jak powiedział pewien baka-łarz, gdy młodzi gentlemani nie chcieli dać się oćwiczyć.

– A nie ma pan nic, co bym mógł włożyć razem z moimi rzeczami do skrzynki i oddać praczce? – zapytał znowu pan Smangle, z niesmakiem odwracając się od Sama i patrząc wprost na pana Pickwicka.

– Nic – odrzekł Sam – obawiam się, że pańska skrzynka jest nabita pańskimi własnymi rzeczami.

Słowom tym towarzyszyło wyraziste spojrzenie na tę część ubrania pana Smangle'a, która zwykle świadczy o umiejętności praczki. Wskutek tego gentleman ten odwrócił się rezygnu-jąc, na razie przynajmniej, z widoków na garderobę i sakiewkę pana Pickwicka, w złym hu-morze wyszedł na dziedziniec, na lekkie a zdrowe śniadanie, składające się z dwóch cygar kupionych wczoraj za pieniądze pana Pickwicka.

Pan Mivins nie palił, jego rachunek zaś w miejscowym sklepiku dosięgał już samego dołu stronicy księgi rachunkowej. Ponieważ kupiec nie chciał za nic odwrócić na drugą stronę tej wielkiej księgi, pan Mivins pozostał w łóżku, by, jak mówił, śniadać z Morfeuszem.

Pan Pickwick zjadł śniadanie w małym pokoiku obok kawiarni, noszącym obiecującą na-zwę „ukrytego kąta”. Każdy gość w tym „ukrytym kącie” za nieznaczną opłatą korzystał z tego przywileju, że mógł słuchać wszystkich rozmów w kawiarni. Potem pan Pickwick wysłał Sama po sprawunki i udał się do pana Rokera, aby porozmawiać o swym przyszłym pomiesz-czeniu.

– A! pan Pickwick – rzekł ten gentleman, przeglądając ogromną księgę. – Miejsca i wygód nam nie zabraknie. Dam panu bilet kątem do nru 27 na trzecim piętrze.

– Bilet jaki? – zapytał filozof.

– Bilet kątem. Czy pan nie rozumie?

– Przyznam się, że nie! – rzekł pan Pickwick, uśmiechając się.

– Ależ to jasne jak dzień. Będzie pan mieszkał kątem pod nrem 27, w towarzystwie innych gentlemanów.

– Ilu ich jest? – zapytał pan Pickwick niepewnym głosem.

– Trzech...

Pan Pickwick odkaszlnął.

– Jeden duchowny – mówił dalej pan Roker, pisząc coś na małym kawałku papieru – drugi rzeźnik.

– Kto? – zapytał pan Pickwick.

– Rzeźnik! – powtórzył pan Roker, uderzając piórem o stół, aby mu przeszła ochota do ro-bienia kleksów. – To musiał być swego czasu zabijaka! Neddy, pamiętasz Toma Martina? –

Słowa te były zwrócone do drugiego mieszkańca tego pokoiku, który właśnie pracował nad zeskrobaniem błota z trzewików przy pomocy scyzoryka o dwudziestu pięciu ostrzach.

– No myślę! – powiedziało to indywiduum z naciskiem.

– Jak mi życie miłe! – podjął pan Roker, kiwając głową na obie strony i wodząc nieobec-nym wzrokiem po oknie, jak gdyby nagle przypomniały mu się jakieś rozkoszne sceny z dzieciństwa. – Wydaje mi się, że to dopiero wczoraj zbił na kwaśne jabłko tragarza węgla, tam w porcie! Widzę go jeszcze wyraźnie, jak idzie między dwoma strażnikami trochę oszo-łomiony tym zajściem, z plasterkiem na prawym oku, a za nim kroczy ten jego buldog! Jak w książce z obrazkami. Co to za śmieszna rzecz ten czas, prawda, Neddy?

Gentleman, do którego zwrócone były te słowa, widocznie milczący i nietowarzyski z na-tury, odpowiedział tylko mruknięciem. Pan Roker oderwał się od poetyckiego toku myślenia i powracając do prozy życia, ujął pióro.

– Zna pan trzeciego? – zapytał pan Pickwick, nie bardzo zadowolony z przyszłych towa-rzyszy.

– Co to za Simpson, Neddy? – zapytał pan Roker towarzysza.

– Jaki Simpson?

– No, ten spod dwudziestego siódmego, na trzecim piętrze, z którym ten gentleman ma ra-zem mieszkać!

– Ach, ten! – zawołał Neddy. – Nic szczególnego! Przedtem był wspólnikiem kuglarza, potem zwyczajnym oszustem!

– Tak i ja myślałem! – powiedział pan Roker, wręczając panu Pickwickowi mały skrawek papieru. – Oto bilet dla pana!

Zakłopotany filozof wyszedł rozmyślając nad tym, co ma teraz począć. W końcu postano-wił przynajmniej zobaczyć ludzi, z którymi chciano go umieścić, udał się więc na trzecie pię-tro.

Błądząc długo po galerii i mozoląc się nad odczytywaniem w ciemności numerów na drzwiach, spotkał nareszcie chłopca z szynkowni i zapytał go, gdzie jest numer 27.

– Piąte drzwi – odrzekł chłopak – na drzwiach jest wymalowany gentleman na szubienicy z fajką w ustach.

Kierując się tą wskazówką pan Pickwick poszedł dalej, odnalazł portret wzmiankowanego gentlemana, w którego twarz zapukał najpierw lekko, a potem mocniej. Ale gdy kilkakrotnie powtarzał tę operację na próżno, zdecydował się w końcu zajrzeć do wnętrza.

W pokoju znajdował się tylko jeden jego mieszkaniec, wychylony za okno na tyle, na ile pozwalały prawa równowagi, i zabawiający się tym, że próbował plunąć na kapelusz jednemu ze swych przyjaciół znajdujących się na dziedzińcu. Pan Pickwick nie mogąc oznajmić o swym przybyciu ani kaszlem, ani kichaniem, ani stukaniem, ani żadnym innym podobnym sposobem, w końcu zbliżył się do okna i pociągnął lekko za połę wychylone indywiduum.

Indywiduum to z wielką szybkością cofnęło głowę i plecy, obejrzało pana Pickwicka od stóp aż do głowy i zgryźliwym tonem zapytało, czego, u diabła, sobie życzy.

– Jeżeli się nie mylę, to tu jest nr 27 – rzekł filozof spoglądając na swą kartę.

– No i cóż z tego?

– Przychodzę tu, ponieważ dano mi ten bilet.

– Pokaż pan.

Pan Pickwick pokazał bilet.

– Nie mógł też Roker wsadzić pana gdzie indziej? – rzekł z niezadowoleniem pan Simpson (gdyż on to był).

Pan Pickwick w pełni podzielał to zapatrywanie, ale uważał, że rozsądniej będzie zacho-wać milczenie.

Pan Simpson pomyślał przez chwilę, potem wysunął głowę za okno, gwizdnął przeciągle i kilka razy coś zawołał. Co to znaczyło, pan Pickwick nie mógł zrozumieć, domyślił się

jed-nak, że to przezwisko pana Martina, a to dlatego, że kilku gentlemanów stojących na dole zaczęło krzyczeć: – Panie rzeźnik! – naśladując ton, jakim ludzie tego zawodu zwykle zawia-damiają o swojej obecności na targu.

Najbliższe zdarzenia potwierdziły przypuszczenia pana Pickwicka. W kilka minut potem do pokoju wszedł mężczyzna niezwykle na swój wiek otyły, w niebieskiej rzeźnickiej bluzie i ogromnych butach. Idąc, sapał jak miech; za nim szedł ktoś drugi, w mocno połatanym ubra-niu, usiłując na próżno zapiąć frak, przy którym brakowało guzików i pętelek. Twarz miał czerwoną i wyglądał na pijanego kapelana, czym rzeczywiście był. Obaj obejrzeli bilet pana Pickwicka, przy czym jeden z nich powiedział: – Ph! – a drugi: – Hm! – Wyraziwszy swoje uczucia w ten wielce dobitny sposób, spojrzeli na pana Pickwicka, potem na siebie wśród bardzo niemiłego milczenia.

– To dopiero nieznośne! I właśnie teraz, kiedyśmy się tak dobrali! – powiedział kapelan, patrząc na trzy brudne materace, zwinięte i rzucone w kąt; zajmowały one w ciągu dnia jeden róg pokoju i tworzyły rodzaj wzniesienia, na którym stała zwykła, gliniana, żółta miednica i miseczka na mydło, ozdobiona niebieskim kwiatkiem. – To dopiero nieznośne!

Pan Martin wyraził to samo zapatrywanie w sposób o wiele dobitniejszy, pan Simpson wy-głosił mnóstwo przymiotników, którym nie towarzyszył ani jeden rzeczownik, po czym za-brał się do płukania jarzyn na obiad.

Przez ten czas pan Pickwick rozglądał się po pokoju niemożliwie brudnym i nie do znie-sienia pachnącym stęchlizną. Ani śladu mebli, dywanu, firanek lub zasłon. Nie było nawet szafy. Prawda, że nie było również nic, co by można do niej schować, nawet gdyby istniała.

Sporo jednak było w tym pokoju rozmaitych przedmiotów niewielkich rozmiarem i znacze-niem, a mianowicie kawałki mięsa, okruchy chleba i sera, mokre gałgany, trzonki od noży i widelców itp. Przedmioty te nie robią miłego wrażenia, gdy pokrywają podłogę izby mającej służyć za sypialnię, jadalnię i pracownię trzem nic nie robiącym drabom.

– Może da się to jakoś ułożyć – powiedział wreszcie rzeźnik po długim milczeniu. – Ile pan żąda odstępnego?

– Przepraszam pana – odpowiedział pan Pickwick. – Nie rozumiem. Co pan powiedział?

– Ile pan żąda za to, żeby pójść stąd precz? – spytał rzeźnik.

– Zwykła taksa to dwa szylingi i sześć pensów. Bierze pan trzy szylingi?

–... I ławkę – dodał jegomość z miną duchownego.

– Mniejsza o to! – powiedział Martin. – To tylko różnica dwóch pensów!

– Cóż pan na to? Zapłacimy panu trzy szylingi tygodniowo.

– I postawimy galon piwa! – dodał pan Simpson. – Jazda!

– Który wypić można zaraz! – uzupełnił kapelan. – No?

– Tak mało znam przepisy, jakie w tym miejscu obowiązują – powiedział pan Pickwick – że nie rozumiem dokładnie, o co chodzi. Czy mógłbym mieszkać gdzie indziej?

Usłyszawszy to rzeźnik spojrzał ze zdumieniem na swoich towarzyszy. Wtedy każdy z tych gentlemanów palcem lewej ręki wskazał poza lewe ramię. Tego rodzaju ruch ma wiele wdzięku, gdy go wykona jednocześnie kilka dam i gentlemanów. Wyraża on lekki sarkazm, pełen dowcipu i dobrego humoru.

– Czy mógłby pan?! – powtórzył Martin z uśmiechem politowania.

– Gdybym tak mało miał doświadczenia życiowego jak pan, zjadłbym własny kapelusz i połknął sprzączki od butów! – zawołał jegomość z miną duchownego.

– Ja również! – powtórzył pan Simpson.

Po tym krótkim wstępie trzej kamraci objaśnili pana Pickwicka, że pieniądze w więzieniu znaczą tyleż, co pieniądze poza więzieniem, że za pieniądze dostanie wszystko, czego zapra-gnie. Jeżeli więc przypadkiem posiada pieniądze i jest nie od tego, żeby je wydać, i jeżeli tylko życzy sobie mieć osobny pokój dla siebie, to nie dłużej niż za pół godziny będzie miał zupełnie umeblowany i urządzony pokój.

Potem towarzystwo rozstało się ku ogólnemu zadowoleniu obu stron. Pan Pickwick znów poszedł do pana Rokera; trzej zaś towarzysze udali się do kawiarni, by przepić pięć szylin-gów, gdyż jegomość z miną duchownego był na tyle przezorny, że pożyczył je od filozofa.

Gdy pan Pickwick oświadczył panu Rokerowi, po co przyszedł, ten zawołał śmiejąc się:

– Wiedziałem, że tak będzie! Czy nie mówiłem tego, Neddy? Posiadacz uniwersalnego scyzoryka także zaśmiał się.

– Wiedziałem, że zażąda pan innego pokoju! Wiem, że i meble będą potrzebne; wszystko to mogę panu wynająć.

– Bardzo dobrze.

– Na schodach po drodze do kawiarni jest przepyszny pokój należący obecnie do pewnego więźnia kanclerstwa: będzie pana kosztować jednego funta na tydzień. Sądzę, że nie ma pan nic przeciwko temu.

– Bynajmniej.

– Więc chodź pan ze mną – rzekł żywo pan Roker, biorąc kapelusz. – Wszystko załatwimy w pięć minut.

Tak się też stało. Więzień kanclerstwa siedział w tym miejscu dość długo, by utracić przy-jaciół, mienie, szczęście i w zamian uzyskać prawo do posiadania osobnego pokoju. Ale po-nieważ często spotykała go ta przykrość, że nie miał co jeść, chętnie więc przystał na odstą-pienie swego pokoju panu Pickwickowi za dwadzieścia szylingów tygodniowo.

Podczas zawierania tej umowy filozof ze smutnym zainteresowaniem przypatrywał się te-mu biedakowi. Był to człowiek słusznego wzrostu, wychudły, trupio blady, w czarnym sur-ducie i dziurawych pantoflach. Policzki miał zapadłe, usta bez krwi. Żelazny ząb osamotnie-nia i niedostatku gryzł go powoli w ciągu dwudziestu lat.

– Gdzie się pan teraz podzieje? – zapytał go pan Pickwick, kładąc na stole należne za ty-dzień pieniądze.

Więzień skwapliwie pochwycił je i odpowiedział, iż nie wie jeszcze, musi zobaczyć, dokąd będzie mógł przenieść łóżko.

– Obawiam się – rzekł pan Pickwick – iż będzie pan zmuszony mieszkać w miejscu hała-śliwym i przeludnionym. Proszę więc pana, byś rozporządzał tym pokojem jak swoim wła-snym, gdy będzie pan potrzebował spokoju lub gdy cię przyjdą odwiedzić przyjaciele.

– Przyjaciele! – zawołał więzień głuchym głosem. – Gdybym leżał w trumnie zakopanej w błotnistej fosie tego więzienia, nie mógłbym być więcej zapomnianym i opuszczonym niż teraz! Jestem człowiekiem umarłym, umarłym dla świata i nikt nie ma dla mnie nawet tego współczucia, jakie przypada w udziale tym, którzy stanęli przed sądem Boga. Przyjaciele!

Całe moje życie upłynęło w więzieniu i gdy umrę, nie znajdzie się nikt, by podnieść rękę nad moim łóżkiem i powiedzieć: – Bogu niech będzie chwała; już nie cierpi więcej!

Niezwykły blask, jakim podniecenie opromieniło twarz starca, zgasł, gdy tylko przestał mówić. Rozpaczliwym ruchem załamał dłonie i pośpiesznie wyszedł z pokoju.

– Ech, ech! Bryka jeszcze czasami! – rzekł pan Roker z uśmiechem. – Są oni jak słonie:

czasem czują to jeszcze i to ich wprowadza w szał.

Zrobiwszy tę uwagę świadczącą o głębokim zrozumieniu, pan Roker tak szybko zajął się urządzeniem wszystkiego dla wygody pana Pickwicka, iż w niedługim czasie znalazł się dy-wan, sześć krzeseł, stół, łóżko, szafa, maszynka do herbaty i tym podobne niezbędne przed-mioty. Wszystko to miało kosztować najwyżej dwadzieścia siedem szylingów i sześć pensów tygodniowo.

– Może pan potrzebuje jeszcze czego? – zapytał pan Roker spoglądając dokoła z wielkim zadowoleniem i pobrzękując w ręku pieniędzmi otrzymanymi za pierwszy tydzień.

– Tak – odrzekł pan Pickwick, który od kilku minut rozmyślał głęboko. – Czy można tu znaleźć ludzi, którzy mogliby wykonywać w mieście moje polecenia i w ogóle załatwiać moje sprawy?

– To znaczy: nie więźniów?

– Tak, bo muszą także wychodzić do miasta.

– Dobrze – rzekł pan Roker. – Jest tu jeden biedak, który ma przyjaciela w oddziale dla ubogich; bardzo będzie rad, gdy go się użyje do tego. Od dwóch miesięcy lata wszędzie, do-kąd go poślą. Mam go przywołać?

– Owszem... ale zaczekaj pan... nie... Powiedział pan: oddział dla ubogich? Ciekaw jestem zobaczyć to... sam pójdę.

Oddział dla ubogich w więzieniu za długi jest to, jak już świadczy sama nazwa, miejsce pobytu najnieszczęśliwszych i najbiedniejszych dłużników. Więzień, który oświadczy, iż chce, by go umieszczono w oddziale dla ubogich, nie płaci nic i otrzymuje niewielką ilość żywności z datków składanych na ten cel co pewien czas przez osoby litościwe. Przed kilko-ma laty można było jeszcze widzieć w ścianie więzienia przy Fleet Street rodzaj klatki żelaz-nej, w której siedział człowiek o twarzy wygłodzożelaz-nej, potrząsający co chwila skarbonką i wołający ponurym głosem: – Pamiętajcie o biednych dłużnikach! – To, co zebrano w ten spo-sób, jeżeli co zebrano, dzielono między ubogich więźniów, którzy kolejno siadywali w klatce.

Chociaż zwyczaj ten zniesiono i klatka zniknęła, jednak położenie biednych więźniów nie uległo zmianie. Dziś nie pozwalamy, by się odwoływali do współczucia przechodzących, ale dla zbudowania przyszłych pokoleń pozostawiamy w swej mocy słuszne i dobroczynne pra-wa, pozwalające na to, by najgorszych przestępców ubierano i karmiono, gdy tymczasem dłużnik nie mający pieniędzy skazany jest na śmierć głodową. Bez przesady; nie ma tygodnia, aby w naszych więzieniach za długi biedacy ci nie byli wydani na powolne tortury śmierci głodowej, gdyby nie przychodzili im w pomoc współwięźniowie.

Rozważając to wszystko, pan Pickwick szedł w górę po wąskich schodach, na których opuścił go Roker; refleksje nad losem tych ludzi tak go wzburzyły, że gdy wpadł do uprzed-nio wskazanego mu pokoju dla biednych, nie od razu zorientował się, gdzie jest i po co przy-szedł.

Jednak na widok tego pomieszczenia opamiętał się; ale gdy wzrok jego padł na człowieka skulonego przy lichym ogniu, kapelusz wypadł mu z rąk. Pan Pickwick stanął nieruchomo i skamieniał.

Tak, w łachmanach, bez surduta i kamizelki, w podartych spodniach, perkalowej koszuli, zżółkłej i podartej, z długimi włosami spadającymi mu na oczy, z twarzą skrzywioną od bólu i zapadłą z głodu – siedział tu pan Alfred Jingle! Wsparłszy głowę na dłoni, wpatrywał się uparcie w ogień, a cała jego postać świadczyła o nędzy w najokropniejszej jej postaci. Obok niego, oparty a ścianę, stał barczysty właściciel ziemski i starym biczem otrzepywał sobie but zdobiący jego prawą nogę; lewa była obuta w pantofel. Konie, psy i hulanki spowodowały jego ruinę. U jedynego buta miał jeszcze zardzewiałą ostrogę, którą czasem pruł powietrze, trzaskając potężnie z bicza i wydając okrzyki, jakimi zwykle jeździec zachęca konia; widocz-nie w wyobraźni brał udział w jakichś szalonych wyścigach z przeszkodami. Biedaczysko!

Na żadnych wyścigach odbytych na najlepszym koniu swej kosztownej stajni nie przebiegłby ani w połowie tak szybko ziemskiej swej drogi, jak się to stało tu, w więzieniu przy Fleet Street, gdzie bieg swego życia zakończył.W innej stronie pokoju jakiś starzec siedział na drewnianym stołku i wlepił oczy w podłogę. Głęboka rozpacz zorała mu twarz. Dziewczynka, mała wnuczka, usiłowała go rozerwać tysiącem niewinnych pieszczot; ale starzec nic nie wi-dział i nie słyszał. Głos, który ongi był muzyką dla jego ucha, oczy, które były jego światłem, nie wzruszyły go teraz. Jego członki chwiały się bezwolnie, a jego umysł jakby tknął paraliż.

Na żadnych wyścigach odbytych na najlepszym koniu swej kosztownej stajni nie przebiegłby ani w połowie tak szybko ziemskiej swej drogi, jak się to stało tu, w więzieniu przy Fleet Street, gdzie bieg swego życia zakończył.W innej stronie pokoju jakiś starzec siedział na drewnianym stołku i wlepił oczy w podłogę. Głęboka rozpacz zorała mu twarz. Dziewczynka, mała wnuczka, usiłowała go rozerwać tysiącem niewinnych pieszczot; ale starzec nic nie wi-dział i nie słyszał. Głos, który ongi był muzyką dla jego ucha, oczy, które były jego światłem, nie wzruszyły go teraz. Jego członki chwiały się bezwolnie, a jego umysł jakby tknął paraliż.

Outline

Powiązane dokumenty