• Nie Znaleziono Wyników

Mniej więcej na tydzień przed końcem lipca ujrzano na ulicy Goswell pędzącą dorożkę (numeru nie zauważono). Siedziały w niej trzy osoby prócz stangreta, który cisnąć się musiał na małym koźle. Na fartuchu wisiały dwa szale należące do dwóch przykrytych nim dam.

Między tymi damami, ściśnięty do bardzo niewielkich rozmiarów, stał jegomość zastraszony i zahukany, który ilekroć ośmielił się zrobić jakąś uwagę, narażał się na natychmiastowe skar-cenie ze strony którejś z groźnych pań. Obie damy i jegomość dawali stangretowi sprzeczne rozkazy, zmierzające jednak do tego, by zajechać przed dom pani Bardell. Wysoki jegomość, w przeciwieństwie do obu dam i ku ich oburzeniu, twierdził, że są to drzwi zielone, nie żółte.

– Stańcie przed domem z zielonymi drzwiami! – mówił jegomość.

– Ach, ty przewrotna istoto! – wołała jedna z groźnych pań. – Jedźcie pod dom z żółtymi drzwiami!

Na to stangret, który tak raptownie zatrzymał konia przed domem z zielonymi drzwiami, że zachodziła obawa, iż rumak uderzy zadem o dorożkę, na nowo puścił go truchtem, po czym odwrócił się.

– Gdzie więc mam w końcu stanąć? – niecierpliwił się. – Umówcie się państwo jakoś mię-dzy sobą! Pytam się po prostu: gdzie mam stanąć?!

Tu spór na nowo wybuchnął z jeszcze większą siłą niż poprzednio. A ponieważ jednocze-śnie mucha ucięła konia w nos, stangret pod pozorem odpędzenia jej ulżył sobie, śmigając konia batem przez łeb.

– O, tyle zachodu – powiedziała jedna z groźnych pań. – Tamte żółte drzwi!

Ale kiedy dorożka zajechała z fantazją przed dom z żółtymi drzwiami, czyniąc więcej ha-łasu (jak z dumą stwierdziła jedna z dam) od prywatnej karety i kiedy już stangret zsiadł z kozła, by pomóc zsiąść paniom – mała okrągła główka imć pana Tomasza Bardella pokazała się w oknie domu z czerwoną bramą – o parę budynków od miejsca, przed którym stanęli.

– Głupia historia! – powiedziała wyżej wymieniona dama rzucając zjadliwe spojrzenie na gentlemana.

– To nie moja wina, moja droga! – odrzekł.

– Nie mów do mnie, głuptasie, nie odzywaj się do mnie! – odpowiedziała dama. – Dom z czerwonymi drzwiami, stangrecie! Och! Jeżeli kiedy istniała kobieta hańbiona i obrażana przez złośliwego nicponia, któremu sprawia specjalną przyjemność torturowanie własnej żo-ny – ja jestem tą kobietą!

– Powinieneś się pan wstydzić, panie Raddle! – powiedziała druga dama, znajoma nasza, pani Cluppins.

– Co ja zrobiłem? – dziwił się Raddle.

– Nie mów do mnie, nie odzywaj się do mnie, brutalu, bo jeszczem gotowa zapomnieć, że

Podczas tego dialogu woźnica zaprowadził konia za uzdę pod dom z czerwonymi drzwia-mi, które właśnie otwierał młody pan Bardell. Oto delikatny i wytworny sposób zajeżdżania przed dom przyjaciółki! Żadnego zajeżdżania z turkotem i hałasem!

Żadnego wyskakiwania z dorożki! Żadnego pukania do drzwi! Żadnego odpinania fartucha w ostatniej chwili z obawy, by się suknie damskie nie zabrudziły! Wreszcie ten woźnica, któ-ry podał paniom szale – zupełnie jakby ich pktó-rywatny stangret!

– No, Tommy – spytała pani Cluppins. – Jakże się miewa twoja kochana mateczka?

– O, bardzo dobrze! – odpowiedział młody pan Bardell. – Jest w saloniku. Gotowa. Ja tak-że jestem gotów! – powiedział pan Tommy i wsadziwszy ręce w kieszenie, skoczył na naj-wyższy stopień schodów.

– Czy będzie ktoś jeszcze? – spytała pani Cluppins, poprawiając pelerynę.

– Będzie pani Sanders! – odpowiedział Tommy. – No i ja!

– Cóż to za chłopak! – zawołała mała pani Cluppins. – Myśli tylko o sobie! Słuchaj, Tom-my!

– No? – spytał pan Tomasz.

– Kto będzie jeszcze, kochasiu? – spytała pani Cluppins mimochodem.

– Będzie pani Rogers! – powiedział młody pan Bardell, przy czym szeroko otworzył oczy.

– Co?! Dama, która wynajęła mieszkanie?! – zawołała pani Cluppins.

Pan Bardell głębiej wsadził ręce w kieszenie i kiwnął głową dokładnie trzydzieści pięć ra-zy, by potwierdzić, że ta właśnie dama, a nie kto inny.

– O Boże! – zawołała pani Cluppins. – Ależ to całe przyjęcie!

– Gdyby pani wiedziała, co jest w kredensie! – powiedział młody Bardell.

– Cóż tam jest, Tommy? – pieszczotliwie spytała pani Cluppins. – Powiedz mi, Tommy, wiem, że mi powiesz!

– Nie, nie powiem! – powiedział Tommy, potrząsając głową i znów uciekając na najwyż-szy stopień schodów.

– Nieznośny bęben! – zawołała pani Cluppins. – Byle tylko człowieka sprowokować!

Chodź, Tommy, powiedz swojej kochanej Cluppy!

– Mama nie kazała – odrzekł pan Tomasz. – Ja też mam dostać kawałek! – Uradowany tą obietnicą chłopak zaczął kręcić młynka z dziecinnym przejęciem.

Przypatrywanie się tym igraszkom dziecięcym wypełniło czas, który państwu Raddle ze-szedł na układach z woźnicą w sprawie zapłaty, zakończonych zwycięstwem jego żądań.

Nadbiegła pani Raddle.

– Co się stało, Mary Annie? – spytała pani Cluppins.

– Ach, zawsze jakieś kłopoty! – odpowiedziała pani Raddle.

– Raddle to nie mężczyzna! Wszystko spada zawsze na moją głowę.

Nie było to sprawiedliwe w stosunku do biednego Raddle'a, którego ta poczciwa dama już na początku dyskusji odsunęła od wszelkich wpływów, surowo nakazawszy: – Trzymaj język za zębami. – Nie miał jednak możności wystąpić w swojej obronie, gdyż pani Raddle zaczęła zdradzać nieomylne oznaki natychmiastowego zemdlenia. Dojrzały to przez okno pani San-ders, pani Bardell, lokatorka oraz służąca lokatorki, wybiegły więc natychmiast i wprowa-dziły ją do mieszkania. Mówiły wszystkie jednocześnie i darzyły ją oznakami największej życzliwości i współczucia, jak gdyby była najnieszczęśliwszą istotą między śmiertelniczkami.

Zaprowadzono panią Raddle do bawialni i ułożono na sofie. Dama z pierwszego piętra pobie-gła na pierwsze piętro i wróciła z flaszeczką soli trzeźwiących, po czym objąwszy panią Rad-dle za szyję, przytknęła jej flaszeczkę do nosa, aż biedna ofiara złości męskiej prychając i krztusząc się, oznajmiła, że jest jej lepiej.

– Biedactwo! – zawołała pani Rogers. – Wiem, co czuje!

– Biedactwo – powtórzyła pani Sanders. – Ja także! – Po czym wszystkie damy westchnęły unisono, stwierdziły unisono, że wiedzą coś o tym i że współczują pani Raddle z głębi serca.

Nawet służąca lokatorki, mająca trzynaście lat i trzy stopy wzrostu, mruczała coś życzliwie.

– Ale co się stało? – pytała pani Bardell.

– Co tak panią zdekonfiturowało? – pytała pani Rogers.

– Ubliżono mi... – cicho szepnęła pani Raddle, damy zaś spojrzały z wyrzutem na pana Raddle'a.

– Ależ faktycznie... – zaczął nieszczęśliwy jegomość, wysuwając się naprzód. – Kiedyśmy podjechali pod te drzwi, wynikła dyskusja z woźnicą... – głośny jednak krzyk, który wyrwał się jego małżonce przy dźwięku tych słów, uniemożliwił dalsze wyjaśnienia.

– Lepiej zostaw ją samą, Raddle! – powiedziała pani Clupins. – Nie przyjdzie do siebie, póki ty tu będziesz!

Wszystkie damy zgodziły się z tą opinią. Pana Raddle'a wypchnięto więc z pokoju i pora-dzono mu, by poszedł przejść się po dziedzińcu. Po kwadransie pani Bardell oznajmiła mu, że może wejść, ale musi być bardzo ostrożny w postępowaniu z małżonką. Wie, że pan Raddle nie chce jej dokuczać, ale Mary Annie daleka jest od tego, by można ją nazwać silną, jeżeli więc nie będzie się miał na baczności, to może ją stracić, sam nie wiedząc kiedy, co w przy-szłości może być dlań źródłem przykrych refleksji, itd., itd. Wszystkiego tego pan Raddle wysłuchał bardzo pokornie i wrócił do pokoju cichy jak trusia.

– Przecież państwo jeszcze się nie znają! – zawołała pani Bardell. – Coś podobnego! Pan Raddle, pani Rogers. Pani Cluppins, pani Raddle!

– Siostra pani Cluppins – dodała pani Sanders.

– Co? Naprawdę? – wołała pani Rogers uprzejmie. Lokatorka miała służącą, w jej pozycji towarzyskiej wypadało więc być raczej uprzejmą niż serdeczną. – Och, czy być może?!

Pani Raddle uśmiechnęła się słodko. Pan Raddle skłonił się, a pani Cluppins oznajmiła, że bardzo jej miło poznać damę, o której słyszała tyle pochlebnych rzeczy... Komplement ten pani Rogers przyjęła bardzo pobłażliwie.

– No, panie Raddle – powiedziała pani Bardell. – Musi być pan strasznie dumny, że na pa-na i pa-na Tommy'ego spada zaszczyt prowadzenia tylu dam aż do Hampstead. Jak pani uważa, pani Rogers?

– Och, naturalnie! – zawołała pani Rogers, po czym wszystkie damy powtórzyły jednogło-śnie: – Och, naturalnie!

– Naturalnie! – odpowiedział pan Raddle, zacierając ręce i zdradzając nikłą chęć rozpogo-dzenia się. – Słowo daję, powiedziałem, jakeśmy jechali dorożką...

Na dźwięk tego wyrazu, przypominającego tyle przykrych przejść, pani Raddle przyłożyła chusteczkę do oczu i wydała stłumiony jęk. Pani Bardell spojrzała więc surowo na pana Rad-dle, aby dać mu do poznania, że lepiej niech już milczy, po czym z odpowiednią miną kazała służącej pani Rogers podać wina!

Był to moment okazania skarbów zawartych w kredensie: talerzy z pomarańczami i ciast-kami oraz butelki starego, zwietrzałego porto (szyling i dziesięć pensów), które wraz z butel-ką słynnego indyjskiego sherry (czternaście pensów) zostało zakupione dla uczczenia loka-torki i wyjęte z odpowiednim gestem, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich obecnych. Pani Cluppins przeżyła chwile przykrej konsternacji, gdy mały Tommy wyjechał z opowiadaniem, jak to go indagowała, „co zawiera kredens”, lecz zostało to szczęśliwie przerwane za pomocą wręczenia smarkaczowi pół szklaneczki starego porto, które wychylił natychmiast, ryzykując w ten sposób swoje życie. Po czym wszyscy udali się na poszukiwanie Hampstead. Odnale-ziono je z łatwością i już w parę godzin później całe towarzystwo siedziało w hiszpańskiej herbaciarni. Nieszczęśliwy pan Raddle znów o mały włos nie doprowadził swojej żony do zemdlenia: ni mniej, ni więcej, tylko zamówił siedem porcji herbaty, a cóż łatwiejszego

(zgodnie stwierdziły wszystkie damy) jak to, by Tommy pił z filiżanki jednej z pań – albo nawet ze wszystkich – kiedy się garson odwróci?! Oszczędzono by jedną herbatę!

Nie było jednak na to rady i wniesiono tacę z siedmioma filiżankami herbaty, siedmioma talerzykami i tyluż porcjami chleba z masłem. Panią Bardell jednogłośnie obrano przewodni-czącą, pani Rogers usiadła po jej prawicy, pani Raddle po lewicy i zabrano się do jedzenia z wielkim zadowoleniem.

– Jak piękna jest wieś – zawołała pani Rogers. – Całe życie chciałabym mieszkać na wsi!

– Och, to nie dla pani! – zawołała pani Bardell szybko, przerażona możnością utraty loka-torki. – To nie dla pani!

– Och, mam wrażenie, że pani jest za ruchliwa i za bardzo towarzyska, by móc lubić wieś!

– dodała mała pani Cluppins.

– Może... może... – przyznała lokatorka z pierwszego piętra.

– Dla ludzi samotnych... o których nikt się nie troszczy... o których nikt nie dba... których życie ciężko doświadczyło... – powiedział pan Raddle, ożywiając się nieco – wieś nadaje się doskonale. Wieś jest dla ludzi o zranionych duszach...

Otóż, ze wszystkich rzeczy na świecie, jakie mogły przyjść na myśl nieszczęśnikowi, ta była najgorsza! Oczywiście pani Bardell wybuchnęła płaczem i musiano ją natychmiast od-prowadzić na bok. Wrażliwy synek zaczął, naturalnie, ryczeć za jej przykładem.

– Czy uwierzyłby kto, moja pani! – zawołała dumnie pani Raddle, zwracając się do loka-torki z pierwszego piętra – że kobieta może być żoną takiego bezdusznego stworzenia, które od rana do nocy obraża tylko uczucia niewieście?!

– Moja droga – powiedział pan Raddle. – Moja droga, ja naprawdę... nie miałem zamiaru...

– Nie miałeś zamiaru! – powiedziała pani Raddle pogardliwie. – Wynoś się! Nie mogę pa-trzeć spokojnie na takiego brutala!

– Nie powinnaś się irytować, Mary Annie – powiedziała pani Cluppins. – Powinnaś ko-niecznie więcej dbać o siebie, czego nigdy nie robisz! Idź, idź sobie, Raddle, bo ją zmartwisz jeszcze więcej!

– Radzę panu wypić samemu herbatę! – powiedziała pani Rogers, znów stosując flaszkę z solami.

Pani Sanders, która według swego zwyczaju była bardzo zajęta chlebem z masłem, wypo-wiedziała tę samą radę i pan Raddle wycofał się posłusznie.

Potem biesiadnicy mieli nieco trudu z wywindowaniem młodego pana Bardella, który był trochę za duży na tę operację, na ręce matki – przy czym noga młodzieńca trafiła do filiżanki, co spowodowało małe zamieszanie między filiżankami i talerzykami. Ale przypadki omdle-nia, jeżeli zdarzają się w wyłącznie damskim towarzystwie, nie trwają długo; a więc wyści-skawszy nieco i skrzyczawszy synka, pani Bardell przyszła do siebie, posadziła go na krześle, wyraziła zdumienie, że mogła być tak głupia, i wypiła łyk herbaty.

Nagle usłyszano turkot powozu. Damy podniosły głowy i ujrzały dorożkę podjeżdżającą pod bramę ogrodową.

– Jeszcze ktoś przyjechał! – zawołała pani Sanders.

– Jakiś gentleman – dodała pani Cluppins.

– Ależ to... – wykrzyknęła pani Bardell – to pan Jackson, młody dependent od panów Dod-sona i Fogga. Czyżby pan Pickwick wypłacił odszkodowanie?

– A może chce się żenić? – napomknęła pani Cluppins.

– Jakże ten gentleman długo nie przychodzi! – zawołała pani Sanders. – Czemu się nie po-śpieszy?

Tymczasem pan Jackson odwrócił się od dorożki, gdzie zamienił parę słów z jakimś źle ubranym mężczyzną w czarnych spodniach, który razem z nim wysiadł z powozu i trzymał długi kij bukowy w ręku – i podszedł, poprawiając sobie włosy, do miejsca, gdzie siedziały damy.

– Co nowego, panie Jackson? – zapytała pani Bardell z widocznym wzruszeniem. – Czy się coś stało?

– Nic, pani, nic – odrzekł pan Jackson. – Jak się panie miewają? Przepraszam, że prze-szkadzam, ale prawo, moje panie, prawo...

To mówiąc pan Jackson uśmiechnął się, oddał ukłon całemu towarzystwu i powtórnie po-prawił włosy. Pani Rogers szepnęła do pani Raddle, że jest to rzeczywiście bardzo miły mło-dzieniec.

– Byłem na ulicy Goswell – mówił dalej pan Jackson – ale dowiedziawszy się, że panie tu znajdę, wziąłem powóz i przyjechałem. Moi pryncypałowie potrzebują pani natychmiast, pani Bardell.

– O, mój Boże! – zawołała pani Bardell, przestraszona tą niespodziewaną wiadomością.

– Tak jest – odrzekł pan Jackson, przygryzając usta. – Sprawa bardzo ważna i bardzo na-gła, której niepodobna odkładać

Dodson wyraźnie mi to powiedział, Fogg także. Dlatego zatrzymałem powóz, by odwieźć panią do Londynu.

– To dziwne! – zawołała pani Bardell.

Wszystkie damy zgodziły się, iż było to bardzo dziwne, ale jednocześnie uznały także, iż musi to być sprawa bardzo ważna, bo przecież panowie Dodson i Fogg nie przysyłaliby ina-czej do Hampstead. W końcu dodały, że wobec ważności sprawy pani Bardell zrobi najlepiej, gdy pojedzie natychmiast do swych adwokatów.

Pani Bardell bynajmniej nie było nieprzyjemnie, że jej przyjaciele po prawie wzywali ją z takim pośpiechem. Sądziła, iż to w ogóle, a w szczególności w oczach lokatorki z pierwszego piętra, znacznie ją podniesie, co pochlebiało jej próżności. Z początku niby wzdragała się trochę, ale potem oświadczyła, iż pojedzie, w końcu zaś dodała zapraszającym tonem:

– Panie Jackson, może się pan pokrzepi czym po przejażdżce?

– Doprawdy, pani, nie mamy czasu do stracenia – odparł pan Jackson – a przy tym mam tam znajomego – dodał, wskazując na mężczyznę z bukową laską.

– Poproś pan swego znajomego, by także tu przyszedł – rzekła pani Bardell. – Zawołaj go pan tutaj!

– Nie... dziękuję pani! – odrzekł pan Jackson, nieco zakłopotany. – On nie jest przyzwy-czajony do towarzystwa dam; zawsze w nim głupieje. Jeżeli pani będzie tak dobra i każe gar-sonowi zanieść mu coś do picia... nie jestem pewny, czy przyjmie, ale spróbować można.

Podczas tego palce pana Jacksona igrały koło jego własnego nosa, by dać tym do zrozu-mienia słuchaczom, iż mówi ironicznie.

Bezzwłocznie wyprawiono garsona do głupawego gentlemana, który się zgodził coś wypić.

Pan Jackson także coś wypił, a damy, przez prostą grzeczność wobec gościa, również coś wypiły. Następnie pan Jackson oświadczył, iż czas jechać, wobec czego pani Sanders, pani Cluppins i mały Bardell wsiedli do powozu, gdyż w myśl porozumienia mieli towarzyszyć pani Bardell, reszta zaś towarzystwa została pod opieką pani Raddle.

– Izaaku – rzekł pan Jackson, gdy pani Bardell zabierała się do wsiadania, i spojrzał na swego znajomego, który siedział na koźle i palił cygaro.

– Co, panie?

– To jest pani Bardell.

– O! Dawno już o tym wiedziałem!

Gdy pani Bardell usadowiła się w powozie, pan Jackson umieścił się przy niej i konie ru-szyły. Po drodze pani Bardell przez cały czas podziwiała domyślność znajomego pana Jack-sona.

„Jacy ci prawnicy są sprytni – myślała – jak od razu poznają ludzi!”

Po niejakim czasie, gdy panie Sanders i Cluppins usnęły, Jackson powiedział do wdowy: – Wie pani, że koszty procesu to przykra rzecz; mam na myśli koszty procesu pani.

– Przykro mi, że nie możecie ich panowie otrzymać – odpowiedziała pani Bardell. – Ale cóż! Jeżeli pańscy pryncypałowie robią takie rzeczy przez spekulację, to muszą się czasem narazić także na straty.

– O ile jednak wiem, po procesie dała pani panom Dodson i Fogg rewers na wysokość kosztów – rzekł Jackson.

– Prosta formalność – odparła pani Bardell.

– Tak – rzekł sucho pan Jackson – prosta formalność, prosta formalność.

Powóz toczył się dalej; pani Bardell zdrzemnęła się również i przebudziło ją dopiero za-trzymanie się powozu.

– Jak to?! – zawołała. – Czy jesteśmy już w Freeman's Court?

– Właściwie nie tam jedziemy – odrzekł pan Jackson. – Zechce pani wysiąść.

Pani Bardell zrobiła to, gdyż jeszcze niezupełnie się ocknęła. Znalazła się w dziwnym miejscu: przed nią był mur, w murze brama, a wewnątrz gazowe światło.

– No, szanowne panie! – zawołał mężczyzna z bukową laską, zaglądając do powozu i trą-cając panią Sanders – wysiadajcie! Pani Sanders obudziła swą przyjaciółkę i wszyscy wysie-dli; pani Bardell, wsparta na ramieniu pana Jacksona, weszła do bramy prowadząc swego małego synka za rękę.

Pokój, do którego następnie udały się damy, był jeszcze dziwniejszy aniżeli wejście do bu-dynku. Było tam mnóstwo ludzi, którzy ciekawie przyglądali się damom.

– Gdzie jesteśmy? – zapytała pani Bardell, zatrzymując się.

– To jeden z naszych zakładów publicznych – odrzekł pan Jackson, szybko przeprowa-dzając ją przez drzwi. Potem, odwróciwszy się, by zobaczyć, czy inne damy idą za nimi, za-wołał: – Izaaku! Uważaj!

– Bądź pan spokojny – odrzekł mężczyzna z bukową laską.

Drzwi szybko zamknęły się, po czym wszyscy zeszli o parę schodów w dół.

– Nareszcie jesteśmy! – zawołał pan Jackson, triumfalnie spoglądając dokoła. – Przybyli-śmy zdrowo i cało, co, pani Bardell?

– Co pan chce przez to powiedzieć? – zapytała dama, której serce mocniej zabiło, nie wiadomo dlaczego.

– Nic szczególnego! – odrzekł pan Jackson, odprowadzając ją nieco na stronę. – Tylko niech się pani nie przeraża. Nie ma człowieka delikatniejszego nad Dodsona i bardziej ludz-kiego niż Fogg. Ale było ich obowiązkiem, pani, zabezpieczyć sobie zwrot kosztów i nałożyć egzekucję. Zrobili jednak wszystko, co mogli, by oszczędzić wrażliwość pani. Jak pocieszają-cą będzie dla pani myśl, że wszystko poszło tak gładko! Jest pani przy Fleet Street w więzie-niu za długi. Życzę pani dobrej nocy.

To powiedziawszy pan Jackson szybko oddalił się wraz z mężczyzną z bukową laską.

Wtenczas inny mężczyzna, z kluczem w ręce, dotychczas przypatrujący się wszystkiemu, poprowadził oszołomione damy innymi małymi schodami, prowadzącymi do jakiejś bramy.

Pani Bardell głośno krzyczała, Tommy wył, pani Cluppins zaczęła drżeć, a pani Sanders uciekła bez ceremonii, gdy ujrzała pana Pickwicka właśnie używającego wieczornej prze-chadzki; tuż obok niego stał Sam Weller, który spostrzegłszy panią Bardell, zdjął kapelusz z drwiącą grzecznością, gdy natomiast jego pan odwrócił się z oburzeniem i wyszedł.

– Daj pan pokój tej biednej kobiecie – rzekł strażnik do Sama – dopiero co przybyła.

– Uwięziona? – zawołał Sam, szybko nakładając kapelusz. Na czyje żądanie? Za co? Mów, stary?

– Na żądanie Dodsona i Fogga. Egzekucja za koszty procesu.

– Hiobie! Hiobie! Chodź tu! – krzyknął Sam, rzucając się w korytarz. – Biegnij po pana Perkera, Hiobie! Powiedz mu, że potrzebny jest tu natychmiast. A to gratka! Z tego może wyniknąć coś dobrego! Hura! Gdzie pryncypał?

Ale nikt nie odpowiedział na to pytanie, gdyż Hiob dowiedziawszy się, o co chodzi, popę-dził wnet jak szalony, a pani Bardell tym razem zemdlała naprawdę.

Outline

Powiązane dokumenty