• Nie Znaleziono Wyników

– Ależ, kochany panie – rzekł mały Perker do pana Pickwicka, gdy przyszedł do niego na drugi dzień rano po wyroku – odłożywszy na bok wszelką irytację, czy na serio nie ma pan zamiaru płacić kosztów procesu?

– Nie zapłacę ani pół pensa – odrzekł pan Pickwick stanowczo – ani pół pensa.

– Niech żyją zasady! – zawołał Sam sprzątający właśnie stół po śniadaniu.

– Sam! – rzekł pan Pickwick. – Bądź tak dobry, idź sobie na dół.

– Idę, panie – odpowiedział Sam, posłuszny temu uprzejmemu wezwaniu.

– Nie, Perker – zaczął znów pan Pickwick bardzo poważnie – moi tu obecni przyjaciele na próżno usiłowali wyperswadować mi to postanowienie. Przeciwnicy moi mogą starać się o uwięzienie mnie, a są dość nikczemni, by uciec się do tego środka. W takim razie ulegnę prawu z najzupełniejszym poddaniem się. Kiedy te łajdaki mogą to zrobić?

– Jeżeli chodzi o odszkodowanie i koszta procesu – odparł Perker– to mogą zażądać egze-kucji przy najbliższych sądach przysięgłych, to znaczy najdalej za dwa miesiące, kochany panie.

– Bardzo dobrze. Od dziś aż do tego czasu, mój przyjacielu, nie mówmy nic o tej sprawie.

A teraz – ciągnął dalej pan Pickwick, spoglądając po zgromadzonych; z zadowolonym uśmie-chem i błyszczącymi oczyma, tak że okulary nie zdołały przytłumić blasku tego uśmiechu – zajmijmy się rozstrzygnięciem pytania: dokąd zwrócimy naszą najbliższą wycieczkę?

Panowie Snodgrass i Tupman zanadto byli przejęci heroizmem swego przyjaciela, by zdo-być się na odpowiedź. Co do pana Winkle'a, to ten nie zapomniał jeszcze wrażenia, jakiego doznał w czasie swoich zeznań w sądzie, by ośmielił się teraz zabrać głos. Więc pan Pickwick czekał na próżno.

– No – powiedział po chwili. – Jeżeli mnie pozostawiacie wybór, to powiem – Bath. Zdaje mi się, iż nikt z nas nie był tam jeszcze.

Rzeczywiście, nikt z nich tam jeszcze nie był. Propozycję gorąco poparł pan Perker sądząc, że bardzo być może, iż nieco rozrywki zbawiennie wpłynie na postanowienie pana Pickwicka i na jego pojęcie o więzieniu za długi. Przyjęto ją więc jednomyślnie, a Sama wyprawiono niezwłocznie „Pod Białego Konia”, by zamówił pięć miejsc w dyliżansie odjeżdżającym na-zajutrz o siódmej rano.

Znalazły się jeszcze dwa miejsca wewnątrz i trzy na zewnątrz.

A więc Sam zakupił je wszystkie i wymieniwszy z kasjerem kilka uprzejmości na temat starej półkoronówki, którą tamten wydał mu wreszcie, wrócił „Pod Jerzego i Jastrzębia”, gdzie do samego wieczora pilnie zajmował się pakowaniem ubrania i bielizny tak, żeby zajęły jak najmniej miejsca. Starał się również wynaleźć jakiś taki mechaniczny sposób, by pokryw-ki trzymały się na pudłach nie mających ani zamków, ani zawiasów.

Następny ranek nie okazał się pomyślny dla podróżników. Był mglisty, ponury, deszcz mżył. Konie dyliżansu, który powrócił z City, otaczała taka para, że nie było poza nią widać

pasażerów na zewnątrz pojazdu. Roznosiciele dzienników byli przemoknięci i czuć było od nich stęchlizną. Deszcz spływał po kapeluszach sprzedawców pomarańcz, którzy wsuwając głowy do wnętrza dyliżansów, skrapiali siedzących tam w sposób bardzo orzeźwiający. Żydzi zamykali z rozpaczą scyzoryki o pięćdziesięciu ostrzach. Sprzedający przedmioty kieszonko-we trzymali je rzeczywiście w kieszeniach. Ochraniacze na zegarki i widelce do smażenia grzanek sprzedawano za bezcen, a pugilaresy i gąbki oddawano za byle co.

Pozostawiając Samowi obronę bagaży przed siedmioma czy ośmioma tragarzami, którzy rzucili się na nie dziko, gdy tylko kocz się zatrzymał, i przekonawszy się, że pozostaje im jeszcze dwadzieścia pięć minut do odjazdu, pan Pickwick i jego przyjaciele przeszli do po-czekalni – ostatniej ucieczki nędzy ludzkiej.

Sala podróżnych w zajeździe „Pod Białym Koniem” nie była, jak łatwo się domyślić, bar-dzo wykwintna. Nie byłaby to zresztą poczekalnia, nawet gdyby wyglądała inaczej. Przypo-minała bawialnię, do której wszedł nieproszony piec kuchenny w towarzystwie zbuntowa-nych szczypców, łopaty i pogrzebacza. Sala podzielona była przegródkami ku wygodzie po-dróżnych. Resztę miejsca zajmował zegar, zwierciadło i żywy garson.

Ten mieścił się zwykle w kącie, w rodzaju budy urządzonej do mycia szklanek.

W dniu, o którym mowa, jedną z lóż zajmował mężczyzna o żywych oczach, lat około pięćdziesięciu, łysy, z wielkimi pękami czarnych włosów po bokach i z tyłu głowy, z szero-kimi faworytami. Ciemny jego surdut zapięty był pod brodę, obok leżała czapka podróżna ze skóry morskiego cielęcia i zielony płaszcz. Gdy wszedł pan Pickwick, nieznajomy podniósł wzrok znad talerza i spojrzał na niego z miną dumną i pełną godności. Stwierdziwszy, że wy-gląd filozofa i jego towarzyszy zupełnie go zadowala, zaczął pod nosem mruczeć, dając tym do zrozumienia, że może kto myśli, iż on nie jest pewny siebie, ale w takim razie bardzo się myli.

– Garson! – zawołał po chwili.

– Jestem, panie – ozwał się głos z budy, o której dopiero wspomnieliśmy, następnie zaś ukazał się chłopiec z brudną ścierką i takąż twarzą.

– Jeszcze grzanek.

– Natychmiast, panie – odrzekł garson.

Gentleman z czarnymi faworytami znowu począł mruczeć; potem w oczekiwaniu grzanek zarzucił poły surduta na ręce, położył obie nogi na stojącym obok krześle i zajął się ogląda-niem swych butów.

– Gdzie dyliżans zatrzymuje się w Bath? – pan Pickwick zapytał słodkim głosem pana Winkle'a.

– Hm! Co? – odezwał się nieznajomy.

– Pytałem mego przyjaciela – powtórzył pan Pickwick, zawsze gotów do rozpoczęcia roz-mowy – pytałem, gdzie dyliżans zatrzymuje się w Bath. Może pan zechce poinformować mnie w tym względzie.

– Czy pan jedzie do Bath?

– Tak jest, panie.

– A ci panowie?

– Także.

– Ale nie wewnątrz dyliżansu, spodziewam się, że nie wewnątrz.

– Nie wszyscy.

– Rozumie się, że nie wszyscy – powiedział z energią nieznajomy. – Zamówiłem tam dwa miejsca; ale jeżeli zechcą wpakować sześć osób w to przeklęte pudło, gdzie jest miejsce tylko dla czterech – to najmę pocztę na ich rachunek. Na to nie pozwolę. Powiedziałem już płacąc za miejsce, że nie pozwolę na to. Wiem, że się tak robi codziennie; ale mnie na to nie złapią.

Co nie, to nie. Ci, którzy mnie znają, wiedzą o tym dobrze.

Tu gniewny gentleman pociągnął za dzwonek bardzo gwałtownie i oświadczył garsonowi, że jeżeli mu nie przyniesie grzanek w przeciągu pięciu sekund, to sam pójdzie do kuchni spytać o przyczynę tego.

– Mój kochany panie – rzekł pan Pickwick – pozwól pan zwrócić sobie uwagę, iż unosi się pan niepotrzebnie. Ja tylko dwa miejsca zamówiłem wewnątrz dyliżansu.

– To mnie bardzo cieszy – odrzekł gentleman. – Cofam moje słowa, proszę mi wybaczyć.

Oto mój bilet wizytowy: pozwoli pan, że się przedstawię. – Bardzo mi przyjemnie – odpo-wiedział pan Pickwick. – Będziemy razem jechać i spodziewam się, iż będzie to dla obu stron niezmiernie miłe.

Naturalnie, że po tej uprzejmej przemowie nastąpiły przyjacielskie powitania. Gniewny gentleman oznajmił potem w zdaniach krótkich, urywanych i dobitnych, że nazywa się Dow-ler, że jedzie do Bath dla przyjemności, że przedtem służył w wojsku, że obecnie zajmuje się interesami, że utrzymuje się z dochodów, jakie mu jego zajęcia przynoszą, i że osobą, dla której zamówił drugie miejsce, jest pani Dowler, jego żona.

– To piękna kobieta – mówił dalej. – Dumny z niej jestem, i słusznie.

– Będzie nam bardzo miło przekonać się o tym – rzekł pan Pickwick z uśmiechem.

– Sam pan osądzi. Zaznajomię ją z panem. Pani Dowler będzie pana szanowała. Zalecałem się do niej w sposób niezwykły. Pozyskałem ją sobie wskutek dziwnie zuchwałego postano-wienia. Tak się rzecz miała. Ujrzałem ją; pokochałem; prosiłem o rękę; odmówiła. – Pani kocha innego? – Oszczędzaj pan moją wstydliwość. – Ja go znam. – Czy tak? – Znam i jeżeli tu dłużej pozostanie, żywcem obedrę go ze skóry.

– O! Do licha! – odruchowo zawołał pan Pickwick.

– I... i pan obdarł go ze skóry? – zapytał pan Winkle, blednąc.

– Napisałem do niego parę słów. Powiedziałem, że to bardzo przykra sprawa. Bo tak było rzeczywiście.

– Spodziewam się – mruknął pan Winkle.

– Napisałem mu, iż dałem słowo, że obedrę go ze skóry żywcem, że mój honor był zaan-gażowany i że jako oficer Jej Królewskiej Mości nie mam żadnego wyboru; że ubolewam z powodu tej smutnej konieczności, ale że tak stać się musi. To mu trafiło do przekonania; wie-dział, że przepisy honoru są bezwzględne. Uciekł, a ja poślubiłem tę młodą osobę. Ale oto dyliżans. To właśnie jej głowa w drzwiczkach.

Kończąc te słowa pan Dowler wskazał na dyliżans, który zatrzymał się. Rzeczywiście, w oknach jego ukazała się dość ładna twarz kobiety ubranej w błękitny kapelusz i widocznie szukającej kogoś wzrokiem w tłumie. Pan Dowler zapłacił należność i szybko wyszedł razem ze swym prochowcem, laską i płaszczem. Pan Pickwick i jego przyjaciele wyszli również, by zapewnić sobie miejsca.

Panowie Tupman i Snodgrass wgramolili się od tyłu, pan Winkle wsiadł już do powozu, a pan Pickwick zamierzał właśnie uczynić to samo, gdy wtem Sam Weler podszedł do swego chlebodawcy i z miną niezmiernie tajemniczą szepnął, że ma mu coś do powiedzenia.

– No, Sam – rzekł pan Pickwick – co nowego?

– Ładna historia, proszę pana – odparł Sam.

– Cóż takiego? – zapytał pan Pickwick.

– Obawiam się – rzekł Sam – że właściciel tego dyliżansu spłatał nam brzydkiego figla.

– W jaki sposób? Czy naszych nazwisk nie umieścił na liście?

– O nie – rzekł Sam – umieścił je nie tylko na liście, ale jedno z nich wymalował nawet na drzwiczkach powozu.

Mówiąc to Sam wskazał na tę część drzwiczek, gdzie zwykle znajduje się nazwisko wła-ściciela. Rzeczywiście, wielkimi, złotymi literami było tu napisane nazwisko „Pickwick”.

– Dziwne to – zawołał pan Pickwick, zdumiony tym zbiegiem okoliczności – naprawdę bardzo dziwne.

– To jeszcze nie wszystko – rzekł Sam, znów kierując uwagę swego pana na drzwiczki dy-liżansu – napisali nie tylko „Pickwick”, ale przed tym umieścili jeszcze „Mojżesz”, co jest obelgą w połączeniu z obrazą – jak powiedziała papuga, gdy nie tylko wywieziono ją z ojczy-zny, ale jeszcze zmuszono ją później, by się uczyła angielskiego.

– To rzeczywiście wprost zdumiewające – rzekł pan Pickwick– ale jeżeli będziemy tu stać dłużej i gawędzić, to gotowiśmy jeszcze stracić nasze miejsca.

– A pan – pan – nic na to nie zrobi? – zawołał Sam, w najwyższym stopniu zdumiony spo-kojem, z jakim pan Pickwick zabierał się do wsiadania.

– A cóż mam zrobić – rzekł pan Pickwick – co mam zrobić?

– Jak to? I nikt za taką bezczelność nie dostanie po nosie? – oburzył się pan Weller, który co najmniej oczekiwał polecenia, by z miejsca wyzwał konduktora i woźnicę na pięści.

– Nie, nie – odparł pan Pickwick skwapliwie – siadaj teraz na swoim miejscu.

– Obawiam się – mruknął Sam, odwracając się – obawiam się, że z moim panem jest coś nie w porządku, inaczej nie byłby taki spokojny. Przypuszczam, że proces nie odebrał mu wigoru; ale coś bardzo mi kiepsko wygląda, bardzo kiepsko.

I frasobliwie potrząsnął głową. Jak bardzo wziął sobie tę sprawę do serca, dowód w tym, że nie odezwał się ani słowem, aż powóz stanął przy kensingtońskiej rogatce. Może mu się w całym jego życiu nie przytrafiło jeszcze, by tak długo milczał.

Poza tym nie zaszło w czasie podróży nic zasługującego na szczególną wzmiankę. Pan Dowler opowiedział kilka anegdot ilustrujących jego osobistą dzielność, a przy każdej wzy-wał na świadka panią Dowler. Wtedy ta miła dama przytaczała na dodatek pewne szczegóły opuszczone przez pana Dowlera, a może przez skromność przemilczane przez niego; szcze-góły te miały zawsze ten cel, by wykazać, iż pan Dowler jest człowiekiem jeszcze bardziej zdumiewającym, niż to wynikało z jego słów. Pan Pickwick i pan Winkle słuchali wszystkie-go z podziwem, w przerwach rozmawiając z panią Dowler, osobą, jak się przekonano, bardzo miłą, a nawet czarującą. Tak towarzystwu siedzącemu w powozie bardzo przyjemnie mijał czas rozłożony na opowiadanie pana Dowlera, powaby jego małżonki, dobry humor pana Pickwicka i świetny talent do słuchania pana Winkle'a.

Pasażerom na zewnętrznych miejscach wiodło się jak zwykle. Na początku każdego odcin-ka między stacjami byli bardzo weseli i rozmowni, w środku jego znudzeni i śpiący, a pod koniec bardzo ożywieni i rześcy. Jakiś młody jegomość, ubrany w płaszcz gumowy, palił przez cały dzień cygara, a jakiś drugi młodzian, przyodziany w parodię płaszcza podróżnego, również zapalał całą masę śmierdziaków, nim jednak zaciągnął się drugi raz, już czuł się nie-dobrze i wyrzucał je, gdy przypuszczał, że nikt tego nie widzi. Trzeci zbierał wiadomości z dziedziny chowu bydła, a jakiś starszy pan, który siedział z tyłu, chwalił się swą znajomością gospodarstwa rolnego. Na każdej stacji wsiadali i wysiadali pasażerowie, niekiedy w bluzach chłopskich, którzy jechali na gapę i siadali obok konduktora, a mogli pysznić się tym, że znali każdego konia i każdego parobka spotykanego na tym gościńcu. Ponadto robili uwagi o obie-dzie i byli zdania, że może nie byłby nawet o pół korony za drogi, gdyby był tylko czas, by go zjeść. W końcu o godzinie siódmej wieczorem pan Pickwick ze swymi towarzyszami i panem Dowlerem z żoną dotarli do hotelu „Pod Białym Jeleniem”, naprzeciw zakładu kąpielowego w Bath. Tu można było wziąć kelnerów, ze względu na ich ubiór, za uczniów szkoły west-minsterskiej, choć złudzenie to prędko rozwiało się, gdyż zachowywali się znacznie lepiej niż tamci.

Nazajutrz rano, zaledwie uprzątnięto śniadanie pickwickczyków, garson przyniósł bilet wi-zytowy pana Dowlera, który prosił o pozwolenie przedstawienia jednego ze swych przyjaciół.

Wkrótce potem nadszedł pan Dowler ze swym przyjacielem.

Był to bardzo miły młodzieniec, mogący mieć najwyżej pięćdziesiąt lat. Miał na sobie gra-natowy frak z błyszczącymi guzikami, czarne spodnie i buty, niemal tak błyszczące jak guzi-ki. Na szyi miał zawieszoną na czarnej wstążce złotą lornetkę, a złotą tabakierkę z wdziękiem

obracał między palcami lewej ręki; mnóstwo złotych pierścieni błyszczało mu na palcach, ogromny zaś soliter, oprawny w złoto, jaśniał na żabocie. Miał oprócz tego złoty zegarek i złoty łańcuch ze złotymi breloczkami. Hebanowa jego laska ozdobiona była złotą gałką; bie-lizna była niezmiernie cienka, biała i wykrochmalona; sztuczny kok na głowie był ze wszyst-kich możliwych sztucznych koków najlepiej wypomadowany i ułożony. Rysy zdobił nieprze-rwany śmiech, a zęby utrzymane były w tak doskonałym porządku, iż z niewielkiej odległości trudno było odróżnić sztuczne od prawdziwych.

– Panie Pickwick – rzekł pan Dowler – przedstawiam panu mego przyjaciela: pan Angelo Cyrus Bantam, Esq., dyrektor kąpielowy; Bantam – pan Pickwick; niech się panowie zazna-jomią.

– Witam pana w Bath – powiedział pan Bantam. – Jest to dla nas prawdziwie miła zdo-bycz. Już dawno, bardzo dawno nie pił pan wód, panie Pickwick. Wieki, panie!

To mówiąc, pan Angelo Cyrus Bantam, Esq., d. k., ujął pana Pickwicka za rękę i kłaniając się mu, potrząsał nią, jak gdyby nie mógł jej puścić.

– Musiało to być bardzo dawno – odrzekł pan Pickwick – gdyż, o ile wiem, nigdy przed-tem nie byłem w Bath.

– Nigdy nie był pan w Bath! – zawołał dyrektor i ze zdumieniem puścił rękę filozofa. – Cha, cha, cha! Pan lubi żartować, panie Pickwick! Nieźle. Chi, chi, chi!

– Szczerze panu mówię, iż nigdy tu nie byłem.

– Tak, tak! – odrzekł mistrz ceremonii. – Doskonale! Coraz lepiej! Pan jesteś właśnie gen-tlemanem, o którym nam mówiono. Znamy już pana, znamy!

„Pewno czytali w tych przeklętych gazetach sprawozdanie z mego procesu” – pomyślał pan Pickwick.

– Tak, tak – zaczął znowu pan Bantam – pan jesteś tym gentlemanem, który mieszka w Clapham Green i stracił władzę w członkach, przeziębiwszy się po winie porto, a który wskutek ostrych cierpień, nie mogąc ruszyć się z miejsca, kazał sobie sprowadzić wodę z Bath do Londynu, nagrzać ją do 103 stopni, a gdy wykąpał się, kichnął i wyzdrowiał tego samego dnia.

Pan Pickwick pojął komplement, jaki zawarty był w tym opowiadaniu, ale miał tyle mocy charakteru, że nie przyznał się, by on był tym gentlemanem, tak cudownie uleczonym. Na-stępnie korzystając z chwili, w której pan Bantam umilkł, przedstawił mu swych przyjaciół, panów Tupmana, Winkle'a i Snodgrassa. Przedstawienie to napełniło dyrektora zakładu ką-pielowego rozkoszą i czcią.

– Bantam – rzekł pan Dowler — pan Pickwick i jego przyjaciele są obcy w tym miejscu:

trzeba, by podali swe nazwiska.

– Spis znakomitych gości będzie dziś złożony o godzinie drugiej w Sali Źródlanej. Zechce pan zaprowadzić naszych nowych znajomych do tego wspaniałego gmachu i poprosić, by nas zaszczycili swymi podpisami.

– Bardzo dobrze – odrzekł pan Dowler. – Za godzinę wrócę tu. Chodź pan.

– Dziś wieczorem mamy bal w Bath – rzekł dyrektor zakładu kąpielowego, ściskając na odchodnym rękę pana Pickwicka. – Balowe noce w Bath są to chwile skradzione z raju, chwile zachwytu wywołanego muzyką, pięknością, wykwintnością, modą, etykietą itd., a przede wszystkim nieobecnością handlarzy, którzy z pojęciem raju najzupełniej nie dadzą się połączyć, aktorzy co czternaście dni urządzają sobie zebrania w Guildhall w myśl zasady:

równi z równymi, co jest bardzo dziwne. Tymczasem adieu !

To powiedziawszy i powtarzając bez końca, iż jest bardzo zadowolony, zachwycony i za-szczycony, Angelo Cyrus Bantam, Esq., d. k., wsiadł do eleganckiego powozu czekającego przed drzwiami i odjechał.

O oznaczonej godzinie udał się pan Pickwick wraz ze swymi przyjaciółmi w towarzystwie pana Dowlera do Sali Źródlanej, gdzie zapisali się do zwykłej księgi przyjezdnych – dowód

pospolitowania, którym pan Angelo Bantam czuł się poruszony jeszcze bardziej niż poprzed-nio. Całe towarzystwo miało otrzymać bilety wstępu na bal, ponieważ jednak nie były one jeszcze gotowe, pan Pickwick oświadczył, mimo sprzeciwów pana Angelo Bantama, że o godzinie czwartej przyśle po nie Sama do mieszkania dyrektora przy Queen Square. Doko-nawszy potem krótkiej przechadzki po mieście i oświadczywszy jednogłośnie, że ulica Par-kowa posiada bardzo wielkie podobieństwo do tych stromych ulic, które się widuje we śnie, a którymi za żadne skarby świata niepodobna iść do góry, wrócili „Pod Białego Jelenia”, skąd wysłano Sama z wyżej wspomnianym poleceniem.

Sam Weller, włożywszy kapelusz lekko i z wielkim wdziękiem, wsunął palce obu rąk w kieszenie kamizelki i poszedł ku Queen Square, wygwizdując po drodze rozmaite popularne melodie, tak jak je w zupełnie nowej redakcji skomponowano dla nowego szlachetnego in-strumentu – katarynki. Stanąwszy przed wskazanym sobie domem, przestał gwizdać i mocno zapukał do drzwi, które natychmiast otworzył lokaj, upudrowany i we wspaniałej liberii.

– Czy tu mieszka pan Bantam, kolego? – zapytał Sam, bynajmniej nieolśniony blaskiem przepychu upudrowanego lokaja.

– Na co ci to, młodzieńcze? – odpowiedział wyniośle lokaj.

– Bo jeżeli tak jest, to proszę zanieść mu ten bilet i powiedzieć, iż pan Weller czeka na od-powiedź. Czy chcesz mi zrobić tę przysługę, mój ty sześciostopowy? – To powiedziawszy, Sam wszedł z zimną krwią do sieni i usiadł.

Upudrowany lokaj trzasnął gwałtownie drzwiami i zmarszczył brwi z wielką godnością;

ale to nie wywarło żadnego wrażenia na Samie, który z miną znawcy zajął się oglądaniem pięknej mahoniowej szafki.

Uprzejmość, z jaką pan Bantam przyjął bilet, widocznie dobrze usposobiła dla Sama upu-drowanego lokaja, gdyż powróciwszy, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i powiedział, że zaraz otrzyma odpowiedź.

– Bardzo dobrze – odrzekł Sam. – Możesz powiedzieć staremu gentlemanowi, żeby się bardzo nie śpieszył. Nie ma nic nagłego, mój sześciostopowy. Jestem już po obiedzie.

– Pan wcześnie jada obiad?

– Żeby raźniej pracować przy wieczerzy – odparł Sam.

– Czy dawno przebywa pan w Bath? Nie miałem przyjemności słyszeć o panu.

– Nie sprawiłem tu jeszcze odpowiedniego wrażenia – odrzekł Sam spokojnie. – Ja i inne osoby, którym towarzyszę, przybyliśmy dopiero wczoraj wieczorem.

– Piękna miejscowość, panie.

– Piękna miejscowość, panie.

Outline

Powiązane dokumenty