• Nie Znaleziono Wyników

sama klasa, a każdy ma zadane co innego.

Fenomen? Nic z tych rzeczy. I bądź człowie-ku mądry! Metodą dedukcji mozolnie do-chodzę do tego, co musimy zrobić. Co wię-cej, na wykonaniu zadania bardziej zależy mnie niż siedzącym obok nastolatkom.

Kiedy wreszcie otwieramy książki na tej samej stronie, zaczynam silnie wykorzysty-wać poziom swej inteligencji. Nie jest łatwo dyktować trójce dzieci, trzech różnych treści tego samego ćwiczenia. Smutne to, ale praw-dziwe, że wielu z naszych podopiecznych nie jest w stanie samodzielnie pracować, po-nieważ albo przepisują nie to, co trzeba, albo zmyślają odpowiedź – w myśl zasady: naj-ważniejsze, że mam zrobione, nieważne czy dobrze albo najczęściej sami nie odrabiają lekcji wcale. Dyktowanie w porównaniu z matematyką, fizyką lub chemią to jeszcze nic. O ile liczenie jest mniej więcej jasne, jeśli tłumaczy się je na pieniądzach („Masz dychę, a jesteś winny dwanaście złotych, ile długu ci zostanie?”), to wzory fizyczne są dla dzieci abstrakcją, a dla wychowaw-ców sprawdzianem umiejętności wprost z podstawówki, bo kto pamięta i wyrecytuje wzór na objętość, prędkość czy moc – tak na szybko i na już? A zabłyszczeć trzeba!

Do tego dochodzi jeszcze jeden problem – czytanie ze zrozumieniem lub czytanie w ogóle. Mamy bowiem chłopca, który tego nie potrafi. Nie widzi końcówek, zmyśla sło-wa, nie chce ćwiczyć na głos, a – co najgor-sze – im bardziej się tego wstydzi, tym bar-dziej staje się agresywny. Takie zachowanie jest bardzo stresujące i nie do wytrzymania.

Postanowiłam rozwiązać ten kłopot i pomóc buntownikowi. Przeprowadziliśmy więc po-ważną, męską rozmowę i od tej pory, w ta-jemnicy przed innymi dziećmi (które goto-we są się wyśmiewać z Damiana) każdego wieczoru czytamy elementarz – powoli, sztucznie przedłużając sylaby. Mam nadzie-ję, że ta ciężka praca przyniesie efekty…

szkołowstręt

m

iędzy nauczycielami a wychowaw-cami wiecznie i niechcący dochodzi do swoistego konfliktu. Nauczyciele narze-kają, że nasze dzieci się nie uczą, my na-tomiast cieszymy się, że w ogóle chodzą do szkoły. Sam fakt dotarcia do budynku nie jest taki oczywisty. Mimo że szkoła znajduje się obok domu dziecka, po drodze jest tyle pokus, z którymi uczeń musi się zmierzyć: tramwaj, stancja benzynowa, ko-ledzy itd. Nie jest łatwo. Sprawa szkoły jest bardzo skomplikowana. Starsi wychowan-kowie bowiem z zasady i na bazie doświad-czenia nie przepadają za naukowym klima-tem. Pół swojego życia – od poniedziałku do piątku – stali w atrakcyjnej, miejskiej bramie praktykując „nicnierobienie”, z tak pseudokomfortowej sytuacji trudno było nagle przestawić się na klasę, ławę i wyma-gającego belfra. Młodsze dzieci natomiast prezentują postawę przeciwną. Szkoła to miejsce spotkań, ciekawostek, nowo-ści. Nauczanie zintegrowane jest podobno tak fascynujące! Literki, cyferki, angielski to jest to, co mali uczniowie lubią najbar-dziej (nie wspominając już o uczestnictwie we wszystkich zaproponowanych kołach zainteresowań).

Problemy zaczynają się kiedy nadchodzi czas odrabiania lekcji w domu. Nauka wła-sna często jest koszmarem. Wysysa energię i pozbawia sił szybciej niż jakikolwiek kon-flikt. Oto w jednym momencie dziesiątka dzieci chce lub musi uzupełnić to, co jest za-dane. Bliźniaki głośno czytają wychowaw-cy, Wika starannie bazgroli szlaczki powta-rzając jak mantrę: „Ładnie? Pani widzi?!”

Reszta najchętniej nie robiłaby nic, ale ta-kiej opcji nie ma. Stąd gimnazjaliści siadają przy jednym stole i razem, po kolei odrabia-my wszystko. Co ciekawe, codziennie mam do czynienia z edukacyjnym paradoksem: ta

55

Odrabianie lekcji to najtrudniejszy ele-ment dnia, szczególnie wtedy, gdy pracuje-my pojedynczo. Przypomina to bieg wokół stołu z przeszkodami. Często żałuję, że na-sze dzieci poza odrabianiem lekcji nie robią nic więcej – nie uczą się, nie przygotowują na lekcje, często nie czytają lektur. Nie mogę jednak ich do tego zmuszać. Najważniejsze, że zdają z klasy do klasy i że nie wagarują.

Orłem będzie ten, kto zechce, bo przecież dla chcącego nic trudnego.

dozwolone od lat osiemnastu

u

samodzielnienie to długotrwały pro-ces mający na celu podjęcie przez oso-bę usamodzielnianą dojrzałego życia w in-tegracji ze środowiskiem. Na przykładzie moich wychowanków słowo „długotrwały”

nabiera innego znaczenia, czasami znaczy:

„wieczny”. W dniu, kiedy podopieczny kończy osiemnasty rok życia, ma prawo wyboru: może zostać w placówce, zwłasz-cza wtedy, gdy kontynuuje edukację lub może ją opuścić i starać się o mieszkanie chronione. Na podjęcie takiej decyzji wy-chowanek ma dużo czasu, zdawać by się więc mogło, że nie jest ona podejmowana pochopnie. Pytanie tylko, czy jest słuszna?

Z reguły bowiem dzieje się tak, że każdy pełnoletni wychowanek marzy, by wresz-cie wyrwać się z placówki. Motywowane jest to potrzebą życia bez nadzoru i kontroli dorosłych, którzy każą się uczyć, sprzątać, kąpać, a nawet spać.

W przypadku moich wychowanków jest podobnie. Mimo silnych więzi, długich rozmów i możliwości przedłużenia pobytu dwaj moi podopieczni – Tomek i Dawid zde-cydowali, że po osiemnastych urodzinach wyprowadzą się. Chłopcy wyidealizowali sobie życie „na wolności”. Rzeczywistość przerosła każdego z nich. Niczym nieogra-niczona wolność sprawiła, że szybko zaczę-li ze szczytów swoich wyobrażeń „spadać w dół”. Na cały ciąg błędów, jakie popełni-li, składa się także specyfika wychowawcza wielofunkcyjnych placówek. Nie uczy się w nich bowiem samodzielności. Dzieci za-wsze mają gotowe posiłki (więc nie potrafią ich przygotowywać, bo samo „nakrywanie”

to jeszcze nie sztuka). Nie wiedzą nawet ile kosztują podstawowe produkty spożywcze, co w konsekwencji powoduje, że nie potra-fią gospodarować pieniędzmi. Poza utrzy-maniem czystości pokoi i porządku w sza-fach dzieci nie mają innych domowych obo-wiązków. Dom sprząta zatrudniona pani, ona również pierze, myje okna czy zmienia pościel. W takim układzie trudno jest wyro-bić nawyk dbania o siebie i swoje otoczenie;

niektórzy nawet zęby myją dopiero na pole-cenie wychowawcy.

W momencie osiągnięcia pełnoletności i przeprowadzki do mieszkania chronione-go okazuje się, że takie wychowanie przy-nosi opłakane skutki, widoczne nie tylko w zafarbowanych ubraniach, rozgotowa-nym makaronie lub myciu schodów od dołu do góry.

Moi podopieczni szybko nauczyli się na własnych błędach. Większym proble-mem było przełamanie barier komunika-cyjnych. „Placówkowe” dzieci są napiętno-wane. Wydaje im się, że wszyscy wiedzą o ich sieroctwie. Chłopcy długo walczyli z wyuczoną bezradnością, nie potrafili wy-pełnić urzędowego pisma, napisać podania czy listu motywacyjnego. Po opuszczeniu naszego domu przestali czuć się bezpiecz-ni. W nowym mieszkaniu mieli dostęp do wszelkiego typu używek – od alkoholu po narkotyki. Od porażki nie uchroniła ich nawet systematyczna kontrola pracownika socjalnego oraz moja osobista deklaracja pomocy w każdej sytuacji. Dawid zaczął próbować narkotyki. Zapowiadało się po-zytywnie: nowa szkoła, kurs na prawo jaz-dy, poszukiwanie pracy. Ale niespodzie-wanie rutynowe testy wykazały obecność marihuany we krwi. Dawid musiał więc opuścić mieszkanie. Nie ma się gdzie po-dziać. Kątem pomieszkuje u starszej sio-stry. Tomek natomiast nie chodził do szko-ły. Całe noce spędzał przy komputerze.

Kończył grać skoro świt, a w konsekwen-cji przesypiał dzień. Miesiącami nie pła-cił czynszu. Z powodu przerwania nauki i długów kazano mu się wyprowadzić.

Wrócił do rodziców, od których zabrano go wiele lat temu.

z dziennika

56

Usamodzielnienie to teoretycznie wielka szansa, ale w praktyce mało kto potrafi ją wykorzystać. Ten proces musi być długo-trwały i powinien zacząć się w dniu przy-jęcia dziecka do placówki, nie zaś w dniu jej opuszczenia.

kryzys

s

ą ludzie, którzy na wieść, że pracuję w domu dziecka robią wielkie oczy, jak gdyby ten zawód był czymś nadzwyczaj-nym. Inni uważają mnie za bohaterkę, która walczy ze złem, ratując dzieci. Na pewno warto zadać sobie pytanie o cenę tego za-wodu. Rzecz jasna, nie chodzi tu o pienią-dze, a raczej o zyski w rodzaju uśmiechu dziecka, słowa „dziękuję”, o gesty i słowa dające wychowawcy satysfakcję. O fakt, że jest się dla podopiecznych często jedyną osobą, na której mogą polegać. Taka „zapła-ta” na pewno wzmacnia odwagę, decyzyj-ność, poczucie odpowiedzialności i aser-tywność. Natomiast smutna prawda jest taka, że w pracy wychowawczej odnosimy zwykle więcej porażek niż sukcesów. Kilka takich niepowodzeń, kilka konfliktów po-woduje, że człowiek traci sens pracy i za-czyna się zastanawiać się: po co to robię?

Jestem właśnie na takim etapie. Mam prze-syt swojej pracy i uważam, że praca cztery dni w tygodniu późnymi wieczorami jest nie lada utrudnieniem. Mało tego, argumen-ty przemawiające przeciwko wykonywaniu tego zawodu zdołałam już pogrupować i uporządkować w logiczną całość.

Po pierwsze, nieustannie od dzieci cze-goś „żądam”: żeby uporządkowały rzeczy w pokojach, odrobiły lekcje, przeczytały lektury, poszły na zajęcia socjoterapeutycz-ne, sprzątały po sobie, umyły się, uczesa-ły, pomogły w porządkach domowych itp.

Ciągłe oczekiwanie i wymaganie czegoś powoduje napiętą atmosferę. Ja denerwuję się, że swoje prośby muszę powtarzać wie-lokrotnie („zaraz” sprowadza się do „ni-gdy”), a dzieci reagują na nie trzaskaniem drzwiami i wykrzykiwaniem: „O co pani znowu chodzi?!”. Z uporem i cierpliwością próbuję wyrobić w nich podstawowe nawy-ki, jak chociażby dbałość o siebie i otocze-nie, ale sekwencja tych samych schematów przez kilka dni w tygodniu jest nie do znie-sienia. Tego rodzaju nieporozumienia to jeszcze nie wszystko. Bardziej przeraża mnie perspektywa – a raczej jej brak – ży-cia osobistego. Praca popołudniami (często do 22.00) sprowadza moje życie prywat-ne do trzech czynności: spanie, jedzenie, praca. Wracając nocą ostatnim autobusem do domu marzę tylko o ciepłej kołderce i prysznicu. W tej sytuacji czuję, że jestem w tunelu, w którym, niestety, nie widać światełka. Lubię to, co robię, ale mam jed-nocześnie marzenia o założeniu własnej rodziny. Kiedyś opowiedziałam wszystko, co czuję (a co napisałam powyżej) dyrektor-ce naszego domu dziecka. Dzięki temu po-jawiła się szansa na zmianę grafiku. Prze-świadczenie, że nie mam własnego życia raczej mnie nie opuści, ale może będę miała wolny wieczór lub chociaż popołudnie.

Nie podziwiajcie więc wychowawcy za sam fakt, że nim jest. Pomyślcie ra-czej czego ów człowiek nie ma. Jesteśmy dla dzieci – często kosztem własnych bli-skich, którzy specyfikę naszego zawodu muszą zaakceptować. Miłość – podobno – wszystko znosi i we wszystkim pokłada nadzieję, dlatego liczę, że w moim przypad-ku czekanie na miłość i miłość do dzieci przywróci mi podcięte skrzydła.

marta Borowiec

57

„prZemoc Wobec dZieci” temAtem konferencji

W

dniach od 5 do 9 listopada ub. r. Federacja na rzecz Re-integracji Społecznej zorganizo-wała pięć konferencji pod hasłem

„Przemoc wobec dzieci”. Odby-ły się one kolejno w Piasecznie, Białymstoku, Płocku, Otwocku oraz Warszawie. Współorganiza-torami i sponsorami spotkań były lokalne stowarzyszenia i instytu-cje: Gmina Piaseczno, wojewo-da podlaski, Funwojewo-dacja Edukacji i Twórczości, Prywatny Gabinet Psychologiczno-Pedagogiczny ALTER EGO oraz Stowarzysze-nie Pomocy RodziStowarzysze-nie i Dzieciom SZANSA w Białymstoku, Urząd Miasta, Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej oraz Stowarzysze-nie Pomocy Rodzinom TYGIEL w Płocku, Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Otwocku oraz warszawski oddział Towa-rzystwa Psychoprofilaktycznego.

Ubiegłoroczne konferencje by- ły kontynuacją drugiego cyklu1

1 Warto wspomnieć, że pierwszy cykl konferencji, zorganizowanych przez Federację na rzecz Integracji Społecznej w latach w latach 2003-2009, przebiegał pod hasłem „Dzie-ci bez przyszłoś„Dzie-ci”. W ramach tego cyklu kolejno poruszano tematy:

„Dzieci bez przyszłości w szko-le”, „Pomoc społeczna dzieciom bez przyszłości”, „Sprawiedliwość dla dzieci bez przyszłości”, na dzieci bez przyszłości” i „Rodzi-na zastępcza dla dzieci bez przyszło-ści”. Konferencje poświęcone były:

analizie przyczyn marginalizacji społecznej dzieci i młodzieży w Pol-sce, skutkom procesu wykluczenia społecznego i prezentacji progra-mów zapobiegania i przeciwdziała-nia marginalizacji społecznej.

podobnych inicjatyw podej-mowanych przez Federację od 2010 r. pod wspólnym tytułem

„Jak pomagać nie upokarzając”.

W 2010 r. konferencje odbywały się pod hasłem „Przemoc w po-mocy” 2, a w 2011 r. – „Przemoc w rodzinie”3.

W czasie konferencji zorga-nizowanych w minionym roku skoncentrowano się na przemo-cy psychicznej stosowanej przez rodziców (opiekunów) wobec własnych dzieci. Ten rodzaj przemocy to np. manipulowanie dzieckiem w celu zaspokajania własnych potrzeb i aspiracji, dysfunkcyjne relacje w rodzi-nie, wzbudzanie w dzieciach poczucia winy, „używanie” ich w rozstrzyganiu małżeńskich konfliktów, izolowanie od jedne-go z rodziców lub od rówieśni-ków, rozbudzanie nadmiernych ambicji. Marek Liciński – prze-wodniczący Federacji na rzecz Integracji Społecznej – otwiera-jąc 9 listopada ub. r. konferen-cję w Warszawie – stwierdził, iż problemy dotyczące przemo-cy fizycznej i seksualnej wobec dzieci są dobrze rozpoznane i podlegają raczej ocenie moral-nej. Przemoc psychiczna nato-miast – choć nie ma tak drama-tycznego przebiegu jak przemoc fizyczna czy seksualna – jest bar-dziej powszechna i w nie mniej-szym stopniu upośledza rozwój dziecka, a w przyszłości także dorosłe życie.

2 Zob. Konferencje w cyklu „Jak pomagać nie upokarzając” (Miro-sław Kaczmarek), „Problemy Opie-kuńczo-Wychowawcze”, 2010 nr 6.

3 Zob. „Przemoc w rodzinie” te-matem konferencji (Marta Sokołow-ska), „Problemy Opiekuńczo-Wy-chowawcze”, 2011 nr 1.

W warszawskiej konferencji, która odbyła się w Pałacu Staszi-ca, uczestniczyło ok. 200 osób, a wśród nich przedstawiciele placówek oświatowych (szkół, przedszkoli, poradni), ośrodków pomocy społecznej, straży miej-skiej, organizacji pozarządowych pracujących z dziećmi i młodzie-żą, sądów rodzinnych.

W pierwszej części obrad swo-je doświadczenia i przemyślenia na temat przemocy psychicznej stosowanej przez rodziców wo-bec dzieci przekazali terapeuci rodzinni. W bardzo interesu-jący sposób przedstawili naj-ważniejsze aspekty problemu.

Paweł Niewodowski (pracujący w białostockim Zakładzie Po-prawczym oraz Gabinecie Psy-chologiczno-Pedagogicznym ALTER EGO) mówił o emo-cjonalnym odrzuceniu dziecka.

Anna Orzechowska z Towarzy-stwa Psychoprofilaktycznego podzieliła się doświadczeniami na temat egoizmu rodziców wy-rażającego się faworyzowaniem dziecka. Marzena Kłapcia (To-warzystwo Psychoprofilaktycz-ne) mówiła o skutkach wynika-jących z nadmiernych ambicji rodziców wobec dziecka. Marek Liciński wskazał na błędy rodzi-ców ograniczające autonomię i samodzielność dziecka4.

W drugiej części obrad odbyła się dyskusja panelowa na temat wychowania dzieci. Wzięli w niej udział: Marek Grondas z łódz-kiej Poradni Profilaktyki i Tera-pii Uzależnień MONAR, prof.

dr hab. Anna Kwak z Instytutu

4 Podsumowanie tej części roz-ważań zawiera zamieszczony w tym numerze czasopisma artykuł M. Li-cińskiego pt. Przemoc wobec dzieci.

Powiązane dokumenty